Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Jak wigwamy dla dzieci przewędrowały przez pół Ukrainy
We wrześniu 2022 r. Anna i Mychajło Stepnowowie i ich córka przeprowadzili się z Mikołajowa do Iwano-Frankiwska. Oprócz paru rzeczy zabrali też ze sobą swój zakład produkujący wyroby tekstylne dla dzieci. Ale ponieważ pracownicy i część produkcji pozostali w Mikołajowie, przedsiębiorcy utrzymują kontakt ze swoim miastem
Stepnowowie w swoim pierwszym warsztacie. Zdjęcie: archiwum prywatne
No items found.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Zanim Anna Stepnowa założyła własną firmę, pracowała w zakładach odzieżowych. W dość kiepskich warunkach: bez ogrzewania zimą, a latem w skwarze i duchocie. Mychajło, nauczyciel fizyki, najpierw pracował korepetytor. W 2016 roku, gdy w Ukrainie trwała operacja antyterrorystyczna, wstąpił do wojska:
– Czułem, że muszę to zrobić – wspomina. – Ze względów zdrowotnych byłem niezdolny do służby, ale mnie to nie powstrzymało. Przyjaciele zrobili za mnie testy i się dostałem. Spędziłem sześć miesięcy na linii ognia, choć wtedy sytuacja była zupełnie inna niż teraz.
Z powodu problemów zdrowotnych w 2020 roku został zdemobilizowany. Pracował jako nauczyciel, po lekcjach dorabiał na taksówce. Anna też kiepsko przędła, więc po godzinach szyła i sprzedawała biżuterię dziecięcą, prowadziła też stronę na Instagramie. W 2020 roku postanowili stworzyć coś własnego. Zaczęli szyć wigwamy.
Materiał kroili na podłodze w jednym z pokoi w wynajmowanym mieszkaniu. Zainwestowali w to wszystkie oszczędności – 500 dolarów. Tak narodził się Żużyk
Pierwsi klienci przyszli z mediów społecznościowych; bardzo polubili nasze produkty – mówi Mychajło. – Firma rozwijała się przez dwa lata. Przenieśliśmy się z mieszkania do warsztatu, zatrudniliśmy pracowników. Po inwazji wszystko się zmieniło.
Okupacja — emigracja — dom
Kiedy w Mikołajowie doszło do pierwszych eksplozji, Anna z córką wyjechały z miasta do oddalonej o 60 kilometrów wsi Dobre. Mychajło został w nadziei, że zajmie się wysyłkami. Ale poczta obsługiwała już tylko dostawy dla wojska – nie był w stanie wysłać zaplanowanych zamówień. Niektórym klientom zwrócili pieniądze, inni zgodzili się poczekać. By nie siedzieć bezczynnie, pomagał przy fortyfikowaniu miasta – nosił worki z piaskiem. Biuro rekrutacyjne uznało go za niezdolnego służby w wojsku.
Świadomość, że rodzina jest bezpieczna, dodawała mu otuchy. I wtedy popełnił błąd: Rosjanom nie udało się zdobyć Mikołajowa, więc próbowali okrążyć miasto, zajmując okoliczne wioski.
– Szczerze mówiąc, mieliśmy po prostu szczęście, że w wiosce, w której była moja żona i córka, wojska nie stacjonowały, ale tylko przez nią przejechały – wspomina Mychajło. – Bo we wsiach, w których się zatrzymywali, były rabunki, morderstwa, gwałty. Moja żona, córka i inne dzieci mieszkały w domu mojego teścia, a informował o ruchach wrogich wojsk obronę terytorialną.
Anna i z córeczką wyjechały do Polski, do krewnych.
Kilka tygodni po inwazji zaczęły napływać zamówienia. Zaskoczenie.
– Jak to możliwe, przecież trwa wojna? Potem zdaliśmy sobie sprawę, że ludzie chcieli dać dzieciom trochę radości.
Zamówień było niewiele – ale były. By utrzymać zatrudnienie, pracownicy przychodzili do pracy na pół dniówki
By móc zapłacić pozostałym pracownikom, Mychajło znowu zaczął jeździć taksówką. W międzyczasie Anna wysyłała nowe wzory i rysunki do Ukrainy.
Ale po kilku miesiącach stwierdziła: „Wystarczy, chcę wrócić do domu, nie mogę tak dalej. Kocham mój dom, Misza, chcę wrócić do Ukrainy. Co my tu będziemy robić?”.
Latem wróciły do Ukrainy. Ale ponieważ w Mikołajowie nadal nie było bezpiecznie, córka z babcią zamieszkały w oddalonym o 160 kilometrów Pierwomajsku. Mychajło i Anna zostali w domu. Odwiedzali małą w weekendy.
Szukając bezpiecznego miejsca
Rodzina musiała przenieść się w okolicę, która była słabiej ostrzeliwana. Ale nie mogli tak dalej - każda wyprawa do sklepu mogła być ich ostatnią. Jeden z samochodów rodziny został uszkodzony w wyniku eksplozji. Mychajło pamięta, że latem 2022 r. doszło do wybuchu bardzo blisko zakładu:
– Pewnego ranka, jadąc do pracy, w pobliżu miejsca gdzie był nasz zakład, zobaczyliśmy dym. Wcześniej dochodziło tam do ostrzałów, ale nie tak blisko. Tym razem było blisko, jakieś 100 metrów. Wszystkie okna w zakładzie, które niedawno wymieniliśmy, zostały wybite. Mieliśmy szczęście, bo pracowaliśmy od godziny 9 i nikogo nie było wtedy w sklepie. Pod naszym zakładem chłopaki szyli buty, w tym dla wojska. Przyszli do pracy o 8 rano. Niektórzy mieli pocięte twarze, inni stłuczenia. Cały nasz warsztat był zasypany szkłem. Na szczęście tkaniny nie zostały uszkodzone – były owinięte grubą folią. Wiesz, dlaczego? Bo kiedy trzeba było zatrudnić sprzątaczkę, moja mama była temu przeciwna. Za każdym razem gdy zawijała rolki w folię, ratowało to naszą małą produkcję tego dnia. Bo nie mieliśmy pieniędzy na nowe tkaniny.
Przyjaciele pomagali naprawić okna. Produkcję udało się wznowić.
To właśnie wtedy Stepnowowie zaczęli poważnie myśleć o przeprowadzce. Rozważali kilka miast: Kamieniec Podolski, Tarnopol, Iwano-Frankiwsk. W tym ostatnim znaleźli w przystępnej cenie i mieszkanie, i pomieszczenia dla zakładu:
- Powiedzieliśmy naszym pracownikom, że wszyscy są zatrudnieni, więc musimy zdecydować, co robić. Niektórzy planowali wyjechać, inni zostać w mieście. Tym, którzy zostali, zaproponowaliśmy kontynuowanie pracy w dotychczasowym budynku.
I tak to teraz działa: we Frankiwsku szyjemy dziecięce piżamy i zabawki, a wigwamy powstają w Mikołajowie
Dziś dwie szwaczki pracują w Mykołajowie, a trzy w Iwano-Frankiwsku. Stepnowowie stanęli na nogi, gdy wygrali grant dla kombatantów na 250 000 hrywien w ramach programu „eRobota” [to rządowy program odbudowy i rozpoczęcia własnej działalności gospodarczej od podstaw - red.]. Kupili nowy sprzęt. A potem dostali kolejne 100 000 hrywien na stworzenie strony internetowej.
Po przeprowadzce rozszerzyli asortyment. Teraz szyją boki do łóżeczek i dziecięce piżamy.
Dziennikarka, dyrektorka i redaktorka naczelny IA „VSN”, wcześniej korespondentka IA „Volyn News”. Absolwentka kursu „Ekonomia, rynki i analiza danych” Centrum Dziennikarstwa Kijowskiej Szkoły Ekonomicznej. Magister filologii ukraińskiej.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Podczas otwarcia pierwszego butiku ANDRE TAN w Warszawie projektant zorganizował ekskluzywny pokaz nowej kolekcji Fenix, inspirowanej niezłomnością ukraińskich kobiet
Dla większości ukraińskich firm Polska jest pierwszą zagraniczną lokalizacją i początkiem drogi do Europy – ale w tym przypadku jest odwrotnie. Kolekcje Andre Tana znane są już w Nowym Jorku, Paryżu, Mediolanie, a także w tak egzotycznych miejscach jak Malediwy, Kuwejt czy Australia.
Inwazja i milion euro długu
– Przed inwazją mieliśmy 53 sklepy, współpracowaliśmy z 30 znanymi osobami i produkowaliśmy linię pończoch, odzieży dziecięcej, obuwia, akcesoriów, a nawet sprzętu AGD pod marką ANDRE TAN – mówi Andre.
Kiedy zaczęła się inwazja, wiele naszych sklepów ucierpiało, bo działaliśmy w Charkowie, Chersoniu, Zaporożu, Dnieprze i w mniejszym stopniu także w zachodniej Ukrainie.
Niektóre sklepy zostały spalone, a te na terytoriach okupowanych okradziono. Straciliśmy też magazyn, w którym przechowywaliśmy tkaniny.
Musieliśmy całkowicie zmienić podejście do biznesu, zamknąć linie odzieżowe i zwolnić 30% pracowników. A potem przyjechała wcześniej zamówiona ciężarówka z 24 tonami tkanin o wartości miliona euro. Dwa lata spłacaliśmy ten dług.
Przetrwaliśmy, bo jestem dobrym menedżerem kryzysowym. Już dwa razy byłem bankrutem i powiedziałem sobie, że trzeciego już nie przeżyję.
Zamknąłem sklepy, które nie przynosiły zysków. Chociaż wcześniej wyremontowaliśmy cztery butiki w centrach handlowych, zdecydowaliśmy się nie otwierać ich ponownie. Promocja nowego sklepu trwa co najmniej 3-4 miesiące, a nie wiadomo, co będzie dalej.
W pierwszym tygodniu inwazji zaczęliśmy szyć ciepłe ubrania dla naszych żołnierzy. Za darmo. Cały kraj był jak wielka rodzina
Prosiłem o tkaniny naszych bogatych klientów we Włoszech, a oni dawali mi je za darmo. Pisałem też np. na Instagramie: „Kto może wysłać nam zamki błyskawiczne z Odessy do Winnicy?” A wtedy ktoś, kogo nie znałem, odpisywał: „Ja mogę”.
W 2022 roku wypuściliśmy małe kolekcje i nawet osiągnęliśmy zysk.
Teraz mamy w Ukrainie 20 sklepów, wkrótce otwieramy cztery kolejne. Mamy osiem międzynarodowych showroomów, m.in. w Mediolanie, Paryżu i Dusseldorfie. Współpracujemy na zasadzie B2B z hurtowniami, które kupują nasze towary i sprzedają je w sklepach multibrandowych. Butik w Warszawie działa na zasadzie franczyzy.
Nic jak wszyscy
Kiedy wszyscy zaczęli oferować haftowane koszule „takie jak wszyscy”, my uszyliśmy koszule z haftem pikselowym i zorganizowaliśmy współpracę z Jewhenem Kłopotenko. To człowiek, który lubi wkładać kurczaka do arbuza i twierdzić, że jest pyszny.
Powiedziałem: „Nie chcę czegoś standardowego”. Bo dla mnie Ukraina jest bardzo smaczna, to fajny serwis, fajni ludzie. A co lubię? Zawsze barszcz. Dlatego na naszych wyszywankach umieściliśmy duże zdjęcie rentgenowskie barszczu, cebuli i wszystkich innych jego składników. To było bardzo fajne.
Wszystkie koszule sprzedały się w trzy dni. Otrzymaliśmy nawet nagrodę marketingową i pierwsze miejsce za niestandardową promocję kultury ukraińskiej.
W 2023 roku wszyscy byli już zmęczeni bluzami z kapturem i spodniami z rozciągniętymi kolanami. Chcieli piękna, to normalne. Nawet podczas II wojny światowej dziewczyny chciały malować usta czerwoną szminką, nosić szpilki i wyglądać kobieco. Zdaliśmy sobie sprawę, że znakiem rozpoznawczym ANDRE TAN jest sukienka – piękna i trochę elegancka. Możesz w niej iść do pracy, a potem wyjść na miasto. Więc kiedy wszyscy oferowali niższe ceny, zdaliśmy sobie sprawę, że musimy podnieść ceny i stworzyć ekskluzywne kolekcje.
Warszawa – mój Charków
Kiedy przyjechałem do Polski, zdałem sobie sprawę, że to mój dom. Architektura w Warszawie jest bardzo podobna do charkowskiej, szerokie aleje są mi znajome. Powiedziałem sobie: „Oto Charków, moje rodzinne miasto! Tu jest ulica Danilewskiego, a tu ulica Sumska”. Poczułem się, jak w domu.
Po drugie, mentalność Polaków jest trochę podobna do naszej. Myślę, że nawet języki są podobne
Byliśmy bardzo ostrożni w wyborze centrum handlowego. Chciało nas osiem, ale my chcieliśmy tylko Westfield Mokotów – tyle że ono nas nie chciało. Dopiero kiedy Polacy dowiedzieli się, że mamy pokazy w Paryżu, showroomy w Mediolanie, że byliśmy na wystawach mody w Ameryce, powiedzieli: „OK, jesteście tego warci”.
Dla Westfield Mokotów zmieniliśmy nawet format – stworzyliśmy wnętrze premium. Nasza strategia zakłada otwarcie dwóch kolejnych sklepów w Polsce: w Krakowie i Szczecinie. Następnym krokiem będą Niemcy.
Standardy, czyli koszula ekspedienta
W Ukrainie, jeśli podpiszesz umowę, twój sklep jest otwarty w ciągu miesiąca. W Polsce tak nie jest. Negocjacje z centrum handlowym trwały jakieś trzy do pięciu miesięcy. Umowa ma 150 stron, wszystko jest w niej wyszczególnione, nawet to, jak sprzedawca powinien mieć zapiętą koszulę. Uzgodniliśmy każdy szczegół: farbę, tapetę, zasłony, oświetlenie, sprzęt. Na przykład nie przeszedł nasz nowy komputer. Powiedzieliśmy: „Ale tu jest paragon, kupiliśmy go tutaj, w Polsce”. Nie: okazało się, że musi być specjalny hologram, który poświadcza, że to sprzęt przyjazny dla środowiska. Więc zmieniliśmy ten komputer.
Okazało się też, że Warszawa ma bardzo duży problem z firmami, które robią remonty w miejscach premium. A my mieliśmy bardzo skomplikowany projekt – chcieliśmy, żeby to był specjalny sklep.
W końcu, po zmianie ośmiu polskich firm remontowych, znaleźliśmy Ukraińców, którzy pracują tu od dawna. Podjęli się, bo byli szaleni, jak my, a na dodatek chcieli, by nasz butik był ich wizytówką.
Ze względu na polskich strażaków kilka razy przeprojektowywaliśmy projekt, przeszliśmy przez kilkanaście zatwierdzeń, trzy razy przemalowywaliśmy ściany. Oni nie spieszą się ze swoimi obowiązkami.
Polska: kupowanie z premedytacją
W Polsce mieszka wielu Ukraińców, ale jeśli otwierasz tu biznes i polegasz wyłącznie na ukraińskiej klienteli, popełniasz bardzo duży błąd. Teraz mamy podział 50-50, ale naszą strategią jest docieranie do 20% ukraińskich nabywców i 80% polskich.
Praca z polskimi klientami jest jednak trudniejsza. Polki, podobnie jak Francuzki i Włoszki, przychodzą, dotykają – i wychodzą. Za drugim razem przychodzą z przyjaciółmi i przymierzają ponownie. Dopiero za trzecim kupują.
Tylko w Ukrainie zdarza się, że kobieta idzie po bochenek chleba, a kupuje suknię wieczorową, zaciągnąwszy kredyt. W Europie nie ma „natychmiastowej inspiracji”, wszystkie zakupy są starannie planowane, z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem.
To jest marka, to rozumiem
Kiedy otwierasz sklep w Ukrainie, wszystko jest proste. Zapraszasz blogerów, osoby publiczne i robisz targetowanie. Tu mieliśmy nadzieję, że najsłynniejsi blogerzy przyjdą i wszystko łatwo pójdzie. Ale – nie.
W Polsce to tak nie działa. Do reklamowania sklepu wykorzystuje się radio, którego na Ukrainie chyba nikt już nie słucha. Są też billboardy, na które w u nas nikt nie zwraca uwagi.
Jednak tutaj dobrze działa poczta pantoflowa, informacje są przekazywane z ust do ust. Więc jeśli wchodzisz na polski rynek, musisz to wszystko zaakceptować.
Nawiasem mówiąc, jeśli chodzi o nasz sklep w Westfield Mokotów, ludzie wpisują w Google: „Kim jest Andre Tan?” – i widzą wiele publikacji, bo piszą o nas „Vogue Scandinavia”, „Vogue Italy”, koreańskie „Elle”. I wtedy ludzie mówią: OK, to jest marka, to rozumiem.
Bo możesz krzyczeć o sobie tyle, ile chcesz, ale jeśli nie ma cię w Internecie – to przykro mi bardzo.
W Polsce, czyli historia od nowa
Zawsze musisz znaleźć swoją niszę, robić jedną rzecz i doskonalić się w niej. Weszliśmy na polski rynek z kolekcjami kapsułowymi. Polscy projektanci pracują dla kobiet 30+, które potem wyglądają na 45+. ANDRE TAN sprawia, że w wieku 40 lat wyglądasz jak trzydziestka. To moje główne zadanie jako projektanta.
Wprowadziliśmy na polski rynek kolekcję gorsetów i sukienek z gorsetami. Na świecie to teraz bardzo modne, ale z jakiegoś powodu lokalni projektanci tego nie oferują. Na rynku nie ma gorsetów, więc konsumentki kupują je u nas.
Pomimo całego naszego doświadczenia, w Polsce zaczynamy nową historię, bo my tu jesteśmy start-upami, studentami. Tak, marka ANDRE TAN ma fajny background, ale wciąż zaczynamy tu od zera. Jak sprawdzimy się na rynku, tak będzie.
Mąż Oksany Makarowej jest na wojnie od pierwszego dnia inwazji. Ona i syn zostali w Mariupolu. Ukrywali się w piwnicy, topili śnieg, bo nie było wody. Nie mieli kontaktu ze światem, więc nie wiedzieli, co się dzieje poza ich miastem. I czy Kijów prztrwał.
Mieszkali w pobliżu Teatru Dramatycznego. Zanim został zbombardowany przez Rosjan 16 marca 2022 r., Oksana wciąż miała nadzieję, że twierdza Mariupol się utrzyma. Aż nadszedł dzień, gdy na ulicach pojawiły się rosyjskie czołgi. Okna w ich domu zostały wybite, na dom sąsiadów spadła bomba. Musiała przenieść się z synem do znajomych, lecz i tam nie było bezpiecznie. Codziennie dowiadywali się o śmierci kogoś, kogo znali.
Kiedy usłyszała, że rosyjskie wojsko ma listy mieszkań, w których były rodziny ukraińskich żołnierzy, i zaczęło robić naloty, zrozumiała, że musi uciekać
W samochodzie było ledwie pół baku paliwa, a na rękach miała małego synka i psa. Na okupowanym terytorium przejechali przez 18 punktów kontrolnych, nie miała pojęcia, gdzie trafią. Na szczęście pewien mężczyzna z Wołynia odpowiedział na jej prośbę o pomoc w mediach społecznościowych i zaoferował bezpłatne zakwaterowanie w swoim domu, we wsi Miłusze niedaleko Łucka. Spędzili tam siedem miesięcy, potem przenieśli się do Łucka.
Zaczęło się od maszyny do szycia
Jeszcze przed inwazją Oksana szyła rzeczy dla męża, wytwarzała też różne rzeczy z żywic epoksydowych. A on w wolnym czasie szył portfele i teczki ze skóry.
– Opuściliśmy Mariupol, ale postanowiłam zostać w Ukrainie – mówi Oksana. – Ołeh jest na wojnie, a ja chcę być blisko niego. Jeśli zostanie ranny, muszę szybko do niego dotrzeć. W Łucku zaczęłam szukać dotacji, myślałam o otwarciu warsztatu, chciałam zająć się rękodziełem i coś sprzedawać. Ale mąż ciągle dzwonił i mówił, że potrzebuje wyposażenia.
W tamtym czasie zakup takich rzeczy był nierealny. Napisałam do kilku wolontariuszy, ale odpowiedzieli, że nic nie ma
Zgłosiła się do programu „Warto”, dla żon wojskowych i weteranów. Dzięki grantowi, który zdobyła, kupiła maszynę do szycia i zaczęła szyć rzeczy dla męża i jego towarzyszy broni. Od tej maszyny zaczęła się historia „Tetrapod”. Tetrapody to falochrony, które kiedyś chroniły linię brzegową Mariupola przed falami. Po 2014 roku były wykorzystywane do fortyfikowania punktów kontrolnych w Mariupolu.
– Na początku szyłam kamizelki kuloodporne. Mąż opuszczał Mariupol w zimowym umundurowaniu, więc gdy zrobiło się ciepło, potrzebował letniego. Uszyłam mundury dla niego i jego przyjaciół – wspomina Oksana. – Jesienią zaczęłam szyć płaszcze przeciwdeszczowe i zdałam sobie sprawę, że nie jestem już w stanie robić tego wszystkiego sama. 11 listopada 2022 r. zatrudniłam więc pierwszą szwaczkę. Teraz firma zatrudnia dziesięcioro pracowników, osiem to szwaczki.
Pierwszą partię materiału przysłała jej przyjaciółka z Polski. Później, gdy firma się rozrosła, trzeba było poszukać stałych dostawców tkanin, specjalnych nici i odpowiednio trwałych dodatków.
Sprzęt dla „Tetrapod” kupiła za pieniądze zarobione przez firmę – i z żołdu męża, bo dotacji z funduszy międzynarodowych na szycie rzeczy dla wojska niesposób było zdobyć.
– Inwestowaliśmy w firmę wszystko, co zarobiliśmy. Teraz planuję kupić maszynę, dzięki której będziemy haftować nasze logo; do tej pory robili to za nas nasi partnerzy. Tyle że wszystko jest coraz droższe: jedna naszywka kosztowała kiedyś 3 hrywny, a teraz kosztuje 11.
Nowe pomysły i rządowe zamówienia
Firma rozpoczęła działalność w 2022 roku od produkcji 10 elementów. Teraz to już ponad 50. Większość pomysłów pochodzi od Ołeha.
– Potrzeby na froncie szybko się zmieniają – wyjaśnia Oksana. – W pewnym momencie potrzebowaliśmy kamizelek kuloodpornych, potem nosideł dla dronów i osobnych toreb na piloty. Kiedy mąż przyjeżdża na urlop, pojawiają się nowe produkty. To jego projekt, ja tylko pełnię rolę menadżera.
Teraz szyją pasy szturmowe, futerały na broń, pokrowce na gogle FPV, drony i piloty. Były też zamówienia indywidualne.
– Wiele modeli opracowaliśmy na podstawie informacji zwrotnych od żołnierzy, którzy mówili nam, jakich funkcjonalności potrzebują, na przykład dodatkowych kieszeni lub miejsca na karabin. Bardzo odpowiedzialnie dobieramy też osprzęt, na przykład rzepy, by się nie zużywały z powodu intensywnego użytkowania. Karabińczyki mogą wytrzymać duży ciężar, nici są wzmocnione. Do przenoszenia amunicji mamy kilka rodzajów toreb.
Największe wzięcie mają torby na baterie do dronów. Zimą muszą utrzymywać ciepło, dlatego opracowaliśmy specjalne, z izolacją termiczną. Dostępne są mniejsze, na 10 baterii, i większe, na 20
– Pamiętam, jak zaczęliśmy produkować torby na drony FPV. Chłopaki przynieśli nam te drony i powiedzieli: „Potrzebujemy dla nich toreb”, a my zaczęliśmy się zastanawiać, jak je uszyć, a potem – ulepszać. I tak jest przez cały czas: oni nam coś przynoszą, a my opracowujemy rozwiązanie, zanim ktokolwiek inny zrobi coś podobnego. Czasami proszą o etui na stacje ładujące albo specjalne pokrowce na anteny, bardzo wrażliwe i delikatne. Robimy, co się da.
W tym roku „Tetrapod” wygrał kilka przetargów rządowych.
– To dla nas nowy poziom, wielka odpowiedzialność – zaznacza Oksana. – Ale to jest też trudne, ponieważ w przypadku zamówień rządowych możesz otrzymać zapłatę pod koniec roku budżetowego. Inwestuję więc w surowce i pensje, a potem czekam, chociaż nie mam dużego kapitału obrotowego. Ostatnio mieliśmy szczęście. Jeszcze przed przetargiem zapytałam, jak długo będziemy czekać na pieniądze, bo od tego zależało, czy weźmiemy w nim udział. Wygraliśmy, ponieważ ustaliliśmy minimalną marżę: na przykład jeden z pasów taktycznych, który na rynku kosztuje co najmniej 3 900 hrywien, w „Tetrapod” sprzedajemy za 1 900 hrywien.
Mój mąż przez całe życie sam kupował sobie wyposażenie, więc wiem, jakie to drogie. Jeśli więc uda się nam zaoszczędzić jakieś pieniądze, żołnierzy będzie stać na więcej
Teraz firma przez połowę miesiąca szyje na zamówienia rządowe, a przez drugą połowę – na regularną sprzedaż. Dzięki temu opóźnienia w płatnościach można na bieżąco rekompensować.
Gdy nastanie pokój, Makarowowie planują przeformatować swój biznes – na przykład na produkcję wyposażenia turystycznego. Oksana mówi, że właśnie dlatego zaczęli szyć spodnie i ubaksy [koszulki taktyczne – aut.] – by w razie potrzeby szybko móc się przestawić:
– Marzę o tym, że pewnego dnia przestaniemy szyć rzeczy dla wojska, a zaczniemy dla turystów.
Miejsce na odpoczynek duszy
Drugą miłością Oksany jest jej pracownia „Oranż”. Tworzy w niej produkty z żywicy epoksydowej: stoły, obrazy i zegary na zamówienie. Tu atmosfera jest zupełnie inna, można poczuć ducha artystki. Jej wielkim marzeniem jest ożywienie biznesu, który prowadziła jeszcze przed inwazją. Jest zapotrzebowanie na jej prace i wiele osób chciałoby złożyć zamówienie, tyle że jej brakuje czasu. Mówi, że teraz nie pora, by zajmować się sztuką:
– Gdybym mogła poświęcić „Oranż” tyle czasu, ile bym chciała, odniosłabym taki sukces, jak „Tetrapod”. Stąd czerpię inspiracje, to tutaj trochę rozładowuję głowę. Co roku w moje urodziny wygrywam mały grant dla „Oranż”, bo wszyscy widzą w tym potencjał. Wszystko, co tu jest: krzesła, stół, sprzęt – jest za pieniądze z dotacji. Ale nie mogę być tu i tam.
Toczy się wojna, a ja muszę robić to, co niezbędne na pierwszej linii frontu. Dlatego mam bardzo mało czasu na kreatywność
Jej szczególną miłością są epoksydowe obrazy z motywami Morza Azowskiego, za którym bardzo tęskni. Wiele przekazała na aukcje charytatywne. W grudniu 2024 r. obraz wraz z epoksydowym modelem F-16 i ukraińską flagą, podpisaną przez wojskowych instruktorów lotnictwa, został sprzedany na aukcji za 15 000 dolarów. Pieniądze poszły na potrzeby wojska.
Oksana mówi, że aby biznes odniósł sukces, nie wystarczy mieć chęci czy pomysł. Trzeba zainwestować cały swój czas. Marzy o czasach, w których nie będzie żyła w ciągłym napięciu, martwiąc się o syna, męża, przyjaciół i kraj.
Bronili Mariupola heroicznie przez 86 dni. W końcu, 20 maja 2022 r., na rozkaz najwyższego dowództwa prawie 2500 żołnierzy musiało złożyć broń. Projekt „Serce Azowstali”, uruchomiony w lutym 2023 r., ma służyć wspieraniu wojskowych po powrocie z niewoli – a także ich rodzin. O pomoc może ubiegać się każdy, kto ma status „obrońcy Mariupola”.
Dmytro Moskwa, żołnierz, 26 lat: – Nie mogłem uwierzyć, że jestem wolny
Miesiąc po tym, jak podpisałem kontrakt ze 109. Brygadą Obrony Terytorialnej, wybuchła wojna na pełną skalę. Stacjonowaliśmy w kombinacie metalurgicznym w Mariupolu. 24 lutego 2022 roku rozległ się alarm. Nie rozumieliśmy, co się dzieje. Myśleliśmy, że to tylko kolejne ćwiczenia. Ale kiedy zaczęły nadlatywać samoloty, wszystko stało się jasne. Dostaliśmy broń i wysłano nas do pilnowania mostu łączącego prawy i lewy brzeg miasta. Później nasza 15-osobowa grupa została przeniesiona na lewy brzeg. Wróg już się przedarł, a my zostaliśmy wysłani po posiłki. Rosjanie nadciągali zewsząd. Nie było jasne, kto skąd strzela – gdzie są nasi, a gdzie oni. Najbardziej przerażające były naloty. Rozdzieliliśmy się, ponieważ skuteczniej i rozsądniej było działać w małych grupach. Ale wtedy natknęliśmy się na wroga, zaczęła się wymiana ognia.
Oberwałem cztery razy: trzy kule trafiły mnie w nogi, a jedna w ramię – ale wszystkie przeszły na wylot. Z naszej piątki trzech zostało rannych
Założyliśmy sobie opaski uciskowe i ruszyliśmy w kierunku naszych. Nie przeszliśmy jednak nawet 500 metrów, bo wszędzie było pełno Rosjan. Widzieliśmy, jak wyciągali cywilów z piwnic, rzucali ich na kolana, każąc trzymać ręce za głową. Prawdopodobnie ich sprawdzali. Wtedy jako dowódca grupy postanowiłem nas poddać. To było jedyne wyjście, tym bardziej że moje rany dawały o sobie znać przy każdym kolejnym kroku. Był 19 kwietnia 2022 roku.
„Moskwa, za kogo ty walczysz?”
Kiedy Rosjanie zobaczyli na moim mundurze naszywkę z napisem „Moskwa”, nie mogli uwierzyć, że to moje nazwisko. Myśleli, że robię sobie z nich jaja. Ale któryś powiedział do mnie: „Więc za kogo, kurwa, ty walczysz!?”. Odpowiedziałem: „Jestem u siebie. Bronię swojej ziemi, na którą przyszliście”. Jeden z Buriatów zerwał mi tę naszywkę i nakleił ją sobie na hełm. „To dla mnie, jestem z Moskwy” – powiedział. Ich medycy zbadali nasze obrażenia. Kiedy zobaczyłem, w jakim stanie jest moja noga, przestraszyłem się, że mi ją odetną. Zabrali nasze stazy, które były bardzo porządne, i zamiast nich użyli radzieckich opasek Esmarcha [gumowa opaska uciskowa do tymczasowego zatrzymywania przepływu krwi – red.]. Wsadzili nas do transportera, lecz już półtora kilometra dalej zatrzymali nas Czeczeni.
Ci z marszu zaczęli nas przesłuchiwać: „Za kogo walczycie? Za Zełenskiego, za Kliczkę? Oni was porzucili”. Wszystko sfilmowali i opublikowali na swoim TikToku. Nawiasem mówiąc, to właśnie z niego moja rodzina dowiedziała się, że zostałem schwytany.
Nazwali nas „bojownikami” i „terrorystami”. Na początku trzymali nas w czymś co przypominało dużą budę dla psa, potem w jakiejś szopie, w końcu zabrali nas do Nowoazowska. Tam dołączyło do nas jeszcze 15 jeńców i zabrali nas wszystkich do aresztu śledczego w Doniecku.
Wśród nas był żołnierz batalionu „Azow”. Kiedy Rosjanie się o tym dowiedzieli, przesłuchiwali go i pobili łopatą tak bardzo, że zmarł
Miesiąc później byliśmy w Ołeniwce. Przesiedziałem tam sześć miesięcy. Najgorzej byli traktowani ludzie z „Azowa” – zwłaszcza ci, którzy mieli tatuaże z ukraińskimi symbolami.
Jesteś z Mariupola. Dokąd teraz pójdziesz?
Ale najcięższe warunki były w Taganrogu. Było nas dziesięciu w celi z monitoringiem. Zmuszali nas do nauczenia się rosyjskiego hymnu narodowego; śpiewaliśmy go każdego ranka. W każdej celi znajdowała się ulotka opisująca znaczenie rosyjskiej flagi i jej kolorów. Jeśli nie chciałeś się tego nauczyć, byłeś bity, zresztą karana była cała cela. Raz zostałem pobity tak bardzo, że ledwo mogłem doczołgać się do celi. Bo otworzyłem oko, kiedy prowadzili mnie po terenie obozu. To tam zakazane. Bili mnie po nogach i piętach – lecz nie kijem, a plastikową fajką wodną. Razili mnie też paralizatorem – w szyję, plecy i pachy. Podczas przesłuchań nieustannie wypytywali, co widziałem: „Widziałeś jakichś szabrowników?”, „Gdzie to było?”, „Ilu naszych zabiłeś?”. Odpowiedziałem: „W ogóle nie umiem strzelać”. Obejrzeli moje ręce. W prawej dłoni miałem wgniecenie, ponieważ byłem strzelcem karabinu maszynowego. Lepiej było po prostu milczeć… Im jesteś cichszy, tym mniej pytań zadają. Próbowali złamać mnie psychicznie. Powtarzali, że nikt nas nie potrzebuje, że dotarli już do Dniepru, że Charków i Chersoń są pod rosyjską kontrolą i teraz są w drodze do Mikołajowa. Namawiali do wstąpienia do tak zwanego oddziału ochotniczego, byśmy walczyli po ich stronie. „Jesteś z Mariupola. Dokąd teraz pójdziesz?” – mówili.
Wypuścili mnie 10 października 2022 r. Nie mogłem uwierzyć, że jestem wolny. Potem było leczenie. Miałem wiele problemów zdrowotnych, od zębów po niezagojone rany. Moja noga nie goiła się przez siedem miesięcy.
Po wyleczeniu dzięki projektowi „Serce Azowstali” pojechałem z rodziną do Truskawca na rehabilitację (kiedy byłem w niewoli, urodziła mi się córka). Byliśmy razem przez dwa tygodnie, oddychaliśmy świeżym powietrzem i pływali w basenie. Mogliśmy też chodzić na konsultacje z psychologami.
Jednak moim najlepszym wsparciem jest żona i dziecko
Mam trzecią grupę inwalidzką, ale wracam do służby w mojej jednostce. Obecnie jestem w kompanii dronów. Koordynuję pracę operatorów.
Wołodymyr Kapczuk, strażnik graniczny, 40 lat – To miała być filtracja, a nie niewola
Początek inwazji zastał mnie w szpitalu w Mariupolu, miałem wtedy koronawirusa. Do mojej jednostki w Azowstali mogłem dołączyć 2 marca. Z tego, że rozpoczęła się wojna na pełną skalę, zdałem sobie sprawę, gdy miasto zaczęły bombardować samoloty. Rosjanie niszczyli wieżowce, wielu cywilów zostało pod gruzami. Zdarzało się, że nawet dzień po bombardowaniu można było usłyszeć głosy ludzi dobywające się spod zwałów gruzu. Ale nie było sprzętu, więc nie dało się ich ratować.
Z naszej bazy w Azowstali przemieszczaliśmy się na pozycje w mieście. Najgorsze dla mnie było patrzenie na tę część miasta, w której przebywała moja żona i dwoje dzieci. Córka miała 15 lat, syn 4 miesiące. Okolica płonęła przez całą dobę, była nieustannie bombardowana, nie było jak do nich zadzwonić. Później okazało się, że wszystkie bloki wokół zostały zniszczone, ale ten, w którym byli moi najbliżsi, jakimś cudem ocalał. Na szczęście 17 marca wszyscy troje opuścili miasto. Dowiedziałem się jednak o tym dopiero wtedy, gdy wyszedłem z niewoli – bo wtedy mogłem zadzwonić.
Dla Rosjan byliśmy terrorystami
Powiedziano nam, że to nie niewola, ale tzw. filtracja, a ta zgodnie z Konwencją Genewską nie może trwać dłużej niż 180 dni. Okazało się jednak, że i w tym przypadku Rosjanie kłamali: wielu naszych nadal jest w niewoli.
Najpierw zostaliśmy przewiezieni do Ołeniwki, jednak już w nocy z 25 na 26 maja 2022 r. załadowano nas z powrotem do samochodów. Myśleliśmy, że to wymiana, ale przewieźli nas do aresztu śledczego w Taganrogu. Podczas „przyjęcia” jednego chłopaka pobili na śmierć. Takich sytuacji było wiele. Warunki w areszcie były straszne, do tego ciągłe bicie i przesłuchania. Przez pierwsze dwa tygodnie byłem bity co najmniej trzy razy dziennie. Podczas przesłuchań razili mnie paralizatorem, kopali i tłukli gumowymi pałkami. Mówili, że zajęli już połowę Ukrainy, że nie wyjdziemy na wolność i na resztę życia trafimy na północ Rosji. Bo zgodnie z rosyjskim prawem wszyscy jesteśmy terrorystami.
Prawie wszystkich wypytywano, czy widzieli zagranicznych najemników. Pytali o pozycje zajmowane przez nasze oddziały i o to, kto z nas w jakim służył i jaki miał stopień. Każdy z nas odpowiadał, że był kucharzem lub kierowcą.
„Jak to możliwe, że u was są tylko kucharze i kierowcy, skoro pod Mariupolem zginęło prawie 40 tysięcy naszych?” – dziwili się
Po 4,5 miesiącu zostałem przeniesiony do Kamieńska-Szachtinskiego w obwodzie rostowskim, gdzie mieszkaliśmy w barakach. W porównaniu z Taganrogiem jedzenie było lepsze, jednak nie mogliśmy jeść jak ludzie. Aby dostać się do jadalni, musiałeś przebiec przez korytarz, w którym po obu stronach stało 5-6 Rosjan z kijami. Więc biegniesz i jesteś ciągle bity. Wracasz tą samą drogą. No i czasu na jedzenie mieliśmy bardzo mało, nie więcej niż 2 minuty. Raz nakarmili 526 osób w 27 minut. Spędziłem tam 5,5 miesiąca. W lutym 2023 roku zostałem wpisany na listę do wymiany.
Człowiek myśli, że teraz wszystko już będzie dobrze
W Mariupolu, na linii frontu, odniosłem kontuzję bojową. Mój towarzysz i ja byliśmy w jednym z budynków. Mieliśmy szczęście, że czołg walnął w jego w róg, inaczej nie opowiadałbym teraz mojej historii. Jedna z cegieł trafiła mnie w odcinek lędźwiowy pleców. Dopiero po wymianie okazało się, że mam ponad 20-procentowe przemieszczenia kręgów. W przygranicznym szpitalu przeszedłem operację, wszczepiono mi implant – później okazało się, że złej jakości. Nie wytrzymał obciążenia i złamał się podczas mojej służby. Zacząłem szukać informacji, czy ktoś mógłby mi pomóc – i tak natrafiłem na „Serce Azowstali”.
Po wymianie pytali mnie, czego potrzebuję, ale w tamtym czasie byłem szczęśliwy, że wyszedłem na wolność, i nie potrzebowałem niczego więcej. W „Sercu Azowstali” znaleźli dla mnie klinikę i neurochirurga, dzięki czemu 26 czerwca 2024 r. zostałem ponownie zoperowany. Tym razem wszczepiono mi już bardzo dobry implant, z dodatkowym systemem mocowania.
Tuż po wyjściu z niewoli człowiek myśli, że teraz wszystko już będzie dobrze. Jesteś w euforii, mówisz, że nic cię nie boli i jesteś zdrowy. Wielu facetów prosi o to, by jak najszybciej mogli wrócić do domu. Dopiero po jakimś czasie wszystko zaczyna z ciebie wyłazić, także urazy psychiczne. Dzięki „Sercu Azowstali” tego lata udało mi się pojechać do sanatorium na Zakarpaciu. Przez 10 dni chodziłem tam na terapię z psychologami; pomogli mi przepracować pewne rzeczy. Oczywiście czasami przepływają mi przez głowę różne retrospekcje.
Śni mi się Azowstal, niewol, wojna i polegli towarzysze. Potrafię spać co najwyżej 2 godziny na dobę
Przez miesiąc lub dwa jest spokojnie, potem jest coraz gorzej. Niektórzy zaczynają nadużywać alkoholu, inni narkotyków. Dla mnie ujściem jest wędkarstwo. Choć mam już 40 lat, chcę iść na studia, by zostać terapeutą rehabilitacyjnym. To mój cel i „Serce Azowstali” obiecało, że pomoże mi go zrealizować. Mam świadomość, że nie jestem już dobrym żołnierzem, ale chcę pomagać ludziom takim jak ja.
Ksenia Suchowa, dyrektorka „Serca Azowstali” – Jesteśmy jedną rodziną
„Jesteśmy organizacją pozarządową, która powstała przy wsparciu Rinata Achmetowa [jeden z najbogatszych ludzi w Ukrainie, były właściciel kombinatu „Azowstal” – red.]. To z jego inicjatywy na dwuletnią działalność projektu przeznaczono miliard hrywien. Naszym zadaniem jest pomaganie ludziom, którzy przez 86 dni bohatersko bronili Mariupola. Państwo jest naszym kluczowym partnerem. Podpisaliśmy memorandum z Ministerstwem Weteranów, Ministerstwem Polityki Społecznej i sztabem koordynacyjnym – czyli ze wszystkimi, którzy w taki czy inny sposób zajmują się obrońcami.
Nasz zespół składa się z ponad 20 osób. To głównie administratorzy i menedżerowie, którzy kontaktują się bezpośrednio z żołnierzami i wybierają pomoc, której ci potrzebują.
Można skontaktować się z nami, przychodząc bezpośrednio do biura lub dzwoniąc na infolinię: 0 (800) 600 114.
Nasz projekt obejmuje siedem programów pomocy. Każdy obrońca może wybrać trzy. To unikalny ekosystem wsparcia w Ukrainie, który pomaga uczestnikom przejść od rehabilitacji do samorealizacji w życiu cywilnym. Obecnie główną grupą osób, z którymi pracujemy, są powracający z niewoli i ich rodziny.
Program 1: „Powrót”
Każdemu, kto wraca z niewoli, dajemy tzw. digital box – zestaw, który pomaga obrońcy być z nami w kontakcie i monitorować stan jego zdrowia. Zestaw zawiera laptopa, słuchawki, power bank i smartwatch. Jest również bon o wartości 4 tysięcy hrywien na zakup witamin i odżywek dla sportowców. Jeśli z niewoli powraca kobieta, dodatkowo dostaje pudełko z kosmetykami.
Program 2: „Zdrowie”
Naszym zadaniem jest zapewnienie żołnierzom jak najlepszej jakości życia. Współpracujemy z najlepszymi klinikami w Ukrainie. Obrońcy czasami potrzebują skomplikowanych operacji, a także protez – otrzymało je już sześciu obrońców Mariupola, piętnastu czeka w kolejce. Mówimy o protezach bionicznych, najnowocześniejszych elektronicznych kolanach. W ramach tego programu wykonujemy również badania całego ciała, to około 50 różnych testów. Istnieje też program stomatologiczny, bo niemal wszyscy wracają z niewoli bez zębów. Wielu potrzebuje implantów, rekonstrukcji szczęki i ekstrakcji odłamków. Współpracujemy również z ośrodkami rehabilitacyjnymi. Ci, którzy już otrzymali protezy i stanęli na nogi, odwiedzają swoich braci w szpitalach i ośrodkach rehabilitacyjnych, by ich wspierać. To daje dobre rezultaty.
Program 3: „Rodzina”
Jesteśmy w stałym kontakcie z rodzinami obrońców Mariupola. Naszym zadaniem jest stworzenie społeczności garnizonu Mariupol – przedstawiamy tych ludzi sobie nawzajem. Zapraszamy ich też do Truskawca, by odwiedzili nasze sanatorium. W zeszłym roku w jednej z takich wizyt wzięło udział 600 osób. W tym roku odbyły się już trzy takie obozy rodzinne. Poza tym razem z rodzinami jeńców wojennych czekamy na powrót ich bliskich z niewoli.
Program 4: „W domu”
W ramach tego programu zapewniamy mieszkania obrońcom Mariupola, którzy w wyniku działań wojennych zostali inwalidami 1. lub 2. grupy. To osoby z ciężkimi obrażeniami – amputacjami, na wózkach inwalidzkich. Oczywiste jest, że będzie im trudniej samodzielnie kupić mieszkanie niż zdrowym osobom. Zapewniliśmy już ponad 100 mieszkań, a planujemy – kolejne 200.
Program 5: „Sport”
Zapewniamy odzież sportową i trzymiesięczny karnet na siłownię. Organizujemy również obozy sportowe „10 dni w Karpatach”: odnowa psychiczna, wspinaczka górska, praca zespołowa, masaże, poznawanie lokalnej kultury i wzajemne wsparcie. Czasem słyszymy: „Chcę być z kolegami żołnierzami, z którymi byłem w koszarach. W przeciwieństwie do mojej rodziny – oni mnie rozumieją”.
Program 6:„Ochrona”
W ramach tego programu zapewniamy podstawowe porady prawne dotyczące procedury uzyskiwania statusów, zaświadczeń i innych dokumentów związanych ze służbą, świadczeniami i płatnościami państwowymi.
Program 7: „Przyszłość”
W tym programie opracowujemy kompleksowy plan adaptacji weteranów do życia w cywilu poprzez szkolenia. Obejmuje on kursy, przekwalifikowanie się i naukę języków obcych, w czym wspierają nas mentorzy kariery (wśród nich jest obrońca Mariupola).
W sumie przez nasz projekt przeszło już prawie 5 500 obrońców Mariupola i ich rodzin. Kluczowe przesłanie, które usłyszałem od naszych rodzin, brzmi: „Wiecie, jednak serce ma duszę”. Dla nas to ogromna radość, że stajemy się jedną wielką rodziną.
Projekt charytatywny „Niespaleni” pomaga żołnierzom i cywilom, którzy ucierpieli w wyniku działań wojennych od 2014 roku, pozbyć się blizn i oparzeń. Zaangażowany w to zespół nawiązał współpracę z ponad 30 klinikami w całej Ukrainie. Średni koszt leczenia pacjenta może wynieść ponad 10 000 dolarów, ale dla każdego leczenie jest bezpłatne. Projekt jest finansowany przez krajowych i zagranicznych darczyńców.
Służyłam w wojsku długo. Przez 25 lat byłam starszą pielęgniarką w sztabowym centrum medycznym, a w 2015 roku przeniosłam się do domu oficerskiego w Winnicy, gdzie pracowałam jako komendantka. Miałam przejść na emeryturę, ale wybuchła wojna na pełną skalę. Dlatego zostałam.
14 lipca 2022 roku byłam na służbie. Rozległ się alarm, wyszłam na zewnątrz. Byli ze mną koledzy z banku, który mieścił się w naszym budynku. Wtedy usłyszałam dźwięk silnika odrzutowego. Wydawało mi się, że leci samolot. Spojrzałam w górę... Kiedy się ocknęłam, wszystko wokół płonęło, łącznie ze mną. Droga do domu oficerów była zablokowana, szalały płomienie, było dużo dymu. Z wykształcenia jestem lekarką. Zrozumiałam, że ten ogień na sobie muszę ugasić sama. Dzień wcześniej padał deszcz i wokół były kałuże. Wpadłam do pierwszej, którą zobaczyłam.
Słyszałam krzyki, syreny radiowozów i karetek pogotowia. Zdałam sobie sprawę, że na dotarcie do szpitala mam mało czasu. Czułam oparzenia na całym ciele
Wyskoczyłam na drogę i zatrzymałam przejeżdżający autobus. Powiedziałam, że jestem żołnierką i muszę jechać do szpitala. Jestem bardzo wdzięczna człowiekowi, który mi wtedy pomógł.Miałam poparzone 45% ciała – dolną część pleców, pośladki i nogi. Na szczęście moja twarz nie ucierpiała.
Miałam też pękniętą błonę bębenkową, złamany obojczyk i uraz głowy – ale w porównaniu z poparzeniami to było nic. Zastanawiano się nad wysłaniem mnie za granicę, ale lekarze z wojskowego centrum medycznego postanowili leczyć mnie na miejscu. Dwa miesiące przeleżałam na brzuchu, przeszłam dwa przeszczepy skóry i operację odtworzenia błony bębenkowej. W znieczuleniu ogólnym założono mi 19 opatrunków. Pojawiły się twarde blizny, moja skóra była w okropnym stanie.
W Internecie natrafiłam na kontakty do projektu „Niespaleni”. Zgłosiłam się, lecz nie przyjęli mnie od razu – moje rany były świeże i wciąż krwawiły. Dziś przechodzę tam leczenie. Oczywiście blizny nadal są, ale już innego koloru niż kiedyś, bez stanu zapalnego, i stopniowo się zmniejszają. Stan mojej skóry też się poprawia. Teraz dostaję zastrzyki, potem moja skóra zostanie odnowiona za pomocą lasera. Wiem, że nie zregeneruje się w pełni, za bardzo ucierpiała, ale i tak będzie wyglądała inaczej. To daje mi wiarę i optymizm.
Natalia Koszara, cywil: „Z ośmiu odłamków wciąż mam w sobie trzy”
Mieszkam w wiosce Husariwka, w rejonie Iziumu, od 28 lat. Pracuję w szkole jako nauczycielka angielskiego. Kiedy rozpoczęła się inwazja, nasza rodzina nie wyjechała. Mieliśmy duże gospodarstwo: koty, psy, ponad 10 krów i prawie 50 świń, musieliśmy je karmić i poić.
Pod okupacją znaleźliśmy się już 2 marca 2022 roku. Nasza ulica jest tak położona, że nie zauważyliśmy nadciągającego wroga. 8 marca we wsi doszło do wielkiej bitwy, wiele domów płonęło, nie było wody, prądu ani gazu. Mieszkamy na górze. Nie ma studni, więc musieliśmy pić wodę z lokalnej rzeki. Brałam metalową rurkę i rozbijałam nią lód, a moi chłopcy w pośpiechu czerpali wodę z przerębla. Wszystko trzeba było robić szybko, bo nikt nie wiedział, kiedy znowu zacznie się ostrzał.
W wiosce byli też ludzie Kadyrowa. Niektórzy mieszkańcy są nadal uważani za zaginionych. Snajper zastrzelił kilku z nich. Tak dla zabawy
Miesiąc później zostaliśmy wysiedleni. Kwiecień był w miarę spokojny, ale w maju było już nie do zniesienia. Rosjanie strzelali, gdzie popadło. 23 maja 2022 roku po trafili mojego sąsiada. Pobiegłam mu pomóc i wtedy uderzył kolejny pocisk – w róg mojego domu. Coś mnie powstrzymało. Gdybym pobiegła od razu, zginęłabym. Potem było kolejne uderzenie. Poczułam, że w twarz trafił mnie odłamek. Okno w pokoju mojego młodszego syna zostało wyrwane, róg domu był roztrzaskany. Ostatnimi rzeczami, które widziałam obojgiem oczu, były beczki z cieknącą wodą i jedna z moich krów. Po chwili zdałam sobie sprawę, że nie mam oka, zakryłam je dłonią. Było dużo krwi. Przybiegli do nie moja matka i mąż, byli przerażeni. Poza utraconym okiem miałam też inne obrażenia – odłamki w szyi, nodze. I najgorsze: dostałam w wątrobę. W charkowskim szpitalu nazwali mnie nawet „dziewczyną z dziurą w wątrobie”. Straciłam dużo krwi, ale przeżyłam. W moim ciele utkwiło osiem odłamków, do dziś mam w sobie trzy.
W szpitalu okulistycznym wszczepili mi implant oka.
Jako kobiecie bardzo przeszkadzała mi blizna na czole, chociaż mój mąż powtarzał: „Jesteś taka piękna”
Chciałam wyglądać lepiej, więc zarejestrowałam się w projekcie „Niespaleni”. Nie znam nazw wszystkich procedur, którym jestem poddawana, ale stale dostaję specjalne kremy i zastrzyki w twarz. Oczywiście jestem zadowolona z rezultatów, no i wszystko jest bezpłatne.
Jeśli chodzi o blizny, czuję się dobrze, ale mój wzrok nie jest już tak dobry. Nie mogę przyzwyczaić się do życia bez oka. Jestem bardzo energiczna, więc często gubię się w przestrzeni. Nie widzę głębi. No i wciąż mam siniaki na twarzy. Od maja tego roku jestem osobą niepełnosprawną trzeciej grupy.
Maksym Turkewycz, szef projektu „Niespaleni”: „Chcemy pomóc tym ludziom”
Nasz projekt ma już ponad dwa lata. W tym czasie przyjęliśmy ponad dwustu pacjentów. Wszyscy nadal przechodzą leczenie, niektórzy są na etapie konsultacji. Pełny cykl leczenia jest długi, średnio trwa od roku do półtora. Pomysłodawcą projektu jest mój ojciec. Jest lekarzem i od dawna zajmuje się medycyną estetyczną. On zajął się medyczną częścią projektu, czyli protokołami i metodami leczenia, ja jestem odpowiedzialny za część organizacyjną i administracyjną.
Zrozumieliśmy, że możemy zrobić dla ludzi coś pożytecznego. Pierwsi pacjenci pojawili się przypadkowo, skierowali ich do nas z jednej z klinik.
Powiedzieli nam: „Są tacy ludzie. Może im pomożecie?”
To była Natalia Juchmanova z Mariupola, z ranami od odłamków po wybuchu bomby lotniczej, oraz Artem Melnyk, żołnierz obrony terytorialnej, który w wyniku eksplozji w centrum handlowym „Retrowil” w Kijowie miał poparzone ręce, ciało i twarz. Był też żołnierz o imieniu Ilia. Gdy jego czołg najechał na minę i się zapalił, doznał licznych poparzeń i obrażeń skóry. Potrzebował kilku etapów leczenia.
W tym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że osób z podobnymi obrażeniami będzie wiele – zarówno cywilów, jak wojskowych. I tak to się zaczęło.
Dziś mamy pacjentów, na których twarzach i innych częściach ciała wciąż są pozostałości prochu z wybuchów. I blizny
60% naszych pacjentów to wojskowi, którzy ucierpieli z powodu tortur w rosyjskiej niewoli. Najczęściej mają blizny. Jednemu z nich Rosjanie wycięli nożem na czole swastykę.
Nasi specjaliści już uczą swoich zagranicznych kolegów, bo mają już ogromne doświadczenie i leczyli bardzo skomplikowane przypadki. W ciągu ostatnich dwóch lat odbyliśmy wiele podróży służbowych do Wielkiej Brytanii, Irlandii, Hiszpanii, Włoch, Portugalii, Francji, Polski, Zjednoczonych Emiratów Arabskich i Maroka. Dziś nasi zagraniczni koledzy są już bardziej oswojeni, ale na początku byli zszokowani. Ranami pacjentów i efektami tego, co robimy.
Szczerze mówiąc, nie mogę powiedzieć, by medycyna estetyczna na świecie była jakoś szczególnie rozwinięta – zwłaszcza jeśli mówimy o Europie Zachodniej. Są daleko za nami.
O ile w dziedzinie medycyny estetycznej, dermatologii i kosmetologii od Polski dzieli nas czteroletnia luka naukowa, to w przypadku Hiszpanii ta różnica wynosi 10-12 lat
Oni dopiero teraz próbują pracować z technologiami, które my już dawno przetestowaliśmy. Cóż, nikt nie wymyślił koła na nowo. Na przykład teraz pracujemy z laserami pikosekundowymi. To specyficzna technologia. Pikosekunda to bardzo mała część sekundy, podczas której wiązka światła wpływa na tkankę. Takie lasery istnieją już od 8 lat, ale dopóki nie zaczęliśmy ich używać, na świecie były postrzegane jako droga zabawka i nikt nie wiedział, jak ich używać.
Zdajemy sobie sprawę, że liczba osób, które odniosły obrażenia podczas wojny, jest znacznie większa niż liczba leczonych u nas ludzi. A nawet większa niż liczba tych, którzy zwrócą się do nas o pomoc w przyszłości.
Za sprawą naszego projektu chcemy tym ludziom pomóc. Sprawić, by nie bali się szukać pomocy.
Społeczeństwo musi zrozumieć, że ci ludzie, z różnymi traumami wojennymi, będą żyć wśród nas i musimy nauczyć się ich akceptować
Jak zostać uczestnikiem projektu „Niespaleni”
Obecnie w projekt zaangażowane są 32 kliniki i około stu lekarzy – zaznacza Maksym Turkewycz. – Leczenie i wsparcie są bezpłatne. Krajowe i zagraniczne firmy pomagają nam finansowo, kupują sprzęt i leki. Od momentu rozpoczęcia działalności otrzymaliśmy 2,5 miliona dolarów na sprzęt i do pół miliona na leki.
Mogą się do nas zgłaszać zarówno wojskowi, jak cywile. Podstawowym kryterium kwalifikowania pacjentów jest odniesienie ran w wyniku wojny. Taka osoba taka musi wejść na naszą stronę internetową i wypełnić formularz rejestracyjny. Nasi specjaliści skontaktują się z nią i pomogą przejść całą dalszą drogę. Istnieją dwa powody odmowy: diagnoza medyczna nie kwalifikuje pacjenta do leczenia u nas albo obrażenia nie są spowodowane przez wojnę.
– Na początku wielkiej wojny przez tydzień siedziałam na walizkach w Polsce, nie ubiegając się o żaden status. Kiedy ośrodek dla uchodźców zaoferował mi darmowe bilety promowe z Niemiec do Skandynawii, pomyślałam, że to znak. Tak trafiłam do Malmö, wraz z inną rodziną z Chersonia. W zeszłym roku oni wrócili do Ukrainy. Ja wciąż się trzymam – mówi Myrosława.
Jest uchodźczynią wojenną i obecnie pracuje w sektorze IT. Dwa lata temu dołączyła do międzynarodowej firmy z biurem w Sztokholmie. Myrosława należy do tych Ukraińców, którym udało się znaleźć w Szwecji pracę i dość dobrze się w tym kraju zadomowić.
Według nowego raportu Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji 88% ukraińskich uchodźców w wieku produkcyjnym, żyjących w Szwecji, funkcjonuje na tamtejszym rynku pracy – albo już znaleźli bądź zmienili zatrudnienie, albo aktywnie go szukają. 66% Ukraińców jest zatrudnionych. To o 56% więcej niż w ubiegłym roku.
Po rozpoczęciu inwazji do Szwecji przybyło 60 tysięcy ukraińskich uchodźców. Do dziś ta liczba zmniejszyła się o blisko połowę. Według Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców w 10-milionowej Szwecji jest zarejestrowanych jest około 32 tysięcy Ukraińców. Co drugi albo wrócił do Ukrainy, albo wyjechał do innego kraju Unii Europejskiej, Kanady bądź Stanów Zjednoczonych.
Pierwsze wrażenia
Ołena, pisarka i nauczycielka angielskiego z Kijowa, jest jedną z tych, którzy przybyli do Szwecji zaraz po wybuchu pełnoskalowej wojny. Wraz z dwójką dzieci zamieszkała u przyjaciółki w Sztokholmie.
– W Szwecji jest duże poparcie dla Ukrainy – czy to na placu zabaw, czy w pracy, czy w międzynarodowej szkole, wśród ludzi z różnych krajów – mówi. – Partie polityczne się zmieniają, ale wszyscy wspierają Ukrainę i jest to wyczuwalne.
W Sztokholmie uczestniczyła w kursach języka szwedzkiego, zorganizowanych przez dwie Szwedki. Zapewniły dwudziestu Ukrainkom podręczniki, wspierały je, organizowały im wycieczki, chodziły z nimi na kawę.
– Matka jednej z nich zaprosiła nas do swojej daczy na wyspie. Wręczyła nam klucze i powiedziała: „Zostańcie tak długo, jak potrzebujecie, odpocznijcie” - wspomina z sentymentem Ołena. – Chociaż Szwedzi są na ogół zimni. Musisz zgadywać, co mają na myśli. Uśmiechają się, ale nie mówią niczego wprost. Czasami trudno było odczytać te niewerbalne komunikaty.
Poszanowanie prywatności ludzi, a także szwedzka koncepcja życia „lagom”, która opiera się m.in. na posiadaniu tylko niezbędnych rzeczy, odróżnia Szwecję od innych krajów
– Byłam gotowa na szwedzki minimalizm, słyszałam o nim już wcześniej – mówi Myrosława. – Kompostowałam odpady organiczne, nie kupowałam niepotrzebnych rzeczy i opróżniłam swój dom do białych ścian. Ale kiedy wynajęłam mieszkanie w Sztokholmie i zobaczyłam łazienkę, doznałam objawienia. Pomieszczenie dwa metry na dwa metry, cerata, konewka, gwóźdź – wszystko. Płacę za to 1200 euro miesięcznie.
Standard życia
Ukraińcy, którzy znaleźli się w Szwecji na początku inwazji, otrzymali „zestaw startowy” dla uchodźców: status tymczasowej ochrony, zakwaterowanie od gminy i pomoc społeczną.
Przyznano im też zapomogę w wysokości 71 koron dziennie (7 euro). Według wspomnianego raportu Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji obecnie z pomocy państwa korzysta już tylko 17% Ukraińców przebywających w Szwecji.
– Szwecja okazała się dla Ukraińców jedną wielką loterią: niektórzy zostali osiedleni w akademikach w mieście, niektórzy w domach w lesie, inni mieli szczęście znaleźć pracę w pobliżu miejsca zamieszkania, a jeszcze inni zostali zmuszeni do szukania sobie nowego kraju, ponieważ w okolicy nie było dla nich pracy – mówi Myrosława. – Dobrze, że w pobliżu miejsca, w którym mieszkałam, były sklepy socjalne, w których można było kupić mąkę, olej, konserwy.
Bo żywność w Szwecji jest ponadtrzykrotnie droższa niż w Ukrainie. A mięso jest droższe 4-5 razy
Ołenie udało się dostać pracę asystentki nauczyciela w międzynarodowej szkole dla dzieci dyplomatów w Sztokholmie. Jednak po pięciu miesiącach wróciła z dziećmi do Kijowa:
– Chociaż pracowałam i miałam gdzie mieszkać, mój standard życia znacznie się obniżył. Paradoks: byłam w kraju o wysokim standardzie życia, a musiałam zrezygnować z poziomu, na którym żyłam w Ukrainie.
Tymczasem około 55% ukraińskich uchodźców uważa, że ich sytuacja finansowa w Szwecji jest zadowalająca, a dochody wystarczają im do zaspokojenia potrzeb. To o 5% więcej niż w ubiegłym roku. 15% Ukraińców żyje z pieniędzy otrzymywanych od rodziny lub przyjaciół.
Kolejnym ważnym względem, który nie zatrzymał Ołeny w skandynawskim kraju, jest problem z dostępem do opieki zdrowotnej dla ukraińskich uchodźców:
– Mam problemy zdrowotne, muszę monitorować pewne zagrożenia związane z rakiem. W Ukrainie mogłabym o to zadbać dzięki prywatnym lekarzom. W Szwecji nie ma prywatnej służby zdrowia. Chyba że już umierasz – wtedy przyjeżdża karetka. Ale jeśli okaże się, że sprawa nie była szczególnie pilna, możesz nawet zostać zmuszona do zwrotu pieniędzy za wezwanie ambulansu.
Osobista dziesięciocyfrówka
Do tej pory największym problemem Ukraińców w Szwecji był brak numeru osobistego. To dziesięciocyfrowy kod identyfikujący mieszkańca kraju. Poza obywatelami Szwecji jest on również nadawany osobom posiadającym pozwolenie na pobyt przez 13 miesięcy lub dłużej. Tyle że ukraińscy uchodźcy nie należeli do tej kategorii: wydawano im zezwolenia na pobyt tylko na 12 miesięcy, które co roku były odnawiane na kolejny rok.
Numer identyfikacyjny zapewnia dostęp do pełnej opieki medycznej, bankowości internetowej i usług publicznych. Bez niego otwarcie konta bankowego, wynajęcie mieszkania, surfowanie po Internecie, sprawdzenie dziennika elektronicznego studenta, a nawet korzystanie ze zniżek w sklepach – jest niemożliwe.
Zamiast numeru osobistego ukraińscy uchodźcy używają tzw. numerów koordynacyjnych, ale dają one bardzo ograniczone możliwości.
3 października uchwalono ustawę, która od 1 listopada 2024 roku wprowadza zmiany dla Ukraińców w Szwecji. Oprócz przyznania im numerów osobistych, rząd planuje również zwiększyć zasiłek socjalny – do 308 koron dziennie (30 euro)
Chrystyna Hewczuk, koordynatorka integracji ukraińskich uchodźców w Szwecji, która znalazła tu schronienie wraz z rodziną, przyczyniła się do tych zmian. To ona była bowiem inicjatorką petycji w sprawie zapewnienia Ukraińcom numeru osobistego.
– Po licznych spotkaniach ze szwedzkimi politykami i mediami w końcu zaczęły się zmiany – mówi. – W lutym tego roku szwedzki rząd przygotował ustawę mającą na celu poprawę warunków dla osób objętych tymczasową ochroną, co dotyczy przede wszystkim uchodźców z Ukrainy. Jeszcze w maju mówiło się, że Unia Europejska może przedłużyć obowiązywanie dyrektywy dla Ukraińców do 2026 roku. Oznacza to, że ukraińscy uchodźcy, którzy mieszkają w Szwecji od dwóch lat, mają prawo do otrzymania indywidualnego szwedzkiego numeru już teraz – i nie muszą czekać na 1 listopada, kiedy ustawa wejdzie w życie. W związku z tym wiele osób już od czerwca zaczęło ubiegać się o te numery – i je otrzymywać.
Dzięki numerowi indywidualnemu uzyskasz m.in. pełny dostęp do opieki medycznej, także dentystycznej. Ukraińscy uchodźcy będą mogli też korzystać z urlopu rodzicielskiego, a nawet założyć własną firmę.
– Szwecja jest jednym z krajów, w których najłatwiej zarejestrować indywidualnego prywatnego przedsiębiorcę lub małą firmę składającą się z dwóch lub więcej osób – dodaje Irena, która również mieszka w Sztokholmie. – Do tej pory bez numeru osobistego Ukraińcy w Szwecji nie mieli możliwości założenia własnej firmy. Teraz to bardzo łatwe.
Zostać na zawsze?
Opóźnienie w przyznaniu indywidualnego numeru przekonało niejednego Ukraińca, że Szwecja nie jest zainteresowana jego dłuższym pobytem. Wielu przyklaskiwało inicjatywom sąsiednich krajów, Norwegii i Finlandii, gdzie ukraińscy uchodźcy zostali natychmiast włączeni do rządowych sieci cyfrowych.
Ograniczenia dotyczące usług i skromne płatności skłoniły wielu Ukraińców do opuszczenia Szwecji i szukania schronienia gdzie indziej – najczęściej w Norwegii, Niemczech, Danii i Kanadzie.
– Szwedzi to specyficzny naród. Trudno się tu porozumieć, trudno znaleźć przyjaciół – mówi Anna Topilina, pisarka i blogerka. Mieszka w Szwecji od 15 lat i jest zaangażowana w pracę na rzecz imigrantów. – Ale kiedy zaczęła się wielka wojna, w pomoc włączyli się wszyscy. Szwedzi przyjmowali do swych domów ukraińskie rodziny i angażowali się w pomoc humanitarną. Społeczeństwo było bardzo zdeterminowane, by Ukraińcy się osiedlali się w Szwecji. Bo wojna, którą Ukraina toczy z Rosjanami, jest im emocjonalnie bliższa niż np. ta na Bliskim Wschodzie.
Anna Topilina zna wiele pozytywnych historii ukraińskich uchodźców, którzy znaleźli w Szwecji drugi dom. Wśród nich jest rodzina z Enerhodaru, która zostawiła w Ukrainie swój biznes i dom, uciekając przed najeźdźcami. Przybyli do Szwecji z trójką dzieci i psem. Dziś oboje pracują, mają dobre dochody i dom od gminy. Ich dzieci chodzą do szkoły i mówią już po szwedzku.
Według wspomnianego raportu Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji 47% Ukraińców w kraju twierdzi, że potrafią mówić po szwedzku – to o 23% więcej niż w ubiegłym roku. Ponad połowa z nich ocenia swoje umiejętności językowe jako „dobre” lub „bardzo dobre”. To bardzo wysoki odsetek, który może wskazywać na chęć integracji i pozostania w Szwecji na dłużej.
– Szwecja ma obecnie antyimigrancki rząd, którego polityka ma na celu jak najszybsze odesłanie uchodźców do domu – mówi Anna Topilina. – Ale jak widzę, Ukraińców to nie dotyczy. Ustawa o nadawaniu indywidualnych numerów ma na celu umożliwienie im integracji. To pierwszy krok, który może sprawić, że Ukraińcy pozostaną w Szwecji, jeśli wojna nie zakończy się w najbliższej przyszłości.
Nowe prawo, oprócz poprawienia sytuacji ukraińskich uchodźców w Szwecji, nakłada na nich również obowiązki. Na przykład obowiązek szkolny – dzieci z Ukrainy muszą uczęszczać do lokalnych szkół
Kroki podjęte przez szwedzki rząd i przedłużająca się wojna w Ukrainie zachęcają uchodźców do bardziej precyzyjnego planowania swojej najbliższej przyszłości. Znajduje to odzwierciedlenie w wynikach ankiety.
Obecnie 81% Ukraińców w Szwecji chce pozostać w tym kraju w przyszłości, a tylko 13% zamierza wrócić do Ukrainy po zwycięstwie (w ubiegłym roku odsetek ten wynosił 24%).
Odsetek „niezdecydowanych”, czyli tych, którzy nadal nie wiedzą, co chcą robić w przyszłości, również się zmniejszył – do 33% w porównaniu z 24% w ubiegłym roku. Odsetek osób, które nie zamierzają wracać, wzrósł w ciągu roku do 58%. Dwie trzecie respondentów stwierdziło, że ich przyszłe plany dotyczące kraju zamieszkania zmieniły się w ciągu minionego roku.
– Jest wiele osób mieszkających w Szwecji, które pracują i zarabiają na życie, ale planują powrót do Ukrainy – dodaje Anna Topilina. – Pobyt za granicą jest dla nich okazją do nauczenia się czegoś, stania się w czymś lepszym, zdobycia dodatkowego wykształcenia i wykorzystania go w kraju.