Exclusive
20
min

Nie możesz rozkwitnąć, kiedy twój dom płonie

Wojna wywiera na nas dość presji, ponad wszelką miarę. Nie powinnyśmy same na siebie wywierać jeszcze większej.

Kateryna Babkina

Suszone kwiaty w oknie charkowskiego domu po rosyjskim ostrzale 21 września 2022 r. Fot: Yasuyoshi Chiba/AFP/East News

No items found.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Miałam całe lato na to, żeby zanieść do naprawy ciepłe buty. Trzy długie miesiące, a nawet więcej – w Londynie ociepliło się na tyle, żeby chodzić w sandałach i balerinach już pod koniec kwietnia. Latem wcale nie chce się myśleć o wysokich trzewikach, sztybletach i pantoflach na grubej podeszwie, więc łatwo zapomnieć i o takiej małej prozaicznej sprawie, jednak byłam przezorna: nieustawne pary posezonowego obuwia, wszystkie wymagające naprawy, postawiłam na najbardziej funkcjonalnej półce, tej, którą zawsze mam na widoku.

Stały tam przez trzy długie miesiące, a nawet więcej i przeszkadzały mi wybierać letnie obuwie na teraz. Myślałam o nich każdego dnia, aż wczoraj tak po prostu w jedną noc zaczęła się prawdziwa jesień. Deszcz nie przestaje padać, wiatr wieje i strasznie jest zimno w nogi. Dzisiaj włożyłam skarpetki pod cieniutkie skórzane pantofle: wszystkie ciepłe buty wymagają naprawy.

„Zaadaptowałaś się. Teraz rozkwitniesz.”

W lipcu minął rok, jak mieszkamy w Londynie. Londyn jest dla nas dobry. Udaje mi się tu wszystko, co powinno się udawać. Nawet zaczęłam zajmować się tenisem. Moja miejscowa przyjaciółka, kiedy opowiedziałam jej, że jesteśmy tutaj już rok, pamiętam, powiedziała mi: zaadaptowałaś się. Teraz rozkwitniesz.

Ta myśl krążyła mi po głowie jak ptaszek pod kopułą jakiejś pustej   budowli z dobrą akustyką i nie znajdowała miejsca, żeby przysiąść. Ja? Rozkwitnę?

Od lutego 2022 w ogóle nie myślę o tym, żeby rozkwitać. Przyznaję się, jest w tym nawet pewna ulga: w domu zawsze spieszyłam się, by rozkwitać. Podróżować, zmieniać swoje - i w miarę możliwości czyjeś - życie na lepsze, dobijać się, pokonywać, decydować, męczyć się, oddychać. To dawało mi siłę, ale stwarzało też obciążenie i presję, teraz jednak to wszystko jest tak daleko ode mnie, że ptak myśli o rozkwitaniu nie znalazł miejsca w mojej głowie, gdzie mógłby przycupnąć i po rozmowie z przyjaciółką wkrótce odfrunął. Obciążenia i presji to nie zmniejszyło. Ale teraz stwarzają je całkiem inne rzeczy.

Niemal wszyscy przepraszają za to, że im się udało.Kiedy komuś opowiadam, jak mi tu jest, stale zaczynam od przepraszania: poszczęściło mi się, mówię, znam język, łatwo daję sobie radę z instytucjami i biurokratycznymi procedurami, posiadam umiejętność rozumienia dokumentów, szukania i sprawdzania informacji, mam pracę i dochody. Dopiero niedawno zauważyłam, że nie wszyscy znają język, nie wszyscy mają różnorodne doświadczenie życia za granicą i mniej lub bardziej stabilne dochody, które są niezależne od miejsca zamieszkania i funkcjonowania rynku ukraińskiego, a prawie wszyscy przepraszają za to, że im się poszczęściło. Mnie udało się szybko znaleźć pracę - mówią kobiety, które same utrzymują swoje dzieci i rodziców. Mnie się poszczęściło, że moje dzieci są już dorosłe (czy przeciwnie, jeszcze małe) mówią mamy, które już prawie dwa lata pracują codziennie za mamę, tatę, obu dziadków i babcie. Udało się nam dostać samodzielne mieszkanie – mówią kobiety, głowy rodzin, które teraz tłoczą się wszystkie razem w dalekich od komfortu warunkach. Nam poszczęściło się z rodziną, która nas przygarnęła – mówią ci, którzy z dziećmi dzielą jeden pokój w cudzym domu i do tej pory wstydzą się zapytać, gdzie co leży w kuchni i muszą uważnie wkładać naczynia do zmywarki, żeby nikogo nie zasmucić, bo dom ma swoją własną tradycję i własny styl ich układania. I tak dalej, w nieskończoność.

Słyszałam, jak kobiety szepczą sobie, że im się poszczęściło, bo ranny na wojnie mąż został uznany za niezdolnego do służby wojskowej i zdołał do nich dołączyć. Poza kontekstem to brzmi już po prostu strasznie. I mówiąc szczerze – w kontekście także.

Zdjęcie z prywatnego archiwum Kateryny Babkiny

Nie można ocaleć czy uchronić się, przekonując siebie, że straszne rzeczy nie są już tak straszne.

Ludzie zawsze starają się uznać za normalne to, co się z nimi dzieje – szczególnie, kiedy trwa to długo i nie ma możliwości, by wpłynąć na to, żeby przestało się dziać. Im większe zagrożenie, że warunki nas zniszczą, z tym większą zawziętością je na swój własny użytek uznajemy za normalne: wydaje się nam, że w taki sposób dajemy sobie szansę, by ocaleć. Jednak nie można ocaleć czy uchronić się, przekonując siebie, że straszne rzeczy tak naprawdę nie są już tak straszne i już nie  tak nas niszczą i bolą.  

To, co teraz dzieje się w Ukrainie - jest straszne, niesprawiedliwe i nie do pojęcia. Wszyscy jesteśmy tym zranieni, nawet jeśli z wyglądu jesteśmy cali i przesiedzieliśmy w piwnicy raptem jeden czy dwa dni. Nawet jeśli wszyscy najbliżsi krewni są jeszcze żywi. Nawet jeśli dzisiaj nie masz nikogo, kto jest na pierwszej linii frontu i nie odpowiedział na sms „Jak się masz?”, bo przecież nie wiesz, czy w ogóle odpowie.

To nie jest normalne, Tego nie można uznać za normę siłą myśli, nadludzkim wysiłkiem i formułą „poszczęściło mi się, inni mają trudniej” po prostu dlatego, że normalnemu człowiekowi nie staje się lżej od tego, że komuś innemu jest trudniej.

Wszyscy mamy granice

Niedawno przeczytałam książkę, Nie byłoby czym się chwalić, ale to pierwsza książka od grudnia, jaką przeczytałam. Nawet nie mogę powiedzieć, że nie miałam czasu, przecież przyzwyczaiłam się żyć w paradygmacie, że na to, co ci jest naprawdę potrzebne, czas zawsze się znajdzie. Jeszcze nie nauczyłam się mówić sobie, że są okoliczności, w których to magiczne prawo nie całkiem działa, ale już nauczyłam się to zauważać w życiu innych. Na przykład pewna moja znajoma niedawno poskarżyła się na to, że ciągle robi analizy krwi i nie może ustalić, co z nią jest nie tak: już trzy podejścia do egzaminu na prawo jazdy, i nic, a przecież sumiennie się uczy i wcześniej radziła sobie ze znacznie trudniejszym i obszerniejszym materiałem.

Od kwietnia zeszłego roku sama mieszka z dwojgiem dzieci w mieście, w którym nie była nigdy przedtem, w nowym dla niej środowisku językowym, od zera wyremontowała i urządziła mieszkanie, zapisała wszystkich do szkoły i do kółek zainteresowań, przerejestrowała samochód, potwierdziła wszystkie swoje zawodowe dyplomy i certyfikaty, dostała pracę, nauczyła się dziesiątków nowych tras, setek nowych słów, zapamiętała nowe nazwiska i twarze, nowe zasady segregowania śmieci, wymogi dotyczące ubioru szkolnego i pojemników na drugie śniadanie, nowe schematy obliczania i płacenia podatków i danin, składek na ubezpieczenie, opłat za rejestrację jednego, drugiego, piątego.

A przy tym,  jak to w codziennym życiu jej dzieci chorują i potrzebują zainteresowania i miłości, a także jedzenia, ubrań, zabawek i materiałów edukacyjnych, jej rodzice potrzebują wsparcia, a jej mąż w ciężkiej depresji jest daleko od niej, boi się śmierci i na tle tego rozwinęły się u niego zaburzenia lękowe. Mówiła mi o analizach krwi, a ja patrzyłam na nią i myślałam: ona faktycznie nie rozumie, że może po prostu teraz naprawdę nierealne jest przyswajanie sobie znaków drogowych i reguł pierwszeństwa w ruchu drogowym. Ale samochód jest, a prawa jazdy nie ma, i nie może pozwolić sobie na to, żeby go nie dostać, bo wtedy będzie mogła częściej jeździć na spotkania z mężem i lepiej zorganizować logistykę dla swoich dzieci.

Powiedziałam jej, że wszyscy mamy jakieś granice. I że je, niewątpliwie, zawsze można poszerzyć, ale tylko wtedy, kiedy  uprzednio je poznamy. Spytała, czy czułam jakieś szczególne osłabienie, kiedy odkryto u mnie dysfunkcję tarczycy. Poradziłam jej, żeby zbadała sobie uszy, bo mnie nie słyszy. Roześmiałyśmy się. Jestem prawie pewna, że potem wygooglowała tarczycę – o wiele łatwiej jest zaakceptować fakt, że masz zapalenie tarczycy, cukrzycę, stan przedzawałowy, a nawet demencję, niż to, że po prostu nie możesz sobie poradzić z niczym innym niż to, z czym już sobie radzisz.

Żyjemy tak długo, jak długo żyjemy

Czasem po prostu nie możesz rozkwitnąć, kiedy twój dom płonie. Strasznie jest żyć, kiedy tylu ludzi codziennie traci życie – toniesz w poczuciu winy, nieufności, zwątpieniu, czy masz prawo do tego wszystkiego, co masz. To męczy, nie mówiąc już o wszystkim innym – bardziej grubej przyziemnej materii wielu tysięcy pytań i spraw, jakie trzeba rozwałkować w nowym środowisku, nie rozumiejąc języka, mentalności, kontekstów, aluzji, a czasem po prostu reguł życia.

Nie, oczywiście, cuda się zdarzają – ktoś spotkał prawdziwą miłość, odnalazł siebie, znalazł odpowiedź na pytania dotyczące życia, wszechświata i w ogóle. Urodziły się niemowlęta, straszne diagnozy okazały się błędne, znalazło się mieszkanie, zrealizowały się projekty, zaczęły się biznesy. Po prostu dlatego, że jesteśmy żywe, póki jesteśmy żywe. Nie musimy rozkwitać na siłę. To, że ktoś nam pomógł, że otrzymałyśmy wsparcie, że ocalałyśmy i jesteśmy bezpieczne, nie nakłada na nas obowiązku, żebyśmy rozkwitały i tryskały szczęściem, sukcesem i efektywnością, wystarczy wdzięczność, troska o siebie i świat i o wkład w zwycięstwo – taki, jaki jest teraz możliwy.

Wojna wywiera na nas już wystarczającą presję, a mówiąc szczerze – to  ponad wszelką miarę.  Nie powinnyśmy same na siebie wywierać jeszcze większej.

_____________________________

Zdjęcie na stronie głównej przedstawia graffiti w stylu Banksy'ego na ścianie zniszczonego budynku mieszkalnego w Irpinie, który został w ogromnym stopniu zniszczony w wyniku walk na początku rosyjskiej inwazji, 12 listopada 2022 r. Fot: Maxym Marusenko/NurPhoto/AFP/East News

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraiński dziennikarka, poetka i pisarka. Laureat Środkowoeuropejskiej Nagrody Literackiej „Angelus” za rozdział „Mój dziadek tańczył najlepiej ze wszystkich”. Współpracowała z Esquire, Le Monde, Harpers Bazaar, Ukraińska Prawda, Biznes, Bird in Flight itp. Teksty literackie publikowane w almanachach i antologiach na temat Ukrainy, Europy i USA.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
Irina sołoszenko

Wojna zaczęła się dla niej w 2014 roku na Majdanie. Po aneksji Krymu przez Rosję próbowała się zmobilizować. Poszła do komisariatu wojskowego, ale jej nie przyjęli. Przyszła więc pomagać w szpitalu wojskowym, gdzie początkowo... myła podłogi. Dziś Iryna Sołoszenko jest znaną i powszechnie szanowaną wolontariuszką, kierowniczką projektu odbudowy Głównego Wojskowego Szpitala Klinicznego i szefową systemu mobilnej ewakuacji rannych.

Instynkt wolontariusza

Natalia Żukowska: Na początku przynosiłaś na Majdanie protestującym ubrania i jedzenie, a kiedy zaczęli do nich strzelać, zostałaś pielęgniarką. Jak wspominasz tamte dni?

Iryna Sołoszenko: 20 lutego 2014 r. rano byłam w katedrze św. Michała. To tam usłyszałam dźwięki podobne do wystrzałów z karabinu maszynowego. Po 25 minutach byłam w Pałacu Październikowym, zaczęłam wynosić rannych i zabitych. Nigdy w życiu nie myślałam, że w centrum Kijowa zobaczę cywili idących z drewnianymi tarczami pod kule.

Byłam świadkiem strzelaniny na Majdanie. Po wszystkim zwróciłam się do Prokuratury Generalnej. Mam dwa wykształcenia, medyczne i prawnicze. Uważałam, że doprowadzenie sprawy do końca, ujawnienie każdego incydentu i zrozumienie, kto co zrobił, jest konieczne. Bo było wiele spekulacji i plotek.

Na Majdanie

Kiedy zaczął się ostrzał, biegłam po schodach, nie wiedząc, która strona strzela. Bo odgłosy dochodziły od strony hotelu „Ukraina” i wydawało się, że to z niego strzelają. Do dziś przeprowadzono już dziesiątki badań i wiadomo, że oprócz tych z czarnej kompanii z żółtymi opaskami [Berkut, specoddziały ukraińskiej milicji, rozwiązane w 2014 r., po wydarzeniach na Majdanie – red.] nie było innych, którzy strzelali od strony z Pałacu Październikowego.

Do dziś nie rozumiem, dlaczego nie można zatrzymać osoby, która biegnie sto metrów od ciebie, strzelając jej pod nogi. Jak można komuś strzelić w głowę albo w tułów? Albo otworzyć do kogoś ogtień, gdy on odwraca się i ucieka? Dlatego 20 lutego był punktem zwrotnym w moim życiu. Moje życie bardzo się wtedy zmieniło.

Zdałam sobie sprawę, że już nie może już być beztroskiej przeszłości i przyszłości. Próbowałam wrócić do normalnej pracy, ale nie mogłam. Zostałam więc wolontariuszką

Jak się okazało, to był dopiero początek. Myślisz sobie: co będzie następne? Bomba atomowa? Świat stanął na głowie i nic cię już nie zaskoczy.

Jak zostałaś wolontariuszką? Od czego zaczęłaś?

Gdy przyszłam do szpitala wojskowego, myłam podłogę na oddziale urazowym. Pomagałam 80-letniej pielęgniarce, która przeżywała ciężkie chwile. Później zdałam sobie sprawę, że mogę pomóc bardziej. Zaczęliśmy remontować oddziały, przebudowywać toalety, kupować materace. Pisałam o potrzebach w mediach społecznościowych, a ludzie reagowali. Wymieniliśmy drewniane okna na oddziale chirurgii ratunkowej – wcześniej, gdy pacjent był zabierany z sali operacyjnej, musiał leżeć w przeciągu. Mógł złapać zapalenie płuc.

W drodze na front

Jeździliśmy też na front, dużo pomagaliśmy cywilom, zabieraliśmy dzieci z niebezpiecznych osiedli. Angażowaliśmy się w rozwiązywanie problemów związanych z protetyką w Ukrainie. Krok po kroku coś zmienialiśmy. I to działało.

Od 2014 roku jestem jedną z założycieli organizacji charytatywnej Ochotnicza Sotnia „Wolontariat”. Stworzyli ją wolontariusze, którzy pracowali, gdy nie było pieniędzy ani leków. Lekarze zwracali się do nas, gdy chcieli zdobyć niezbędne leki dla konkretnego rannego żołnierza.

Kiedy zaczęła się wojna na pełną skalę, stało się jasne, że nie wszystko u nas jest przygotowane. Nikt nie był przygotowany na wojnę na tysiąc dwustu kilometrach frontu.

Jak zmieniła się pomoc przez te ostatnie 10 lat?

Dziś mamy listę fundacji charytatywnych i organizacji pozarządowych z udokumentowanym doświadczeniem. Krzepiące jest to, że biznes i sektor bankowy reagują. Zarazem jednak trudniej zebrać pieniądze na niektóre potrzeby, zwłaszcza w obliczu dramatycznej zmiany preferencji politycznych naszych zagranicznych partnerów. Mieliśmy nadzieję na amerykańskie wsparcie, ale teraz wszystko się zmieniło. Cieszę się, że Europejczycy starają się wypełnić tę lukę, ale Europa musi też zadbać o własną obronę. Powinna wykorzystać ukraińskie doświadczenia, w szczególności medyczne.

Ursula von der Leyen, przewodnicząca Komisji Europejskiej, ogląda ukraiński sprzęt medyczny

Na przykład opowiadam im [Europejczykom] o moich czterech dużych projektach, które zrealizowałam podczas wojny. Pierwszym były wagony ewakuacyjne. Drugim wyposażenie szpitala w Kijowie w maszyny do hemodializy na oddziale intensywnej terapii. Trzeci to nowy oddział przyjęć w szpitalu, a czwarty – projekt „Siła krwi”.

„Siła krwi” jest takim moim dzieckiem, które dorasta na moich oczach.

Krew jest pierwszą rzeczą, która daje rannym szansę na przeżycie. Jeśli nie ma krwi, nie ma udanych operacji i hemodializ

Nie mam zwykłych dni

Powiedziałaś kiedyś, że Twoje dni przypominają „dzień świstaka”. Jak wygląda taki dzień?

U mnie nie ma zwykłych dni; są tylko niezwykłe. Czasami zaczynam dzień od wagonów ewakuacyjnych. Staram się do nich dojechać, zapytać o potrzeby. Potem idę do biura, gdzie sporządzam wnioski, pisma, akty. Potem mam spotkania online. Zazwyczaj dzień pracy zaczyna się o 8 rano, a kończy o 22. Czasami muszę też odbywać spotkania online w domu, jeśli na przykład trzeba porozmawiać z kimś z Kanady lub Ameryki. Taka rozmowa może odbyć się o 1 w nocy. Ale wiesz, to nie jest trudniejsze niż bycie w okopie na froncie. Więc nie narzekam.

Iryna w towarzystwie hollywoodzkiego aktora i reżysera Sean Penn, który nakręcił film o wojnie w Ukrainie

Kategorycznie odmawiasz rozmowy na temat ewakuacji medycznej, choć zajmuje ona lwią część Twojego czasu. Dlaczego?

Ewakuacja rannych to operacja wojskowa, dlatego to nie jest temat publiczny. Staramy się nie mówić o liczbie przetransportowanych rannych ani o tym, dokąd jeżdżą nasze samochody ewakuacyjne. Bo nikt nie odwołał polowania na naszych żołnierzy. Wróg mógłby wykorzystać te informacje. Kiedy nastanie pokój i wygramy, na pewno o wszystkim opowiemy.

Jakie problemy związane z ewakuacją medyczną są najpilniejsze?

Zaczęliśmy od jednej karetki, teraz jest ich ponad 40. Nie wszystkie nowe, trzeba je konserwować i naprawiać. Potrzebujemy też sprzętu medycznego, bo on również się psuje. Na przykład teraz za pośrednictwem funduszu charytatywnego zamówiliśmy obwody oddechowe, które prowadzą od respiratora do maski pacjenta. Kiedy złożyliśmy zamówienie u producenta, byli zaskoczeni, że tak szybko potrzebujemy nowych. Musiałam im wyjaśnić, że ich urządzenia nie pracują w karetce dziennie przez godzinę, ale przez 12-16 godzin, bo służą do transportu rannych na froncie.

Najtrudniejszy dla Ciebie moment w ciągu tych wszystkich lat?

Dlaczego wagony ewakuacyjne zaczęły działać tak szybko w 2022 roku? Bo dano mi numer telefonu szefa kolei ukraińskich, a on szybko odpowiedział. Dogadaliśmy się w pięć minut. Umówił nas na spotkanie w poniedziałek, a w środę dostaliśmy wagon, który koleje w pełni dostosowały do naszych potrzeb. W cztery dni. Tak szybko wszystko działało. Dziś znów jest biurokracja.

W wagonie ewakuacyjnym

Trudno chodzić na niekończące się spotkania, pisać listy, czekać na odpowiedzi, wciąż coś udowadniać.

W październiku miną trzy lata tych niekończących się wyjaśnień, dlaczego tak ważne jest, żeby ludzie wchodzący do szpitala mogli korzystać z windy, że pacjenci nie mogą być przewożeni ulicą nago, że ranni powinni leżeć na oddziale, a nie na korytarzu

Niby wszyscy to rozumieją, ale to nieskończenie długi proces. Tracimy czas, który dla rannych jest bezcenny.

Najtrudniej jest, gdy pojawia się jakaś potrzeba, a ty nie możesz znaleźć nikogo, kto by ją szybko zaspokoił. Poza tym każdy zakupiony przedmiot powinien być jak najszybciej dostarczony osobie, która go potrzebuje. Brak opóźnień oznacza mniejsze ryzyko śmierci. Dla mnie czas, szybkość zaspokajania potrzeb, jest zawsze wyzwaniem.

W lipcu 2023 r. napisałaś w mediach społecznościowych: „Ukraińcy to niesamowity naród: co wymyślą – to zrobią. Zbiórka pieniędzy na projekt ‘Zrodzony z płomieni’ została zamknięta”. W tamtym czasie udało Ci się zebrać ponad 17 milionów hrywien, które poszły na sprzęt medyczny dla nowoczesnego oddziału recepcyjnego Szpitala Wojskowego w Kijowie.

Kupiliśmy sprzęt endoskopowy „Olympus”. Dzięki niemu lekarze mogą przeprowadzać minimalnie inwazyjne operacje. To wspaniałe, że zamiast przecinać całą jamę brzuszną, po czym powrót do zdrowia zajmuje co najmniej miesiąc, można poddawać ludzi tak nieinwazyjnym zabiegom. Po nich człowiek wraca do pracy w ciągu pięciu dni.

Izba przyjęć powinna powstać naprzeciwko budynku chirurgii i oddziału urazowego, a na koniec oba budynki powinny zostać połączone. To jest zadanie, które obecnie realizujemy. Zrobiliśmy już projekt i obliczamy, ile trzeba betonu, jaka powinna być winda i wejście na oddział, gdzie i ile będzie gniazdek.

Mam nadzieję, że na ukończenie projektu wystarczy rok. To będzie dwa tysiące metrów kwadratowych powierzchni. Najtrudniejsze jest wykonanie podziemnego schronu przeciwbombowego. Bo to Peczersk, a tam grunt jest trudny.

Projekt izby przyjęć szpitala

Czego jeszcze potrzebuje główny szpital w kraju?

Dziś 98% jego potrzeb pokrywa państwo. Od 2014 roku szpital współpracuje z kilkunastoma organizacjami charytatywnymi, do których może się zwrócić w razie potrzeby. Nie ma czegoś takiego, że mówi się bliskim rannego, żeby poszukali leków. Wszystko jest dobrze zorganizowane. Jedyne, co zawsze wszystkim powtarzam, to: „Oddawajcie krew, bądźcie dawcami”. Bo krwi ciągle potrzeba. Musi istnieć bank krwi. Potrzeba dużo krwi, tyle że liczba dawców znacznie spadła. I to jest problem.

Dziękuję, że mi go przyprowadziłaś

Poznałaś historie tysięcy ludzi. Które zrobiły na Tobie największe wrażenie?

Każda jest wyjątkowa. Pamiętam, że kiedy w 2015 roku upadała obrona lotniska w Doniecku, Denys Adonin, który był wtedy ratownikiem medycznym, wysłał mi zdjęcie. Przedstawiało mężczyznę bez szczęki i szyi. Nie mogłam pojąć, jakim cudem ten człowiek jeszcze żyje.

Pamiętam też „cyborga” Ihora Rymara [cyborgami nazwano ukraińskich żołnierzy, którzy bronili lotniska w Doniecku od 26 maja 2014 do 22 stycznia 2015 – red.]. W śpiączce przeżył zaledwie tydzień. Pomagałam jego rodzinie zbierać pieniądze, żeby można było zapłacić za leczenie. Kiedy Ihor zmarł, Łesia Kuz, wdowa po nim, połowę zebranych 400 tysięcy hrywien przekazała jego towarzyszom broni, a drugą połowę mnie. Wykorzystałam te pieniądze na zakup dwóch defibrylatorów dla zespołów medycznych, opłacenie operacji itp. Minęło 10 lat, a ja wciąż pamiętam Igora i Ołesię.

Albo Serhija Chrapko, który walczył o życie w 2015 roku… Ma amputowaną rękę i nogę, a mimo to spełnił swoje marzenia: skakał ze spadochronem, jeździł na nartach, nauczył się pływać i ukończył maraton. Jako wolontariusz pomaga swoim kolegom żołnierzom na oddziale chirurgii, gdzie sam był leczony. Prowadzi samochód, ma dwoje dzieci.

Jak mówi Wadym Swyrydenko, który stracił kończyny pod Debalcewem: „Jeśli chcesz, możesz żyć, jak chcesz. Nawet najlepsze protezy nie będą działać same”.

Iryna Sołoszenko, Serhij Chrapko, Wadym Swyrydenko i Arsen Mirzojan podczas maratonu

Kiedy realizowaliśmy projekt „Zrodzony z płomieni”, bardzo chciałam, żeby jedną z jego twarzy był Witalij Kyrkacz-Antonenko, prawdziwy przystojniak. W tym czasie służył w obronie terytorialnej w obwodzie ługańskim i bardzo trudno było go wyciągnąć z frontu. Jego żona Natalia była w ciąży. Kiedy zaczęła się inwazja, straciła dziecko. Cudem zaszła w ciążę po raz drugi. Powiedziałam: „Dajmy jej szansę, by mąż ją wsparł. Żeby razem się dowiedzieli na USG, że mają dziewczynkę”. Spędził tydzień z żoną, wrócił na front, a trzy dni później zginął. Teraz patrzę, jak dorasta jego dziecko. Natalia mówi mi: „Dziękuję, że mi go wtedy przyprowadziłaś”. Nawiasem mówiąc, udało im się zamrozić materiał biologiczny, dzięki czemu miała szansę ponownie urodzić.

Jak wojna zmieniła Ciebie i Twoje otoczenie?

Ludzie, którzy nie byli moimi prawdziwymi przyjaciółmi, opuścili mnie na początku inwazji. Miałam na przykład znajomego, byłego żołnierza, z którym wiele przeszliśmy. Obiecał mi, że w razie niebezpieczeństwa zabierze moją najmłodszą córkę za granicę. Miała wtedy 15 i pół roku. Kiedy wszystko się zaczęło, od razu do niego zadzwoniłam... Dowiedziałam się, że wyjechał z Ukrainy dwa tygodnie wcześniej. To był koniec naszych kontaktów.

Moja córka i moja matka zostały przygarnięte przez osobę, której nie znałam. Pani Galina z Włoch ma mieszkanie w Tarnopolu. Zostały u niej przez półtora miesiąca.

Jak zmieniła mnie wojna? Nie wiedziałem, że jestem aż tak cierpliwa

Okazuje się, że kiedy jestem pewna, że to, co robię, jest ważne i naprawdę coś zmieni, nigdy nie zbaczam z obranej ścieżki. Nawet jeśli to trudne. Przestałam się też obawiać, co ludzie o mnie pomyślą i jak będą mnie postrzegać.

Z mężem

Co pomaga Ci się trzymać, gdy wokół tyle bólu i nieszczęść?

Mam rodzinę i to bardzo pomaga. Wiesz, czasami obserwujący mnie na Facebooku piszą: „Musisz odpocząć”. To oczywiście dobre życzenie, ale nie wtedy, gdy pomyślisz o ludziach na froncie.

Albo słyszę, jak mówią: „Jestem zmęczony. Już szósta, muszę iść do domu”. Nie rozumieją, że ktoś oddaje swoje życie, a oni nie potrafią poświęcić nawet 10 dodatkowych minut.

Mój mąż dzielnie znosi tę moją ciągłą aktywność, to, że wciąż chcę coś zmieniać. Jest nie tylko mężem, ale i wspaniałym przyjacielem. Osoby z mojego otoczenia, z którymi pracuję, też pomagają. A kiedy ktoś z nas czuje się źle, rozmawiamy ze sobą, przytulamy się i idziemy dalej.

Zdjęcie: archiwum prywatne i Facebook Iryny Soloshenko

20
хв

Nikt nie odwołał polowania na żołnierzy

Natalia Żukowska
żołnierka Olga Jehorowa

Olga „Wysokość” Jehorowa broni Ukrainy od 2022 roku: najpierw w batalionie ochotniczym, teraz w siłach zbrojnych. Przed inwazją ta krucha, szczupła dziewczyna została mistrzynią w podnoszeniu ciężarów i trenerką.

Była kilkukrotnie ranna, ale za każdym razem po leczeniu wracała do akcji. Tej zimy wspięła się na Kilimandżaro razem z weteranami poruszającymi się na protezach.

Ludzie odwracali wzrok

– W 2023 roku pojechaliśmy na misję i znaleźliśmy się pod ostrzałem – wspomina Olga. – Zatrzymaliśmy się, by spojrzeć na mapę i sprawdzić, jak ominąć to miejsce. Mój towarzysz usiadł za drzewem, ja też tam poszłam. Nagle spadł pocisk. Pamiętam ogromną chmurę dymu, hałas i silne uderzenie w podbrzusze, jakby coś mnie popchnęło. Schyliłam się, wkurzona: jak można kopać człowieka w brzuch? Podczołgałam się do mojego towarzysza. Spojrzał na mnie i powiedział, że pewnie mam w sobie odłamek. Wokół mnie trwał armagedon, musiałam jak najszybciej dostać się do wozu ewakuacyjnego, żeby nie narażać innych. Gramoliłam się, jak pokraka, bo nie mogłam się wyprostować. W połowie drogi do samochodu zdałam sobie sprawę, że już nie mogę biec – jakby nóż przeciął mi brzuch. Mój towarzysz podniósł mnie i zaniósł do samochodu...

Ten mój uraz mógł być leczony na miejscu. Musiałam dotrzeć do chirurga, a to było daleko.

Pamiętam przerażone twarze wokół mnie: dziewczyna, ranna w brzuch, takie miejsce. Odwracali wzrok. Wtedy pomyślałam, że to koniec – nie będę miała dzieci, nie będę miała wątroby, życia też. Chciałam zemdleć, żeby podróż szybciej minęła. Ale cały czas byłam przytomna i czułam każdą sekundę bólu. Mój mózg pracował i byłam przytomna nawet wtedy, gdy zabrali mnie na operację.

Wstrzyknęli mi leki, ale też nie pomogły, ból był nie do zniesienia. Lekarz był zły. Nie mogłam wyprostować nóg, bo w podróży były zgięte; w szpitalu musieli wyprostować je na siłę. Krzyczałam, choć nie chciałam straszyć ludzi wokół. Byłam zaskoczona tą moją reakcją. A potem nie mogli mi założyć maski tlenowej, bo wszystkich odpychałam. W końcu udało im się mnie uśpić i zoperować.

Okazało się, że podczas ewakuacji odłamek w moim brzuchu się przemieścił. W samochodzie leżałam na ławce i na każdym wertepie tłukłam o nią miednicą. W końcu kawałek pocisku utknął w jelicie i zaczęło się krwawienie wewnętrzne. Lekarz powiedział, że jeszcze kilka milimetrów, a część jelita trzeba byłoby usunąć. A to oznaczało niepełnosprawność.

„W 2023 roku, podczas misji, doznałam urazu głowy. Wróciłam do pracy po 12 dniach”

Ksenia Minczuk: Jak długo trwało leczenie?

Olga Jehorowa: Około 4 miesięcy. Wystąpiły komplikacje i miałam kolejną operację. Kiedy byłam jeszcze na oddziale intensywnej terapii, moi towarzysze przyszli się ze mną zobaczyć. Zrozumiałam, że chcę do nich dołączyć. Czytałam o tym w książkach: kiedy człowiek programuje się na powrót do zdrowia, to zdrowieje szybciej. Tak, nadal bolało, jedzenie przyprawiało mnie o mdłości i trudno było iść do toalety. Ale dało się żyć. Wkrótce po tym, jak zostałam wypisana, poszłam do PDC [centrum stałej dyslokacji – red.] i powiedziałam: „Chcę tu być”.

„Rozumiem, ale to nie jest dobry pomysł” – odpowiedział dowódca.

Zostałam wysłana do szpitala wojskowego.

Podczas rekonwalescencji byłam pobudzona, może z powodu PTSD. Gdy tylko słyszałam smutną muzykę lub widziałam matkę przytulającą dziecko albo chłopca przytulającego dziewczynkę, wybuchałam płaczem

Rzadko płaczę, ale tam każdy wieczór kończył się łzami. Później zdałam sobie sprawę, że to było odreagowanie tamtego doświadczenia. Od tamtej pory od czasu do czasu ćwiczę tę umiejętność. Bo są sytuacje, kiedy po prostu musisz się wypłakać. Łzy nie zawsze są dramatem. Są funkcją ciała, by się zrelaksować. Warto nauczyć się z nich korzystać.

I po tym wszystkim dobrowolnie wróciłaś na front?

Gdybym tego nie zrobiła, nie szanowałabym siebie. Leczenie dobiegło końca. Jak miałabym wyjaśnić sobie powód mojego niepowrotu?

Poszłaś służyć, gdy tylko zaczęła się inwazja. Byłaś gotowa?

Kilka dni przed 24 lutego 2022 roku mój ówczesny chłopak zapytał mnie: „Czy w razie czego zawieziesz moich rodziców na Zakarpacie?”. „Nie – odpowiedziałam. – Znajdziemy kogoś, kto to zrobi. A ja pojadę z tobą na wojnę i pomogę”.

Pierwszego dnia inwazji przyszliśmy zapisać się do batalionu ochotniczego. Nie mieliśmy żadnego przeszkolenia wojskowego.

Wydawało mi się, że wszyscy to zrobią, naszym obowiązkiem była przecież obrona Ukrainy. Nie było poczucia, że są jakieś inne opcje. Po 3 miesiącach batalion ochotniczy został rozwiązany. Spotkałam już wielu chłopaków, którzy planowali oficjalnie zaciągnąć się do wojska. Mówili: „Chodźcie z nami. Tu nikt nic nie umie. Nauczymy się razem”. Ich wsparcie zadziałało. Wstąpiłam do wojska.

„Tu nie jesteś sama, twój mózg i twoje uczucia są mózgami i uczuciami twoich braci”

Mam w sobie to coś

Na początku zostałam zatrudniona jako urzędniczka, bo w tej jednostce dziewczyny nie były przyjmowane na stanowiska bojowe. W tamtym czasie dowódcy byli sceptycznie nastawieni do kobiet w wojsku. Ale ja już weszłam na tę drogę, już zdecydowałam, że będę walczyć. I w końcu zdobyłam stanowisko bojowe.

Jak Ci się udało?

Pokazałam, że płeć nie ma znaczenia. Liczy się to, jak bardzo jesteś zdeterminowana, jaki masz trening fizyczny, jak szybko możesz opanować umiejętności niezbędne na wojnie. Jeśli masz to wszystko, wojsko nie ma powodu, by ci odmówić. Ale musisz być uparta.

Wiem, dlaczego w wojsku panuje seksizm. Bo dowódcy często nie wierzą, że młoda, ładna dziewczyna może być pełnoprawnym członkiem zespołu. Myślą, że to będzie kłopot. Podczas szkolenia ciągle słyszałam: „Co ty tu robisz?”, „Dlaczego nie jesteś w kuchni?”, „Po co ci to?”. Byłam nieustannie oceniana, każdy mój ruch był analizowany. Jeśli facet popełni błąd, nikt może nie zwrócić na to uwagi. Jeśli dziewczyna popełni ten sam błąd, to on będzie zapamiętany i wypominany jej każdego dnia. Presja psychologiczna jest silna.

Byłam jak czarna owca, w którą nikt nie wierzy. Gdyby nie moi towarzysze, nie wiem, czy potrafiłabym to wytrzymać

Najwyraźniej wciąż mam w sobie to coś. Po trzech miesiącach treningu sytuacja całkowicie się zmieniła, zaczęli mnie szanować. Czułam, że jestem na swoim miejscu. Potrafiłam bronić swojego autorytetu i zaczęło mi to wychodzić na dobre. Ważny był też czynnik sprawności fizycznej. Przed wielką wojną uprawiałam sport przez 7 lat i moja sprawność fizyczna była lepsza niż u większości mężczyzn. Więc ten najważniejszy dla dowódców argument natychmiast zniknął.

„Na froncie też musisz codziennie trenować. I pilnować diety”

Po szkoleniu nadal zdarzały się seksistowskie sytuacje, ale miały już inny charakter. To było jak opieka, o którą nie prosiłam. Nie chcieli mnie zabierać ze sobą, bo się o mnie martwili. Dobrze to rozumiem, ale o to nie prosiłam. Tak zachowywali się głównie dowódcy w wieku 50+. Traktują cię jak córkę.

Podczas służby zmieniłam kilka stanowisk bojowych. Ze względów bezpieczeństwa nie mogę powiedzieć, co robię teraz. Moja droga jest długa i trudna. Gdyby ktoś powiedział mi w pierwszych dniach inwazji, że będę miała taką drogę w armii, nigdy bym nie uwierzyła. Możesz przetrwać wszystko. Ale straty – nie.

Co jest trudniejsze w wojsku: sprawy fizyczne czy emocjonalne?

Fizycznie to nie jest dla mnie trudne. Trenuję prawie codziennie. W ciągu 3 lat wojny pamiętam trzy razy, kiedy było ciężko fizycznie. To były długie biegi w pełnym ekwipunku. Psychicznie jest trudniej. Na przykład kiedy moi towarzysze broni wpadają w depresję, martwię się o nich. Biorę ich emocje na siebie.

Na tym polega trudność: nie jesteś tu sama, a twój mózg i twoje uczucia są mózgami i uczuciami twoich towarzyszy. A jeśli coś jest nie tak z kimś, to coś jest nie tak z tobą

Takie siostrzane uczucia, powiedziałbym.

Jakiego momentu na wojnie nigdy nie zapomnisz?

Bycia ranną. I śmierci braci. Kiedy zabierano mnie ranną do szpitala, prosiłam Boga, bym jak najszybciej mogła wrócić do braci. Myślałam: „Oni pojadą na misje, przydarzą im się różne rzeczy, a mnie tam nie będzie”. Kiedy wróciłam, po operacji i leczeniu, przed misją bojową bałam się, czy moja psychika nie zawiedzie w kluczowym momencie.

Pierwszą misję po kontuzji pamiętam bardzo dobrze. Przywalili blisko naszej pozycji, tętno skoczyło mi do 180. Przestraszyłam się w nietypowy dla mnie sposób. Zwykle w stanach, których nie rozumiem, nie zamieram: jeśli muszę biec, to biegnę, jeśli muszę upaść, to upadam. Tym razem zamarłam, ale w ciągu jednego dnia wszystko minęło. Zaadaptowałam się i tamten stan już nie wrócił.

„Z czasem zaczynasz odczuwać wielkość tego strachu w środku jako coś fizycznego”

Jak pachnie wojna?

Strachem i śmiercią. Wszystko na wojnie jest przesiąknięte strachem. Z czasem ten strach staje się czymś namacalnym. Możesz poczuć jego rozmiar wewnątrz siebie. Rzecz w tym, by nauczyć się z nim żyć i upewnić się, że nie wpływa na twoją pracę. Bo im dłużej jesteś na wojnie, tym więcej różnych scenariuszy masz w głowie.

Widziałaś tak wiele odciętych rąk i nóg, rozwalonych samochodów i domów. Widziałaś, jak bomby wlatują do piwnic i niszczą wszystko na swojej drodze. Kiedy słyszysz ich gwizd, na myśl przychodzi ci wszystko, co kiedykolwiek słyszałaś i widziałaś. Ciało reaguje natychmiast

Ciężko, gdy nie ma przerwy od służby, gdy ciągle w niej jesteś. Wtedy człowiek może stać się ciężarem dla innych. Dlatego trzeba albo zrobić przerwę, albo przenieść człowieka na inne stanowisko, z dala od walki. Mam w zespole faceta, który jest na wojnie od 2014 roku. Nie mogę sobie nawet wyobrazić, jak on to wszystko znosi. Dla mnie tacy ludzie to nie tylko bohaterowie. To nadludzie.

Czego się najbardziej boisz?

Śmierci moich braci. Kiedy o tym myślę, mój mózg jakby się zatrzymuje. Jakbym nie rozumiała, jak dalej istnieć. Możesz przetrwać wszystko. Straty – nie.

Jak wojna Cię zmieniła?

Myślę, że stałam się głębsza. To tak, jakby w mojej głowie otworzyły się nowe komórki, wypełnione myślami o wszechświecie, uczuciami i doznaniami, których wcześniej nie miałam.

Przed wojną żyłam w różowych okularach. Otaczali mnie ludzie, których lubiłam. Wykonywałam pracę, którą lubiłam.

Na wojnie zetknęłam się z rzeczami, które wcześniej widziałam tylko w filmach: niesprawiedliwość, prześladowanie – a jednocześnie jedność, której nie poczujesz nigdzie indziej. Przed wojną nie wiedziałam, co to strach czy prawdziwy ból. Nie wiedziałam prawie nic o tym życiu! A teraz ono się przede mną otworzyło

Dlaczego jesteś na wojnie?

Podczas wojny moja motywacja się zmieniła. Zaczęło się od: „Dla zwycięstwa, kraju, Ukraińców”. Teraz to: „Jestem tu dla dobra tych, którzy są wokół mnie. Dopóki oni walczą, ja też będę walczyła”.

Puzzle między bitwami

Jak to wytrzymujesz?

Przez pierwszy rok czułam, że moja psychika tonie. Zdałam sobie sprawę, że to było bezpośrednio związane z moim zdrowiem fizycznym. Sposób, w jaki jem, śpię i trenuję. Na początku służby nie trenowałam. Myślałam, że i bez tego mam wystarczająco dużo stresu. Później zrozumiałam, że muszę przenieść moje cywilne umiejętności do miejsca, w którym jestem teraz. Zaczęłam codziennie ćwiczyć i normalnie się odżywiać.

Mam jeszcze jeden sposób na przetrwanie i wyłączenie się: układam puzzle, duże i skomplikowane. Mam ich bardzo dużo, zawsze kupuję kilka na zapas. Włączam audiobooka i układam puzzle. Przez lata wysłuchałam wielu audiobooków.

„Mam jeszcze jeden sposób na przetrwanie i wyłączenie się: układam puzzle, duże i skomplikowane”

Twój znak wywoławczy to „Wysokość”. Skąd się wziął?

Przez półtora roku służby byłam jedyną dziewczyną w całej kompanii, a potem w plutonie, bez znaku wywoławczego. Kiedy przeniesiono mnie do plutonu snajperów, dowódca powiedział: „Jak to nie masz znaku wywoławczego?”. Dał mi czas do wieczora na wymyślenie go. Chłopaki i ja myśleliśmy, myśleliśmy – i nic. Dowódca powiedział: „W takim razie będziesz ‘Wysokość’”.

Bo „Wysokość” to był pseudonim jego pierwszego dowódcy. Kiedy mi o tym powiedział, pomyślałam, że to wyróżnienie. Bardzo szanowaliśmy i ceniliśmy naszego dowódcę, byliśmy gotowi pójść za nim do piekła i z powrotem. Więc przyjęłam ten pseudonim.

Jej „Wysokość” Olga wybiera się na Kilimandżaro. Pewnie organizatorzy tej wspinaczki mieli zagwozdkę, gdy usłyszeli Twój pseudonim. „Ona na pewno tę wysokość zaliczy” – pomyśleli?

Też tak myślę (śmiech).

Marzysz o napisaniu książki. O czym?

Gdzieś od czasu studiów prowadzę dziennik, wypełniam go każdego dnia. Być może kiedyś dojrzeję, przyjdzie do mnie jakaś mądrość i z tych wszystkich prostych wpisów będę w stanie zrobić porządną książkę. Ale najpierw muszę sobie wyjaśnić, jaką wartość miałaby ta książka dla innych.

O czym marzysz?

O podróżowaniu, najlepiej rowerem. A jeśli nie znajdę ludzi o podobnych pragnieniach, to kamperem. Chcę zobaczyć świat, to wszystko, co jest na zdjęciach w Internecie. Czy są prawdziwe? Nie rozumiem, dlaczego takie piękno istnieje, skoro ja go nie oglądam.

Jedność w górach jest jak jedność na wojnie

Wyszłaś na Kilimandżaro. Czemu zgodziłaś się coś tak trudnego, skoro wcześniej byłaś ranna?

Zadzwoniła Iryna Nikorak, dyrektorka organizacji pozarządowej Arm Women Now. Powiedziała: „Jest tu taki projekt, szukają dziewczyny. Jesteś zainteresowana?”. „Już się zbieram” – odrzekłam (śmiech).

To było potężne doświadczenie, naprawdę bardzo trudne fizycznie i psychicznie. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek wcześniej tak się czuła.

Wspinaczka na Kilimandżaro z weteranami na protezach, 2025 r.

Byliśmy chorzy, brakowało nam tlenu. Kiedy dotarłam na szczyt, byłam zszokowana tym, jak bardzo jestem zmęczona. Chciało mi się płakać – tak się nad sobą użalałam. Ale jednocześnie zdałam sobie sprawę, że mogę wiele zrobić. Bo jeśli byłam w stanie wspiąć się na Kilimandżaro, to mogę robić niesamowite rzeczy.

Ta podróż odsłoniła moje nowe oblicza, bardzo podniosła moją samoocenę. Zrozumiałam też, że jedność w górach to niemal to samo, co jedność na wojnie.

To miłość do innych po prostu za to, że tam są i idą obok ciebie. Szanujesz ich, doceniasz i jesteś gotowa dać im z siebie wszystko, jeśli tylko sobie jakoś radzą. Każdy powinien przeżyć coś takiego

Wiem, że nasz przykład jest potężną zachętą dla innych, zwłaszcza dla żołnierzy, którzy stracili kończyny. Pamiętam, jak leżałam w szpitalu i martwiłam się o swoje przyszłe życie – po tym jak zostałam ranna. Myślałam: „Po co mi to życie?” Gdyby pokazano mi wtedy film dokumentalny o ludziach z protezami kończyn, wspinających się na Kilimandżaro, na pewno miałoby to na mnie wpływ. Nasza wspinaczka jest ważna, bo pokazuje, że wszystko jest możliwe.

Zdjęcia z prywatnego archiwum

20
хв

Olga Jehorowa: Możesz przetrwać wszystko. Straty – nie

Ksenia Minczuk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Mąż walczy, a żona szyje mundury

Ексклюзив
20
хв

2024: najlepsze seriale z silnymi kobietami

Ексклюзив
20
хв

Przestrzeń na wdech, wydech

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress