Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Jewhen Magda: Popieram ekshumację ofiar tragedii wołyńskiej
„Nie mam wątpliwości, że dostawy wojskowe szły do Ukrainy bez przeszkód, ale blokowanie tras przez obywateli kraju, z którym stosunki w 2022 roku osiągnęły poziom euforii, było zimnym prysznicem”. Na marginesie wywiadu z Łukaszem Adamskim
Marsz w Dniu Niepodległości Ukrainy w Poznaniu, 2024 r. Zdjęcie: Łukasz Gdak/East News
No items found.
<frame>Świadome, jak delikatna jest kwestia tragedii wołyńskiej w stosunkach polsko-ukraińskich, publikujemy wywiady z polskimi i ukraińskimi historykami zainteresowanymi nawiązaniem otwartego dialogu między naszymi krajami. Poniżej odpowiedź ukraińskiego politologa, historyka, dyrektora Instytutu Polityki Światowej Jewhena Magdy na wywiad Sestr z Łukaszem Adamskim „Jeśli Ukraina się obroni i odzyska zajęte tereny, to będzie jej wielkie zwycięstwo”<frame>
Łukasza Adamskiego znam od czasów, gdy był zastępcą dyrektora Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia. Jestem przekonany, że to nie wina Pana Łukasza, że nie było i nie ma dzisiaj takiej instytucji, która zapewniałaby dialog między Polakami i Ukraińcami. Centrum Mieroszewskiego, w które przekształciło się Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia, prowadzi aktywną politykę wschodnią. Możecie powiedzieć, że Katyń i katastrofa smoleńska nie stoją między Polską a Ukrainą. Tak, ale nasze stosunki dwustronne komplikuje problem tragedii wołyńskiej.
Chciałbym zauważyć, że w Polsce działalność wielu wpływowych think tanków jest koordynowana przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych, podczas gdy w Ukrainie nie ma takiego algorytmu. Prawda jest taka, że po polskiej stronie naszej 525-kilometrowej wspólnej granicy zaczęto badać Ukrainę wcześniej i robi się to bardziej systematycznie. I nie będę teraz przypisywał błędów ukraińskich władz wyłącznie agresji Rosji. Byłoby to nieuczciwe.
Nie mogę jednak zgodzić się z tezą Pana Adamskiego, że nikt w Polsce nie chce zwycięstwa Rosji. Rzeczywiście, gotowość do dialogu z Kremlem nie jest dziś w Polsce „na stole”, a w latach rządów PiS obecny premier Donald Tusk podczas swojego pierwszego premierostwa był chłostany w mediach za dialog z Putinem. Jednak nienawiść do Ukraińców (z różnych powodów) znajduje liczne echa w polskim społeczeństwie. Sukces Konfederacji w wyborach do Parlamentu Europejskiego, w których partia ta podwoiła swoje poparcie w porównaniu z wyborami do Sejmu, tylko to potwierdza.
Przypomnę, że pomiędzy obiema kampaniami wyborczymi doszło również do blokady granicy polsko-ukraińskiej przez polskich rolników – przynajmniej przy wsparciu jednego z działaczy Konfederacji, Rafała Meklera. Ta blokada pokazała m.in., że polscy politycy, mimo istnienia tezy o „polsko-polskiej wojnie politycznej”, nie będą działać przeciwko swoim rodakom w interesie Ukrainy. Z punktu widzenia Polski to oczywiście dobrze, ale dla Ukrainy, która nadal przeciwstawia się Rosji na froncie, stworzyło to problemy natury moralnej. Nie mam wątpliwości, że dostawy wojskowe szły do Ukrainy bez przeszkód, ale blokowanie tras przez obywateli kraju, z którym stosunki w 2022 roku osiągnęły poziom euforii, było zimnym prysznicem. Co więcej, opinia publiczna w Ukrainie jest świadoma wysiłków Andrzeja Dudy, by przekonać kraje Europy Południowej do rozpoczęcia negocjacji z Ukrainą w sprawie przystąpienia do UE. Ale nie wie nic o wysiłkach Donalda Tuska na rzecz integracji europejskiej w interesie Ukrainy.
Nie zamierzam usprawiedliwiać stanowiska Wołodymyra Zełenskiego po incydencie w Przewodowie. Nie chcę szukać wytłumaczenia tego błędu
Chciałbym zwrócić uwagę, że atak w sprawie rozsypywania polskiego ziarna we wrześniu 2023 r., podczas przemówienia prezydenta Ukrainy na Zgromadzeniu Ogólnym ONZ, był bezosobowy, choć łatwo zidentyfikować jego adresata. Pragnę również przypomnieć, że dziennikarz Zbigniew Parafianowicz w swojej książce „Polska na wojnie”, która jest znana nie tylko w Polsce, wspomina o przeprosinach ówczesnego Naczelnego Dowódcy Sił Zbrojnych Ukrainy Walerija Załużnego wobec jego polskiego odpowiednika Rajmunda Andrzejczaka. Nawiasem mówiąc, niedawno rzecznik polskiego MSZ Paweł Wroński wyraził nadzieję, że Polska będzie mogła zestrzeliwać rosyjskie rakiety. Wydanie pozwolenia w tej sprawie oczywiście należy do NATO. Bez niego polscy urzędnicy są zmuszeni do mówienia bzdur, gdy rosyjskie rakiety pojawiają się w przestrzeni powietrznej ich kraju.
Zamiast tego jestem gotów wcielić się w adwokata diabła i przeprosić za oświadczenie o „ludobójstwie zbożowym”, wygłoszone w zeszłym roku przez przedstawiciela handlowego Ukrainy Tarasa Kaczkę. Niestety w relacjach polsko-ukraińskich czasami górę biorą emocje. Jednocześnie muszę zauważyć, że ukraiński prezydent, premier, przewodniczący parlamentu, ministrowie obrony i spraw zagranicznych nie pozwalają sobie na podobne ataki. Jednak naprawdę zaskakujące jest to, że nawet rok po zmianie władzy w Polsce jej organy ścigania nie znalazły beneficjentów oszustwa zbożowego, które zaszkodziło bezpieczeństwu żywnościowemu kraju. Trudno sobie wyobrazić, by choćby jeden wagon lub ciężarówka ze zbożem przekroczyły polsko-ukraińską granicę bez przygotowania zawczasu miejsca na rozładunek.
Niestety Warszawa i Kijów szybko przeszły od szczytu porozumienia na wiosnę 2022 r. do okopów wzajemnych roszczeń. I jak tu nie wspomnieć o innym polskim koledze, Przemysławie Żurawskim vel Grajewskim, który wielokrotnie podkreślał, że kiedy Polska i Ukraina są razem – wygrywają? Nawiasem mówiąc, ten model współpracy w pełni funkcjonuje zarówno w ramach NATO, jak Unii Europejskiej. Ta potencjalna współpraca nie wszystkim się jednak podoba – nie tylko za murami Kremla, ale także w UE.
Bądźmy szczerzy: przystąpienie Ukrainy do NATO i UE nie znajduje się obecnie w agendzie żadnej z tych organizacji. Dlatego szumne zapowiedzi polskich polityków, że nie dopuszczą do akcesji Ukrainy bez rozwiązania problemu wołyńskiego, to czysty populizm. Obecny okres wiąże się z wystawianiem kandydatów na prezydenta przez czołowe siły polityczne w Polsce. Stosunek do Ukrainy, w szczególności w kontekście tragedii wołyńskiej, jest papierkiem lakmusowym dla polskich polityków.
Podobnie jak Łukasz Adamski popieram ekshumację ofiar tragedii wołyńskiej, ale uważam, że konieczne jest podkreślenie kilku szczegółów. Rzeczywiście, rozpoczęcie tego procesu i zapewnienia o nieodwracalności stanowiska Ukrainy jest konieczne. Byłoby dobrze, gdyby zostało to politycznie poparte przez parlamenty obu krajów.
Przydałoby się też ustanowienie nagrody „Sprawiedliwy z Wołynia”, co mogliby zrobić Wołodymyr Zełenski i Andrzej Duda
Wiem, że Polska honoruje tych, którzy ratowali ofiary masakry, ale przeniesienie nagrody na poziom międzynarodowy mogłoby zwiększyć poziom zrozumienia problemu w Ukrainie. Brak społecznego zapotrzebowania w Ukrainie na rozwiązanie tego problemu jest być może głównym powodem bierności ukraińskich władz w tej sprawie.
Należy również zrozumieć, że państwo, które codziennie grzebie dziesiątki obywateli zabitych przez rosyjską agresję, nie może uczynić ekshumacji ofiar tragedii wołyńskiej absolutnym priorytetem do czasu zakończenia wojny z Rosją. Zarazem utworzenie międzynarodowej komisji (z udziałem przedstawicieli państw trzecich) przyczyniłoby się do lepszego i szybszego rozwiązania problemu. Dla mnie to, co oczywiste, jest jasne: problemy w relacjach między Polską a Ukrainą można rozwiązać tylko poprzez dialog. Dlatego nie po raz pierwszy proponuję stworzenie formatu dyskusyjnego PL-UA-525, w którym można by nie tylko omawiać istniejące sprzeczności i opracowywać rozwiązania na przyszłość, ale także rozpowszechniać istotne informacje w Polsce i w Ukrainie. Byłbym szczęśliwy, gdyby Centrum Mieroszewskiego przyłączyło się do tej inicjatywy. Polska i Ukraina powinny nie tyle przerzucać się zarzutami, ile tworzyć wspólne znaczenia pod wspólnym hasłem: „Za naszą i waszą przyszłość”.
P.S. Proponuję obejrzeć naszą ostatnią dyskusję z Łukaszem Adamskim na kanale Ukrlife YouTube z Ludmiłą Nemyrą. Był poświęcony tragedii wołyńskiej:
Jewhen Magda to ukraiński politolog, historyk, dziennikarz, dyrektor Instytutu Polityki Światowej. Autor książek „Wojna hybrydowa. Przetrwaj i wygraj” oraz „Agresja hybrydowa Rosji: lekcje dla Europy”. Znalazł się w pierwszej dziesiątce ekspertów politycznych i analityków Ukrainy w rankingu edycji „Komentari” w 2020 roku.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Juliusz Słowacki napisał dramat „Kordiana” 190 lat temu. Pokazał w nim rosyjskiego cesarza Mikołaja I jako zaciekłego wroga krajów europejskich, w szczególności Polski, w której brutalnie stłumił powstanie narodowowyzwoleńcze. Ten car niemal przez całe swoje życie prowadził wojny o nowe ziemie – także z Persją, na Kaukazie, z Turcją…
Według dr hab. Iwony Maciejewskiej, profesorki Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego, rosyjska ideologia imperialna nadal wpływa na wielu ludzi nie tylko w Rosji, ale też za granicą. To z kolei pozwala Kremlowi kontrolować zachodni dyskurs na temat wojny w Ukrainie poprzez narzucanie imperialnej struktury myślenia. Głównym argumentem Rosjan, który dziś pozwala im uniknąć odpowiedzialności, jest to, że Kreml nie uznaje niepodległości Ukrainy, ponieważ w średniowieczu ziemie dzisiejszej Ukrainy i Rosji były częścią tego samego państwa, Rusi Kijowskiej. „Kordian” pokazuje nierosyjską wersję historii.
Historycy i pisarze (m.in. Ołeh Krysztopa i Anders Aslund) porównują styl rządów obecnego szefa Kremla do panowania Mikołaja I, który władał Imperium Rosyjskim w latach 1825-1855. W tym czasie absolutyzm w Rosji osiągnął swoje maksimum.
Po stłumieniu powstania listopadowego w latach 1830-1831 Mikołaj I zniósł polską konstytucję. W „Kordianie” Słowacki opisuje, jak dumny z siebie jest ten władca, któremu udało się zamienić Polskę w politycznego „trupa”. Grozi, że wszystkich kolejnych protestujących wyśle na Syberię lub zabije. A jeśli wybuchnie nowe powstanie, Warszawa zostanie zniszczona na zawsze:
„Polska już ostygła,
Umarła i na wieki. – Jak magnesu igła
Na północ obrócona, w Sybir patrzy mroźny”.
Wydarzenia, które w tamtym czasie miały miejsce w Polsce, przypominają sytuację na tymczasowo okupowanych terytoriach ukraińskich
„Zniszczenie polskiej armii, wprowadzenie języka moskiewskiego jako języka urzędowego, przeniesienie bibliotek publicznych i zbiorów naukowych z Polski do Rosji, zamknięcie szkół, przymusowe przesiedlenie dużej liczby polskich dzieci do Rosji pod pretekstem ich reedukacji na koszt publiczny, zesłanie wielu polskich rodzin do odległych prowincji Rosji, znaczna i rygorystyczna rekrutacja, mianowanie moskiewskich urzędników na stanowiska w Polsce, ingerencja w sprawy Kościoła narodowego itp. Wszystko to świadczy o próbach rządu zniszczenia narodu politycznego w Polsce i stopniowego przekształcenia jej w prowincję moskiewską” – pisał 3 lipca 1832 r. lord Henry Temple Palmerston, brytyjski mąż stanu.
Na ziemiach polskich wchodzących w skład Imperium Rosyjskiego agresywnie i szybko realizowano politykę rusyfikacji. Presja cenzury stała się totalna. Jednym z pisarzy, którego twórczość i nazwisko znalazły się na indeksie, był młody poeta Juliusz Słowacki. Pochodził z Ukrainy – urodził się w 1809 roku w Krzemieńcu (obecnie w obwodzie tarnopolskim).
Słowacki postrzegał panowanie Mikołaja I jako zagrożenie dla całej Europy:
„Europę jak jabłko rozetnę,
A nóż zatruty obie zatruje połowy”.
O ambicjach, pewności siebie i planach cara, by kontynuować wojny kolonialne w Europie, świadczą też inne słowa słowa despotycznego monarchy: „Ha! Ha! albom ja wielki? albo świat ten mały?”. Był przekonany, że jest wybrańcem Boga, który powierzył mu zarządzanie imperium.
Mikołaj I uważał, że jego świętą misją jest obrona Rosji przed liberalizmem, który jego zdaniem nadchodził z Zachodu
Od 1844 r. mieszkańcy Imperium poniżej 25. roku życia nie mogli podróżować za granicę; dla wszystkich innych wyjazd był niemal niemożliwy. Poza tym car zwalczał wolność słowa, wprowadzając ścisłą cenzurę. Stworzył tajną policję do wyłapywania i karania wszystkich niezadowolonych – odpowiednik przyszłych KGB i FSB. Mikołaj I zniszczył także odrodzenie narodowe, które rozpoczęło się w Ukrainie, formułując ideę jednego narodu, na który mieli się składać Wielkorusini (Rosjanie), Małorusini (Ukraińcy) i Białorusini. Wprowadził również narodową ideę „autokracji, prawosławia i narodowości”.
Obecny szef Kremla promuje tę samą, wywodzącą się od czasów cara Mikołaja I, ideę
Według dr. Olgi Morozowej to właśnie udział młodego Juliusza Słowackiego w powstaniu listopadowym skłonił poetę do emigracji (najpierw do Paryża, później do Genewy) – i napisania „Kordiana”.
Kryształowe prokrustowe łoże dla liberałów i innowierców
Jednym z kluczowych fragmentów „Kordiana” jest scena rozgrywająca się w Sali Tronowej Zamku Królewskiego w Warszawie. Kordian planuje zamach na cara, który obwołał się też królem Polski. Gdy dociera do zamku, Mikołaj I śpi w kryształowym łożu. Z jednej strony to symbol absolutyzmu i niedostępności króla, z drugiej – kruchości carskiej władzy i jej słabości.
W innej scenie dramatu staje się jasne, że „kryształowe łoże” jest również nawiązaniem do „Prokrustowego łoża”. W mitologii greckiej zbrodniarz Prokrust usypiał w nim swoje ofiary, najczęściej podróżników. Tych, dla których było zbyt długie, rozciągał – a tym, którzy się w nim nie mieścili, obcinał nogi. To metafora sztywnych i brutalnych granic, w ramach których ktoś chce siłą dostosować kogoś do swoich potrzeb lub wymagań.
„Kryształowe łoże” w utworze Słowackiego ukazuje plany cara wobec narodów Europy Zachodniej:
„Na zachodzie stugłowa wyrasta poczwara,
Lecz wkrótce w petersburskiej każę ulać
Łoże drugie z kryształu, dla ludów zachodu;
Miarę na długość wezmę z moskiewskiego rodu,
A który naród dłuższy nad łoża okucie,
Kryształu nie rozciągnę, lud skrócę o głowę”.
Inaczej mówiąc, wszystkich mieszkańców Europy Zachodniej (Mikołaj I nazywa ich „stugłowym potworem”), którzy nie dostosują się do warunków narzucanych im przez rosyjskiego cara, czeka marny los.
Wkrótce nienawiść do Europy zmotywowała cara do rozpoczęcia nowej wojny. W Stambule zażądał, by wszyscy prawosławni chrześcijanie w Imperium Osmańskim znaleźli się pod jego „ochroną”. Gdy sułtan odmówił, Rosja zajęła Mołdawię i zaatakowała turecką flotę w Sinope. Europejscy przywódcy, zdając sobie sprawę, że cara nie da się powstrzymać, postanowili przystąpić do wojny po stronie Imperium Osmańskiego. Rosja haniebnie przegrała „świętą wojnę” z Europą, poddając Sewastopol. Mikołaj I przeziębił się na Krymie i zmarł w swoim niekryształowym łóżku.
Dramat „Kordian” Sławackiego, opowiadający o powstaniu listopadowym, przygotowaniach do zamachu na cara i zrywie narodowowyzwoleńczym, do dziś jest jednym z najczęściej dyskutowanych dzieł. Dlatego został wybrany do odczytania podczas XIII Narodowego Czytania w Polsce, w Ukrainie i 60 innych krajach.
Po raz pierwszy od dwóch lat kanclerz Niemiec Olaf Scholz zadzwonił do Putina. To jego sposób na wygranie przedterminowych wyborów i uratowanie kariery, która szybko chyli się ku upadkowi. Co więcej, w niemieckich mediach pojawia się coraz więcej artykułów sugerujących, że polityk ten chce prowadzić kampanię wyborczą swojej partii kosztem Ukrainy. Jego głównym przesłaniem jest to, że nie dostarczając ukraińskim siłom zbrojnym Taurusów, Niemcy ratują świat przed III wojną światową.
Takie zachowanie państwa, które w rzeczywistości wyhodowało współczesną Rosję, wywołuje wśród Ukraińców wściekłość i nienawiść
Nic dziwnego, że pan Scholz przeżywa swoje ostatnie miesiące na stanowisku kanclerza. A uprzedzenie wobec Ukrainy jest związane z traumą niemieckiego społeczeństwa z ostatnich dwóch wojen światowych, w których to Niemcy byli agresorami i mordowali swoich sąsiadów.
Zapytałam kilka osób, które żyją w Niemczech od dłuższego czasu, znają wewnętrzne funkcjonowanie tego kraju i są zaangażowane w proces polityczny, dlaczego Scholz tak bardzo wierzy w sukces swoich rozmów telefonicznych z Putinem.
„Scholz i jego partia nie są bezdusznymi i chciwymi łajdakami szukającymi zysku – zapewniła mnie jedna z nich, obywatel Niemiec, który poparł Socjaldemokratyczną Partię Niemiec w ostatnich dwóch wyborach. – Wręcz przeciwnie, w przeciwieństwie do ukraińskich polityków mają ideowe przekonania. Są głęboko przekonani, że ich misją jest uchronienie Niemiec przed wywołaniem III wojny światowej. W końcu dwie poprzednie wojny światowe zostały oficjalnie rozpoczęte przez Berlin. Mocno wierzą, że sposobem na zachowanie Niemiec i życia milionów Niemców poprzez nieuczestniczenie w III wojnie światowej jest nieingerowanie w wojnę z Rosją i Chinami. W tym celu są gotowi znieść każdy wstyd, potępienie i nienawiść całego świata. Co więcej, czują się nawet świętymi, którzy przechodzą męki dla dobra innych”.
Dodajmy do tego strach niemieckich polityków po zwycięstwie Donalda Trumpa i Republikanów w niedawnych wyborach. Komentarze Waszyngtonu, że kraje europejskie powinny być bardziej hojne w kwestii inwestowania w siłę NATO, stają się coraz głośniejsze.
Berlin wie, że są wymierzone przede wszystkim w niego, bo to Niemcy przez ostatnie ćwierć wieku rozwijały swoją gospodarkę dzięki dwóm czynnikom: amerykańskiemu parasolowi nuklearnemu i taniemu gazowi z Rosji
To niemieccy politycy wyhodowali tego potwora. Nic więc dziwnego, że była kanclerz Angela Merkel postanowiła reanimować reputację własną i niemieckich elit politycznych, publikując pamiętnik, w którym twierdzi, że Niemcy nigdy nie kochały Putina. Tak się składa, że umowy gazowe, które Merkel podpisała z Rosją, miały pomóc niemieckim firmom – ale w rzeczywistości dały siłę Moskwie.
Publiczne zachowanie obecnego kanclerza Scholza i ponowne pojawienie się na scenie politycznej emerytki Merkel pokazuje, jak współczesne Niemcy chcą uniknąć odpowiedzialności za przyjaźń z agresorem. I jak próbują się z tego wyplątać. W tle są głosy niemieckiej opozycji, że należy bardziej słuchać Stanów Zjednoczonych i budować relacje z Trumpem.
Głęboki historyczny antyamerykanizm Niemców doprowadził również do tego, że Scholz upokorzył się w rozmowie telefonicznej z Putinem. Kilka dni po niej kremlowski karzeł demonstracyjnie zdemolował cywilne dzielnice miast w strefie przygranicznej. Putin demonstruje, że nie będzie rozmawiał z tymi, których nie szanuje. Z tymi, którzy nie są w stanie udzielić mu zdecydowanej nauczki.
W idealnym dla Moskwy scenariuszu Putin i Donald Trump spotykają się w pięknym domku w Alpach i dzielą świat na dwie części. No, może na trzy, biorąc pod uwagę interesy Chin
Putin rozumie jednak, że Niemcy znajdują się w głębokim kryzysie i pozostaną w politycznym bagnie aż do wiosny, kiedy to zostanie utworzona nowa koalicja rządowa. Wykorzysta więc to opóźnienie do eskalacji działań na froncie, szantażu i bombardowania zachodnich społeczeństw opowieściami o ataku nuklearnym. Pytanie: „Czy Ukraina jest warta III wojny światowej?” będzie częścią jego gry.
Mam własną odpowiedź na to pytanie. Kiedy III Rzesza zaatakowała Gdańsk, uzasadniając to ochroną ludności niemieckojęzycznej, niewielu chciało umierać za Polskę. Bo wielu obywateli państw zachodnich nie wierzyło, że Adolf Hitler, żołnierz I wojny światowej, który sam siedział w błocie okopów i omal nie zginął w ataku gazowym, będzie chciał kolejnej wojny światowej.
A jednak Hitler i Stalin rozerwali Polskę na dwie części. I kiedy kwiat polskiej armii był rozstrzeliwany w sowieckich obozach, Niemcy palili Żydów w Auschwitz
Nikt nie chciał II wojny światowej. Na Zachodzie wierzono, że konstruktywne relacje z nazistami uchronią jego obywateli przed okupacją. Nie minęło dużo czasu, a Hitler robił sobie sesje zdjęciowe pod wieżą Eiffla, natomiast jego oficerowie pili zapasy likieru Cointreau we francuskich barach.
Próby zawarcia pokoju z Hitlerem doprowadziły do tego, że na wojnę poszli wszyscy, a bomby zniszczyły nie tylko Gdańsk i Warszawę.
Po podpisaniu kapitulacji Niemcy musieli poddać się denazyfikacji i wypłacić odszkodowania wszystkim, których spokojne życie zniszczyli.
Rosja nie chce nikomu płacić. Wygrywa wojnę za wszelką cenę, by po krótkiej przerwie zaczynać nową okupację i ludobójstwo. Oto moment, w którym uczeń, szeregowy oficer KGB, przewyższył swojego mistrza. Tego, który zakończył życie w hańbie, strzelając sobie w bunkrze w łeb.
Projekt jest współfinansowany przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę” realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji
W tym roku zaplanowano duże spotkanie ukraińsko-polskie.
– Oba kraje muszą się wzajemnie wysłuchać, bo jest o czym rozmawiać. Dlatego spodziewamy się reprezentatywnej delegacji parlamentarzystów i urzędników państwowych. Na jej czele stanie przewodniczący polsko-ukraińskiej grupy parlamentarnej Marcin Bosacki. Będą ważne rozmowy o przyszłości – mówi Mykoła Kniażycki, ukraiński poseł i inicjator Via Carpatia. – Ukraińcy i Polacy mogą wspólnie powstrzymać Kreml przed ponowną agresją i ekspansją w Europie.
W ciągu trzech dni odbędą się dyskusje na różne tematy, w tym dotyczące kultury, obronności, energetyki i współpracy gospodarczej w obliczu wspólnej konfrontacji z rosyjską agresją.
Osobny panel będzie poświęcony bezpieczeństwu.
– W tym trudnym czasie musimy zrozumieć, co będzie podstawą odporności Ukrainy w przyszłym roku i co ostatecznie powinno przybliżyć nas do upragnionego zwycięstwa – dodaje Kniażycki.
Oczekuje się, że w konferencji wezmą udział minister obrony Ukrainy Rustem Umierow, minister przemysłu strategicznego Herman Smetanin, przedstawiciele polskich agencji rządowych oraz konsorcjum informacji obronnej, które zrzesza analityków z czołowych ukraińskich i międzynarodowych ośrodków badawczych: Narodowego Instytutu Studiów Strategicznych, firmy informacyjno-konsultingowej Defense Express, Centrum Studiów nad Armią, Konwersją i Rozbrojeniem oraz platformy New Geopolitics Research Network.
W ramach forum odbędą się również dwudniowe publiczne odczyty literackie, specjalny program dla dzieci oraz tradycyjne wręczenie Nagrody im. Stanisława Vincenza, wybitnego przyjaciela Ukrainy, polskiego filozofa i kronikarza Huculszczyzny, za zasługi humanitarne i wkład w rozwój regionalny.
– W ubiegłym roku nagrodę tę przyznano Josyfowi Ziselsowi, wybitnemu ukraińskiemu działaczowi na rzecz praw człowieka i więźniowi rosyjskich obozów. W przeszłości uhonorowano nią Myrosława Marynowycza, Iwana Małkowycza, Julię Pajewską („Tajrę”), Leonida Finberga i inne wybitne osobistości. Kiedy wymyśliłem ten festiwal, chciałem popularyzować wspaniałą Huculszczyznę. Stanisław Vincenz robił to samo, dosłownie żył i oddychał naszą Huculszczyzną – przypomina Mykoła Kniażycki.
Osobnym wydarzeniem forum będzie premiera spektaklu „Dziady” Adama Mickiewicza, przygotowanego przez zespół Narodowego Akademickiego Teatru Dramatycznego im. Iwana Franki w Iwano-Frankiwsku pod kierownictwem dyrektora artystycznego Rostysława Derżypilskiego w koprodukcji z Teatrem im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Reżyserką spektaklu jest Maja Kleczewska.
– „Dziady” to nie tylko sztuka romantyczna. To manifest polskiej woli wolności. Jedna z części utworu powstała po rozbiciu przez Rosjan powstania listopadowego 1831 roku, w którym licznie wzięli udział Ukraińcy. Hasło: „Za wolność naszą i waszą”, które było szczególnie popularne w tamtym czasie, powinno pozostać kamieniem milowym obecnych stosunków między Ukrainą a Polską – zaznacza Kniażycki.
Wydarzenia Forum Via Carpatia 2024 będą transmitowane na żywo przez telewizję „Espreso”. Panele dyskusyjne konferencji pokaże polski kanał telewizyjny TVP World. Jednym z partnerów medialnych Forum jest serwis Sestry.eu
Zacznę od osobistego doświadczenia. Przyczyny, dla których tragedia wołyńska jest tak ważna dla polskiego społeczeństwa, uświadomiłem sobie kilka lat temu, 1 listopada, w dniu Wszystkich Świętych. Pierwszego dnia listopada prawie wszyscy Polacy oddają cześć swoim zmarłym, a fakt, że wielu z nich wciąż nie zostało pochowanych zgodnie z obrządkiem chrześcijańskim, jest dla polskiego społeczeństwa bardzo bolesny. Do niedawna było to wykorzystywane głównie przez prawicowych polityków i Kresowian – potomków ludności ze wschodnich regionów II Rzeczypospolitej.
Tego lata wszystko się jednak zmieniło – Donald Tusk zaczął grać kartą wołyńską. Ten krok polskiego premiera pokazuje, że w polskim społeczeństwie istnieje konsensus co do potrzeby uhonorowania ofiar tragedii wołyńskiej zgodnie z polskimi zasadami. A polscy politycy – i nie tylko oni – są gotowi przekonywać Ukrainę na różne sposoby.
Dlaczego ten temat nie dotyka Ukraińców tak bardzo jak Polaków? Po pierwsze, bo przez długi czas [my, Ukraińcy – red.] żyliśmy w kraju, w którym zbiorowa pamięć historyczna była podporządkowana interesom innych – najpierw Imperium Rosyjskiego, potem Związku Radzieckiego.
Po drugie, Ukraina ma obiektywne trudności ze spersonalizowanym pomiarem strat osobowych podczas największych tragedii XX wieku, Hołodomoru i II wojny światowej. Brak dokumentów i fakt, że duża część archiwów znajduje się w Rosji, uniemożliwiają ustalenie dokładnej liczby ofiar. W rzeczywistości wymienienie wszystkich ofiar z imienia i nazwiska jest niemożliwe.
Po trzecie, wojna rosyjsko-ukraińska, największa na świecie wojna od 1945 roku, wciąż trwa, codziennie pochłaniając życie Ukraińców. Na tym tle spory historyczne wydają się mieć co najmniej drugorzędne znaczenie.
Ekshumacja ofiar tragedii wołyńskiej jest jednak konieczna z wielu powodów.
Tylko w ten sposób – w oparciu o obiektywne dane – możemy poznać przybliżoną liczbę ofiar, precyzując, czy mówimy o tysiącach, czy o dziesiątkach tysięcy zabitych
Proces ekshumacji nie może być szybki. Jednocześnie procedura ta może napotkać obiektywne trudności, ponieważ polski Instytut Pamięci Narodowej faktycznie pełni funkcje organu ścigania, a jego praca na terytorium państwa będącego partnerem strategicznym powinna być określona przez specjalny dokument. Najlepiej – decyzją obu rządów, którą na poziomie politycznym mogłyby poprzeć polski Sejm i Senat oraz Rada Najwyższa Ukrainy. Ze względu na delikatny charakter sprawy lepiej byłoby, gdyby zespoły poszukiwawcze były międzynarodowe, z przedstawicielami nie tylko Polski i Ukrainy. Tyle że do czasu zakończenia działań wojennych to także wiąże się z obiektywnymi trudnościami. Nie każdy zagraniczny specjalista będzie chciał udać się do kraju, w którym trwają regularne naloty.
Promykiem nadziei na porozumienie wydaje się natomiast gotowość ukraińskiego IPN do wznowienia prac poszukiwawczych po zakończeniu stanu wojennego i – w drodze wyjątku – prowadzenie prac poszukiwawczych na prośbę obywatelki RP Karoliny Romanowskiej-Adamiec. Przydatne będzie określenie obszaru poszukiwań, to jest ustalenie, czy będą one prowadzone na terenie byłego województwa wołyńskiego (obecne obwody wołyński, rówieński i tarnopolski).
Wojna z pomnikami
Ukraińska opinia publiczna przypomina również o sprawie pomnika żołnierzy UPA na górze Monastyr w Polsce. To miejsce pamięci miało trudną historię, było wielokrotnie niszczone przez nieznanych wandali. Wspólna decyzja prezydentów Polski i Ukrainy, aby odpowiednio odrestaurować pomnik, z opatrzeniem go tablicą z nazwiskami ponad 60 poległych żołnierzy UPA (w bitwie z oddziałami NKWD), nie została zrealizowana. Takie wybiórcze działania polskich władz wywołują sprzeciw i opór ich ukraińskich odpowiedników. Oba kraje wpadają w spiralę konfrontacji, w której Polska czuje się pewniej, ponieważ jej narracja historyczna jest ukształtowana i ugruntowana w świadomości społecznej.
Z drugiej strony mamy przykład Huty Pieniackiej, zamieszkiwanej przez Polaków wsi w obwodzie lwowskim, która była bazą partyzantki sowieckiej i Armii Krajowej. Jej mieszkańcy zostali wymordowani przez niemieckich oprawców w lutym 1944 roku. Pomnik mieszkańców Huty Pieniackiej był wielokrotnie atakowany przez nieznanych wandali, ale strona ukraińska odrestaurowywała go tak szybko, jak to było możliwe.
Warto również zwrócić uwagę na wpływy Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej oraz partyzantki sowieckiej, których działania były koordynowane z Moskwy.
Nie należy też zapominać, że tragedia wołyńska wydarzyła się podczas niemieckiej okupacji tych terenów i to władze okupacyjne były odpowiedzialne za to, co się stało. Czystki etniczne (mało kto zaprzeczy, że miały miejsce) dokonywane były zarówno przez Polaków, jak Ukraińców, ale Ukraińcy nie mieli wówczas własnego, niepodległego państwa.
Pamięć z posmakiem politycznym
Jeszcze w lipcu 2024 roku polski wicepremier Władysław Kosiniak-Kamysz mówił, że bez rozwiązania problemu wołyńskiego Ukraina nie będzie mogła stać się członkiem UE. W październiku stanowczo podtrzymał swoje stanowisko, publicznie nie zgadzając się z opinią Andrzeja Dudy tej kwestii. Wydaje się, że to [wyrażanie podobnych opinii – red.] nie do końca leży w zakresie kompetencji ministra obrony. W polskiej polityce istnieją też jednak inne opinie i stanowiska. W otoczeniu Kosiniaka-Kamysza znajduje się poseł PSL Tadeusz Samborski, znany z organizowania akcji „Wołyń” na Dolnym Śląsku.
Główny powód jest jednak inny.
Wiosną przyszłego roku w Polsce odbędą się wybory prezydenckie, które można opisać tytułem starego polskiego serialu: „Stawka większa niż życie”. Jak dotąd tylko Konfederacja zdecydowała się na ogłoszenie swego kandydata na prezydenta – Sławomira Mentzena, który wygłosił szereg ostrych wypowiedzi zgodnych z linią jego partii. Konfederacja od dłuższego czasu bazuje na antyukraińskich oświadczeniach, okresowo wzmacniając je ksenofobicznymi manifestacjami. Inne siły polityczne reprezentowane w parlamencie kontynuują poszukiwania swoich kandydatów. Jeśli wygra Koalicja Obywatelska, premier Donald Tusk będzie mógł skupić w swoich rękach maksymalną władzę. Oczywiście nie wszystkim polskim politykom taka perspektywa się podoba.
Wykorzystanie kwestii Wołynia podczas castingu kandydatów jest logiczne
Dlatego Karol Nawrocki, dyrektor Instytutu Pamięci Narodowej, nazwał Galicję „wschodnią Małopolską”. Tego określenia nie można nazwać konstruktywnym, ale w walce o głosy musimy przygotować się też na takie wypowiedzi.
Przecież wiceminister spraw zagranicznych Władysław Teofil Bartoszewski zapowiedział, że Polska podniesie kwestię tragedii wołyńskiej podczas negocjacji w ramach pierwszego rozdziału negocjacyjnego między Ukrainą a UE. Radosław Sikorski, jego bezpośredni przełożony, którego wrześniowa wizyta w Kijowie wywołała poruszenie w mediach, nazywa proces integracji europejskiej złożonym i także mówi o potrzebie należytego uhonorowania ofiar tragedii wołyńskiej.
Paradoks sytuacji polega na tym, że wykorzystanie tragedii wołyńskiej w wyścigu prezydenckim jest mało prawdopodobne właśnie ze względu na istnienie konsensusu w tej sprawie w polskim społeczeństwie. Podczas wyborów technolodzy polityczni opierają się na tematach, które dzielą społeczeństwo, a upamiętnienie ofiar Wołynia nie może pretendować do takiego wpływu.
Jednak koalicja rządząca pod przywództwem Donalda Tuska może wykorzystać ten temat do odwrócenia uwagi opinii publicznej od niespełnienia własnej obietnicy złagodzenia przepisów aborcyjnych
Błędem byłoby również zakładanie, że w Polsce nie ma innych głosów w sprawie tragedii wołyńskiej. I nie chodzi tu nawet o stanowisko byłego ministra spraw zagranicznych Jacka Czaputowicza, który porównał obecną politykę polskich władz do działań hieny, co zresztą nie wszyscy w Ukrainie zrozumieli (przypomnę, że Winston Churchill mówił o „polityce hieny” Polski w przededniu II wojny światowej). W 80. rocznicę Powstania Warszawskiego prezydent Andrzej Duda porównał to wydarzenie do obrony Mariupola, choć zostało to zignorowane przez oficjalny Kijów. Polski prezydent zauważył również, że nadmierne nagłaśnianie tragedii wołyńskiej leży w interesie Putina, tyle że ten wątek jego wypowiedzi nie był przejawem współczucia dla Ukrainy, a raczej elementem wewnętrznej walki politycznej. Marszałek Sejmu Szymon Hołownia, który również ma ambicje prezydenckie, wyraził natomiast gotowość odłożenia dyskusji o tragedii wołyńskiej na późniejszy termin.
W ariergardzie zrozumienia
Czy ludzie w Kijowie rozumieją złożoność sytuacji? Jestem pewien, że tak, lecz niemożliwe jest wprowadzenie znaczących zmian tu i teraz. Dmytro Kułeba popełnił błąd w ostatnich tygodniach swojego urzędowania na stanowisku ministra spraw zagranicznych [wypowiadając się na temat Wołynia i Akcji „Wisła” – red.] podczas Campus Polska w Olsztynie. Jego dymisja nie była jednak rytualną ofiarą dla Warszawy, raczej innego rodzaju rezonansem.
Andrij Sybiha, następca Kułeby, wykonał pierwszy telefon jako minister spraw zagranicznych do Radosława Sikorskiego. Na początku października Sybiha odwiedził Warszawę i spotkał się z Andrzejem Dudą, przewodniczącymi obu izb parlamentu, Sikorskim i polskimi ekspertami. Wśród jego rozmówców nie było jednak Donalda Tuska, który jest dziś właścicielem największego kawałka tortu władzy w Polsce.
Co robić?
W obecnej sytuacji nie ma sensu działać w zwykłym formacie, ponieważ stanowisk Polski i Ukrainy nie da się szybko zmienić. Jedynym sposobem na uleczenie „rany pamięci” jest działanie asymetryczne. Ukraina bardzo by skorzystała, gdyby Wołodymyr Zełenski znalazł okazję, powiedzmy, w drodze do Ramstein, pokazać Andrzejowi Dudzie i Donaldowi Tuskowi swój plan zwycięstwa. Tak, tak, obu, bo w marcu politycy ci polecieli razem do Joe Bidena, by uzgodnić wzmocnienie zdolności obronnych Polski.
Przydałoby się też publiczne podpisanie umowy na zakup polskiej broni czy zintensyfikowanie działań polsko-litewsko-ukraińskiej brygady imienia Konstantego Ostrogskiego.
Nie potrzebujemy imitacji energicznych działań, ale kroków potwierdzających realną treścią tezę o strategicznym partnerstwie obu krajów
Olga Pakosz: Ostatni miesiąc w relacjach polsko-ukraińskich był wyjątkowo napięty. Kiedy pojawiają się takie momenty, zwłaszcza w czasie wojny, gdy Ukraina potrzebuje sojuszników, oczywiste jest, że na poziomach dyplomatycznym i politycznym podejmuje się próby załagodzenia sytuacji. Ale co w tej sytuacji mogą zrobić historycy?
Jarosław Hrycak: Niestety, bardzo niewiele. Właśnie wróciłem z konferencji „Historia Ukrainy: inicjatywa globalna”, na której obecni byli również polscy historycy. Rozmawialiśmy o tym, co możemy zrobić. Szczerze mówiąc, jesteśmy zmęczeni, ponieważ nikt nas nie słucha. Wydaje się, że nikt nawet nie chce nas słuchać. Zrobiliśmy już wiele i choć nie zawsze się zgadzamy, potrafimy się ze sobą komunikować. Moim zdaniem historykom brakuje obecnie politycznego wsparcia. Z obu stron brakuje woli politycznej, aby rozpocząć merytoryczny dialog na temat historii.
Jak według Pana powinien wyglądać taki dialog? Jakie kroki należy podjąć?
Uważam, że Wołodymyr Zełenski i Andrzej Duda, albo Donald Tusk, powinni zainicjować powołanie specjalnej komisji z odpowiednimi uprawnieniami, która opracowałaby wspólne stanowisko dotyczące Wołynia. Powinno to być krótkie oświadczenie, które wyrazi wspólne podejście do tego problemu.
Może ono zawierać różne warianty: od uznania przez Ukrainę tragicznych wydarzeń na Wołyniu, po decyzję o odłożeniu tej kwestii na późniejszy czas, z uwagi na trwającą wojnę. Najważniejsze, aby było to wspólne oświadczenie, które odzwierciedla stanowiska obu stron i świadczy o dobrej woli współpracy. To niezwykle istotne.
Rozumiem, że prezydent Zełeński nie ma teraz na to czasu, a Ukraińcy nie chcą zajmować się historycznymi sporami, gdy trwa wojna i stawką jest przetrwanie Ukrainy jako państwa. Mimo wszystko, to jest właśnie ten moment, kiedy niezałatwione sprawy z przeszłości mogą wyrządzić krzywdę, bo nie można ich po prostu odsunąć na bok i zignorować.
Niedawno na antenie radia RMF FM zapytano Krzysztofa Gawkowskiego, wicepremiera i ministra cyfryzacji, Krzysztofa Gawkowskiego, czy to odpowiedni moment, by asertywnie rozmawiać z walczącą z Rosją Ukrainą o tragedii wołyńskiej. Minister odpowiedział, że dla Polski zawsze jest właściwy czas, aby mówić o pamięci historycznej.
I w tym tkwi problem. W rzeczywistości przypadek polsko-ukraiński nie jest wyjątkowy, ponieważ historia jest skomplikowana wszędzie. W przypadku prawie każdego kraju istnieją podobne spory. Kluczowe jest tutaj sięganie po istniejące doświadczenia, ich analiza i wyciąganie odpowiednich wniosków.
W innej sytuacji znajdą się ci, którzy chcą „walczyć” o przeszłość, oraz ci, którzy dążą do pojednania wokół historii. Pytanie brzmi: kto z nich ma władzę?
Są też tacy, którym jest to obojętne. I nie wiadomo, co w tej sytuacji jest gorsze, bo jeśli tym, którzy mają władzę, jest obojętne, to ci, którzy chcą „walczyć”, zyskują większy rozgłos. W rezultacie głos tych, którzy pragną pojednania, jest bardzo słaby.
To ogólny schemat.
Bardzo istotne jest to, że zarówno w polskim, jak ukraińskim kontekście pod koniec lat osiemdziesiątych XX w., w momencie rozpadu Związku Radzieckiego, przewagę mieli ci, którzy dążyli do pojednania. Była to elita, która jeszcze pamiętała, czym jest wojna. Wśród niej znajdowali się również byli członkowie ukraińskiego podziemia. Rozumieli cenę wojny i zagrożenie ze strony Rosji, dlatego byli gotowi mówić o historii inaczej, niż robimy to teraz.
Jak rozmawiali?
Mówili o tym, że polsko-ukraińskie porozumienie jest kwestią życia i śmierci zarówno dla Polaków, jak dla Ukraińców. Ukraina nie może walczyć na dwóch frontach, dlatego front polsko-ukraiński trzeba zamknąć. Polacy także rozumieli, że istnienie Ukrainy jest warunkiem istnienia Polski
Na przykład w 1988 roku, czego prawie nikt już nie pamięta, w Rawennie odbyły się pierwsze spotkania historyków z Ukrainy oraz innych krajów. Było to pierwsze takie spotkanie, doszło do niego tuż przed rozpadem Związku Radzieckiego. Dlaczego właśnie Rawenna? Ponieważ była jednem z miast, które niegdyś pełniły funkcję stolicy Cesarstwa Rzymskiego, a wówczas [w 1988 r. – red.] obchodzono tam tysiąclecie Chrztu Rusi. W spotkaniu uczestniczyli polscy historycy zarówno z komunistycznej Polski, jak wywodzący się z Polonii. Właśnie tam pojawiła się myśl, że trzeba coś zrobić z naszą wspólną historią. Tak powstał pomysł projektu, który trwał cztery lata: celem było stworzenie wspólnych podręczników dla Ukrainy, Polski, Litwy i Białorusi.
W projekcie uczestniczyli młodzi historycy, co było bardzo istotne, ponieważ wnosili oni do niego świeże spojrzenie. W wyniku tego przedsięwzięcia powstało osiem podręczników. Jednym z nich była moja książka o historii Ukrainy, innym – praca Natalii Jakowenko. Odegrały swoją rolę.
Co mogą zrobić historycy? To moje dawne marzenie: wielokrotnie wyrażałem ideę stworzenia wspólnych podręczników, ale kiedyś dyplomaci podchodzili do tego z dużym sceptycyzmem – zwłaszcza polscy, uważający to za nierealne. Jednak teraz ci polscy dyplomaci, z którymi rozmawiam, przyznają, że to był dobry pomysł – napisać wspólne polsko-ukraińskie podręczniki.
Czy chodzi o polsko-ukraińską komisję ekspertów do poprawienia treści podręczników szkolnych do historii i geografii? Czy to ona miała zajmować się tym zagadnieniem?
Komisja istniała, ale się tym nie zajmowała. Jej zadaniem było przeglądanie podręczników i wprowadzanie korekt. Muszę przyznać, że pracowała całkiem dobrze, a ogólny dialog między polskimi a ukraińskimi historykami był bardzo owocny.
Oczywiście czasem pojawiały się ostre dyskusje, ale ogólny standard był dobrze uzgodniony. Mimo to komisja nie doprowadziła do jakichś znaczących rezultatów.
Wracając do Pana pomysłu napisania wspólnego podręcznika: z kim chciałby Pan nad nim pracować? Kto powinien brać udział w takim projekcie? Jak miałoby to wyglądać?
Uważam, że powinna to być grupa polskich i ukraińskich historyków. Dobrze byłoby również zaangażować historyków niemieckich. Napisanie wspólnego podręcznika jest bardzo ważne. Na przykład istnieje podręcznik do historii Ukrainy napisany przez polskich historyków – zresztą bardzo dobry.
Podręcznik do historii Ukrainy napisany przez polskich historyków?
To nie do końca podręcznik. To historia Polski dla Ukrainy. Został pięknie wydany w języku ukraińskim, ale mało kto o nim wie, ponieważ nakład był bardzo ograniczony. Został stworzony specjalnie dla Ukrainy. Jest naprawdę dobrze opracowany i bardzo wartościowy.
Jednak takie projekty mają niestety minimalny wpływ, ponieważ nie są promowane. Musi być duży nakład, a podręczniki powinny być szeroko dystrybuowane. Wymaga to politycznej woli po obu stronach – aby uczynić z tego nie tylko jednorazowe wydarzenie, ale faktyczny proces edukacyjny. Niestety na razie brakuje politycznej woli zarówno z jednej, jak z drugiej strony, by poważnie podejść do tej kwestii. Tak samo jak brakuje woli, by poważnie rozmawiać o Wołyniu.
Z czyjej strony brakuje chęci, by rozmawiać o Wołyniu?
Z obu.
Po stronie polskiej była zmiana rządu. Poprzednia władza, reprezentowana przez Prawo i Sprawiedliwość, poświęcała wiele uwagi kwestiom historycznym. PiS uczyniło pamięć historyczną jednym z kluczowych elementów swojej polityki, ponieważ jest ona dla tej partii bardzo ważna. Rząd Zełeńskiego natomiast nie ma czasu, by zajmować się przeszłością, a poza tym składa się z ludzi, którzy nie czują znaczenia historii. W składzie rządu znajdują się osoby, które wiedzą bardzo mało, a czasem prawie nic nie tylko o historii Polski, ale również o historii Ukrainy.
Przebaczamy i prosimy o przebaczenie
Jednak próby pojednania między Ukrainą a Polską w kontekście tragedii wołyńskiej miały miejsce wielokrotnie. Co według Pana należy zrobić, aby ten dialog był owocny?
Na początku lat 2000 prezydent Ukrainy Leonid Kuczma spotkał się z prezydentem Polski Aleksandrem Kwaśniewskim na Wołyniu i uścisnęli sobie dłonie. Ale czy można to nazwać prawdziwym pojednaniem?
To było raczej pojednanie na szczeblu państwowym, któremu towarzyszyła znacząca ochrona policyjna. Wokół zgromadzili się ludzie z dużymi transparentami, wielu mieszkańców było przeciwnych temu gestowi, nie akceptowali tej inicjatywy. Na Wołyniu wielu, a może nawet większość ludzi nie uważała, że władze powinny wspierać tę akcję.
Był to jedynie jeden z kilku symbolicznych aktów. Na przykład w 2013 roku ponownie próbowano osiągnąć pojednanie.
Za każdym razem gdy zbliża się rocznica wydarzeń wołyńskich, obie strony — zarówno polska, jak ukraińska — „dmuchają” na tę sprawę, obawiając się, że dyskusje mogą przybrać taki wymiar, który doprowadzi do kolejnych nieporozumień między Polakami a Ukraińcami
W 2013 roku grupa Polaków i Ukraińców zorganizowała spotkanie ówczesnego prezydenta Bronisława Komorowskiego z głową Ukraińskiego Kościoła greckokatolickiego, błogosławionym Światosławem Szewczukiem. Spotkali się w ukraińskim kościele przy ulicy Miodowej w Warszawie i podczas nabożeństwa padły słowa o pojednaniu. Było to bardzo ważne wydarzenie, ale niestety niewielu o nim słyszało. Nawet prasa nie poświęciła mu wystarczającej uwagi.
W 2015 roku, po Rewolucji Godności, ówczesny prezydent Ukrainy Petro Poroszenko przyjechał do Warszawy i uklęknął przed pomnikiem ofiar Wołynia. Ten gest był niezwykle symboliczny, ponieważ nawiązywał do historycznego aktu kanclerza RFN Willy’ego Brandta, który w 1970 roku ukląkł przed pomnikiem ofiar getta warszawskiego. W języku niemieckim ten gest nosi nazwę „Kniefall” – ukłon na kolanach. Poroszenko odtworzył ten gest niemal wiernie.
Jednak tamte wydarzenia nie zostały odpowiednio docenione i mało kto o nich wie. Moim zdaniem brakuje kluczowego elementu: oświadczenia parlamentu Ukrainy, podobnego do tego, które polski Sejm przyjął w sprawie Wołynia. Potrzebny jest oficjalny dokument, który legitymizowałby stanowisko Ukraińców wobec tragedii wołyńskiej.
Rozumiem, że mój pogląd jest kontrowersyjny i prawdopodobnie nie spodoba się wielu osobom, w tym może także Pani. Ale przyjmuję to spokojnie: Ukraińcy muszą przeprosić za Wołyń.
Nie podoba się...
Rozumiem, że to stanowisko wielu osobom się nie podoba. Ale prawda rzadko bywa przyjemna, bo jest skomplikowana i często bolesna. Ukraińcy, a ściślej mówiąc: Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów (OUN), ponoszą odpowiedzialność za te tragiczne wydarzenia. To nie oznacza, że wszyscy członkowie OUN czy UPA brali w tym udział, ale to Ukraińcy dopuścili do tego, by do tej tragedii doszło. Uznanie tego faktu nie powinno być postrzegane jako upokorzenie narodowe. Powinno to być aktem godności, odwagi i dojrzałości oraz dowodem gotowości strony ukraińskiej do przyjęcia swojej odpowiedzialności.
Tak samo po stronie polskiej powinna być gotowość do odpowiedniego kroku. W takim samym stopniu, w jakim Ukraińcy muszą uznać odpowiedzialność za wydarzenia z 1943 roku na Wołyniu, Polacy powinni przeprosić za politykę, która doprowadziła do tych tragicznych skutków.
Uważam, że pojednanie powinno nastąpić na wzór dialogu polsko-niemieckiego z 1965 roku, kiedy to biskupi obu stron napisali do siebie: „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie”
Zajmuję się polsko-ukraińskim pojednaniem od dłuższego czasu i uważam to za największe osiągnięcie mojego życia. Jednym z najważniejszych aktów pojednania było spotkanie przedstawicieli dwóch Kościołów: błogosławionego Lubomyra Huzara jako głowy Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego oraz kardynała Mariana Jaworskiego jako arcybiskupa metropolity Kościoła katolickiego w Ukrainie. Pracowała nad tym cała grupa ludzi. W jej skład wchodzili weterani, którzy naprawdę wiedzieli, czym jest wojna: uczestnicy polskiej Solidarności, ukraińscy dysydenci, członkowie Helsińskiej Grupy. To byli ludzie o dużym formacie intelektualnym, prawdziwi liderzy. Byli to ludzie, którzy rozumieli wartość pokoju – jak Lubomyr Huzar i Marian Jaworski, którzy mieli wówczas ponad 70 lat i ogromne doświadczenie życiowe. Szczególnie dobrze pamiętam przyjazd Jacka Kuronia. Chociaż był już wtedy ciężko chory, specjalnie przybył na to wydarzenie, by wesprzeć pojednanie.
Dziś z tamtego grona nie ma już niemal nikogo. Straciliśmy nie tylko ich fizyczną obecność, ale też ich moralne wsparcie oraz zrozumienie wagi tej sprawy. Poczucie wartości pojednania zniknęło, a zamiast tego zagłębiliśmy się w małe polityczne konflikty.
Chciałam tylko powiedzieć, że w kontekście Wołynia ten temat jest jeszcze bardziej niewygodny, ponieważ jest bardzo często wykorzystywany przez rosyjską propagandę.
Właśnie o to chodzi. Trzeba rozwiązać ten problem i go zneutralizować. Ukraińcy często nie zdają sobie sprawy z tego, że problem Wołynia nie zniknie. Niezależnie od tego, czy będzie wojna, czy jej nie będzie, czy odbędą się wybory prezydenckie, czy nie – ta kwestia pozostanie aktualna. Dla Polaków problem Wołynia jest tak samo istotny, jak dla nas Hołodomor: to głęboka trauma, którą trzeba zrozumieć i właściwie ocenić.
W przypadku Hołodomoru mamy wyraźnie określonego wroga, który zadał nam tę straszliwą ranę – Rosję, Kreml. Natomiast tutaj sytuacja jest zupełnie inna i niezwykle trudna, ponieważ wrogiem staje się ktoś z bliskiego otoczenia – Ukraińcy, z którymi Polacy mają obecnie strategiczne, partnerskie relacje. To bardzo skomplikowana sytuacja, ale moim zdaniem można ją obrócić na korzyść, jeśli podejść do niej w odpowiedni sposób, podjąć rozmowę i jasno wyrazić swoje stanowiska.
Jestem zwolennikiem pojednania i konsekwentnie się za nim opowiadam, ponieważ uważam, że przyniesie korzyści zarówno Polakom, jak Ukraińcom.
Każdy ma własne symbole
Czy w naszej wspólnej historii są pozytywne momenty, które mogłyby stać się podstawą do pokazania, że mieliśmy dobre wspólne doświadczenia i możemy do nich powrócić?
Oczywiście. Przede wszystkim trzeba zaznaczyć, że choć Ukraińcy żyli w Rzeczypospolitej, która nie była dla nich dobrą matką, raczej macochą, to jednak to doświadczenie odegrało ważną rolę w kształtowaniu nas jako narodu, który zasadniczo różni się od Rosjan.
Nawet ukraińscy Kozacy, którzy buntowali się przeciw Rzeczypospolitej, przejęli od niej pewne tradycje, w tym demokrację szlachecką. W Rzeczypospolitej władza królewska była ograniczona, istniała pewna forma demokracji, choć często bliższa anarchii, a główną zasadą było „nic o nas bez nas”. Warto zauważyć, że państwo kozackie było w istocie kopią Rzeczypospolitej. Hetmana wybierano, jego władza była ograniczona, ważną rolę odgrywała kozacka starszyzna. Przykładem tego jest Konstytucja Orlika, która opierała się na podobnych do wymienionych zasadach.
To właśnie nasze polityczne tradycje, w których władza jest ograniczona, odróżniają nas od Rosjan. W Kijowie nie byłby możliwy ani Putin, ani Stalin. Tak jak w Polsce nie może pojawić się polski Putin czy polski Stalin. Dlaczego? Bo mamy wspólne europejskie tradycje
Powiedziałbym nawet, że to nie są tylko polskie, ale ogólnoeuropejskie zasady, które wywodzą się z przekonania, że władza królewska powinna być ograniczona. To jest zachodnie podejście, z którego później rozwinęła się koncepcja państwa prawa.
Idea istnienia społeczeństwa obywatelskiego, które posiada prawa i może wpływać na procesy państwowe, również jest bardzo zachodnia. Dotarła do nas przez Rzeczpospolitą i wyraźnie odróżnia nas od Rosji. To pierwszy ważny aspekt.
Drugi aspekt: mimo konfliktów i krwawych wojen, zawsze staraliśmy się szukać porozumienia. Począwszy od Unii Hadziackiej, przez XIX wiek – przypomnijmy choćby Kulisza i Szewczenkę – aż po XX wiek, kiedy Piłsudski próbował znaleźć wspólny język z Ukraińcami. Nawet po tragedii wołyńskiej były próby pojednania między Ukraińcami a Polakami.
Najważniejszą rolę w tym procesie odegrała „Kultura” Jerzego Giedroycia w latach 50. Warto także podkreślić, że Polska była pierwszym państwem, które uznało niepodległość Ukrainy. To nie był przypadek – to była świadoma polityka. Znam tę historię od Adama Michnika. Opowiadał, jak w noc po referendum razem z Lechem Wałęsą i Jackiem Kuroniem siedział przy radiu, czekając na ogłoszenie wyników. Chcieli jako pierwsi złożyć Ukrainie gratulacje z okazji uzyskania niepodległości, obawiając się, że uprzedzi ich Kanada. Polska wyprzedziła Kanadę dosłownie o 5-10 minut. Ale to było bardzo ważne: Polska stała się pierwszym krajem, który uznał niepodległość Ukrainy. To był symboliczny gest: „Kończymy wojnę, nie walczymy już z wami”.
Moim zdaniem jedynym nierozwiązanym problemem w polsko-ukraińskim pojednaniu pozostaje kwestia Wołynia
Naprawdę jedynym?
Tak, tylko Wołyń. Innych problemów nie widzę. Oczywiście nie będę wspominał o obecnych sporach, jak choćby kwestia związana ze zbożem – to problem tymczasowy. Już nie spieramy się o postać Bohdana Chmielnickiego, choć swego czasu dla Polaków 11-letnia wojna prowadzona przez Chmielnickiego miała taki sam symboliczny wydźwięk, jak później Bandera.
Dziękuję, że wspomniał Pan o Banderze. Kiedy w rozmowie pojawia się temat Bandery, nawet moi umiarkowani polscy przyjaciele mówią: „Jak możecie czynić z niego bohatera? Przecież to morderca!”. Odpowiadam, że Ukraińcy mają prawo sami decydować, kto jest ich bohaterem, a oni na to: „Ukraińcy to dziwny naród, skoro robią bohaterów z morderców”.
Na to trzeba odpowiedzieć, że Bandera nie jest jedynym ani najważniejszym bohaterem ukraińskiej historii. Głównymi bohaterami ukraińskiej historii są Kozacy i Szewczenko (śmiech). Polacy często myślą, że portret Bandery wisi w każdym ukraińskim domu czy mieszkaniu, ale przecież tak nie jest.
Trzeba to wyjaśniać. Trzeba też tłumaczyć, że Bandera pełni w historii Ukrainy rolę symbolu, swoistej „bandery”, jak na statku, wskazującej kierunek.
Bandera jest symbolem walki z Rosją, nie z Polakami
Kto dzisiaj w Ukrainie myśli o Banderze jako o wzywającym do walki z Polakami? To już przeszłość. Bandera w Ukrainie funkcjonuje w bardzo liberalnym kontekście. Już kiedyś mówiłem, że te frazy, które przypisuje się Banderze, to tak naprawdę słowa Benjamina Franklina i Victora Hugo. To jeszcze raz pokazuje, że Bandera w ukraińskim kontekście brzmi zupełnie inaczej niż w polskim.
Bardzo często w relacjach między dwoma narodami będą pojawiały się postaci, które dzielą. Brytyjczycy mają Olivera Cromwella, który dzieli Anglików i Irlandczyków. Dla Anglików jest bohaterem, dla Irlandczyków – katem. Ale jest ogólna zgoda, że go akceptują. Potrafią się z tym pogodzić. Pamięć historyczna działa w ten sposób, że żaden bohater nie funkcjonuje tak samo w dwóch sąsiadujących narodach. Rozumie Pani? Pamięć historyczna to nie historia, to pamięć. To coś zupełnie innego, to kwestia tego, jak myślimy o historii. I bardzo ważne jest to, że Ukraińcy nie myślą o Banderze jako o anty-Polaku, lecz jako o symbolu walki z Rosją. Głównym promotorem Bandery w Ukrainie jest Putin. Gdyby nie było Putina, pojawiliby się inni bohaterowie.
Kiedyś rozmawiałem z moim szwedzkim kolegą i zapytałem go, kim obecnie są bohaterowie Szwedów. Pomyślał przez chwilę i odpowiedział: „Może ABBA”.
A ja myślałam, że bohaterem jest król.
No właśnie, pomyśleliśmy: dlaczego? My myślimy tak, bo żyjemy w społeczeństwie, które toczy wojnę. Zakładamy więc, że wszyscy tak myślą. A Szwedzi już od dawna tak nie myślą. Oni wybierają symbole pokoju, ponieważ mają ten luksus – nie są w stanie wojny. W czasach wojny społeczeństwo sięga po inne symbole niż w czasach pokoju.
Postawienie sprawy w ten sposób: „albo Wołyń, albo zamykamy Ukraińcom drogę do Europy” jest kontrproduktywne. Ukraińcy mogą łatwiej pogodzić się z Polakami w kwestii Bandery, będąc częścią Europy, a nie pozostając poza nią
Przypomnę, że na początku lat 2000. odbyła się szeroka debata na temat Jedwabnego. W 2001 roku, podczas 60. rocznicy pogromu w Jedwabnem, prezydent Polski Aleksander Kwaśniewski i prymas Józef Glemp przeprosili za tę tragedię. Ale czy takie przeprosiny byłyby możliwe w komunistycznej Polsce albo gdyby Polska była poza Unią Europejską? Przynależność do Unii Europejskiej i przyjęcie europejskich wartości pomagają zmierzyć się z trudnymi momentami historii, ponieważ wiąże się to z inną kulturą polityczną i historyczną. Dlatego uważam, że stawianie warunku: „albo Wołyń, albo Unia Europejska” jest w obecnej sytuacji niewłaściwe. Potrzebujemy jednego i drugiego. O Wołyniu łatwiej będzie rozmawiać, kiedy Ukraina znajdzie się w Unii Europejskiej.