Exclusive
20
min

Dziewczyny o białych twarzach rozbijają kamień

Solomia Melnyk, członkini Dakh Daughters: „23 lutego 2022 roku mieliśmy próbę, Vlad Troicki i ja pracowaliśmy nad Danse Macabre. Sean Penn też przyszedł do nas, by nakręcić swój film dokumentalny. Można było już poczuć coś w powietrzu. Vlad powiedział na pożegnanie, że jeśli wydarzy się coś strasznego, wszyscy powinni zebrać się w jego domu na wsi. Następnego dnia wszystko się zaczęło…”

Oksana Gonczaruk

„Zawsze pracujemy na najwyższych obrotach”. Zespół Dakh Daughters. Zdjęcie: Ołeksandr Kosmacz

No items found.

„One są jak ogień” – mówią o dziewczynach z pobielonymi makijażem twarzami, które od ponad dekady intrygują świat swoimi muzycznymi i teatralnymi występami.

Członkinie kabaretu Dakh Daughters grają na różnych instrumentach i śpiewają w kilku językach. Śpiewały podczas rewolucji na Majdanie. Kiedy wybuchła wojna na pełną skalę, przeniosły się do Francji. Nie przestały jednak śpiewać i grać, przekonując Europejczyków do wspierania Ukrainy. Niedawno wyruszyły w długo oczekiwaną trasę koncertową po ukraińskich miastach. Sestry rozmawiają z członkinią zespołu Solomią Melnyk.

Solomia Melnyk. Zdjęcie: Olga Zakrewska

Masz 300 dolarów, kup sobie wiolonczelę

Oksana Gonczaruk: Dakh Daughters (dalej DD) to holistyczny organizm, ale każda jego część wnosi coś innego. Jaką nutę Ty dodajesz?

Solomia Melnyk: Jestem odpowiedzialna za muzyczny komponent naszej grupy, ponieważ jestem jedyną z dziewcząt, która ma odpowiednie wykształcenie: ukończyłam dziesięcioletnią szkołę im. Łysenki w Konserwatorium Kijowskim z dyplomem pianisty i dyrygenta chóru. Jestem więc czymś w rodzaju kontrolerki klimatu muzyki i wokalu DD. Ponadto przynoszę na próby dużo archiwalnej muzyki z kolekcji mojej rodziny i uczę się piosenek z dziewczynami. Można powiedzieć, że pracuję jako chórzystka. Ktoś musi być odpowiedzialny za to, byśmy brzmiały harmonijnie.

DD używają w swoich występach półtora tuzina instrumentów muzycznych. Na ilu Ty grasz?

Na akordeonie, wiolonczeli, pianinie i perkusji. Pracujemy razem w Teatrze DACH od dwudziestu lat i zawsze podczas występów korzystamy z muzyki na żywo. Takie wymagania postawił Vlad Troicki (założyciel Teatru Dach), który zasugerował, by każdy artysta nauczył się na czymś grać.

Kiedyś powiedział do mnie: „Jesteś muzykiem, powinnaś umieć grać na wszystkim. Masz 300 dolarów, kup sobie wiolonczelę”. Poszłam na ulicę Lybidską, gdzie ludzie wystawiali stare rzeczy na sprzedaż pod „Tariłką” [zabytek architektury modernistycznej w Kijowie – aut.]. Spotkałam tam starszego mężczyznę, który chciał sprzedać wiolonczelę z futerałem. Instrument zostawiła mu zmarła żona, wiolonczelistka. Żal mu było sprzedawać ukochany instrument, ale nie miał z czego żyć, więc musiał. W ten sposób dostałam unikatową, ręcznie robioną czeską wiolonczelę, na której nauczyłam się grać sam. Mam jednak własną technikę gry, absolutnie nieakademicką.

Zdjęcie: Alina Kuchma

Od samego początku postawiliśmy sobie za zadanie odtworzenie tradycji ukraińskiego teatru muzycznego i dramatycznego. Muzyka i aktorstwo to dwa filary, na których każdy z nas opiera swoją pracę, i nie można ich rozdzielić.  

Opowiedz nam o trasie koncertowej po Ukrainie i nowym programie „Rozbij ten kamień”.

Nazwa programu pochodzi z piosenki z tekstem Iwana Franki. Od dawna myśleliśmy o nowych kompozycjach, a Troicki wpadł na pomysł, żeby zrobić coś kontrastującego. Innymi słowy, poważne tematy są poruszane w strukturze zabawnej muzyki komediowej. W ten sposób staramy się dotrzeć do ludzi, którzy wydają się być zablokowani, gdy zaczynasz mówić poważne rzeczy i grać tragiczną muzykę.

Nasza sztuczka polega na tym, aby najpierw otworzyć widza, a następnie „dorzucić” nasze poważne pytania

Jakie są te pytania?

Tematy, które pojawiły się na początku wojny, nie zniknęły, stały się tylko straszniejsze. Kiedy tworzyliśmy nowy program dla zachodniej publiczności, naszym głównym zadaniem było utrzymanie zaangażowania widzów, zainteresowanie ich Ukrainą. To oczywiste, że wszyscy są zmęczeni wojną i nie chcą myśleć o niej każdego dnia. Ale przez pryzmat sztuki można przedstawić ten temat w inny sposób – sposób, który nie pozostawi Europejczyków obojętnymi. Jedna z naszych nowych kompozycji nosi tytuł „I'm so small”.

Zachodni świat często rozumiał twórczość zespołu lepiej niż większość widzów w kraju. Zdjęcie: Ołeksandr Kosmacz

Na początku mieliśmy wątpliwości, czy grać to w Ukrainie, ale zdaliśmy sobie sprawę, że to jest również istotne dla Ukraińców. Mamy też wielu ludzi, którzy nie rozumieją, co się dzieje, są odgrodzeni: „Nie interesuję się polityką”; „To mnie nie dotyczy”, „Jestem małym człowiekiem, nic ode mnie nie zależy”. Ale to nieprawda – to tylko wygodna pozycja oportunistów.

Małe działania pozornie małej osoby mogą wiele zmienić. To jest nasze główne przesłanie

Hiszpańska pacyfistka daje 500 euro ukraińskim żołnierzom

Jak w Twoich oczach wygląda zmęczenie wojną na świecie?

Od dwóch lat to zmęczenie przychodzi dużymi falami: zainteresowanie spada, apotem rośnie. I to jest naturalne. To Ukraina jest przyzwyczajona do życia w napięciu. To tak jak w powieściach Remarque'a, gdzie opisuje on ludzi, którzy są bombardowani, lecz siedzą, pijąc calvados i jedząc ostrygi. Piętnaście lat temu, kiedy czytałam Remarque'a, byłam tym zaskoczona. Dziś to nasza rzeczywistość.

Ludzie jako zwierzęta społeczne mogą przyzwyczaić się do wszystkiego. I nawet w takich warunkach zaczynają się cieszyć, przeżywać każdy dzień tak, jakby miał być ich ostatnim. By Europejczyk to zrozumiał, nie wystarczy wyjaśnić.

Ale to nie znaczy, że nie ma potrzeby wyjaśniać. Dlatego po każdym koncercie w Europie rozmawiamy z publicznością. Opowiadamy jej o wojnie z własnego doświadczenia. Pewnego razu w Bordeaux turystka z Hiszpanii, która przypadkiem uczestniczyła w naszym koncercie, podniosła mikrofon podczas rozmowy i powiedziała, że jest pacyfistką, przeciwniczką wojny, ale nasz występ zmienił jej postrzeganie wszechświata i dotarł do jej serca. Po czym przekazała 500 euro na rzecz Ukraińskich Sił Zbrojnych.

Koncert w Hamburgu, Niemcy

Na początku wojny DD wyjechał do Normandii. Kto Was przyjął?

Przed wojną dużo współpracowaliśmy z Francuzami. W ich kraju są menedżerowie i teatry, z którymi się przyjaźnimy. W marcu 2022 roku mieliśmy wyjechać do Normandii, by pracować nad nowym projektem. Zaprosiła nas reżyserka Lucie Berelowicz, którą poznaliśmy w 2014 roku na Majdanie podczas Rewolucji Godności. Potem zrobiliśmy z nią sztukę „Antygona” na podstawie Sofoklesa, do której DD stworzył muzykę i odegrał rolę swego rodzaju greckiego chóru. A potem Lucie została dyrektorką teatru Le Pr?au w normandzkim mieście Vire. Planowaliśmy wystawić tam nasz spektakl, ale wybuchła wojna.

23 lutego 2022 roku mieliśmy próbę; Troicki i ja pracowaliśmy nad Danse Macabre. Sean Penn przyjechał do nas, by nakręcić swój dokument. Czuć już było coś w powietrzu. Pamiętam, jak Troicki powiedział nam na pożegnanie, że jeśli wydarzy się coś strasznego, wszyscy powinniśmy zebrać się w jego domu na wsi: „Razem jesteśmy silni, więc usiądziemy i zastanowimy się, jak żyć dalej”. Następnego dnia wszystko się zmieniło...

Wieczorem przyjechaliśmy z mężem i naszym dzieckiem do domu Vlada. Byłam zrozpaczona: trzymałam dziecko, które nadal karmiłam piersią, a moja matka powiedziała, że nigdy nie opuści Kijowa. Niedługo wcześniej mój ojciec zmarł na COVID. To wszystko się na siebie nakładało. I wtedy Lucie Berelowicz zadzwoniła do nas i powiedziała: „Proszę, dziewczyny, błagam was, weźcie swoje rodziny i przyjedźcie do Normandii. Czekamy tu na was wszystkie”.

Przed teatrem — z synem i Lucie Berelowicz. Zdjęcie: Oleksandr Kosmach

To, jak DD dotarł do Francji, to już inna historia. Nie wszystkim się udało. W Normandii przywitało nas całe miasto. Ludzie przynosili z domu wszystko, czego potrzebowało moje dziecko – bo miałam ze sobą tylko podręczną walizkę, a w niej dwie dziecięce piżamy i pieluchy, to wszystko.

Kiedy wyjeżdżałam, wydawało mi się, że będę musiała biec z dzieckiem na ręku przez lasy, uciekając przed Moskalami. Dlatego założyłam nawet bieliznę termiczną i specjalne buty, żeby było łatwiej w górach

Jak szybko wróciłaś do pracy po takim stresie?

Na szczęście mamy Troickiego, wyjątkową osobę, która potrafi przekonać każdego. Zebraliśmy się, uściskaliśmy, popłakaliśmy, zastanowiliśmy się i doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli wszyscy coś zrobią. Dwa dni po przyjeździe zaczęliśmy działać.

Lucie udostępniła nam platformę. W ciągu czterech dni przeformatowaliśmy program „Ukraina w ogniu” i nakręciliśmy dla niego nowy film dokumentalny. Tydzień później pojechaliśmy w trasę. A kiedy wróciliśmy, zaczęliśmy przerabiać teatralną historię Danse Macabre. Wojna przestawiła wszystkie akcenty. W pierwszej wersji chcieliśmy spojrzeć na śmierć nie tylko jak na negatywną konotację zakończenia, ale także jak na możliwy początek innego życia – jak jest postrzegana w różnych kulturach. Szukaliśmy osobistych historii związanych ze śmiercią, a może nawet komicznych podtekstów. Nowa wersja Danse Macabre miała elementy teatru dokumentalnego, z prawdziwymi historiami Ukraińców, którzy ucierpieli na początku wojny, oraz z artystami DD, którzy zaangażowali się w tę historię

Przedstawienie Danse Macabre. Zdjęcie: Taras Bobrow

„Kiedy pokazaliśmy grę w Europie, od razu zdaliśmy sobie sprawę, że działa. Ludzie wychodzili ze łzami z pokoju. To właśnie musieliśmy zrobić w tym momencie, aby ludzie zrozumieli, jaki horror wydarzył się obok nich. I to jest to, co nadal robimy.

Młodzi pytają o Rozstrzelane Odrodzenie

To oznacza, że przed inwazją skalą szukałaś opowieści o śmierci, a po 24 lutego prawdziwe historie Ukraińców wypłynęły jak powódź. Tak czy inaczej, Troicki ma niemal zwierzęce przeczucie...

Zawsze pracowaliśmy na najwyższych obrotach. Na przykład jeden z naszych pierwszych spektakli – „Buda dla psa. Widok z góry. Widok z dołu” – dotyczył przedrewolucyjnej historii związanej z Janukowyczem i całą prorosyjską propagandą, milczeniem większości. Zawsze poruszaliśmy ostre kwestie polityczne i społeczne.

Latem planujemy wspólny projekt z Tiger Lillies, z którymi przyjaźnimy się od dawna. Wokalista tego zespołu Martyna Jacques od samego początku był bardzo zaniepokojony naszym losem. Wydał album poświęcony Ukrainie i przyjechał do nas na trasę koncertową. Oni mają silne proukraińskie stanowisko. Roboczy tytuł naszego projektu muzyczno-dramatycznego brzmi Fucking life, ale najprawdopodobniej go zmienimy.

Z reżyserem Vladem Troickim

Są ukraińscy artyści i dyrygenci, którzy z zasady nie pracują w projektach z przedstawicielami kraju agresora. Są też tacy, którzy się wahają. A jak jest z Wami?

My odmawiamy. Mieliśmy przypadki, że nawet nie wiedzieliśmy o obecności Rosjan. Teraz trzeba dokładnie sprawdzać, kogo można spotkać na występie. Nie było nikogo, a potem, - bam! –  „bardzo dobry rosyjski reżyser”. Odmówiliśmy. „Idźcie na spacer do lasu, nie na to się pisaliśmy” – odpowiedzieli.

Zarazem jednak musimy zdać sobie sprawę, że rosyjski świat i rosyjska kultura nie znikną ze wszystkich światowych aren w najbliższym czasie. A język ukraiński musi być słyszany wszędzie i mimo wszystko, w przeciwnym razie nadal będzie słyszany tylko język rosyjski. I warto, biorąc pod uwagę wszystkie za i przeciw i unikając „bezpośrednich kontaktów”, wybrać „być i brzmieć”. Warunkowo: na tym samym festiwalu, ale na przykład na różnych scenach.

Francuzi to uwielbiają, dosłownie pławią się w tym „krwawym rosyjskim balecie” i Dostojewskim. A z naszej strony potrzeba wiele wysiłku, by przeciwdziałać wynikom tej długiej operacji specjalnej, mającej na celu narzucenie światu kultury ludzi, którzy cały czas zabijają swoich sąsiadów.

Po wizycie w Ukrainie dobrze poznałaś krajową publiczność. Jak się zmieniła?

Ukraińska trasa była świetna. Ludzie płakali, śmiali się, podchodzili i przytulali nas. Przeprowadziliśmy aukcje i zebraliśmy około miliona hrywien na potrzeby wojska. To wszystko bardzo nas zainspirowało. Teraz jesteśmy w trasie po Europie, ale w sierpniu najprawdopodobniej wrócimy do Kijowa, by napisać nowy album.

Solomia Melnyk na Majdanie. Zdjęcie: Maksym Dondiuk

Mamy nową, młodą publiczność – to było dla nas jak cud. Na przykład kiedy występowaliśmy w Dowżenko Film Studio, było tam około 1500 osób – prawie dzieci – i znali teksty wszystkich naszych piosenek! Pomyśleliśmy, że nie na darmo DD weszło na Tik-Toka. Istnieją nowe sposoby dotarcia do serc słuchaczy.

Młodzi ludzie są dziś zainteresowani twórczością Mychajło Semenki i Rozstrzelanego Odrodzenia. A DD zaczął poruszać ten temat już w 2014 roku. Cieszymy się, że wywołał taką falę, chociaż minęło dziesięć lat. W dzisiejszych czasach folk jest wszędzie – coś, co DACH robi od 20 lat. Podoba mi się, że ludzie przyjęli ten smak i kontynuują nasze tradycje.

Zdjęcia z archiwum Dakh Daughters

No items found.

Ukraińska dziennikarka, piosenkarka i kompozytorka (pierwotnie była muzyka, która do tej pory nigdzie nie zniknęła). Swoją pracę w dziennikarstwie rozpoczęła od artykułów w magazynie muzycznym „Galas”. Przez wiele lat pracowała jako felietonistka kulturalna gazety „KP w Ukrainie”, była również redaktorką naczelną magazynu „Atelier”. Przez ostatnie kilka lat była krytykiem muzycznym w Vesti.ua, a wraz z wybuchem wielkiej wojny odnalazła się jako dziennikarka w reportażu społecznym.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
Miesiąc miodowy Żanna Ozirina

Gdy oglądam na ekranie parę kochanków – dwoje ludzi sukcesu, którym udało się przemyśleć swoje życie na wiele lat do przodu, a potem rzucających wszystkie swoje plany w kąt, tracących orientację i przyszłość, zmieniających poglądy – jako widza ogarnia mnie złość. Ale ten gniew ma działanie terapeutyczne, bo sprawia, że sama chcę działać.

Reprezentanci „Miesiąca miodowego” w Wenecji: aktorzy Roman Łucki i Iryna Nirsza, reżyserka Żanna Ozirna i producent Dmytro Suchanow

Dla mnie to nie było tak

Oksana Honczaruk: Na „Miesiąc miodowy” otrzymała Pani grant od organizatorów Festiwalu Filmowego w Wenecji i programu Biennale College Cinema, który finansuje produkcje niskobudżetowe. Miał powstać od zera w dokładnie rok – przy założeniu, że przyznana kwota będzie jedynym źródłem finansowania projektu. O jakiej kwocie mówimy? I jak trudno było zdobyć ten grant?

Żanna Ozirna: Mówimy o 200 tysiącach euro, rywalizowaliśmy o ten grant z filmowcami z całego świata. W 2023 roku wygrały cztery projekty: z Włoch, Węgier, Ghany i Ukrainy. To pierwszy ukraiński film, który wygrał i otrzymał dofinansowanie.

Jako reżyserka z radością przyjmuję zwycięstwa, które podsycają moje ambicje – ale do tych zwycięstw, które dają mi możliwość pójścia dalej, jestem nastawiona wręcz entuzjastycznie. Kiedy w Wenecji dostaliśmy pieniądze na realizację „Miesiąca miodowego”, było to dla mnie prawdziwe zwycięstwo, bo dało mi możliwość pracowania.

Ten film bardzo mi pomógł, ponieważ, pochłonięta pracą, nie miałam zbyt wiele czasu na myślenie o okropnych rzeczach wokół mnie. Po prostu wpadłam w wir pracy na rok.

Żanna Ozirna odbiera Grand Prix na festiwalu „Molodist”. Listopad 2024 r.

Kręciliście w Ukrainie?

Tak. Nakręcenie filmu w Ukrainie było dla nas ważne, postrzegaliśmy to jako wybór moralny i etyczny, bo wojna trwa, a wielu Ukraińców wciąż żyje pod okupacją. Ale był to także wybór praktyczny, ponieważ wielu ukraińskich filmowców straciło pracę z powodu wojny lub zostało zmobilizowanych do wojska. „Miesiąc miodowy” stał się więc naszym małym wkładem we wsparcie branży.

Jak europejska publiczność odebrała film?

Myślę, że on dobrze wypełnia swoją misję. Postrzegam ten projekt jako dyplomację kulturową, co dla mnie oznacza, że to film wyjaśniający obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy, którą nie do końca rozumieją.

Czy istnieje różnica w postrzeganiu filmów przez Ukraińców i obcokrajowców?

Ukraińcy patrzą na filmy o wojnie jak na świadectwa i oceniają je z punktu widzenia tego, czy przekazują te świadectwa, czy nie. Porównują je z własnymi doświadczeniami. Obcokrajowcy nie mają takich doświadczeń, więc patrzą na film jak na produkt artystyczny. Oceniają, jak dobrze poradziłam sobie ze scenariuszem, reżyserią, grą aktorów, dźwiękiem i kamerą. Moje rozmowy o „Miesiącu miodowym” z obcokrajowcami wyglądają jak rozmowy o sztuce. Natomiast dla Ukraińców wszystko zaczyna się od zdania: „Dla mnie to nie było tak...” Chociaż to nie jest film dokumentalny, a fabularny.

Kadr z filmu „Miesiąc miodowy”

Nikt nie tęsknił za dawnym życiem

Na początku filmu, po eksplozjach, kiedy bohaterowie zaczynają wszystko rozbierać na części pierwsze, Ola cytuje wiersz Oksany Zabużko: „A co tam się naprawdę stało, kogo to obchodzi, Panie? Liczy się to, jak będzie, a będzie tak, jak napiszę”. Wstawiłam ten fragment, by z góry odpowiedzieć wszystkim komentatorom, którzy powiedzą, że im się to nie przydarzyło.

Ponoć włoscy krytycy narzekali, że film nie zawierał wystarczającej ilości codziennych szczegółów. Jak odebrali go europejscy filmowcy?

Nie narzekali, odnotowali to jako świadomy ruch z mojej strony. Niedawno w Ukrainie ukazała się recenzja Igora Kromfa, w której on wyjaśnia, że nie zwracam uwagi na codzienne szczegóły, bo to nie jest robinsonada, opowieść o przetrwaniu, ale film o wewnętrznej przemianie. Celowo nie pokazuję, jak bohaterowie chodzą do toalety, jak jedzą i ile mają jedzenia. Nie interesuje mnie to.

Był taki moment, kiedy powiedziałam moim zagranicznym kolegom, że ten film jest o utknięciu w nieznanym – lecz oni nie do końca to zrozumieli. Natomiast podoba im się określenie: „film o ludziach, którzy stracili wszystko i tęsknią za dawnym życiem”. Tyle że w pierwszych dniach wojny nikt tutaj nie tęsknił za dawnym życiem. Próbowaliśmy przetrwać, zastanawialiśmy się, co się z nami stanie, byliśmy kompletnie zdezorientowani. Nie wszyscy to rozumieją.

Żanna Ozirna na planie

Zauważyłam też, że kiedy zaczynasz mówić o miłości, dzieciach, karierze, sztuce, ludzie w każdym kraju to rozumieją. Ale kiedy mówisz o tożsamości, niezależności, odpowiedzialności za kraj, nawet w trzecim roku wojny, wielu obcokrajowców nie rozumie, nie akceptuje tego, a nawet są zirytowani. Tymczasem Ukraińcy są teraz bardzo skupieni na udowadnianiu innym, że to nasza ziemia, że jesteśmy Ukraińcami i że nie należy nas mylić z nikim innym.

Mieszkanie: gniazdko, schron, pułapka

Ten film bardzo mnie poruszył, bo okazuje się, że zupełnie zapomniałam, jak to było 24 lutego 2022 roku i w kolejnych dniach. To tak jakby mój mózg ukrył te wspomnienia, a podczas filmu pozwolił im się wydobyć.

Na premierę zaprosiłam kilka osób z Buczy, które przeżyły okupację. To one były punktem odniesienia dla tego filmu – ich historie stały się podstawą scenariusza. Moja przyjaciółka, która też jest z Buczy i była pod okupacją z rodzicami, płakała przez połowę seansu. Niektórzy widzą w tym siebie, inni nie. Nie chciałam nikogo wzruszać, komukolwiek imponować, przemieniać czyjąś duszę za pomocą kina. Nie chciałam manipulować, ale porozmawiać o moich wewnętrznych wątpliwościach i lękach.

Chciałam opowiedzieć nie tylko o wojnie i okupacji, ale także o tym, że ludzie z pokolenia 30+, do którego należę, są teraz zmuszeni do radzenia sobie z globalnymi problemami: jak mamy rodzić dzieci, jak planujemy przyszłość i czy to, co robimy, ma sens
Kadr z filmu „Miesiąc miodowy”

Dla wielu ludzi pierwsze dni wojny w Ukrainie to panika i ucieczka. Pani przedstawiła inną wersję wydarzeń: bohaterowie pozostali w swoim mieszkaniu, jak w schronie, i dosłownie utknęli w nieznanym. Jak widzowie odebrali takie zachowanie ludzi żyjących pod okupacją?

Rzeczywiście, wiele osób uważa, że chaos był najtrafniejszym opisem sytuacji. Niedawno znajomy krytyk filmowy powiedział, że moi bohaterowie są zbyt, z grubsza mówiąc, emocjonalnie zamrożeni. Chociaż nie ma uniwersalnego doświadczenia, istnieje wiele zupełnie różnych doświadczeń.

Ludzie, którzy upierają się, by powiedzieć, co było z nimi nie tak, zapominają o trzech podstawowych psychologicznych reakcjach na stres: walka, ucieczka, zamrożenie. Niektórzy przestraszyli się i uciekli, podczas gdy inni, jak Pani bohaterowie, „zamarli”.

Rozmawiałam z wieloma osobami, które były w podobnej sytuacji, które ukrywały się w mieszkaniu. Wszyscy oni byli zdezorientowani i nie rozumieli, dokąd uciekać i jak się zachować. Na dodatek na początku ich mieszkania wyglądały jak kryjówki. Dopiero później zamieniało się w pułapkę, a ta transformacja nastąpiła bardzo szybko. To ciekawe, jak zmienia się ta sama przestrzeń: przytulne rodzinne gniazdko, potem kryjówka, potem pułapka, a wreszcie miejsce, z którego trzeba natychmiast uciekać.

Sama miałam podobny poranek: obudziłam się przed szóstą i zaczęłam... sprzątać. To nie wybuchy mnie obudziły

Z jakiegoś powodu ich nie słyszałam, mimo że mieszkam na małym osiedlu pod Kijowem, na Zazymie. Sprzątałam i obserwowałam przez okno sąsiadkę, której tego ranka dostarczono meble. Rozładowywano je przy wejściu, a sąsiad stał tam w szoku, palił i patrzył na te meble, nie wiedząc, co z nimi zrobić.

Rozegrać uczucia pod mikroskopem

Co było później?

Zadzwoniła moja przyjaciółka i poprosiła, żebym przyjechała do niej, do dzielnicy Obołoń. Nie miałam wtedy samochodu. Jakimś cudem udało mi się zadzwonić po taksówkę, a ta zawiozła mnie z jednej strony Dniepru na drugą. Potem ja, moja przyjaciółka i jej rodzice pojechaliśmy do Żytomierza, a stamtąd do zachodniej Ukrainy. Kiedy byliśmy już względnie bezpieczni, odebrałam telefon z Polskiej Akademii Filmowej, z którą współpracowaliśmy. Polacy zaproponowali mi pokój w pensjonacie dla weteranów sceny i filmu pod Warszawą. W tamtych czasach wszystkie pokoje w tym pensjonacie były zarezerwowane dla ukraińskich artystów. Zgodziłam się przyjechać, bo w zachodniej Ukrainie nie było już miejsc – przyjeżdżali ludzie z Irpienia i Charkowa. Ale gdy tylko Kijowszczyzna została wyzwolona, natychmiast wróciłam do domu. Kolumna najeźdźców zatrzymała się o jedną wieś od naszej gromady [odpowiednik polskiej gminy – red.]. Nie dotarli do nas, ale byli bardzo blisko.

Roman Łucki i Iryna Nirsza w „Miesiącu miodowym”

Jedną z mocnych stron filmu jest duet aktorski: Roman Łucki i Iryna Nirsza. Udało im się zbudować chemię między postaciami na ekranie, odczuwalną pomimo horroru okoliczności. Co było dla Pani ważne w pracy z tymi aktorami?

To, by nie przeszkadzali sobie nawzajem. Roma jest bardzo energiczną osobą, zna swoją wartość, ma już na koncie kilka dobrych ról filmowych. A dla Iry to pierwsza duża praca, na dodatek bardzo trudna psychologicznie, ciążyła więc na niej większa presja. Ich interakcję zbudowaliśmy częściowo na miłości, a częściowo na rywalizacji. Mieli normalną relację, ale czuło się, że nie zamierzają sobie nawzajem ustępować.

Dlaczego wybrała Pani akurat ich?

Wielu aktorów służy obecnie w wojsku. Ałła Samojlenko, dyrektorka castingu, kiedy zaczęłyśmy rozmawiać o aktorach do filmu, powiedziała: „Wiesz, jest jeden facet, o którym po przeczytaniu scenariusza od razu pomyślałam, ale zginął kilka dni temu na froncie”. Potem rozpoczął się casting. Odpowiednich chłopaków bardzo trudno było znaleźć, ponieważ są tacy, którzy mają naturalną wewnętrzną pewność siebie, ale są i tacy, którzy jej nie mają. I w filmie możesz to poczuć – że dana osoba zbudowała tę pewność siebie. Ja potrzebowałam dwojga pewnych siebie ludzi. Może nawet trochę zbyt pewnych siebie.

Myślę, że zagranie roli Tarasa było dla Romy wyzwaniem, ale bogaty wachlarz jego doświadczeń dał mu możliwość uwolnienia się i pokazania – niektórzy powiedzieliby – słabości, choć ja bym powiedziała: ludzkiej wrażliwości i kruchości. Nie jest łatwo człowiekowi podjąć takie wyzwanie. Ira to ambitna osoba, która uwielbia wysokie stawki. Jestem pewna, że od początku była zainteresowana rozgrywaniem tych uczuć jakby pod mikroskopem.

Zdjęcia: FB „Miesiąc miodowy”

20
хв

„Miesiąc miodowy” - film, który wyjaśnia obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy

Oksana Gonczaruk
muzycy, żołnierzy, występ

Czarny van podskakuje na wybojach. Polna droga zaczyna schodzić stromo w dół, a sprzęt muzyczny w bagażniku buja się we wszystkie strony. GPS dawno zgubił drogę, więc kierowca jedzie „na czuja”.

– Dobra, złapałem trochę zasięgu, weź się zatrzymaj!– krzyczy Dmytro z przedniego fotela pasażera. Odwraca się do nas: – Chwilka przerwy!

Wysiadamy w szczerym polu, do moich uszu dociera cykanie koników polnych, a szum ciepłego, jesiennego wiatru przyjemnie otula. Za mną z vana wyskakuje Witalij Kyryczenko, wokalista rockowego zespołu Numer 482. W ręku ma maleńką mandolinę.

– Witamy państwa na dzisiejszym występie! – wykrzykuje i robi ukłon, a potem szeroko się do mnie uśmiecha: – Publika dziś trochę inna niż zwykle.

Witalij wskazuje palcem na pole, na którym pasą się krowy. Niektóre przyglądają się nam z zaciekawieniem. Witalij zaczyna delikatnie szarpać za struny i nucić coś pod nosem. Jest dobrą duszą zespołu, zawsze z uśmiechem, zawsze z naładowanymi na maksa bateriami. Jeszcze niedawno w sieci można było zobaczyć jego zdjęcia z okopów wokół Bachmutu, zmarzniętego i umorusanego w błocie. Służył tam ramię w ramię z żołnierzami 59. Samodzielnej Brygady Piechoty imienia Jakuba Handziuka. Dziś mówi, że gdyby nie poszedł wtedy walczyć, odebrałoby mu to głos jako artyście. Bo i oczym miałby później opowiadać? Jak mógłby mówić o wojnie, gdyby jej nie dotknął, nie przeżył? Ale przekonali go, że sztuka jest tym, co buduje tożsamość narodową przyszłych pokoleń, i artyści muszą żyć, muszą leczyć muzyką i sztuką tych, którym na froncie jest trudno. A potem Witalij z powrotem zamienił karabin na gitarę – i teraz służy w Desancie Kulturowym.

Witalij Kyryczenko. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Terapia sztuką

Desant Kulturowy to projekt niezwykły. Łączy artystów, którzy w poprzednim życiu byli muzykami, aktorami, reżyserami, a nawet lalkarzami. Pracowali na scenie w pięknych kostiumach, które dziś zamienili na mundury w barwach multicam. Szlak bojowy niektórych z nich, jak Witalija, wiódł przez najgorętsze odcinki frontu. 

Dmytro Romanczuk jest diabelsko zdolnym bandurzystą. Kiedy zaczęła się inwazja, od razu dołączył do ochotniczego batalionu broniącego Kijowa. Gdy go pytam o szczegóły, mówi jedynie: „było ciężko” – a jego wzrok ucieka w drugą stronę.

Ale kiedy rozmowa schodzi na bandurę, jego ciemne oczy zaczynają błyszczeć i prostuje się na krześle, gotowy do opowieści. Bo dla Dmytra ukraińska dusza ma dźwięk bandury

– Bandura jest integralną częścią tradycji pieśni epickiej, wyjątkowego zjawiska wędrownych śpiewaków, muzyków, kobziarzy, bandurzystów, liryków, bez których trudno sobie wyobrazić naszą kulturę i przestrzeń historyczną poprzednich pokoleń– mówi z przekonaniem. – To jest sedno, te rzeczy ukształtowały naszą naszą duchową integralność, nasze przekonania. To właśnie te rzeczy dają odpowiedź na pytanie, kim jest Ukrainiec.

Na podwórzu przed domem powoli gromadzą się żołnierze. Siadają na długich ławkach, jak uczniowie przed apelem. Na ich twarzach widzę zmęczenie i kompletny brak zainteresowania tym, co ma się za chwilę wydarzyć. Jakby ktoś kazał im tam usiąść za karę. Mężczyzn jest może ze trzydziestu. To jedna ze szturmowych brygad, które zasłużyły się bojach na wielu odcinkach frontu – często tych najgorętszych. Po ciężkich bojach w okopach trudno im się odnaleźć, a tym bardziej czekać na jakieś występy. Komu to niby potrzebne?

Dmytro Romanczuk. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Do swojego magicznego koncertu Dmytro przygotowuje się w ciszy. Znajduję go w sadzie, pomiędzy drzewami, gdzie w samotności, cichutko stroi bandurę. Przez chwilę obserwuję z oddali, jak w skupieniu skrupulatnie sprawdza każdą ze strun. A są ich dziesiątki, nie jestem w stanie nawet policzyć. W zależności od typu bandury, liczba strun różni się. Niektóre instrumenty mają dwadzieścia, inne ponad sześćdziesiąt. Sam wygląd bandury imponuje, budzi respekt i zadumę. Dlatego kiedy Dmytro staje na przeciwko tej nietypowej publiki, natychmiast zapada milczenie.

– Czy jest tu ktoś, kto nigdy nie słyszał bandury? – Dmytro rozgląda się po widowni. W górę nieśmiało unosi się kilka rąk, a on zaczyna swoje magiczne przedstawienie.

Jest w tym instrumencie coś wyjątkowego,pozaziemskiego. Kojące dźwięki dumki granej kilka kilometrów od miejsca, w którym ci dzielni wojownicy walczą o niepodległość – to przeżycie zostaje w tobie na zawsze. Obserwuję, jak twarze żołnierzy łagodnieją. Niektórzy wyciągają telefony i zaczynają nagrywać, inni skrywają twarze w dłoniach, jakby zawstydzeni, że tak łatwo poddali się tej przedziwnej terapii. Viva l’arte!

 Wciąż jesteśmy ludźmi

W swoim poprzednim życiu Dmytro Melniczuk był nauczycielem aktorstwa, a także reżyserem teatralnym w Teatrze Dramatycznym w Kołomyi. Dziś jest głównodowodzącym kramatorskiego „oddziału” Desantu Kulturowego. Odpowiada za to, by artyści bezpiecznie i na czas dotarli na występ, zresztą na każdym wydarzeniu jest też swego rodzaju wodzirejem. Głęboko wierzy, że to, co robią, ma sens.

– Sztuka leczy, a bez sztuki nie byłoby niczego –twierdzi. – W tym, co my robimy, muzyka ma znaczenie terapeutyczne. Piękna muzyka tworzy wibracje w organizmie, w środku, w duszy. To jak medytacja, która człowiekowi pomaga. Tak jak sztuka wizualna. Gdy człowiek obserwuje jakieś piękne obrazy, może wrócić do pięknych wydarzeń iwspomnień. Naszym zadaniem jest przypomnienie tym dzielnym ludziom, za co walczymy. To nie są puste słowa czy zwykłe piosenki. My budzimy w żołnierzach różne wspomnienia, np. z dzieciństwa, przywołujemy te najdroższe. Pośród tego brudu, który wojna na nich naniosła, wyciągamy to wszystko z piwnicy ich świadomości.

Przypominamy im, kim jestem Ja. Przywracamy im świadomość, że wciąż jesteśmy i pozostaniemy LUDŹMI

Zdaniem Melniczuka najważniejszym zadaniem Desantu Kulturowego jest dbanie o zdrowie psychiczne żołnierzy. Bo wojna pokazała, że nie byliśmy na to wszystko psychicznie gotowi. Choć na froncie żołnierze radzą sobie świetnie, walczą zacięcie i dzielnie, poprawiając swoje umiejętności z każdym tygodniem, to na poziomie psychicznym jest bardzo ciężko. Brakuje motywacji, morale słabnie, czas spędzony w okopach dłuży się tak bardzo, że ludzie często zapominają, po co tam w ogóle są. Wojna to najgorsza rzecz, jaka mogła spotkać ludzkość. Naraża na niebezpieczeństwo i skrajne emocje, po których trudno wrócić do równowagi. Podczas występów przed wojskowymi Dmytro zauważył, że ludzie ci wracają z wojny nie tylko z ranami na ciele, ale też z ranami duszy, ze zrujnowaną psychiką. A występów jest niemało.

Dmytro Melniczuk. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

– Jest ciężko: cztery, pięć, a nawet sześć występów dziennie – przyznaje Dmytro. – Ale my dobrze rozumiemy, że żołnierzom to jest bardziej potrzebne niż nam wypoczynek. Nie mamy prawa okazać słabości, zmęczenia. Wiemy, że tam ludzie są zmęczeni jeszcze bardziej od nas, że na froncie jeszcze ciężej pracują. Na dodatek prawie wszyscy w Desancie Kulturowym mamy doświadczeniasceniczne sprzed wojny; ja sam w teatrze spędziłem trzydzieści lat. Napięcie, stres przed występem, pęd i nieprzespane noce – my jesteśmy przyzwyczajeni do życia w zmęczeniu. A nasi żołnierze są dla nas najważniejsi.

Służba w Desancie Kulturowym nie ma nic wspólnego z gwiazdorskim życiem, choć gwiazdy często do „desantowców” dołączają. Niemal od początku istnienia projektu pojawiają się wśród nichsławy, które na kilka dni porzucają życie w mieście, by przyjechać do przyfrontowych wiosek. Regularnie pojawiają się między innymi Alyona Alyona, Chrystyna Sołowij, Skofka czy Vivienne Mort. Przyjeżdżają, choć bywa niebezpiecznie. Dmytro wspomina, jak kiedyś w pogoń za ich czarnym vanem puścił się rosyjski dron kamikadze. Kilka dni przed naszą rozmową bardzo blisko miejsca, w którym występowaliśmy, spadła kierowana bomba lotnicza FAB. 

Muzyka na wojnie

Sztuka i muzyka towarzyszą żołnierzom, odkąd ludzie toczą wojny. Wielu znanych muzyków brało udział w działaniach zbrojnych jako żołnierze, inni, występując, dbali o morale walczących. Bo muzykazbawiennie wpływa na zdrowie psychiczne i emocjonalne, na przykład redukując stres i lęk. Słuchanie spokojnej muzyki, zwłaszcza klasycznej, może wpłynąć na obniżenie poziomu kortyzolu, nazywanego hormonem stresu. Muzyka może pomóc w tworzeniu chwilowego poczucia bezpieczeństwa i normalności pośrodku chaosu wojennego, co pozwala na chwilę odpocząć. A to ma bezpośrednie przełożenie na morale. 

Jak wspomniał Dmytro, znane i lubiane piosenki mogą przypominać żołnierzom o domu, rodzinie i przyjaciołach, wzmacniając ich poczucie celu i motywację do dalszej walki. Z kolei pieśni patriotyczne czy piosenki wojskowe wzmacniają poczucie jedności i tożsamości narodowej, przypominając, po co i za co walczymy. 

Muzyka jest też doskonałym narzędziem pomagającym w regulacji emocji, a nawet w terapii poważnych traum, jak zespół stresu pourazowego. Regularne słuchanie muzyki może łagodzić jego objawy, jak flashbacki, koszmary senne czy nadpobudliwość.

20
хв

Desant kultury, czyli z bandurą na froncie

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Emocje wojny w metalu i kamieniu. Jak artyści reagują na wydarzenia w Ukrainie

Ексклюзив
20
хв

Nasze drzewo życia wyrośnie na polach minowych

Ексклюзив
20
хв

Malta Festival 2024: kobiety, Ukraina, wojna. For love!

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress