W marcu 2022 roku 25-letnia nauczycielka matematyki Wiktoria Andrusza została uprowadzona przez Rosjan z domu jej rodziców w obwodzie czernihowskim za przekazanie ukraińskim żołnierzom informacji o sprzęcie wroga. Oskarżona o szpiegostwo i zagrożona karą 10 lat więzienia, a nawet nawet karą śmieci, była przetrzymywana w rosyjskich ośrodkach zatrzymań i koloniach karnych przez sześć miesięcy. To było pół roku tortur, upokarzających przesłuchań i ciągłej presji moralnej. Dziś Wiktoria przyznaje, że przez częste rozmowy, do których zmuszali ją Rosjanie, czuła się jak w domu wariatów. Opowiedziała Sestrom, jak udało jej się przetrwać niewolę.
Kiedy zobaczyli zdjęcia rosyjskiego sprzętu wojskowego w moim telefonie, powiedzieli: "To ona. Pakujemy ją"
24 lutego 2022 r., po pierwszych eksplozjach, opuściła swoje rodzinne Browary i udała się do wioski rodziców w obwodzie czernihowskim. W tamtym czasie uważała, że na wsi będzie bezpieczniej niż w wieżowcu pod Kijowem.
- Nie tylko ja tak myślałam, w pierwszych dniach wojny wiele osób uciekło do wiosek i znalazło się pod okupacją - mówi. - 27 lutego nasza wieś, Stary Bykow, została zajęta przez Rosjan. Kiedy weszli do wioski, natychmiast zastrzelili sześciu cywilów. Czterech to byli miejscowi, a dwóch, tak jak ja, przyjechało odwiedzić krewnych. Rosyjscy żołnierze plądrowali domy i sklepy, ludzie bali się wychodzić. Mogli co najwyżej wyskoczyć na chwilę na zewnątrz, aby podzielić się zapasami żywności z sąsiadami.
Jakoś tydzień po rozpoczęciu okupacji Rosjanie zaczęli zagłuszać łączność komórkową. Ale wcześniej mieliśmy Internet, a zatem mogliśmy kontaktować się z ludźmi na terytorium kontrolowanym przez Ukrainę, w szczególności z naszymi wojskowymi. Nie ukrywam: robiłam to - przekazywałam ukraińskim siłom zbrojnym informacje o przemieszczaniu się wrogiego sprzętu. Zdawałam sobie sprawę, że to niebezpieczne, ale chciałam jakoś pomóc naszej armii. Kiedy połączenie w domu było przerywane, znajdowałam miejsca na podwórku, gdzie Internet wciąż działał. Telefon był moim jedynym oknem na świat.
Pod koniec marca wśród mieszkańców wsi rozeszły się pogłoski, że Rosjanie planują "czystkę". Znajomi z sąsiedniej wsi ostrzegli Wiktorię, że okupanci wchodzą do domów i zabierają ludzi. Kilka dni później stało się to w Starym Bykowie.
- Nasz dom był pierwszym na ulicy, do którego Rosjanie włamali się 25 marca - mówi Viktoriia. - Zabrali moich rodziców i mnie do różnych pomieszczeń. Powiedzieli, że szukają broni. Gdy się rozejrzeli i bronie nie znaleźli - wyszli. Ale kilka minut później weszła kolejna grupa żołnierzy, wywrócili wszystko do góry nogami. Później zdałam sobie sprawę, że przyszli do naszego domu nie bez powodu: szukali mnie. Znaleźli mój telefon i na widok zdjęć sprzętu wojskowego, powiedzieli: "To ona. Pakujemy ją". A potem do mnie: "Ubierz się ciepło, tam będzie zimno". Potem wyprowadzili mnie z domu, wsadzili do samochodu i zawieźli do jakiejś piwnicy. Bałam się wtedy nie tyle o siebie, co o rodziców, bo nie wiedziałam, co się z nimi stanie. Rosjanie byli zdolni zrobić im wszystko. Ta niewiedza doprowadzała mnie do szału.
Noc spędziłam w piwnicy, a potem zabrano mnie do miasteczka namiotowego, gdzie okupanci urządzili coś w rodzaju obozu jenieckiego. Po drodze mówili mi, że "wszystko o mnie wiedzą", że jestem "ideowa" i "mam wyprany mózg". Ja też nie milczałam. Zapytałam ich, jak mogą "wiedzieć o mnie wszystko", skoro nawet nie mieszkałam w tej wiosce. Kiedy powiedzieli, że "wszędzie są naziści i banderowcy", zapytałam ich, gdzie ich widzieli. Nie potrafili powiedzieć nic konkretnego, odpowiadali innymi frazesami rosyjskiej propagandy - że mamy "wszędzie bio laboratoria" i inne bzdury. Nie potrafili uwierzyć, że jestem zwykłą nauczycielką. Nie rozumieli, dlaczego pomagam ukraińskim siłom zbrojnym. Wymyślili wersję, że zostałam zwerbowana przez SBU w 2014 roku i od tego czasu byłam tajnym szpiegiem lub agentką. Pytali, czy mam "dostęp do tajemnicy". Później dowiedziałam się, że ponownie przyszli do domu moich rodziców i przeszukali go, próbując znaleźć dowody na swoje absurdalne teorie. Na szczęście moi rodzice nie zostali fizycznie skrzywdzeni.
Bili mnie pałkami, bo nie chcieli dotykać banderowców
Po kilku tygodniach spędzonych w miasteczku namiotowym okupanci wywieźli Wiktorię do Rosji. Tam została poddana torturom. Psychicznym i fizycznym.
- Najpierw potrącili mnie w samochodem w drodze do aresztu śledczego w Kursku. Potem, w areszcie, "wszystko zależało od twojego statusu", jak mówili Rosjanie. Mój nie był najlepszy, bo byłam "strzelcem" i "koordynatorem ognia". Ich nastawienie było adekwatne. Ciągłe groźby - od: "Będziesz siedziała dziesięć lat w więzieniu" do "Spalimy cię żywcem". Bicie, torturowanie elektrowstrząsami. Najczęściej bili mnie pałkami - mówili, że "nie chcą dotykać rękami banderowców".
Ale czasami nie się powstrzymywali i używali rąk, nóg... Lubili używać paralizatora i obserwować reakcje więźniów. Pewnego razu po takich torturach zabrano mnie do ośrodka sanitarnego. Uwięzieni tam mężczyźni mieli ogolone głowy. Wskazano mi wiadro z ich włosami i usłyszałam, że moje włosy wkrótce się tam znajdą. Wtedy poczułam, że tracę przytomność. Szepnęłam, że zaraz upadnę. Nie uwierzyli. "Jesteś dobrą aktorką" - powiedzieli. Upadłam na zimną podłogę...
Cudem zostawili mi te włosy, choć nie raz grozili, że je zgolą. Najczęściej wtedy, gdy nie podobały im się odpowiedzi na ich absurdalne pytania. Na przykład pytali, ile jest przykazań Bożych. Kiedy odpowiadałam, że dziesięć, pytali: "A nie dwanaście?". W areszcie regularnie otrzymywaliśmy "zadanie" śpiewania rosyjskich pieśni patriotycznych i całowania wstążek georgijewskich [symbol prorosyjskich separatystów - red.]. Czytano nam frazy z podręczników propagandowych o tym, że "promujemy nazizm", że "Ukrainą rządzi Zachód" i że nasz prezydent jest "amerykańską marionetką". Oprócz codziennych wykładów z serii "dziadkowie walczyli" Rosjanie wymagali od nas uczenia się wierszy o wojnie.
Pierwszy wiersz nosił tytuł "Wybaczcie, drodzy Rosjanie". Potem okupanci sprawdzili, czy się go nauczyliśmy, i kazali nam "wymyślić do niego uduchowioną melodię". W takich chwilach czułam się nie jak w areszcie śledczym, ale jak w domu wariatów.
Dziewczyny i ja (na początku było nas trzy w celi, potem dwie) wykonywałyśmy te idiotyczne zadania tylko dlatego, że rozumiałyśmy, że musimy dożyć do wymiany. Rosjanie zdawali się uznawać za swoją misję "reedukowanie" nas. Powiedzieli, że "skierują nas na właściwą drogę". Raz nawet zapytali mnie, czy chcę zostać w Rosji i otrzymać obywatelstwo. Odpowiedziałam, że chcę wrócić do domu. "A co, jeśli to już nie będzie Ukraina?" - kpili. Odpowiedziałam, że w takim przypadku nie będę pracowała jako nauczycielka, ponieważ nie znam i nie chcę znać rosyjskiego. Oczywiście ta odpowiedź bardzo im się nie spodobała.
Nieustannie słychać było rozmowy z cyklu "Ukraina wkrótce zniknie". Wykorzystując to, że nie mieliśmy dostępu do informacji, Rosjanie próbowali nas przekonać, że "wszyscy już o nas, więźniach, zapomnieli". Dziewczyny i ja zrozumiałyśmy, że naszym głównym zadaniem jest nie pozwolić, by takie myśli wkradły się do naszych głów.
Bez względu na to, co mówią Rosjanie, trzeba zrozumieć, że to kłamstwo, i nie reagować. To był jeden z naszych sposobów, by nie zwariować.
Drugi sposób, który ćwiczyłyśmy, by zachować siłę umysłu, nazywany był "techniką wypierania". Polega ona na zastępowaniu złych myśli rozmową o czymkolwiek - rodzinie, pracy, zwierzętach domowych, ulubionych filmach i książkach. W celi rozmawiałyśmy godzinami. Nawiasem mówiąc, nazywałyśmy naszą celę kostnicą, bo na ścianie widniał napis "Kostnica". Później przeniesiono nas do karceru... ale to nas nie złamało. Pozwoliłyśmy sobie na płacz - i serdeczny śmiech. Pozwoliłyśmy emocjom płynąć, niczego nie powstrzymywałyśmy. To trochę pomogło.
Zdałyśmy sobie też sprawę, że lepiej nie myśleć o wymianie. Przez pierwszych kilka miesięcy żyłam w oczekiwaniu. W maju Rosjanie powiedzieli, że dochodzenie przeciwko mnie zostało zakończone i otrzymałam coś w rodzaju wstępnego wyroku: jeśli wrócę na Ukrainę i zrobię coś podobnego ponownie, znajdą mnie i osądzą w pełnym zakresie rosyjskiego prawa. Potem powiedzieli, że zostanę odesłana do domu podczas następnej wymiany. Uwierzyłam im, odliczałam dni, ale wymiana nie nadeszła. W połowie lipca razem z dziewczynami zdałyśmy sobie ze wszystkiego sprawę. Zdecydowałyśmy, że tak dalej być nie może: nie powinnyśmy ulegać złudzeniom. Trzeba po prostu żyć i mieć nadzieję, że pewnego dnia to się w końcu stanie. Ale nie teraz. Kiedy później przeniesiono nas do kolonii dla kobiet, widziałam tam więźniarki, które rozmawiały tylko o wymianach i konwencjach genewskich. Widząc, w jakim są stanie, byłam przekonana, że dziewczyny i ja postępujemy słusznie.
Po wyjściu z niewoli zaczęłam bać się nagłych dotknięć
Długo oczekiwana wymiana nadeszła we wrześniu 2022 roku. Wiktoria wraz z innymi więźniami została przewieziona przez Rosjan do obwodu briańskiego.
- Choć mówili "Wywożą nas na Syberię odbudowywać miasta", czułam, że granica jest niedaleko - przyznaje Wiktoria - Największym szczęściem było usłyszeć ukraińskie słowa: "Cieszymy się, że możemy powitać cię w domu, na Ukrainie". I głos mojej mamy, do której natychmiast zadzwoniłam... Przez długi czas nie mogłam uwierzyć, że cały ten horror się skończył. Patrząc wstecz zdaję sobie sprawę, że właściwe nastawienie psychiczne pomogło mi przetrwać i nie zwariować. Pomogło mi to nie popaść w depresję po wymianie. Znam przypadki, gdyh ludzie po uwolnieniu przez długi czas nie mogą dojść do siebie, prześladują ich lęki i koszmary. Na szczęście udało mi się odwrócić tę kartę.
Nie oznacza to jednak, że nie pamiętam, przez co przeszłam. Po prostu nauczyłam się skupiać na przyszłości zamiast na przeszłości. Czasami mam w głowie retrospekcje. To tak, jakby Facebook oferował mi przypomnienie sobie, co robiliśmy tego dnia rok temu. Nie mam żadnych zdjęć z tamtego okresu, obrazy pojawiają się w mojej głowie. Czasami przyprawia mnie to o dreszcze. W takich momentach najważniejsze jest to, by w porę powiedzieć sobie, że to już przeszłość, która się skończyła. Powiedzieć i poczuć, że teraz jestem bezpieczna.
Po uwolnieniu potrzebowałam leczenia i rehabilitacji - z powodu obrażeń, których doznałam w niewoli. Teraz rehabilitacja dobiegła końca. Pewne konsekwencje pozostały, ale nauczyłam się z nimi żyć.
Bardzo chciałam wrócić do nauczania w szkole. Kiedy lekarz pozwolił mi wrócić do pracy, byłam szczęśliwa. Jestem bardzo wdzięczna kolegom, którzy mnie wspierali. Żaden nie zadawał mi pytań w stylu: "Jak było w niewoli?". Wszyscy starali się otoczyć mnie troską i zrozumieniem. Spotkanie z dziećmi było szczególną radością. Na początku trudno mi było wejść w napięty grafik pracy, z wyjazdami do schronu w czasie nalotów. Jako nauczycielka muszę w takich przypadkach reagować w ciągu sekundy. Ale teraz już się przyzwyczaiłam.
Dzieci często podchodzą do mnie, by porozmawiać albo się przytulić - naprawdę to doceniam. Chętnie przytulam ludzi, których kocham, ale po niewoli mam nową reakcję, której nie mogę się jeszcze pozbyć: jeśli ktoś mnie dotyka, gdy się tego nie spodziewam, czuję się bardzo nieswojo. Boję się takich nagłych dotknięć. Moi przyjaciele i rodzina już o tym wiedzą i są bardzo wyrozumiali. Mam nadzieję, że pewnego dnia będę w stanie poradzić sobie również z tym.
Nadal jestem w kontakcie z dziewczyną, z którą dzieliłyśmy celę. W niewoli zaprzyjaźniłyśmy się i wciąż się wspieramy. Czasami rozmawiamy o tym, co nas tam spotkało, ale teraz to nie jest już dla nas traumatyczne. Przeciwnie: pomaga nam znaleźć punkty, na których możemy się oprzeć, by iść dalej. I cieszyć się przynajmniej z tego, że żyjemy.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!