Miałam całe lato na to, żeby zanieść do naprawy ciepłe buty. Trzy długie miesiące, a nawet więcej – w Londynie ociepliło się na tyle, żeby chodzić w sandałach i balerinach już pod koniec kwietnia. Latem wcale nie chce się myśleć o wysokich trzewikach, sztybletach i pantoflach na grubej podeszwie, więc łatwo zapomnieć i o takiej małej prozaicznej sprawie, jednak byłam przezorna: nieustawne pary posezonowego obuwia, wszystkie wymagające naprawy, postawiłam na najbardziej funkcjonalnej półce, tej, którą zawsze mam na widoku.
Stały tam przez trzy długie miesiące, a nawet więcej i przeszkadzały mi wybierać letnie obuwie na teraz. Myślałam o nich każdego dnia, aż wczoraj tak po prostu w jedną noc zaczęła się prawdziwa jesień. Deszcz nie przestaje padać, wiatr wieje i strasznie jest zimno w nogi. Dzisiaj włożyłam skarpetki pod cieniutkie skórzane pantofle: wszystkie ciepłe buty wymagają naprawy.
„Zaadaptowałaś się. Teraz rozkwitniesz.”
W lipcu minął rok, jak mieszkamy w Londynie. Londyn jest dla nas dobry. Udaje mi się tu wszystko, co powinno się udawać. Nawet zaczęłam zajmować się tenisem. Moja miejscowa przyjaciółka, kiedy opowiedziałam jej, że jesteśmy tutaj już rok, pamiętam, powiedziała mi: zaadaptowałaś się. Teraz rozkwitniesz.
Ta myśl krążyła mi po głowie jak ptaszek pod kopułą jakiejś pustej budowli z dobrą akustyką i nie znajdowała miejsca, żeby przysiąść. Ja? Rozkwitnę?
Od lutego 2022 w ogóle nie myślę o tym, żeby rozkwitać. Przyznaję się, jest w tym nawet pewna ulga: w domu zawsze spieszyłam się, by rozkwitać. Podróżować, zmieniać swoje - i w miarę możliwości czyjeś - życie na lepsze, dobijać się, pokonywać, decydować, męczyć się, oddychać. To dawało mi siłę, ale stwarzało też obciążenie i presję, teraz jednak to wszystko jest tak daleko ode mnie, że ptak myśli o rozkwitaniu nie znalazł miejsca w mojej głowie, gdzie mógłby przycupnąć i po rozmowie z przyjaciółką wkrótce odfrunął. Obciążenia i presji to nie zmniejszyło. Ale teraz stwarzają je całkiem inne rzeczy.
Niemal wszyscy przepraszają za to, że im się udało.Kiedy komuś opowiadam, jak mi tu jest, stale zaczynam od przepraszania: poszczęściło mi się, mówię, znam język, łatwo daję sobie radę z instytucjami i biurokratycznymi procedurami, posiadam umiejętność rozumienia dokumentów, szukania i sprawdzania informacji, mam pracę i dochody. Dopiero niedawno zauważyłam, że nie wszyscy znają język, nie wszyscy mają różnorodne doświadczenie życia za granicą i mniej lub bardziej stabilne dochody, które są niezależne od miejsca zamieszkania i funkcjonowania rynku ukraińskiego, a prawie wszyscy przepraszają za to, że im się poszczęściło. Mnie udało się szybko znaleźć pracę - mówią kobiety, które same utrzymują swoje dzieci i rodziców. Mnie się poszczęściło, że moje dzieci są już dorosłe (czy przeciwnie, jeszcze małe) mówią mamy, które już prawie dwa lata pracują codziennie za mamę, tatę, obu dziadków i babcie. Udało się nam dostać samodzielne mieszkanie – mówią kobiety, głowy rodzin, które teraz tłoczą się wszystkie razem w dalekich od komfortu warunkach. Nam poszczęściło się z rodziną, która nas przygarnęła – mówią ci, którzy z dziećmi dzielą jeden pokój w cudzym domu i do tej pory wstydzą się zapytać, gdzie co leży w kuchni i muszą uważnie wkładać naczynia do zmywarki, żeby nikogo nie zasmucić, bo dom ma swoją własną tradycję i własny styl ich układania. I tak dalej, w nieskończoność.
Słyszałam, jak kobiety szepczą sobie, że im się poszczęściło, bo ranny na wojnie mąż został uznany za niezdolnego do służby wojskowej i zdołał do nich dołączyć. Poza kontekstem to brzmi już po prostu strasznie. I mówiąc szczerze – w kontekście także.
Nie można ocaleć czy uchronić się, przekonując siebie, że straszne rzeczy nie są już tak straszne.
Ludzie zawsze starają się uznać za normalne to, co się z nimi dzieje – szczególnie, kiedy trwa to długo i nie ma możliwości, by wpłynąć na to, żeby przestało się dziać. Im większe zagrożenie, że warunki nas zniszczą, z tym większą zawziętością je na swój własny użytek uznajemy za normalne: wydaje się nam, że w taki sposób dajemy sobie szansę, by ocaleć. Jednak nie można ocaleć czy uchronić się, przekonując siebie, że straszne rzeczy tak naprawdę nie są już tak straszne i już nie tak nas niszczą i bolą.
To, co teraz dzieje się w Ukrainie - jest straszne, niesprawiedliwe i nie do pojęcia. Wszyscy jesteśmy tym zranieni, nawet jeśli z wyglądu jesteśmy cali i przesiedzieliśmy w piwnicy raptem jeden czy dwa dni. Nawet jeśli wszyscy najbliżsi krewni są jeszcze żywi. Nawet jeśli dzisiaj nie masz nikogo, kto jest na pierwszej linii frontu i nie odpowiedział na sms „Jak się masz?”, bo przecież nie wiesz, czy w ogóle odpowie.
To nie jest normalne, Tego nie można uznać za normę siłą myśli, nadludzkim wysiłkiem i formułą „poszczęściło mi się, inni mają trudniej” po prostu dlatego, że normalnemu człowiekowi nie staje się lżej od tego, że komuś innemu jest trudniej.
Wszyscy mamy granice
Niedawno przeczytałam książkę, Nie byłoby czym się chwalić, ale to pierwsza książka od grudnia, jaką przeczytałam. Nawet nie mogę powiedzieć, że nie miałam czasu, przecież przyzwyczaiłam się żyć w paradygmacie, że na to, co ci jest naprawdę potrzebne, czas zawsze się znajdzie. Jeszcze nie nauczyłam się mówić sobie, że są okoliczności, w których to magiczne prawo nie całkiem działa, ale już nauczyłam się to zauważać w życiu innych. Na przykład pewna moja znajoma niedawno poskarżyła się na to, że ciągle robi analizy krwi i nie może ustalić, co z nią jest nie tak: już trzy podejścia do egzaminu na prawo jazdy, i nic, a przecież sumiennie się uczy i wcześniej radziła sobie ze znacznie trudniejszym i obszerniejszym materiałem.
Od kwietnia zeszłego roku sama mieszka z dwojgiem dzieci w mieście, w którym nie była nigdy przedtem, w nowym dla niej środowisku językowym, od zera wyremontowała i urządziła mieszkanie, zapisała wszystkich do szkoły i do kółek zainteresowań, przerejestrowała samochód, potwierdziła wszystkie swoje zawodowe dyplomy i certyfikaty, dostała pracę, nauczyła się dziesiątków nowych tras, setek nowych słów, zapamiętała nowe nazwiska i twarze, nowe zasady segregowania śmieci, wymogi dotyczące ubioru szkolnego i pojemników na drugie śniadanie, nowe schematy obliczania i płacenia podatków i danin, składek na ubezpieczenie, opłat za rejestrację jednego, drugiego, piątego.
A przy tym, jak to w codziennym życiu jej dzieci chorują i potrzebują zainteresowania i miłości, a także jedzenia, ubrań, zabawek i materiałów edukacyjnych, jej rodzice potrzebują wsparcia, a jej mąż w ciężkiej depresji jest daleko od niej, boi się śmierci i na tle tego rozwinęły się u niego zaburzenia lękowe. Mówiła mi o analizach krwi, a ja patrzyłam na nią i myślałam: ona faktycznie nie rozumie, że może po prostu teraz naprawdę nierealne jest przyswajanie sobie znaków drogowych i reguł pierwszeństwa w ruchu drogowym. Ale samochód jest, a prawa jazdy nie ma, i nie może pozwolić sobie na to, żeby go nie dostać, bo wtedy będzie mogła częściej jeździć na spotkania z mężem i lepiej zorganizować logistykę dla swoich dzieci.
Powiedziałam jej, że wszyscy mamy jakieś granice. I że je, niewątpliwie, zawsze można poszerzyć, ale tylko wtedy, kiedy uprzednio je poznamy. Spytała, czy czułam jakieś szczególne osłabienie, kiedy odkryto u mnie dysfunkcję tarczycy. Poradziłam jej, żeby zbadała sobie uszy, bo mnie nie słyszy. Roześmiałyśmy się. Jestem prawie pewna, że potem wygooglowała tarczycę – o wiele łatwiej jest zaakceptować fakt, że masz zapalenie tarczycy, cukrzycę, stan przedzawałowy, a nawet demencję, niż to, że po prostu nie możesz sobie poradzić z niczym innym niż to, z czym już sobie radzisz.
Żyjemy tak długo, jak długo żyjemy
Czasem po prostu nie możesz rozkwitnąć, kiedy twój dom płonie. Strasznie jest żyć, kiedy tylu ludzi codziennie traci życie – toniesz w poczuciu winy, nieufności, zwątpieniu, czy masz prawo do tego wszystkiego, co masz. To męczy, nie mówiąc już o wszystkim innym – bardziej grubej przyziemnej materii wielu tysięcy pytań i spraw, jakie trzeba rozwałkować w nowym środowisku, nie rozumiejąc języka, mentalności, kontekstów, aluzji, a czasem po prostu reguł życia.
Nie, oczywiście, cuda się zdarzają – ktoś spotkał prawdziwą miłość, odnalazł siebie, znalazł odpowiedź na pytania dotyczące życia, wszechświata i w ogóle. Urodziły się niemowlęta, straszne diagnozy okazały się błędne, znalazło się mieszkanie, zrealizowały się projekty, zaczęły się biznesy. Po prostu dlatego, że jesteśmy żywe, póki jesteśmy żywe. Nie musimy rozkwitać na siłę. To, że ktoś nam pomógł, że otrzymałyśmy wsparcie, że ocalałyśmy i jesteśmy bezpieczne, nie nakłada na nas obowiązku, żebyśmy rozkwitały i tryskały szczęściem, sukcesem i efektywnością, wystarczy wdzięczność, troska o siebie i świat i o wkład w zwycięstwo – taki, jaki jest teraz możliwy.
Wojna wywiera na nas już wystarczającą presję, a mówiąc szczerze – to ponad wszelką miarę. Nie powinnyśmy same na siebie wywierać jeszcze większej.
_____________________________
Zdjęcie na stronie głównej przedstawia graffiti w stylu Banksy'ego na ścianie zniszczonego budynku mieszkalnego w Irpinie, który został w ogromnym stopniu zniszczony w wyniku walk na początku rosyjskiej inwazji, 12 listopada 2022 r. Fot: Maxym Marusenko/NurPhoto/AFP/East News
Ukraiński dziennikarka, poetka i pisarka. Laureat Środkowoeuropejskiej Nagrody Literackiej „Angelus” za rozdział „Mój dziadek tańczył najlepiej ze wszystkich”. Współpracowała z Esquire, Le Monde, Harpers Bazaar, Ukraińska Prawda, Biznes, Bird in Flight itp. Teksty literackie publikowane w almanachach i antologiach na temat Ukrainy, Europy i USA.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!