Exclusive
20
min

How are you? — I’m Ukrainian

Dopóki Rosja atakuje Ukrainę, ani ja, ani nikt inny na świecie nie może czuć się "ok", ponieważ to jest nienormalne, niesprawiedliwe i niemożliwe

Kateryna Babkina

Катерина Бабкіна, Фото: Оксана Боровець

No items found.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Nie jestem w stanie wymyślić dowcipnej wymówki, aby uniknąć niezręczności w komunikacji, ani stworzyć żadnej wewnętrznej techniki kontrolowania sytuacji. To bezsensowne i nieistotne w porównaniu z jakimikolwiek prawdziwymi trudnościami w życiu (nie wspominając o okropnościach wojny). I za każdym razem obiecuję sobie, że to ostatni raz, kiedy będę zdezorientowana, zawstydzona, rozpocznę nieodpowiednią rozmowę lub wdam się w nieodpowiednią kłótnię, słysząc znów to pytanie. Ale wydaje się, że jest to jedyna mała rzecz, która powstrzymuje mnie przed zapomnieniem, kim jestem i skąd pochodzę oraz co dzieje się teraz z moim światem (nie sądzę, że kiedykolwiek można zapomnieć).

Wiem, że każdy takie ma. Groch pod pierzyną, niezależnie od ilości pierzyn, zostawia siniaki na ciele, a nie siniaki

Катерина Бабкіна. Фото: Оксана Боровець

Odlot

Od lipca 2022 roku mieszkam w Londynie z moją dwuletnią córką i mamą. Przyjechaliśmy tu przez przypadek. Kilka dni po rozpoczęciu inwazji na pełną skalę zabrałam córkę i matkę do Wrocławia. Nie planowałam wyjeżdżać. Byłam wśród tych, którzy na początku nie wierzyli, że to naprawdę może się wydarzyć - a potem pomyśleli, że to tak straszne i niemożliwe, że musi się natychmiast skończyć, bo cały świat zjednoczy się, aby to powstrzymać.

Nie było jednej chwili, w której zdecydowałam się na podróż - najpierw pojechaliśmy tylko odwiedzić Protasiw Jar, gdzie był dobrze wyposażony schron przeciwbombowy. Potem ruszyliśmy na zachód Ukrainy samochodem wolontariuszki, która wiozła na granicę żony swoich synów, matkę jednego z nich i psa drugiego - sami chłopcy byli w TRO od pierwszego dnia. Zaproponowała, a ja zdecydowałam się dołączyć bez zatrzymywania się w domu. Jeśli myślałam o czymkolwiek poważnie, to o tym, że muszę zapewnić mojemu dziecku bezpieczeństwo, dostęp do prądu i ciepłej wody - w końcu moja córka nie prosiła mnie, żebym ją urodziła. Wiem na pewno, że nie brałam wtedy poważnie pod uwagę, że możemy zginąć

Podróżowaliśmy leśnymi ścieżkami i przez wioski do najbardziej gorących miejsc w godzinach najbardziej zaciętych walk o Kijów.

A teraz myślę: jak dobrze, że nie wiedzieliśmy, co dzieje się kilka kilometrów dalej, gdzie zatrzymaliśmy się, aby zmienić pieluchę mojej córce, podzielić się kanapkami i wodą

Mam zaufanie do kierowcy, ale nie czuję, bym miała w sobie wystarczająco dużo siły, żeby znieść kolejne 20 godzin w samochodzie.

Kiedy dotarliśmy do Tarnopola, nie spałam od ponad dwóch dni i spędziłam prawie cały dzień w drodze. Trzy godziny później zaczęły się alarmy przeciwlotnicze, musiałam ubrać dziecko w te wszystkie zimowe ubrania (w zwykłym życiu nie jest łatwo założyć wszystkie swetry, kominy, czapki i kombinezony na ruchliwe dziecko) i pobiec gdzieś z czwartego piętra bez windy. Zrozumiałam, że kiedy syreny się skończą, zjemy i wyjedziemy za granicę - teraz wydaje mi się, że nie myślałam w kategoriach ucieczki przed wojną, tylko bardzo chciałam spać

Wrocław

Z kolejki na przejściu granicznym napisałam do dyrektora Wrocławskiego Domu Literatury - miałam właśnie rozpocząć rezydencję we Wrocławiu, którą przyznano mi wraz z prestiżową nagrodą literacką

Kateryna Babkina odbiera nagrodę Angelus 2021. fot:Tomasz Pietrzyk/Agencja Wyborcza

Zapytałam, czy mogę z córką przyjechać wcześniej. Powiedział, że jest gotowy nas przyjąć nawet za godzinę. Spędziliśmy kolejne cztery dni i trzy noce w kolejce na granicy. My (jak nikt inny) nie mieliśmy benzyny, staliśmy w mrozie -12°C. Ludzie z okolicznych wiosek przynosili nam jedzenie i kawę, pomagali tym, którym zepsuły się samochody (miałam szczęście być wśród nich) i wpuszczali nas do swoich domów, żebym mogła umyć naszą córkę i zmienić jej pieluchę.

Nie miałam dokumentów samochodu (ojciec mojej córki zgubił dowód rejestracyjny pół roku wcześniej i wkrótce się rozstaliśmy - oczywiście nie z powodu dowodu rejestracyjnego - i to wniosło wiele nowych rzeczy do mojego życia, ale nigdy nie zabrałam się za przywracanie dokumentów) i spodziewałam się, że będę musiała zostawić samochód na granicy, więc poprosiłam znajomych z Krakowa, żeby byli gotowi odebrać mnie i moje dziecko z przejścia. Oni również byli gotowi przyjechać w ciągu godziny, a trzeciego dnia oglądania reality show

"Katia z dzieckiem w samochodzie bez benzyny na środku pola w zimie" - stracili nerwy i mój przyjaciel Łukasz obywatel Polski, kupił cztery puszki 95, przekroczył granicę, poprosił kogoś, aby zabrał go do mojego samochodu w kolejce i pojechał.

Benzyną dzieliliśmy się kolejno z sąsiadami, a kanistry rozdawaliśmy ludziom, którzy mieli siłę i energię, by iść lub jechać gdzieś w poszukiwaniu paliwa. Był już marzec i po raz pierwszy od 24 lutego spałem przez pięć godzin bez przerwy

Przez cały ten czas mój mózg postrzegał informacje i rzeczywistość w sposób selektywny, chwytając się tego, co mógł kontrolować. Samochód był czysty, dziecko wesołe, wszyscy jedli o czasie, wiedziałam, kto ma ciepłą wodę i dzieliłam się chusteczkami z tymi, którzy jej nie mieli. Czytałam wiadomości, udzielałam komentarzy i wyjaśnień zagranicznym mediom, przekazywałam pieniądze na pierwszy sprzęt dla obrony terytorialnej tym, których znałam, na leki czy opaski tamujące krew, mówiłam komuś, jak poruszać się po przejściach granicznych, szukałam noclegu dla zagubionych matek z dziećmi, które już wyjechały z kraju, i jechałam swoje 100 metrów na godzinę, zmierzając w kierunku punktu kontrolnego

W tym samym trybie funkcjonowałam we Wrocławiu. Niepokój i panika znajdowały ujście w działaniu - ciągle coś zamawiałam, wysyłałam, szukałam dla kogoś schronienia, pomagałam - albo byłam wolontariuszką w ośrodkach dla uchodźców, albo tłumaczyłam i wypełniałam dokumenty do uzyskania numeru PESEL i statusu ochronnego dla osób z niekończącej się kolejki w recepcji urzędu miasta. Napisałam kilka esejów i udzielałam wywiadów, kupiłam artykuły spożywcze, spacerowałam z córką i rozmawiałam bez końca we wszystkich dostępnych mi językach, wyjaśniając obcokrajowcom, co się dzieje: Rosja zbrodniczo próbuje zniszczyć Ukrainę, niszczy cywilną infrastrukturę, zabija i porywa ludzi. I nie ma żadnego konfliktu, wojny domowej czy nieporozumień wewnątrz Ukrainy, żadnej operacji specjalnej. Jest wojna: niedopuszczalna zewnętrzna agresja, a opór to jedyny sposób. Zaczęłam nawet pisać książkę, historię opartą na tym, co widziałam i słyszałam w centrum, i w kolejkach.

Miałam niesamowite szczęście, że miałam samochód, że miałam przyjaciół, że miałam umowę na pobyt we Wrocławiu, że mówiłam po polsku i angielsku; że zdecydowałam się objechać Irpin i Gostomel z tej strony, a nie z drugiej. Być na granicy dokładnie wtedy, kiedy byłam, i spędzić tam cztery dni z małym dzieckiem, a nie półtora tygodnia. I w tysiącu innych takich drobiazgów. Nie ma w tym żadnej mojej zasługi, ani decyzji - tak się po prostu stało. Teraz wiem, że okazało się to dla mnie najlepszą rzeczą i gdybym wybrała świadomie i ostrożnie, wybrałbym unikanie syren i eksplozji, unikanie strachu i unikanie krzywdy.

Ale prawda jest taka, że to się po prostu stało - sytuacja podniosła mnie jak kawałek drewna i poniosła. I wygląda na to, że przetrwałam psychicznie właśnie dlatego, że myślałam i działałam jak kawałek drewna

Prawdziwe, głębokie uświadomienie sobie, że moje życie zmieniło się na zawsze i że trzeba je ułożyć na nowo w częściowo nieznanych okolicznościach, przyszło kilka miesięcy później. Mniej więcej w tym samym czasie skończył się mój kontrakt na rezydencję we Wrocławiu, gdzie byłam otoczona niesamowitą opieką i wsparciem na wszystkich poziomach. Pracowałam, pisałam, dbałam o naszą codzienność, zarabiałam pieniądze i jakoś sobie radziłam, ale myśl o czymś takim jak MUSZĘ PODJĄĆ DECYZJĘ, GDZIE ZAMIESZKAM, była paraliżująca, bo jej podjęcie oznaczało przyznanie, że cały ten horror jest prawdziwy i na pewno nie obudzę się rano w mieszkaniu niedaleko Placu Lwowskiego w Kijowie. Nawet fakt, że w maju moi przyjaciele w Kijowie rozdali rzeczy moje i moich dzieci oraz niektóre meble tym, którzy znaleźli tymczasowe schronienie w Kijowie po ucieczce z okupowanych terytoriów, a resztę zapakowali w pudła i umieścili w długoterminowym magazynie, nie otrzeźwił mnie zbytnio.

Londyn

W Londynie przygotowywano do publikacji tłumaczenie jednej z moich książek. Kiedy zapytano mnie, czy mógłabym przyjechać na kilka tygodni, potwierdziłam. Kiedy dowiedziałam się, że będę musiała spędzić 3 miesiące poza UE, napisałam post w mediach społecznościowych, czy ktoś może wynająć mi dom na ten okres. I dopiero wtedy, gdy kilka tygodni później zupełnie obca osoba, której wysłałam wszystkie nasze dane i kopie paszportów, wyjaśniła mi przez telefon, że zgadzam się na rejestrację sześciomiesięcznej umowy najmu i że w tej umowie jest moje imię, imię mojej matki i imię mojej córki, zdałam sobie sprawę, że przeprowadzam się do Londynu. Gdzie nigdy nie byłam

Następnie przedłużyłam umowę na własną rękę, całkowicie na zasadach rynkowych. Po prostu dlatego, że nie mogę już nawet myśleć o podjęciu decyzji, gdzie mieszkać, bo w mojej głowie nadal mieszkam w domu, a to wszystko jest jakimś tymczasowym koszmarem, tak niemożliwym, niesprawiedliwym i strasznym, że cały świat ma się zjednoczyć, aby to powstrzymać. Nie wiem, czy muszę tłumaczyć, że taka fantazja coraz bardziej oddala się od rzeczywistości

Londyn jest dla nas bardzo dobry. Miałam okazję posłać córkę do dobrego przedszkola na dwa dni w tygodniu - nauczycielki przychodziły do domu, żeby się poznać, dzieci chodziły na przedstawienia, uprawiały ogródek, malowały przy sztalugach w śmiesznych fartuszkach i jadły przy wspólnym stole

Moją córkę odprowadza do domu przyjaciółka Lottie, która przytula ją, patrzy jej w oczy i mówi zachęcająco: "Remember, you are such a good girl!"

Ogólnie rzecz biorąc, od najmłodszych lat duży nacisk kładzie się na rozwijanie cierpliwości, tolerancji i towarzyskości - wspólnie tworząc bezpieczne środowisko do interakcji i komunikacji dla wszystkich. Wszędzie są przypomnienia: pamiętaj, że inni mogą potrzebować więcej czasu niż ty itd. Wszędzie jest jeszcze więcej ostrzeżeń o niedopuszczalności mowy nienawiści, nienawiści rasowej lub przemocy na tle płciowym, a w każdym wagonie metra znajdują się informacje o tym, co zrobić, jeśli widzisz lub podejrzewasz nękanie, poniżanie lub handel ludźmi. Nie tylko gdzie zadzwonić i zgłosić, ale także jak wesprzeć ofiarę, co powiedzieć i jak się zachować. Oprócz przypomnień, wszędzie są kamery, co w znacznym stopniu przyczynia się do tego, że wszystkie te przypomnienia i ostrzeżenia nie idą na marne. Nigdy w życiu nie czułam się tak bezpiecznie jak tutaj, ale to mnie nie ratuje - mój świat jest w ruinie

Kateryna i jej córka

Londyn jest metropolią, ale wiele procesów i interakcji tutaj jest znacznie bardziej wyważonych i spokojnych niż te, których kiedykolwiek doświadczyłam w domu - to dlatego, że nigdy nie żyliśmy w takim bezpieczeństwie i z tak długim horyzontem planowania. Mój przyjaciel zażartował kiedyś: "Seks jest świetny, ale czy próbowałaś nie graniczyć z Rosją?", a Anglicy i Francuzi w towarzystwie śmiali się serdecznie, podczas gdy Ukraińcy i Ukrainki śmiali się jeszcze głośniej, ponieważ dla nas to nie żart, to prawda

Na początku było to bardzo trudne, ponieważ byłam bardzo asertywna i starałam się rozwiązywać wszystkie problemy tu i teraz, jak w domu. Tutaj, na tle ogólnego planowania, uporządkowania, podporządkowania i wzajemnej uprzejmości we wszystkich jej przejawach, wygląda to i czuje się jak chamstwo. Nie, to nie jest świat różowych kucyków, a ludzie mają swoje problemy i kłopoty, ale toksyczności jest tu bardzo mało - nikt nie rozwiązuje osobistych problemów emocjonalnych kosztem innych, przypadkowych i nieznajomych osób w kolejce, w autobusie czy w internecie. Agresja wobec innych jest niedopuszczalna. Niedopuszczalna jest nawet wtedy, gdy masz rację, a ktoś inny się myli - zawsze jest numer telefonu, pod który można zgłosić zaistniałą sytuację i oni to załatwią (naprawdę załatwią), a cała wzajemna komunikacja ma na celu przede wszystkim unikanie konfliktów, a broń Boże nie schodzenie na personalia, wzajemne obrażanie się czy poniżanie. To bardzo zdrowy standard interakcji i jest mi bardzo bliski. Jest niezwykle pomocny w tymczasowej adaptacji tych, którzy stracili swoje domy, nie mają planu, nie rozumieją sytuacji i nie wiedzą, co się z nimi stanie.

Pamiętam, jak jeszcze w szkole mój nauczyciel angielskiego wyjaśnił nam, że ludzie w Anglii witają się pytaniem "How are yuo?". I że to pytanie w rzeczywistości nie wymaga odpowiedzi, ale wymaga podobnego pytania w zamian. Byłam wtedy zdezorientowana: tak ważne pytanie nie wymaga odpowiedzi? Dlaczego?

Nauczyciel, jak teraz wiem, miał tylko częściowo rację. W rzeczywistości rytualna wymiana pytań sugeruje odpowiedź twierdzącą. Bardzo konkretną: czuję się dobrze. Uprzejme, przyjazne, gościnne i wygodne pod każdym względem. "Jak się masz?" "U mnie w porządku, a u ciebie?" "U mnie w porządku". Następnie możesz zamówić kawę, zapłacić za zakupy spożywcze, zapytać, kiedy lekarz ma wizytę, lub po prostu żyć dalej

I to jest moment, w którym się załamuję, za każdym razem, każdego dnia. Ja nie mogę powiedzieć, że radzę sobie dobrze

Katerina Babkina w Londynie

Wydaje mi się, że radzę sobie dobrze. Jestem względnie zdrowa, ciężko pracuję i mogę opłacić wszystkie swoje potrzeby, moja córka ma się dobrze, jest wesoła, rozwija się świetnie jak na swój wiek, mamy bliskich ludzi, wsparcie i pomoc, jesteśmy bezpieczni. Mogę też być - i jestem - wsparciem i pomocą dla innych ludzi

Moja córka codziennie rozmawia ze swoim ojcem i chociaż wie, że jest na wojnie, nie ma pojęcia, co to jest. Potrafi powiedzieć, że Ukraina została zaatakowana przez Rosję i Ukraina broni swojej ziemi i niepodległości (i dlatego czerwona kalina jest pochylona - to jest jej osobisty wniosek, nawiasem mówiąc!), ale myślę, że w jej głowie jest to zaledwie spór o huśtawkę na placu zabaw, a ja nie spieszę się, aby wyjaśnić jej więcej - ma dwa lata, do cholery

Jeśli wymienisz wszystko, co dzieje się i jest obecne w moim życiu teraz, otrzymasz opis bardzo dobrego życia, nie tylko bezpiecznego, ale nawet pełnego i wysokiej jakości

Ale w tym samym czasie, dzień w dzień, mój język nie obraca się, by powiedzieć bardzo prostą rzecz: Nic mi nie jest! A jak u ciebie?

Zamiast tego albo zawieszam się na długie, niewygodne sekundy, albo zaczynam wyjaśniać w jakiś zagmatwany sposób - listonoszowi, pielęgniarce, przypadkowo spotkanemu ojcu na placu zabaw lub nauczycielowi przedszkola - o tamie, o innym przyjacielu lub członku rodziny, który został zabity lub ranny, o tysiącach dzieci, które zostały wywiezione do Rosji, o więźniach, których los jest nieznany, o nocnych atakach rakietowych na cele cywilne i o tysiącach innych rzeczy, o które tak naprawdę nie zostałem zapytana. A im bardziej myślę, że to niepotrzebne, że to nie jest to, czego potrzebujemy, że to nie ma znaczenia dla sytuacji, tym dłuższe i bardziej szczegółowe stają się moje nieodpowiednie odpowiedzi.

Wygląda na to, że za każdym razem muszę krytycznie upewnić się, że ta konkretna osoba w tym konkretnym momencie pamięta, że dopóki Rosja atakuje Ukrainę, ani ja, ani ta osoba, ani świat nie możemy być w porządku. Ponieważ to nie jest dobre. To nie jest normalne. To nie jest sprawiedliwe. To niemożliwe

I nieważne, ile ćwiczę przed lustrem i przypominam sobie, że to tylko rytuał powitania: Bądź normalna, Katia, dbaj o siebie i żyj swoim życiem, nie będzie innego, teraz jest tylko jedno - to nie pomaga. Dopóki Rosja atakuje Ukrainę, ani ja, ani nikt inny na świecie nie może być w porządku, ponieważ jest to nienormalne, niesprawiedliwe i niemożliwe

Zdjęcie z archiwum bohaterki

No items found.
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraiński dziennikarka, poetka i pisarka. Laureat Środkowoeuropejskiej Nagrody Literackiej „Angelus” za rozdział „Mój dziadek tańczył najlepiej ze wszystkich”. Współpracowała z Esquire, Le Monde, Harpers Bazaar, Ukraińska Prawda, Biznes, Bird in Flight itp. Teksty literackie publikowane w almanachach i antologiach na temat Ukrainy, Europy i USA.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
dworzec, ludzie, uchodźcy, wojna

Jędrzej Dudkiewicz – Początkowo organizowałaś pomoc krótkoterminową dla osób z Ukrainy, potem zajęłaś się koordynacją całego wsparcia mieszkaniowego, zdrowotnego, edukacyjnego, które prowadzi dla nich Kamiliańska Misja Pomocy Społecznej. Co się zmieniło na przestrzeni tych prawie już trzech lat?

Anna Jakubowska – Tuż po rozpoczęciu pełnoskalowej inwazji Rosji na Ukrainę w lutym 2022 roku widzieliśmy, że na dworcach w Warszawie jest bardzo dużo ludzi. Postanowiliśmy pomóc poprzez stworzenie miejsc tymczasowych. Generalnie rzecz biorąc większość osób nie chciała u nas zostać, tylko szykowała się do dalszej podróży – do Wielkiej Brytanii lub Kanady. Ludzie, którzy uciekali z Ukrainy potrzebowali więc przestrzeni, by móc komfortowo i bezpiecznie poczekać na załatwienie wszelkich formalności, biletów, etc. Zostało jednak sporo tych, którzy nie mieli tak dalekosiężnych planów, a przede wszystkim środków finansowych, by móc ruszyć dalej. Deklarowali jednak, że są gotowi podjąć pracę oraz zostać w Polsce, bo nie mieli możliwości, by wrócić do Ukrainy. Spróbowaliśmy więc zapewnić im wsparcie, w pierwszej kolejności poprzez wynajem mieszkań. Było to bardzo chaotyczne, bo po tym, jak projekt ruszył na początku marca 2023 roku mieliśmy dosłownie tydzień na znalezienie ośmiu lokali dla rodzin uchodźczych z dziećmi lub samych kobiet z dziećmi. Początkowo osoby z Ukrainy w ogóle nie partycypowały w kosztach ich utrzymania, wszystkie opłaty, kaucje, rachunki oraz wyposażenie były po naszej stronie, co było możliwe dzięki finansowaniu ze strony Fundacji Tzu Chi. Nie chodziło jednak tylko o mieszkania, bo trzeba było też załatwić chociażby miejsca w szkołach, laptopy do nauki.

Anna Jakubowska. Zdjęcie z archiwum prywatnego

Coś jeszcze?

Mieliśmy ze wszystkimi w zasadzie codzienny kontakt – trzeba było nauczyć korzystania z komunikacji miejskiej, kupić bilety, ogarnąć wszelkiego rodzaju dokumenty, by można było korzystać ze świadczeń, jak 800+, czy z ochrony zdrowia. W 90% były to też kobiety cierpiące na PTSD, w związku z czym znajdowały się pod opieką psychologa. Było to spore wyzwanie, bo znalezienie psychologów, którzy byliby w stanie porozumiewać się w języku ukraińskim nie było łatwe. A kiedy już się to udawało, to terminy na pierwsze spotkanie były odległe. Nie poddaliśmy się i każda osoba otrzymała odpowiednie wsparcie, jeśli tylko zdecydowała się potem kontynuować wizyty. Jedna rodzina zresztą do dziś korzysta z pomocy psychiatrycznej, bo mama dwójki dzieci nie radzi sobie ze stresem, który spowodowała wojna. Nie ma w tym nic dziwnego, przez miesiąc mieszkali bowiem w trójkę w okopie. Po przyjeździe do nas, na dźwięk każdego samolotu chowała się pod stół, tak bardzo była przerażona. Do dziś mamy więc z nimi codzienny kontakt.

Czyli pomagacie w dużym stopniu tym osobom z Ukrainy, które przyjechały do Polski z najróżniejszymi problemami i staracie się jak najwięcej z nich rozwiązać, by mogły zacząć w miarę normalnie żyć.

Tak. Było sporo ludzi, którzy spędzili w naszym kraju miesiąc czy dwa i – nazwijmy to – ogarnęły się, a do tego miały pieniądze i plan, by jechać gdzieś dalej. Często także dzięki temu, że mieli krewnych lub znajomych zagranicą. Inni jednak nie mieli takich możliwości, do tego ich bliscy zostali w Ukrainie. Chcieli więc być w Polsce, z nadzieją, że kiedyś ta wojna się skończy i będzie można wrócić do ojczyzny. Nie mogliśmy zostawić ich samych sobie w tym wszystkim.

To chyba był ogrom pracy…

Zarówno ja, jak i moje współpracowniczki, Iwona i Kasia, byłyśmy pierwsze do kontaktu. Jak tylko coś się działo, starałyśmy się pomóc. Bywało tak, że kobiety z Ukrainy pracowały, więc to my chodziłyśmy na zebrania w szkołach. Organizowałyśmy wszystko, od właśnie edukacji, przez lekarza, po towarzyszenie w wypełnianiu dokumentów, zakładaniu konta w banku. Nawet jeśli część osób całkiem dobrze sobie z tym wszystkim radziła, byłyśmy obok, by zapewniać poczucie bezpieczeństwa, Wiedziały, że jeśli czegoś nie zrozumieją, obok jest ktoś, kto zainterweniuje.

08.03.2022, Warszawa Zachodnia. Uchodźcy z Ukrainy z powodu wojny na pełną skalę prowadzonej przez Rosję przeciwko Ukrainie. Zdjęcie: Adam Burakowski/REPORTER

Ile było osób, które objęliście wsparciem?

W przeciągu dwóch lat pomogliśmy czterdziestu osobom – w programie mieszkaniowym, bo w pensjonacie Misji było ich o wiele więcej. I mogę powiedzieć, że odnieśliśmy spory sukces, bo od stycznia bieżącego roku wszystkie osoby mają już podpisane samodzielne umowy na wynajem mieszkania. Dzieci odnalazły się w szkołach, pod kątem psychologiczno-medycznym również wszyscy są zaopiekowani. Dlatego nie mamy już zarówno dla nich dodatkowych miejsc w Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej oraz nie kontynuujemy programu mieszkaniowego – nie ma takiej potrzeby, bo te rodziny po prostu się usamodzielniły. Mimo to wciąż prowadzimy jeszcze co-working oraz kursy szkoleniowo-zawodowe, by nauczyć zakładania działalności gospodarczej. To w zasadzie jedyne, co możemy robić, bo finansowanie naszych działań zostało bardzo mocno ograniczone.

I wszyscy korzystają z tych szkoleń?

Nie, bo część osób ma już stałą, stabilną pracę, w oparciu o umowę o pracę, czekają na wszelkie formalności związane z załatwieniem karty stałego pobytu. Innymi słowy nauczyły się funkcjonować w obcym dla siebie kraju, także dzięki temu, że bardzo dobrze poszła nauka języka polskiego. Każda z tych czterdziestu osób jest co najmniej na poziomie A2. I to wszystko to też jest nasz wielki sukces.

To w takim razie co stanowiło największe wyzwanie?

Na pewno wsparcie dla wspomnianej kobiety, Ludy, która spędziła jakiś czas w szpitalu psychiatrycznym. Kiedy była ze mną w gabinecie, lekarz zwrócił uwagę na to, jak zareagowała, gdy nad budynkiem przeleciał samolot. Luda jednak bardzo nie chciała iść do szpitala, odmawiała leczenia. Musieliśmy obiecać jej, że zajmiemy się jej dwójką dzieci – wtedy miały lat sześć i siedemnaście – co też trzeba było zorganizować i stanowiło to spore wyzwanie. Obecnie jest już o wiele lepiej, ale załatwiliśmy całej trójce asystenta rodziny, bo po prostu pomoc jest cały czas potrzebna. Bardzo ciężka była też sytuacja z kobietą, która przyjechała do Polski z nowotworem, do tego źle zdiagnozowanym w Ukrainie. Miała czerniaka, do nas dotarła już bardzo osłabiona po chemii. Niestety, po dwuletniej walce z chorobą zmarła. Wspieraliśmy ją i jej córkę, która obecnie uczy się na Akademii Pedagogiki Specjalnej, ale też cały czas towarzyszyła mamie w jej chorobie. Bardzo szybko musiała więc dorosnąć i przestać być nastolatką. W pewnym momencie musiała być już przy mamie non stop, więc postaraliśmy się o miejsce w hospicjum stacjonarnym.

Gdy tam trafiła, lekarze powiedzieli, że długo już nie pożyje, co było mimo wszystko zaskoczeniem, bo ta kobieta bardzo długo walczyła

Nigdy nie zapomnę jej wzroku, gdy dowiedziała się o hospicjum, bo bardzo starała się być możliwie samodzielna. Nie była jednak w stanie nawet wstać z łóżka i wykonać podstawowych czynności fizjologicznych, więc było to jedyne wyjście. Trzeba było potem zorganizować pogrzeb w Ukrainie, nie zdążyła się pożegnać z mieszkającą tam rodziną. Generalnie wielka tragedia i bardzo smutna sytuacja.

Czego nauczyłaś się przez ostatnie lata w związku ze wsparciem zapewnianym osobom z Ukrainy?

Tego, że pomagać trzeba umieć. To, co wydaje nam się dobre, nie zawsze takie jest dla danej osoby. A także na pewno innego patrzenia na drugiego człowieka, bez oceniania. Bo sami nie znamy dnia, ani godziny, kiedy może nas spotkać coś trudnego i sami będziemy potrzebować czyjejś pomocy.

09.03.2022, Warszawa. Obywatele Ukrainy przybywający do Polski, aby uciec przed wojną, tłum na Dworcu Centralnym w Warszawie. Fot: Stefan Maszewski/REPORTER

A jak oceniasz to, w jaki sposób polskie społeczeństwo podchodzi do osób z Ukrainy i jak się to zmieniło w czasie?

Kiedy zaczęła się pełnoskalowa wojna Polacy jak najbardziej, z otwartymi rękoma pomagali tym, którzy uciekali z Ukrainy. Ale już po roku miałam spore problemy z tym, by wynająć mieszkania osobom, którym jako Misja pomagaliśmy. Dało się słyszeć opinie, że przecież nie będą płacić, uciekną, za dużo od nas wszystkich dostali. Strach przed udostępnieniem lokalu był nawet wtedy, gdy podkreślaliśmy, że dajemy zabezpieczenie – to znaczy, gdyby cokolwiek negatywnego się wydarzyło, osoby, którym pomagaliśmy wróciłyby do pensjonatu w Misji. Wydaje mi się jednak, że ta postawa ludzi w ogromnym stopniu wynikała nie z własnych złych doświadczeń z osobami z Ukrainy, tylko z tego, co się gdzieś zasłyszało. Było to bolesne i trzeba było długo tłumaczyć, że wcale tak nie jest, że owszem, przyjeżdżają do nas różni ludzie, ale przecież wśród Polaków też są tacy, którzy nie będą płacić czynszu czy zrobią szkody w mieszkaniu. Zabrało to trochę czasu, ale właśnie dzięki codziennej pracy udawało się zmieniać negatywne opinie. Trochę trudniej jest w kontekście świadczeń, bo pojawiają się przecież pretensje, że osoby z Ukrainy dostają za dużo, do tego więcej od Polaków.

Abstrahując od tego, że nie jest to prawda, zawsze powtarzam, że chyba nie wolelibyśmy być w sytuacji, w której nagle w naszym kraju wybucha wojna, musimy wszystko zostawić i jechać w nieznane

Nie można więc w ten sposób oceniać innych ludzi, tylko zastanowić się, co by było, gdybyśmy byli na ich miejscu.

Rozumiem, że niepokoją cię coraz częściej pojawiające się w przestrzeni publicznej głosy krytykujące wsparcie osób z Ukrainy.

Tak. Chciałabym, żeby każdy człowiek był równo traktowany, bez patrzenia na to, z jakiego kraju pochodzi, czy jaki ma kolor skóry. Wszystkie osoby z Ukrainy mają swoją historię, trzeba patrzeć na nie indywidualnie i myśleć, w jaki sposób można je najlepiej wesprzeć. Niepokoi mnie agresja, która pojawia się w przestrzeni publicznej. Tym niemniej chcę myśleć o tym, co udało nam się zrobić. Celowo mówię „nam”, bo cała pomoc nie udałaby się, gdybyśmy nie mieli stworzonego, dobrze współpracującego zespołu. To nie było tak, że wszystko robiłam sama jako koordynatorka – bez Ady, Iwony, Kasi, Darka mnóstwo rzeczy zwyczajnie by nie wyszło. Od samego początku działałyśmy niemal 24 godziny na dobę, wiele spraw musiałyśmy zostawić na jakiś czas. Myślę, że kluczowa w tym jest empatia, poczucie, że drugiemu człowiekowi należy pomóc. Nie tylko dlatego, że nas też może to kiedyś spotkać, ale dlatego, że to właściwa postawa.

Anna Jakubowska – Od 2013 roku pracuje w Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej, koordynuje projekt mieszkań treningowych dla osób znajdujących w kryzysie bezdomności. Po wybuchu wojny była odpowiedzialna za miejsca tymczasowe dla uchodźców w Pensjonacie Socjalnym „Św. Łazarz”, jak i odpowiadała za pomoc rodzinom uchodźczym w wynajętych dla nich mieszkaniach.

20
хв

Otwarła drzwi do Polski

Jędrzej Dudkiewicz

Jest działaczką na rzecz praw człowieka, dyrektorką ds. komunikacji w SEMA Ukraine i szefową organizacji pozarządowej „Dalej, siostry!”, nominowaną do tegorocznej nagrody „Portrety Siostrzeństwa”.

W 2014 r. pracowała jako inżynier na fermie drobiu w Nowoazowsku w obwodzie donieckim. Gdy separatyści i Rosjanie wszczęli wojnę, pomagała przesiedlać uchodźców wewnętrznych, opiekowała się dziećmi z rozwiązanego sierocińca i wspierała ukraińskich wojskowych broniących wtedy Mariupola. W 2019 r. za proukraińskie przekonania i wskutek donosów kolegów została aresztowana i przewieziona do „Izolacji” [tajna katownia w okupowanej przez Rosjan części obwodu donieckiego – red.]. Później przenieśli ją do aresztu śledczego w Doniecku.

17 października 2022 r. została zwolniona w ramach „wymiany kobiet”. Dziś Ludmiła Husejnowa pomaga byłym cywilnym jeńcom wojennym, którzy doświadczyli przemocy seksualnej, i wspiera kobiety nadal przebywające w rosyjskiej niewoli i żyjące pod okupacją.

Najtańszy sposób na zdławienie oporu

Natalia Żukowska: Po powrocie z niewoli zaangażowała się Pani w uwalnianie cywilnych zakładników, w tym podczas podróży zagranicznych. Czy Ukraina i świat robią wystarczająco dużo w tej sprawie?

Ludmiła Husejnowa: Moim zdaniem i świat, i Ukraina nie robią wystarczająco dużo. Nie robi się absolutnie nic, aby w jakiś sposób przyczynić się do zapewnienia cywilizowanych warunków ich przetrzymywania. Wojna trwa od 2014 roku. O tych, którzy zostali aresztowani na jej początku, dopiero teraz się pamięta – i to dlatego, że my o tym mówimy, kiedy tylko mamy okazję. W więzieniach przebywają kobiety skazane na 10-15 lat pozbawienia wolności tylko za to, że są obywatelkami Ukrainy. A te kobiety mają małe dzieci. Natalia Własowa została aresztowana, gdy jej córka miała 4 lata. Niedawno rozmawiałam z tym dzieckiem – pamięta matkę tylko ze zdjęć. Natalię przewieziono z Doniecka do Rostowa, oskarżono o terroryzm, szpiegostwo i skazano na 18 lat.

Ludmiła Husejnowa w siedzibie ONZ. Zdjęcie: archiwum prywatne

Jest jeszcze jedna cywilna więźniarka, Switłana Hołowan, która od 2019 roku jest przetrzymywana w mieście Śnieżne w obwodzie donieckim. Została aresztowana na oczach swoich dwóch córek. Młodsza miała 4 lata, starsza 7. Rosjanie przeszukali je, zabrali im telefony, pobili matkę. Switłana została skazana na 10,5 roku za szpiegostwo. Jej dzieci mieszkają z byłym mężem, ich ojcem, w Niemczech. Teraz inną kobietę, która je wychowuje, nazywają mamą. To straszna tragedia zarówno dla Switłany, jak jej córek.

Takich historii jest wiele. Najgorsze jest to, że wciąż docierają do nas nowe informacje o aresztowaniach Ukraińców. Niedawno dowiedzieliśmy się o 62-letniej Ołenie Grigorenko, aresztowanej w obwodzie ługańskim i skazanej na 15 lat więzienia za rzekome przekazywanie informacji o ruchach rosyjskich wojsk swojemu synowi, który mieszka w Estonii. A ona tylko rozmawiała z nim przez telefon.

Jak Pani zdaniem świat powinien zareagować na przetrzymywanie przez Rosję cywilnych jeńców?

Przede wszystkim powinien pociągnąć Rosję do odpowiedzialności.

Musimy krzyczeć do świata i pytać: „Jak możecie zadawać się z krajem terrorystycznym, który popełnia straszne zbrodnie nawet przeciwko cywilom?”

Świat nie zna tych wszystkich strasznych historii. Udzielam wielu wywiadów i jest to bardzo traumatyczne, bo za każdym razem doświadczam tego wszystkiego na nowo. Jedynym warunkiem, bym zgodziła się na wywiad, jest możliwość opowiedzenia o dziewczynach, które są teraz w niewoli. Te informacje powinny być rozpowszechniane na całym świecie na wszystkie możliwe sposoby.

Z ambasadorką Kanady w Ukrainie Natalią Tsmots. Zdjęcie: archiwum prywatne

O ilu cywilnych więźniach możemy teraz mówić?

Wciąż nie mamy ich rejestru. Pojawiają się różne szacunki, od 16 do 20 tysięcy osób, ale nikt nie jest w stanie podać dokładnej liczby. Bo jeśli co pół roku zwalnia się kilku cywilów, to na ich miejsce aresztuje się dziesiątki nowych. Moim zdaniem liczba 16 tysięcy, choć bardzo przybliżona, jest prawdopodobna. Czasami krewni boją się powiedzieć, że ich bliscy zostali aresztowani. Wiem o takich przypadkach i namawiam tych ludzi, by o tym mówili, a nie milczeli. Mówię im, że nie mogą wierzyć rosyjskim okupantom, którzy zapewniają ich: „Jeśli będziecie siedzieć cicho, uwolnimy ją lub jego w ciągu miesiąca”.

Podczas wiecu wsparcia dla uwięzionych dziennikarzy. Zdjęcie: archiwum prywatne

Jakiej pomocy w pierwszej kolejności potrzebują osoby uwolnione z niewoli? Czy państwo robi wystarczająco dużo, by ich wesprzeć?

W ciągu ostatnich dwóch lat nastąpił ogromny postęp w zapewnianiu tej pomocy, ale to wciąż za mało. Nie ma wystarczających środków. Musi istnieć pomoc psychologiczna i jakaś socjalizacja. Kiedy wracasz z długiej niewoli, nie rozumiesz wielu rzeczy. Dla mnie na początku dziwne było korzystanie z telefonu – zapomniałam, jak się go używa. Tam człowiek przyzwyczaja się do strasznych warunków i ogranicza się na wiele sposobów. Znam dziewczyny, które wychodzą z domu i boją się iść do sklepu, bo zapomniały, jak to jest. Mnie też to przerażało. Ponadto wiele z nich nie wie, co dalej robić. No i problemy zdrowotne – one nie zawsze pojawiają się od razu.

Przez pierwsze sześć miesięcy twoje ciało wciąż trzyma się swoich „więziennych zasobów”. Ono wie, że musi się skoncentrować, nie może się zrelaksować. Z czasem wszystko zaczyna się bardzo szybko rozpadać. Widzę to po sobie

Wielu z nas ma problemy z nogami. Nie wychodziłam z celi przez 3 lata. Tylko raz na 3-4 miesiące zabierali mnie do śledczego, z workiem na głowie.

Niestety państwo nie zawsze jest w stanie zapewnić pełne leczenie uwolnionym więźniom cywilnym. Poza tym nie ma bezpłatnej opieki dentystycznej. Dla osób, które były torturowane, miały wybite zęby, czasem szlifowane pilnikiem, taka pomoc jest bardzo ważna.

Ogromnym problemem jest zakwaterowanie. Zazwyczaj osoby aresztowane na terenach tymczasowo okupowanych tracą swoje domy. Kiedy wracasz, a nie masz tam krewnych, nie wiesz, gdzie się podziać. Po uwolnieniu trochę pomogła mi siostrzenica – kiedy była za granicą, mogłam mieszkać w jej mieszkaniu. Ale już je sprzedali i musimy wynajmować mieszkanie za duże pieniądze.

„Kiedy wracasz i nie masz tam krewnych, nie wiesz, gdzie się podziać”. Zdjęcie: archiwum prywatne

Oprócz uwalniania cywilów zajmujecie się także kwestią przemocy seksualnej. O ilu ofiarach takiej przemocy mówimy?

Nie ma konkretnych liczb, nikt ci ich nie poda. Przede wszystkim dlatego, że nie wszyscy są gotowi o tym mówić. Poza tym nie wszyscy identyfikują się jako ofiary przemocy seksualnej związanej z konfliktem (SNPK). Obecnie w Ukrainie realizowany jest pilotażowy program tymczasowego zadośćuczynienia ofiarom. Zgłosiło się do niego już ponad 600 osób. Mamy 395 wniosków od mężczyzn, 261 od kobiet i 14 od pełnomocników dzieci. Prawie 400 osób złożyło wniosek do prokuratury lub organów ścigania o wszczęcie postępowania w sprawie SNPK.

Dlaczego przemoc seksualna jest stosowana przez Rosjan jako narzędzie wojny?

Bo to najtańszy sposób na zdławienie oporu uwięzionych osób. Podczas tych trzech lat niewoli patrzyłam na strażników i śledczych – oni naprawdę chcieli upokorzyć, zmiażdżyć to co ludzkie w osobie, nad którą mieli władzę. Wielu z tych strażników nie ma wykształcenia, statusu społecznego, w cywilu nie mają się czym pochwalić. Gdyby nie wojna, to kim by byli? Nikim. A tak, z bronią w ręku, skuwając kajdankami mężczyznę lub kobietę, mogą robić, co chcą. Jednak kiedy czują, że nie zniszczyli danej osoby moralnie, to ich rozsierdza.

Śledczy wciąż mnie pytał: „Kiedy zamierzasz się poddać?”. Dla mnie ważne było zachowanie godności i pokazanie, że bez względu na to, w jakim stanie jestem, bez względu na to, co mi zrobiliście, nie dopniecie swego

Nie wszyscy są gotowi mówić o swoich bolesnych doświadczeniach. Jak powinien wyglądać system pomocy osobom, które doświadczyły przemocy? Z doświadczeń których krajów powinniśmy korzystać?

Byłej Jugosławii. Kiedy na Bałkanach toczyły się wojny, tam również było wielu bojowników. W zeszłym roku byłam w Kosowie, gdzie spotkałam Feride Rushiti, kosowską aktywistkę i dyrektorkę Centrum Rehabilitacji Ofiar Tortur. Powiedziała, że ludzie mogą szukać pomocy nawet po 5, 10, 20 latach, bo takie przestępstwa nie ulegają przedawnieniu. I zawsze podkreślam, że to nie jest obowiązek ofiary, by przyjść i od razu zeznawać. To jest prawo. Kiedy ktoś będzie gotowy, przyjdzie.

Im więcej zeznań zostanie nagranych, tym wyraźniej świat dostrzeże zbrodnie przeciw ludności na tymczasowo okupowanym terytorium Ukrainy

Ludzie nie składają zeznań z różnych powodów. Niektórzy mają krewnych na terytoriach okupowanych, inni obawiają się, że ich rodzice dowiedzą się o tym i będą się martwić. Jedna z kobiet, która doświadczyła przemocy seksualnej w regionie Kijowa, nie mówi o tym, bo nie chce, by jej mąż się dowiedział. Poza tym nasze społeczeństwo nie zawsze jest wyrozumiałe, zwłaszcza w małych miejscowościach. Ludzie mogą cię nawet potępić – jakbyś to ty była winna temu, co się stało. To pozostałość po czasach sowieckich, kiedy to osoba, która doznała przemocy seksualnej, była winna.

Jednak nawet same ofiary nie zawsze są w stanie określić, co im się przydarzyło. Dotyczy to w większym stopniu osób powracających z niewoli, ponieważ w naszym rozumieniu przemoc seksualna wiąże się z gwałtem. Tak jednak nie jest. SNPK to także przymusowe rozbieranie, groźby gwałtu, zmuszanie do patrzenia, jak gwałcą inni, tortury. Wielu mężczyzn przez to przechodzi, np. gdy rażą ich genitalia prądem. Ludzie myślą, że to tylko tortury, ale w rzeczywistości to również przemoc seksualna.

Na wiecu poparcia dla cywilnych jeńców wojennych. Zdjęcie: archiwum prywatne

Jest Pani inicjatorką stworzenia organizacji pozarządowej „Dalej, siostry!”. Jakiej pomocy udzielacie i kto może się z wami kontaktować?

Obecnie współpracujemy z funduszem charytatywnym „Z aniołem na ramieniu”. W tym roku sześć kobiet miało okazję wyjechać na tygodniowy turnus rehabilitacyjny do Schodnicy w obwodzie lwowskim. Teraz pojadą tam kolejne trzy kobiety. Znajdujemy partnerów, którzy stwarzają warunki do wypoczynku, choć nie jest to wypoczynek długoterminowy.

Wiosną ponownie ruszy program rehabilitacyjny wspierany przez rząd, ta pomoc jest już bardziej długoterminowa. Kobiety pojadą na Zakarpacie na trzy tygodnie. Będą z nimi pracować psychologowie, a w razie potrzeby także psychoterapeuci. Będą też mogły poddać się pełnym badaniom lekarskim. Współpracujemy również z Centrum Koordynacji Pomocy Prawnej. Zapewnia ono bezpłatną pomoc prawną dla kobiet, które mają problemy z dokumentami. Pomagamy w znalezieniu prawnika tym, którzy zdecydują się pójść do sądu, by zgłosić SNPK. Mamy wielkie plany pracy i szukania partnerów. Jestem pewna, że otrzymamy pomoc.

Cztery wyroki: trzy za ekstremizm, jeden za szpiegostwo

Pani miasto, Nowoazowsk, jest okupowane od 2014 roku, jednak nie opuściła Pani tzw. DRL. Dlaczego?

Mieliśmy nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży, że to nie potrwa długo. Sześć miesięcy później zaczęliśmy rozumieć, że nie będzie już, jak było. W tym czasie przejęłam opiekę nad dziećmi z rozwiązanego domu dziecka. Miałam wobec nich pewne zobowiązania. Nie można było ich porzucić, mogły dzwonić o każdej porze dnia i prosić o pomoc. Jedno z nich nie miało się w co ubrać do szkoły, drugie nie miało butów, trzecie miało inne problemy. Byliśmy prawie jak rodzina. Dlatego zostałam.

Jak wyglądało życie pod okupacją?

Miałam podobnie myślących przyjaciół, utrzymywaliśmy kontakt. Pojechaliśmy na terytorium Ukrainy wolne od wroga, do Mariupola – w tym czasie linia demarkacyjna przebiegała w pobliżu Nowoazowska. Jednak dostać się do Mariupola nie było łatwo. Przed 2014 rokiem mogliśmy dojechać do niego w 20 minut, a podczas okupacji zajmowało to nawet dzień. Poza tym ze względu na ciągły ostrzał, zaminowanie dróg i wielokrotne kontrole przejeżdżanie przez punkty kontrolne było ryzykowne.

„Zostałam aresztowana w pobliżu mojego domu. Nie rozmawiali ze mną przez cały dzień”. Zdjęcie: archiwum prywatne

Proukraińskie przekonania, których Pani nie ukrywała, były jednym z powodów aresztowania. Zdawała sobie Pani sprawę, że jest w niebezpieczeństwie?

To nie było niespodziewane, bo kilkukrotnie byłam ostrzegana, rozumiałam powagę sytuacji. Nie spodziewałam się jednak tego, co stało się później. Zostałam aresztowana w pobliżu mojego domu. Nie rozmawiali ze mną przez cały dzień. Po przeszukaniu mojego domu zakuli mnie w kajdanki, założyli worek na głowę i zabrali do „Izolacji”. Przez kilka miesięcy niczego mi nie wyjaśnili. Później „przyszyli” mi cztery artykuły: za ekstremizm i szpiegostwo.

Najpierw trafiła Pani do tej katowni, a 50 dni później została wysłana do aresztu śledczego w Doniecku. Czym różniły się warunki przetrzymywania i traktowania więźniów w tych miejscach?

W obu było okropnie. Jedyna różnica polegała na tym, że w „Izolacji” ciągle zmuszali mnie do noszenia worka na głowie. Ponadto bojownicy przychodzili tam co dwa tygodnie, po misjach bojowych, i pili. Zabierali do siebie dziewczyny i chłopaków. Słychać było krzyki i szyderstwa. No i adwokat nie nie miał do „Izolacji” wstępu. Nie było też żadnych paczek. Dla mnie jedyną zaletą tego miejsca był zakaz palenia w celach, bo w donieckim areszcie ludzie palą przez całą dobę.

Cela 1810, w której mnie przetrzymywali, była najstraszniejsza pod względem warunków i więźniów. Byli tam mordercy, narkomani, handlarze bronią, większość pochodziła z tzw. milicji

Zostali aresztowani przez swoich za straszne naruszenia prawa. Na przykład była kobieta, która wraz z dwoma towarzyszami zgwałciła inną kobietę, do której ta trójka przyszła w odwiedziny, a potem mężczyznę. A potem oboje zostali przez nich zabici. Wiem, że po rozpoczęciu inwazji przedstawiciele armii rosyjskiej chodzili po więzieniach i rekrutowali więźniów na wojnę. I ta kobieta poszła walczyć.

Jeśli chodzi o warunki, to 20 kobiet stłoczono u nas w wielkiej ciasnocie, z piętrowymi, podwójnymi pryczami

Traktowali mnie wrogo, ale mnie nie tknęli. Moja siostra co tydzień wysyłała paczki. Adwokat powiedział jej, że musi wkładać do nich papierosy, nawet jeśli nie palę, do tego cukier, kawę, herbatę. Zgodnie z więzienną tradycją wszystko musiało trafiać do „obszczaku” [w żargonie przestępczym to rodzaj wspólnego funduszu – red.].

Wiadomości przesyłane przez więźniów z celi do celi za pośrednictwem tzw. poczty więziennej. Zdjęcie: archiwum prywatne

W niewoli straciła Pani 70% wzroku. To przez tortury?

Zaczęłam tracić wzrok jeszcze w „Izolacji”. W celi dwa małe okna, na górze, były zamalowane, więc światła dziennego prawie nie było, a lampy nie miały kloszy. Spałam na górnej pryczy, żarówka, która świeciła się przez całą dobę, wisiała nade mną na wyciągnięcie ręki, na wysokości moich oczu. Nie wolno było zakrywać twarzy ręką ani odwracać się od lampy – w celi był całodobowy monitoring. Obserwowali, jak się zachowujesz, a mogłaś leżeć tylko na plecach. Moje oczy płonęły od tej lampy, były jak rozżarzone węgle. Poza tym ciągle mnie bili, często po głowie.

Ciasna cela, 20 kobiet. Jak wyglądała higiena?

Tam nie ma czegoś takiego jak higiena. Była jedna dziura w podłodze, przykryta brudną szmatą i zatkana butelką z wodą, żeby nie śmierdziało i żeby szczury nie wyskakiwały, bo to też się zdarzało. Wszyscy myli się w tej toalecie, często była bardzo brudna. Ciężko mi było myć włosy, bo w ciągu trzech lat bardzo urosły. Wodę podgrzewałyśmy w czajniku, o ile nie zabrali go podczas „szmonu” [w więziennym żargonie to przeszukanie – red]. Przez ostatni rok nie było wody w kranie – przynosili ją ze stawu, brudną, i przydzielali po półtora litra na osobę. A gdy podawano mi wodę, musiałam ją oszczędzać, pić po pół łyka. Do dziś mam ten nawyk. Latem półtoralitrowa butelka wystarcza mi na cztery, a nawet więcej dni.

Jeśli chodzi o TE dni, to dziewczyny, które dostawały paczki, miały środki higieniczne. Kto ich nie miał, musiał rozerwać brudny materac, z pluskwami i karaluchami, wypchany pociętymi szmatami, i zrobić sobie z tego podpaski

Zarówno cywilni zakładnicy, jak jeńcy wojenni mówią o przemocy seksualnej w niewoli. Przez co muszą przechodzić kobiety?

Prawie wszystkie są rozbierane do naga – i to nie tylko po to, by zidentyfikować jakieś blizny czy tatuaże. Przede wszystkim chodzi o to, by je upokorzyć. Stan ciała każdej był opisywany terminami: „brzoskwinia”, „rodzynek” albo „suszona morela”. Kiedy przywieźli mnie po raz pierwszy, z workiem na głowie, też musiałam się rozebrać. Dotykali mojego ciała, wskazywali, gdzie jestem „brzoskwinią”, gdzie „suszoną morelą”, a gdzie „rodzynkiem”. To było straszne. Podczas przesłuchań wywierali presję psychiczną. Nie rozumiałam, czego chcą się ode mnie dowiedzieć, ale powiedzieli, że jeśli się nie przyznam, to choć jestem stara, jest możliwość, bym „zapewniła bojownikom odpoczynek”. Mogli przychodzić do celi nawet w środku nocy.

Była wśród nas młoda kobieta, która w ciągu dnia pracowała w kuchni – gotowała, jadła z nimi. W nocy czasami zabierali ją na „odpoczynek”. Raz przyprowadzili ją nad ranem pijaną. Była rozhisteryzowana, ale potem powiedziała: „Nie, wszystko w porządku. Nikt nie stosował wobec mnie przemocy”. Okazało się, że pojechali z nią do jej dzieci, które zostały z babcią. Była pewna, że to nie przemoc, że to była dobrowolna umowa. Znam więcej niż jedną kobietę, która tak myśli.

Innym rodzajem przemocy było dwukrotne posadzenie mnie na tak zwanym „krześle”. Wszyscy byli wyprowadzani na taką kontrolę, kiedy w celi dochodziło do bójki, ktoś podciął sobie żyły albo brał narkotyki

Jedna ze strażniczek zakładała brudne gumowe rękawiczki i na zmianę grzebała każdej z nas w pochwie w poszukiwaniu zakazanych przedmiotów. A strażnicy, mężczyźni, się przyglądali. Przyszła moja kolej, byłam ósma. Wiedziałam, że niektóre dziewczyny, które przeszukiwano przede mną, miały AIDS, więc powiedziałam: „Wiecie, że nic nie mam”. „Jesteś więźniem, jak wszyscy inni, i zrobią z tobą to, co robią z innymi” – usłyszałam w odpowiedzi. To jest niesamowicie bolesne, obrzydliwe i przerażające, bo nie wiesz, czym cię mogą zarazić.

Czy odwiedzali was przedstawiciele organizacji międzynarodowych, np. Czerwonego Krzyża?

Jeden jedyny raz w ciągu tych trzech lat Czerwony Krzyż do więzienia przysłano zestawy humanitarne: papier toaletowy, proszek do prania, kostka mydła, szampon, podpaski, szczoteczka i pasta do zębów. Otrzymywali je jednak nie tylko więźniowie polityczni, ale cała cela. Na 20 kobiet przypadało 10 takich zestawów. Musiałyśmy się dzielić.

Trzymała mnie myśl, że nie jestem sama

Jak w więzieniu dowiedziałyście się, że zaczęła się inwazja?

Z telewizora, był włączony przez całą dobę. Pokazywali tylko rosyjskie kanały propagandowe. Po przemówieniu Putina stało się jasne, że zaczęła się wielka ofensywa wroga.

Była Pani za kratami przez trzy lata i 13 dni. Co trzymało Panią przy życiu?

Bardzo często odechciewało mi się żyć. Ale być może pomogła mi przetrwać świadomość, że moja rodzina o mnie walczy, że nie zostałam porzucona, że muszę się z nimi spotkać i powiedzieć światu prawdę o zbrodniach Rosjan. Rozumiałam, że nie jestem sama. Dlatego teraz jest dla mnie ważne, by mówić o innych kobietach. Bo nie każda ma rodzinę i przyjaciół. Staram się dać im znać, że my tutaj walczymy, organizujemy akcje i rozpowszechniamy wiadomości o nich.

Jak wyglądał dzień, w którym została Pani zwolniona? Spodziewała się Pani tego?

Nie, w ogóle, bo wcześniej w naszym więzieniu odbyło się tak zwane referendum w sprawie przyłączenia okupowanych terytoriów do Rosji. Głosowałam przeciw.

Obiecali mi „lepsze życie”. Powiedzieli, że mogę zostać przeniesiona do jakiegoś rosyjskiego więzienia. Nikt nam nie powiedział, że to wymiana. Kazali się spakować w 10 minut i zabrać tylko niezbędne rzeczy. Myślałam, że naprawdę przewiozą mnie do Rosji. Wozili nas na prawie dwa dni. Nawet już po uwolnieniu długo nie potrafiłam zdać sobie sprawy z tego, co się naprawdę stało.

Podczas uwolnienia. Zdjęcie: archiwum prywatne

Chciałaby Pani wrócić do Nowoazowska?

Tam jest dom, który budowaliśmy prawie całe życie. To nasz wymarzony dom - podwórko, trawnik, ogromny ogród, warzywnik, miałam w nim prawie 100 krzewów róż. Wiem, że wszystko zostało rozkradzione. Czasami przyjeżdża tam moja siostra. Miałam psa i kilka kotów, a ona je karmiła. Ale od sześciu miesięcy nie mogę dowiedzieć się nawet tego, co u niej słychać, bo nie wolno jej ze mną rozmawiać. Boi się nawet wysłać mi wiadomość.

Nie uważam już Nowoazowska za miasto do życia. Widziałam donosy na mnie, napisane przez ludzi, którzy mieszkali i pracowali w sąsiedztwie. Nie ma we mnie gniewu ani chęci zemsty, ale nie czułbym się dobrze w ich pobliżu

Teraz wynajmujemy mieszkanie, rozumiejąc, że nie jest nasze. W tym wieku życie bez własnych ścian jest przerażające. Dlatego mimo wszystko wciąż marzę o własnym domu w Ukrainie wolnej od wroga.

20
хв

Cela nr 1810: trzy lata w rosyjskim kacecie

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Magia ukraińskiego Bożego Narodzenia

Ексклюзив
20
хв

Profesor Tadeusz Sławek: Wpuściliśmy do swojego domu gościa - i to wszystko zmienia

Ексклюзив
20
хв

„Niespaleni”: uleczyć rany i blizny wojenne

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress