Exclusive
20
min

W Izraelu przyzwyczailiśmy się do wojny. Zawsze mamy się na baczności

Ukrainka Inna Makojedowa uciekła przed rosyjską okupacją do Izraela, a tam dopadła ją kolejna wojna

Kateryna Kopanieva

Zdjęcia Izraelczyków przetrzymywanych przez Hamas, Izrael. Fot: Nir Keidar / Anadolu/East News

No items found.

Ataki rakietowe Rosjan, okupacja, ewakuacja, wyjazd do Tel Awiwu i ponowna wojna na terytorium Izraela - tego wszystkiego doświadczyła Inna Makojedowa, sanitariuszka pogotowia ratunkowego z obwodu charkowskiego, w ciągu ostatniego roku i dziewięciu miesięcy. Zmasowany atak Hamasu na Izrael 7 października miał miejsce dzień po krwawym rosyjskim ataku terrorystycznym we wsi Groza. To bombardowanie było osobistą tragedią dla Inny - jej przyjaciele, pacjenci i kolega znaleźli się wśród 59 zabitych osób. Kiedy Rosjanie zaczęli bombardować Charków, Inna jechała karetką do szpitala z ciężko chorym dzieckiem.

Inna znała wiele osób ze wsi Groza w obwodzie charkowskim. Atak terrorystyczny z 5 października odebrał życie jej przyjaciołom, kolegom, pacjentom, a nawet krewnym: Amadeusz Mikołaj Świerk / Anadolu Agency/Abaca Press/East News

"Zdarzały się sytuacje, kiedy trzeba było natychmiast ratować pacjenta. A my jechaliśmy - bez włączania świateł. Ze świadomością, że ta podróż może być ostatnią".

- "Jechałam samochodem z dzieckiem, widząc zniszczone domy i niezwykle puste ulice po pierwszych atakach rakietowych" - wspomina Inna. "Do szpitala w Saltowce w Charkowie zaczęto przywozić rannych i martwych żołnierzy - bardzo młodych chłopców. A następnego dnia odbieraliśmy telefony od cywilów. Karetka pogotowia nie mogła dojechać do mężczyzny, który został postrzelony przez Rosjan, więc jego rodzina musiała sama zawieźć go na taczce do miejsca, w któe mogliśmy dojechać karetką. Okazało się, że ranny był naszym kolegą, byłym kierowcą w szpitalu rejonowym.

Postanowiliśmy zabrać go do Kupiańska i po drodze, we wsi Groza, natknęliśmy się na czołgi wroga, z których jeden zablokował nam drogę. Rosjanie kazali nam zawrócić. Odpowiedziałam, że w samochodzie jest pacjent, który pilnie potrzebuje operacji. Usłyszałam: "Zastrzelimy ciebie i twojego pacjenta". Nie wiedząc, co robić, zadzwoniłam kolegów w Charkowie, a wtedy Rosjanie otworzyli ogień do naszego samochodu. Pierwszą rzeczą, o której pomyślałem w tym momencie, było: "Co teraz stanie się z naszym rannym? Kto będzie go operował?". Cóż, nie pojechaliśmy dalej, my dalej polecieliśmy... I cudem przeżyliśmy.

Pacjent spędził następny tydzień we wsi Szewczenkowo, dopóki okupanci nie otworzyli drogi dla karetek pogotowia. Udało nam się przewieźć go do szpitala w Kupiańsku. Przeżył, ale stracił nogę. Podczas tej podróży Rosjanie zatrzymywali nas na każdym punkcie kontrolnym z komendą "Ręce na maskę!", po czym przeszukiwali cały samochód, każdą kieszeń. Okupanci zabronili nam jeździć podczas godziny policyjnej - powiedzieli, że natychmiast nas zastrzelą. Ale zdarzały się sytuacje, że trzeba było ratować pacjenta w nocy i to natychmiast. Więc jechaliśmy. Bez włączania świateł, omijając drogi - jakkolwiek Zdawaliśmy sobie sprawę, że każda podróż może być ostatnią. Ale nie mogliśmy przestać tego robić.

Inna Makojedowa zdołała przetrwać kilka miesięcy okupacji i odmówiła współpracy z wrogiem. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Kiedy podczas okupacji odcięto usługi telefonii komórkowej, Inna znalazła sposób na utrzymanie kontaktu ze swoimi pacjentami. Została dyspozytorką pogotowia ratunkowego:

- "Nie było już możliwości zadzwonienia pod numer 103, więc utrzymywaliśmy kontakt przez media społecznościowe" - mówi ratowniczka medyczna. "Spisałam sposób działania we wszystkich istniejących grupach - wyjaśniłam, gdzie i jak się ze mną skontaktować, i przyjmowałam zgłoszenia. Skonsultowałam się z kilkoma osobami, przekazałam jak działać zespołowi, który był w drodze do wezwania. Ludzie nam bardzo pomagali. Kiedy w marcu pilnie potrzebowaliśmy paliwa, a nie było gdzie go kupić, zamieściłam ogłoszenie w mediach społecznościowych i przybiegł do nas mężczyzna z kanistrem benzyny.

Ale nadszedł dzień, kiedy skończyły mi się lekarstwa. Okupanci właśnie otworzyli przejście dla pieszych przez tamę na terytorium kontrolowane przez Ukrainę i postanowiłam spróbować pojechać do Charkowa po leki. Nie było to łatwe - na punktach kontrolnych okupanci organizowali przesłuchania, podczas których mówiłam co mi ślina na język przyniesie, byle przejść. W Charkowskim Centrum Medycyny Ratunkowej czekali już na mnie z lekami. Ale musieliśmy jakoś przemycić ten skarb z powrotem. Przeprowadziliśmy więc całą operację: zamiast mnie, ale pod moim nazwiskiem, przez rosyjskie posterunki przeszła inna osoba (bo okupanci prowadzili listy wyjeżdżających i wracających). Ja z lekami dotarłam do naszej dzielnicy inną drogą. Zrobiliśmy kilka takich wypadów.

"Przez te wszystkie miesiące na naszym oddziale pogotowia ratunkowego powiewała ukraińska flaga i żadne groźby nie zmusiły nas do zdjęcia jej".

Okupanci próbowali przekonać Innę Makojedową do współpracy.

- "Próbowali nas zmusić" - wspomina lekarka. "Nie braliśmy od nich pensji i ignorowaliśmy ich, chociaż rozumieliśmy, jak to się może skończyć. Kiedy okupanci powiedzieli nam kiedyś, że musimy zabrać ich rannego żołnierza na granicę, a my odpowiedzieliśmy, że samochód jest niesprawny, zmusili naszą brygadę do zrobienia tego, trzymając nas na muszce. Członkowie zespołu nie odezwali się przez sześć godzin, a my bardzo się o nich martwiliśmy. Na szczęście nasi koledzy przeżyli. Podczas transportu okupanci pilnowali, by nasi medycy nie dotykali rannego - bali się, że celowo pogorszą jego stan. Zrozumieliśmy, że to nasi wrogowie. Nawiasem mówiąc, przez cały ten czas na naszym oddziale wisiała ukraińska flaga. I żadne "ostrzeżenia" ani groźby nie mogły nas zmusić do jej zdjęcia.

Latem okupanci zaczęli atakować mnie bezpośrednio. Uporczywe wezwania do współpracy z opowieściami o tym "jakim jestem wartościowym pracownikiem" przerodziły się w agresywne groźby. Rosjanie zażądali, abym uczestniczył w spotkaniach z ich tak zwaną administracją. Ale nie przyszedłem ani razu. Zaczęli mnie śledzić. Okupanci czekali na mnie na ulicy, podchodzili pod mój dom. Osoba, którą nazywali "ministrem zdrowia obwodu charkowskiego", powiedziała, że "zajmie się mną". Otrzymywałem ostrzeżenia, że "za to, co robię, trafię do piwnicy".

Zaczęli też grozić mojemu mężowi. Był szefem drogówki, a gdy okupanci się o tym dowiedzieli, namawiali go, by został szefem powiatowej służby drogowej. Gdy odmówił, powiedzieli, że w takim razie "znajdą dla niego mundur".

Jednak do ostatniej chwili nie chciałam odchodzić - uważałam, że nie mam moralnego prawa opuszczać moich kolegów i pacjentów. Ale wtedy okupanci powiedzieli, że dadzą mi tydzień na podpisanie umowy o współpracy. Ostrzegli mnie, że nikt nie wpuści mnie na terytorium kontrolowane przez Ukrainę - wszyscy na punktach kontrolnych zostali ostrzeżeni. I dali mi jasno do zrozumienia, że jeśli chcę pozostać przy życiu, lepiej zgodzić się na ich warunki. Było tylko jedno wyjście - wyjechać. Musiałam to zrobić przez rosyjską granicę, opowiadając strażnikom granicznym legendę, że jadę na wakacje do mojego wujka, który mieszka w Noworosyjsku. Podróżowaliśmy razem z mężem i tylko dzięki szczęściu, po dwunastu godzinach przesłuchań na granicy, okupanci uwierzyli w moją opowieść o krewnym. W przeciwnym razie byłabym martwa...

Czekała nas długa podróż - przez Białoruś, Polskę, Słowację i Austrię. Zatrzymaliśmy się w Izraelu. Dlaczego właśnie tutaj? Pilnie potrzebowałam leczenia: w lutym, przed wybuchem wielkiej wojny, miałem skomplikowaną operację dentystyczną. W czasie okupacji musiałam sama zdejmować szwy i zaczął się stan zapalny. Kiedy wyjechaliśmy 1 sierpnia, sytuacja stała się już krytyczna. Przyjaciele w Izraelu obiecali szybką pomoc w leczeniu. Kto mógł przypuszczać, że wkrótce znów znajdziemy się na wojnie...

"Dzieci w Tel Awiwie w większości znają kilka języków obcych"

Inna pomimo nieznajomości hebrajskiego po trzech miesiącach pobytu w tym kraju, znalazła pracę.

- "W Izraelu nie ma zasiłków ani programów wsparcia dla uchodźców" - kontynuuje Inna - "Życie jest drogie, czynsz jest wysoki - tylko zamożni ludzie mogą sobie pozwolić na pozostanie tutaj bez pracy. Moi przyjaciele pomogli mi zorganizować leczenie, ale za wszystko płacę sama. Nie ma tu hosteli ani obozów dla uchodźców, więc jeśli nie masz się u kogo zatrzymać, jest tylko jedno wyjście - wynajem turystyczny. Nasze pierwsze mieszkanie wynajmowaliśmy na doby. Było to nieopłacalne, ale na szczęście dość szybko udało nam się znaleźć stałe lokum i teraz płacimy tysiąc dolarów miesięcznie. Jak na Tel Awiw to dobra cena - można nawet powiedzieć, że to niedrogo.

Lekarz nie może znaleźć pracy w Izraelu bez dyplomu i znajomości hebrajskiego. Przez pierwsze trzy miesiące, jako obcokrajowcy, nie mieliśmy nawet prawa do pracy. Poza tym nie mogę pracować w samym Tel Awiwie, tylko w odległej dzielnicy. Ale ci, którzy bardzo tego chcą, zawsze znajdą jakieś wyjście. Zaczęłam szukać pracy, jednocześnie ucząc się hebrajskiego i poprawiając swój angielski. Nawiasem mówiąc, znajomość angielskiego jest tutaj bardzo ceniona, w niektórych przypadkach nawet bardziej niż znajomość hebrajskiego.

Mój mąż poszedł do pracy na budowę, a moją pierwszą pracą było sprzątanie. Przez miesiąc myłam i sprzątałam różne pomieszczenia. W końcu 50 procent moich zarobków zabierała firma zatrudniająca, a ja widziałam, że kwota, którą otrzymywałam, nie wystarczała na życie i opłacenie leczenia. Wtedy postanowiłam spróbować opieki nad dziećmi ze specjalnymi potrzebami. Tutaj jest na to duże zapotrzebowanie: pomimo tego, że istnieją wyspecjalizowane przedszkola dla dzieci, większość czasu spędzają one w domu. Jednak dla Izraelczyków dzieci są świętością, więc selekcja do tej pracy jest bardzo surowa. I właśnie tutaj wykształcenie medyczne i doświadczenie jako lekarza zadziałały na moją korzyść. Teraz mam już kilku stałych klientów i zarabiam wystarczająco dużo. To ciężka praca, 14 godzin dziennie, gdzie jesteś nianią, pielęgniarką, a czasem gosposią. Ale radzę sobie z tym. Każdego dnia bariera językowa staje się mniej zauważalna. Ponadto w Izraelu dzieci są w większości dwujęzyczne i trójjęzyczne, biegle posługują się hebrajskim, angielskim, a nawet rosyjskim. To znacznie ułatwia komunikację.

"Znowu pakuję walizkę"

- "Przyjechaliśmy do Izraela w poszukiwaniu  bezpieczeństwa" - mówi Inna Makojedowa - "Niestety, to ostatnie się nie udało - wojna złapała nas również tutaj".

Nie potrafię opisać moich uczuć, kiedy obudziliśmy się rano 7 października, słysząc eksplozje. Na początku były daleko, ale od razu rozpoznałam ten dźwięk - nigdy nie pomylę go z niczym innym. Dzień wcześniej w Grozie wydarzyła się tragedia. Rzecz w tym, że wieś Ogurtsivka, z której pochodzę i wieś Groza leżą blisko siebie, i wszyscy się tam znamy. Dwóch moich przyjaciół, mój kolega, pacjenci, rodzice i siostra kuzynów mojego męża zginęli w kawiarni, która została zniszczona przez rosyjski pocisk... I zanim zdążyłam złapać oddech, wojna znów pojawiła się za naszymi oknami. Ale nie chcę już uciekać - tylko wrócić do ojczyzny po zakończeniu leczenia.

W Ukrainie, jeszcze przed okupacją, miałem spakowaną walizkę z dokumentami. Teraz jest tak samo - chodzę z nią do schronów. W Izraelu nie ma domów bez schronów przeciwbombowych. Są wszędzie.

Izraelski publiczny schron przeciwbombowy. Zdjęcie: Jacek Guez/AFP/East News

Mamad to pomieszczenie w mieszkaniu jednorodzinnym z żelbetowymi ścianami, opancerzonymi drzwiami oraz kilkoma gniazdkami elektrycznymi, telefonicznymi i radiowymi. Niektóre mamady mają małe okna ze stalowymi okiennicami. Niektórzy ludzie urządzają swoje schrony jako pokoje dziecięce, biura lub biblioteki. Mamady znajdują się głównie w nowych budynkach wybudowanych po 1992 roku. Siedziałam w takim schronie zaledwie kilka godzin temu - podczas kolejnego ostrzału, który zastał mnie w mieszkaniu mojego klienta na 28 piętrze. Gdy tylko rozległ się alarm, wszyscy w mieszkaniu natychmiast pobiegli do mamadu. W takich pomieszczeniach nie ma zasięgu telefonii komórkowej ani internetu. Ale nikt nie pomyślał, żeby wyjść nim odwołano alarm - wszyscy siedzieli i cierpliwie czekali.

W domu, w którym mieszkam, schron przeciwbombowy zajmuje całe pierwsze piętro. Mieszkamy na trzecim, a szybkie zejście na dół zajmuje zwykle kilka minut. Większość społeczeństwa schron przeciwbombowy nazywa "mamak". Nigdy nie widziałem tutaj domu bez takich pomieszczeń. Pod tym względem Izrael jest bezpieczniejszy niż Ukraina - dzięki takim schronom, nawet jeśli bomba uderzy w dom, prawdopodobieństwo przeżycia jest wysokie.

Od pierwszego dnia zmasowanych ataków Hamasu w Izraelu ludzie mogą chodzić do pracy, pod warunkiem, że w budynku, w którym pracują, jest schron. A ponieważ mamaki i mamady zostały zbudowane wszędzie, życie się nie zatrzymuje. W supermarkety są wszystkie produkty, nawet lotnisko jest otwarte. Wiele linii lotniczych odwołało wszystkie loty, ale izraelscy przewoźnicy nadal latają.

Ludzie są spokojni - nikt nie ucieka, wszyscy żyją i pracują. Mieszkańcy są przyzwyczajeni do życia w strefie wojny. Jeśli rozlega się ostrzeżenie o nalocie, wszyscy wstają i udają się do schronu jak na zawołanie. Zatrzymuje się cały transport. Jeśli w pobliżu nie ma schronu, ludzie kładą się na ziemi. Wszyscy dokładnie wiedzą, jak powinni się zachować.  

Wszyscy znają podstawy pierwszej pomocy: potrafią założyć opaskę uciskową, zatamować krwawienie i noszą przy sobie apteczki pierwszej pomocy. Ludzie uważają te rzeczy za oczywiste. W Izraelu "przyzwyczajenie się do wojny" oznacza, żeby mieć się na baczności: nie ignorować alarmów i nie pozwalać sobie na dekoncentrację. W tym sensie my, Ukraińcy, możemy się od nich wiele nauczyć.

No items found.

Ukraińska dziennikarka z 15-letnim doświadczeniem. Pracowała jako specjalna korespondent gazety „Fakty”, gdzie omawiała niezwykłe wydarzenia, głośne, pisała o wybitnych osobach, życiu i edukacji Ukraińców za granicą. Współpracowała z wieloma międzynarodowymi mediami.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
Saperka Nina Czyhrina

Możesz umrzeć w każdym kraju

Ksenia Mińczuk: Na początku inwazji wyjechałaś do Włoch. Dlaczego wróciłaś?

Nina Chyhrina: Pochodzę ze Lwowa, ale dwa miesiące przed rozpoczęciam wielkiej wojny przeprowadziłam się do Browarów i tam zastała mnie inwazja. Ale było bardzo niebezpiecznie, więc wyjechałam – najpierw do obwodu dniepropietrowskiego, potem do Zaporoża, by pomóc mojej rodzinie opuścić Mariupol. Przez długi czas moi bliscy byli pod ostrzałem. Wiosną udało nam się ich wydostać i wtedy pojechałam do swojej matki we Włoszech. Mieszkała tam od dawna.

We Włoszech pracowałam zdalnie dla ukraińskiej firmy, ale z czasem pracy było coraz mniej. W końcu pojawiło się pytanie: Potwierdzić dyplom, szukać pracy we Włoszech i zostać tam na zawsze – czy wrócić do Ukrainy i zrobić coś ważnego?

Zostać w innym kraju i zawsze być tam obcą, czy wrócić do ojczyzny i tam żyć, niezależnie od sytuacji? Wybrałam to drugie

Niemal natychmiast po moim powrocie Rosja zaczęła atakować ukraiński sektor energetyczny. Browary były jednym z pierwszych miast, które odczuły to w pełni. Czy to było przerażające? Oczywiście, ale możesz umrzeć w każdym kraju. A jeśli jesteś w domu, to przynajmniej umrzesz na swojej ziemi.

Po powrocie do Ukrainy zajmowałaś się wolontariatam. Jak to się zaczęło?

Kiedy wróciłam, na początku 2023 roku, natrafiłam na czaty dla wolontariuszy, na których różne organizacje pisały o swoich potrzebach, a ludzie odpowiadali. Pracowałam jako członkini zespołów budowlanych. Odbudowywaliśmy szkoły, szpitale itp. Piłowaliśmy, sprzątaliśmy, nosiliśmy, kopaliśmy. Zazwyczaj w jednym miejscu pracowaliśmy jeden dzień, czasem dwa. Jeśli lokalna społeczność zapewniła nam nocleg, a pracy było dużo, zostawaliśmy na dłużej. Jednak gdy zaczęły się przerwy w dostawach prądu, wszystko stało się znacznie trudniejsze.

Saper pracuje na kolanach

Według Ukraińskiego Stowarzyszenia Saperów 39 z 99 saperów humanitarnych w Ukrainie to kobiety. Kto zainspirował Cię do zostania saperką?

Pewnego dnia przypadkowo spotkałam kilku saperów. Byli w drodze do pracy, a my jako wolontariusze jechaliśmy do wsi Jahidne w obwodzie czernihowskim. Zaczęliśmy rozmawiać, zainteresowało mnie to co robią. Pomyślałam, żeby zostać saperką.

Na rozmowie kwalifikacyjnej powiedzieli mi: „To ciężka praca, w polu, na kolanach. Czy śnieg, czy deszczu – będziesz na zewnątrz. Czy to dla ciebie OK?” Odpowiedziałam, że OK, bo i tak ciągle jestem w ruchu, biegam albo wędruję. A kiedy zaczęłam pracować jako saperka, wszyscy wokół byli bardzo zdziwieni, że po 8-godzinnym dniu pracy mam jeszcze siłę na bieganie. „Pewnie leniuchujesz w terenie” – żartowali koledzy.

Jak rodzina zareagowała na Twoją decyzję?

Mama wciąż się martwi. Latem pojechałam do pracy w okolicach Mikołajowa i wtedy martwiła się jeszcze bardziej. W Słowiańsku, gdzie teraz jestam, też jest dość niebezpiecznie, bo zawsze coś może spaść na głowę. Więc każdego dnia, kiedy wracam z pola, piszę do niej, że nic mi nie jest. Zresztą, kiedy idę na pole, to też piszę. Taka nasza tradycja.

Trudno nauczyć się tego fachu?

Najpierw uczyłam się na sapera, potem na ratownika medycznego, a następnie na dowódcę grupy saperów – wszystko w ciągu roku i kilku miesięcy. Już podczas pierwszych praktyk w lutym zdałam sobie sprawę, że nie będzie łatwo. Rzeczywiście – saper większość swojej pracy spędza na kolanach. Zimą ziemia jest zamarznięta, więc nie mogłam się doczekać lata. Ale lato nie było lepsze. Jest bardzo gorąco, a ty w kamizelce ochronnej, spodniach, butach...

Przyszły saper musi przejść rozmowę kwalifikacyjną. Musisz też spotkać się z psychologiem i narkologiem, niektórzy przechodzą nawet badanie wariografem. To wszystko dzieje się jeszcze przed szkoleniem, później każdy zdaje egzamin. Uwielbiam się uczyć, paramedycyna to moja ulubiona dziedzina. Jednak najtrudniej jest zostać liderem zespołu, bo trzeba mieć dużę wiedzę i sporo umiejętności: jak narysować mapę, jak prowadzić raporty, jak prowadzić grupę, trzeba też umieć rozpoznawać ładunki wybuchowe. Szkolenie na lidera trwa 10 dni, a na sapera 30 dni.

Jak wygląda dzień sapera?

Zazwyczaj wstajemy dość wcześnie, bo trzeba być w terenie o 8 rano. Teraz, w Słowiańsku, wstajemy o 5:30, żeby zdążyć na 8. Obiad jemy o 12.00, po nim przez godzinę odpoczywamy. Około 16.00 opuszczamy pole, następnie jemy kolację. Potem robimy, co chcemy – ja idę biegać. Każdy dzień jest taki sam. W niedzielę mamy wolne i mogę więcej biegać.

Co jest najważniejsze w tym zawodzie?

Uważność. Przed rozpoczęciam ręcznego rozminowywania trzeba zbadać teren. Dostajesz działkę i musisz ją zbadać za pomocą drona lub ostrożnie się po niej przejść. Musisz sprawdzić, czy są jakieś widoczne ślady zaminowania (skrzynie, pokrywy, elementy, które mogą eksplodować itp.). Po tym badaniu można mieć nadzieję, że obszar niebezpieczny jest mniejszy. Lider zespołu określa wtedy obszar do oczyszczenia, rysuje jego mapę, identyfikuje potencjalne zagrożenia i składa raport. Następnie obszar jest przygotowywany do ręcznego rozminowania.

Zajmuję się rozminowywaniem humanitarnym, którego zasady są takie same jak w przypadku rozminowania wojskowego – tyle że nasza firma nie ma pozwolenia na niszczenie znalezionych materiałów wybuchowych. To obowiązek Państwowej Służby Ratowniczej. Ale to, co robimy, jest równie niebezpieczne. Dlatego w naszym zawodzie najważniejsza jest uważność.

<add-big-frame>Według Ukraińskiego Stowarzyszenia Rozminowywania Humanitarnego istnieją trzy rodzaje rozminowywania: operacyjne, wojskowe i humanitarne. Pierwsze jest przeprowadzane przez Państwową Służbę ds. Sytuacji Nadzwyczajnych, saperów policyjnych i specjalistów z Państwowej Służby Transportu Specjalnego. Rozminowywanie wojskowe robią żołnierze, by oczyścić drogi dla operacji wojskowych. W tym przypadku miny są usuwane tylko wtedy, gdy blokują szlaki niezbędne do przejścia lub wycofania się żołnierzy. Rozminowywanie humanitarne obejmuje badanie, mapowanie i oznaczanie pól minowych, a także oczyszczanie terenu – żeby cywile mogli wrócić do swoich domów i żyć bezpiecznie. <add-big-frame>

Na polu minowym nie ma płci

Spotkałaś się w pracy z dyskryminacją ze względu na płeć?

Nie, ale czasami faceci mi dokuczają: „To nie jest praca dla kobiet”. Albo: „Pozwól, że ci pomogę, jesteś kobietą”. W 2022 roku jeszcze tak bywało, ale teraz w cywilu jest coraz mniej mężczyzn, a zapotrzebowanie na rozminowywanie rosło. W terenie jestem saperem, na polu nie ma płci.

W niektórych firmach twierdzą, że kobiety są lepszymi saperami niż mężczyźni, bo są bardziej uważne. Kobiety są też lepszymi liderami. Lider musi przewodzić grupie i mówi się, że kobiety są w tym lepsze. Ogólnie rzecz biorąc, wszyscy saperzy wykonują tę samą pracę, jednak lider ma dodatkowe funkcje. Może nie pracować w terenie, lecz musi kontrolować cały zespół i pokazywać mu, jak pracować. Liderzy często współpracują ze wszystkimi. Kiedy pracowałam jako liderka w Chersoniu, kończyliśmy pracę na polu około 16, ale mój dzień pracy trwał do 22.

Gdzie w Ukrainie ziemia jest najbardziej zaminowana?

Dużo min znaleźliśmy w Słowiańsku, Mikołajowie i Chersoniu.

Obwody kijowski, czernihowski i sumski nie są tak zanieczyszczone jak terytoria, które były okupowane przez długi czas. Rosjanie nie zdążyli zaminować ich w takim stopniu. Ale rejon Chersonia to koszmar

Natrafialiśmy tam na wszystko, co można sobie wyobrazić, i to w bardzo dużych ilościach.

Strefy wojenne są zaśmiecone pozostałościami po walkach. Nie znajdziesz tam min przeciwpiechotnych czy potykaczy –  tylko niewybuchy. Są też pola minowe na obszarach przed pozycjami. Rosjanie zaminowali je celowo, by nie można było się do nich zbliżyć. To najbardziej niebezpieczne miejsca. Teraz okupanci tworzą kombinowane pola minowe. Są tam zarówno miny przeciwpiechotne, jak przeciwpancerne. Takie rozminowywanie zajmuje najwięcej czasu. To musi być bardzo ostrożna praca, metr po metrze.

Co czujesz, gdy przechodzisz przez zaminowany teren?

Teraz nic, wcześniej strach. Zwłaszcza w tak niebezpiecznych rejonach jak obwód mikołajowski. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam. Gdy masz większe doświadczenie, nie jest to już takie straszne. Najbardziej przeraża mnie, gdy nie wiem, z czym mamy do czynienia – bo nie wiadomo, jak się zachować w takiej sytuacji. Kiedy masz wystarczającą wiedzę, jest o wiele łatwiej, jak w każdym zawodzie. Oczywiście nie każdy zawód wiąże się z bezpośrednim zagrożeniem życia, ale w naszym kraju jest teraz wiele niebezpiecznych rzeczy.

Nie da się oczyścić całej Ukrainy

Ile czasu zajmie oczyszczenie Ukrainy z min?

Skoro nadal znajdujemy amunicję z II wojny światowej, to po tej wojnie będziemy oczyszczać terytorium przez bardzo długi czas. Usunięcie wszystkiego jest prawie niemożliwe, nierealne jest oczyszczenie wszystkich terytoriów Ukrainy do zera. Ale nadzieja w technologii. Wiem, że wiele osób zajmuje się teraz produkcją dronów, które działają jak wykrywacze min. Wiem o maszynach specjalnie wyposażonych do tego celu. Za pomocą technologii możliwe jest szybsze rozminowywanie, ale to bardzo kosztowne.

Ręcznie saper oczyszcza 12 metrów kwadratowych w ciągu dnia. Grupa – jakieś 100 metrów kwadratowych dziennie. Ile osób jest skłonnych to robić? No i jest jeszcze kwestia finansowania. Nie wszystkie społeczności mogą sobie na to pozwolić.

Jakie pułapki zastawiają Rosjanie na Ukraińców?

Zostawiają wszystko, co tylko im przyjdzie do głowy: miny, improwizowane ładunki wybuchowe itp.

Pamiętam taką pułapkę: w ziemi był granat, na nim mina przeciwpancerna, a w środku jeszcze jeden granat

Niełatwo oczyścić takie konstrukcje. Z moich obserwacji wynika, że okupanci najczęściej zostawiają miny przeciwpancerne.

Powiedziałaś, że motywacją do zostania saperką była dla Ciebie chęć oczyszczenia okolic Mariupola dla Twojej rodziny. Co jeszcze cię motywuje?

Po tym jak pracowałam w obwodach mikołajowskim i chersońskim, motywują mnie ludzie, którzy przeżyli i nadal tam mieszkają. Opowiadają mi straszne historie: gdzieś wyleciał w powietrze rolnik wraz z traktorem, gdzieś indziej mężczyzna, który spacerował po ogrodzie. W Irpieniu odwiedziłam schronisko, w którym jest wiele zwierząt, które weszły na miny i przeżyły. A ile dzikich zwierząt ucierpiało... Na przykład w rezerwacie Zalissja zginęło wiele dzików. Chciałbym zapobiec temu, co dzieje się z ludźmi i zwierzętami. Dlatego pracuję. Moja praca jest potrzebna i to mnie motywuje.

Nie zasadzę nawet kaktusa, bo by usechł

Jakie historie opowiadali Ci ludzie z terenów deokupowanych?

Straszne. Kiedy pracowałam w obwodzie kijowskim, poznałam 80-letnią kobietę. Powiedziała mi, że okupanci wyrzucili ją z domu i sami się w nim rozpanoszyli. Musiała mieszkać w stodole. Kiedy ukraińskie wojsko zaczęło ich stamtąd wypierać, na odchodnym próbowali spalić ją i dom.

Większość tych historii jest przerażająca. Wszyscy byli maltretowani, szczególnie dzieci.

Bieganie pomaga mi radzić sobie ze wszystkimi okropnościami, o których słyszę. Kiedyś dużo biegałam z tego powodu, teraz biegam mniej, bo rzadziej spotykam się z ludźmi. Ale kiedy się z nimi spotykałam, zawsze słuchałam. Ludzi trzeba słuchać bez względu na to, jak to jest trudne. Przez jakiś czas spotykałam się z psychologiam, bo też potrzebowałam się wygadać. Ale z czasem zrozumiałam, że muszę zaakceptować fakt, że taka jest moja praca – i już zawsze tak będzie.

Co jest najtrudniejsze w byciu saperem?

Życie z dala od domu. Pracujemy w systemie zmianowym, więc prawie nigdy nie ma mnie w domu. Kiedy moi przyjaciele mówią: „Może powinnaś wynająć większe mieszkanie?”, odpowiadam: „Po co? Jestem w domu siedem dni w miesiącu”. Nie mogę nawet posadzić kaktusa, bo uschnie. Ale wiem, że ludzie, którzy pracują strefie zero, są w trudniejszej sytuacji, nie ma ich w domu przez wiele miesięcy. Dlatego nie narzekam i nigdy nie żałowałam swojego wyboru. Nawet przez sekundę.

Zdjęcia z prywatnego archiwum bohaterki

20
хв

Nina Czyhrina – saperka, która biega

Ksenia Minczuk

Kostiantyn i Włada Liberowie są fotografami – dokumentalistami. Przed inwazją robili zdjęcia ślubne, uczyli sztuki fotografii i prowadzili kilka projektów edukacyjnych. Od początku wojny na pełną skalę niemal codziennie rejestrują zbrodnie wojenne popełniane przez armię rosyjską na terytorium Ukrainy. Jeżdżą do opuszczonych miast i wiosek, do najgorętszych miejsc na linii frontu, by towarzyszyć żołnierzom w akcji i pokazywać wojnę bez retuszu. Ich zdjęcia są znane na całym świecie, wiele trafiło do prestiżowych gazet i na strony internetowe.

Na froncie

Natalia Żukowska: Przed inwazją zajmowaliście się głównie fotografowaniem ślubów i innych uroczystości. Kiedy i dlaczego postanowiliście zająć się tematem wojny?

Włada Liberowa: Decyzja o dokumentowaniu wojny przyszła spontanicznie, choć nie nastąpiło to od razu. Chcieliśmy po prostu zarejestrować wydarzenia, które działy się wokół nas. Inwazja zastała nas w Odessie. Pierwsze dni były dla nas szokiem, spędziliśmy dużo czasu w piwnicy. Jednak z czasem emocjonalne wyczerpanie przerodziło się w proces twórczy. Zaczęliśmy tworzyć autoportrety na tle ściany, na której wyświetlaliśmy projektorem materiały o rosyjskich zbrodniach. Z czasem przeszliśmy do robienia zdjęć dokumentalnych. Pierwszym naszym materiałem, który został szeroko rozpowszechniony w mediach i Internecie, był ten zrobiony na dworcu kolejowym w Odessie. Kostiantyn sfotografował tam mężczyzn odprowadzających swoje żony i dzieci do pociągu ewakuacyjnego.

Przeszliście jakieś dodatkowe szkolenie?

Wielu ważnych rzeczy – zarówno tych związanych z naszym własnym bezpieczeństwem podczas filmowania na wojnie, jak z opieką medyczną – nauczyliśmy się z czasem. Zajęliśmy się też poważnym treningiem fizycznym – teraz, gdy mamy taką możliwość, ćwiczymy z trenerem. Ale wszystko to działo się stopniowo, podczas naszych wyjazdów. Na początku znaliśmy tylko podstawowe zasady, nie było czasu na bardziej metodyczne szkolenie. Nasze pierwsze dni na froncie były wypełnione ciągłym strachem.

Nie rozumieliśmy mechaniki wojny, nie potrafiliśmy rozróżniać odgłosów eksplozji. Każdy głośny dźwięk wydawał nam się sygnałem, że to już koniec
Okopy na cmentarzu

Jak radzicie sobie ze strachem?

Wciąż go odczuwamy, ale teraz jest już bardziej uświadomiony. Doskonale rozumiemy ryzyko i wiemy, jak je minimalizować. Strach jest jednym z podstawowych ludzkich odruchów, wspiera instynkt samozachowawczy, pomaga nam zachować czujność i ostrożność. Boją się nawet żołnierze, którzy na co dzień żyją pod ostrzałem.

Ale to nie jest słabość. To po prostu część ludzkiej natury, która pomaga walczyć dalej i przetrwać

Jak żołnierze w okopach reagują na obecność fotografa?

Konstiantyn Liberow: Teraz wojsko coraz częściej zaprasza nas do fotografowania konretnych jednostek. Największym zaufaniem darzą nas te, z którymi mieliśmy już udaną współpracę. To dla nas zawsze wielki zaszczyt. Co do samego fotografowania, to dla żołnierzy ludzie z aparatami fotograficznymi są bardziej ciężarem niż czymś przyjemnym, bo są za nas odpowiedzialni. Ale zdają sobie sprawę z wagi takich zdjęć, więc są wyrozumiali.

„Boją się nawet żołnierze, którzy na co dzień żyją pod ostrzałem”

Cały czas pracujecie razem, czy podróżujecie osobno w różne miejsca? Jak decydujecie, kto gdzie pojedzie?

Dość często jeżdżę sam, przy czym to wyjazdy głównie w najgorętsze rejony, gdzie sytuacja jest wyjątkowo niebezpieczna. Czasami władze same fotografują ważne wydarzenia. Tak było na przykład podczas ewakuacji w kierunku Pokrowska – dokumentowałem wtedy wydarzenia w obwodzie kurskim i po prostu nie mogłem tam pojechać. Jednak niezależnie od tego, jak gorąco jest w danym miejscu, każda podróż jest ważna, bo trzeba pokazywać światu prawdę o wojnie rosyjsko-ukraińskiej.

Zawsze staramy się uchwycić ważne momenty, które mają potężny ładunek emocjonalny i dokumentują rzeczywistość

Kiedy niebezpieczeństwo było największe?

Było wiele takich sytuacji, bo w „punkcie zero” i w miastach w pobliżu linii frontu śmierć jest zawsze na wyciągnięcie ręki. Kiedyś podczas fotografowania ewakuacji wraz z wolontariuszami znaleźliśmy się pod ostrzałem moździerzy. Innym razem utknąłem z piechotą „w punkcie zero” na trzydzieści godzin – wróg był 50-70 metrów od nas. Zaczęli do nas strzelać. Gdy tylko chłopaki przedostali się na swoje pozycje, usłyszeliśmy krzyki w radiu: „Dwóch żołnierzy rannych, jeden poważnie!”. Załadowaliśmy go do transportera i zaczął się intensywny ostrzał. Byłem w szoku. Pobiegliśmy się schronić i do rana siedzieliśmy w ciasnej ziemiance, 1,5 na 1,5 metra. Spaliśmy na siedząco, ostrzał trwał całą noc. Rano zdałem sobie sprawę, że muszę się wydostać, bo przyjechałem na front, by pokazać, jak chłopaki walczą i przeżywają. Te 15 minut to była wieczność. Największy strach na niebie budzą drony, a pod nogami – miny. Jednak mimo wszystko udało mi się utrwalić ten dzień na zdjęciach.

Ogólnie rzecz biorąc, w tym czasie mieliśmy wszystko – spotkania z grupami sabotażowymi i zwiadowczymi, walki piechoty i kontuzję Włady. Na szczęście mamy mocnych aniołów stróżów

Zostałaś ranna w grudniu zeszłego roku. Jak do tego doszło?

Włada: Pracowaliśmy wtedy w obwodzie donieckim, robiliśmy zdjęcia zniszczonych budynków i infrastruktury. W rzeczywistości wszystko to było banalne: 22 grudnia wraz z zespołem wolontariuszy przebywaliśmy w pobliżu wsi Nowoseliwka Persza. Jechaliśmy drogą w rejonie Pokrowska i nagle znaleźliśmy się pod ostrzałem. Odłamek trafił mnie w udo. To była dla mnie ciężka podróż. Dla wolontariuszy pracujących w punktach zapalnych to codzienność. Zawsze boli mnie, gdy słyszę historie o tym, jak ktoś wydostał się na własną rękę z terenów zajętych przez wroga i po przejściu 100 kilometrów w końcu znalazł się w bezpiecznym miejscu. Oczywiście też się cieszę, że ta osoba została uratowana, ale na 99 procent wiem, że dzień wcześniej wolontariusze przyszli do niej i namawiali ją do ewakuacji, ale odmówiła.

Która historia wojenna uchwycona na zdjęciach zrobiła na Tobie największe wrażenie?

Prawdopodobnie narodziny córki naszego przyjaciela Liny, żołnierza o znaku wywoławczym „Drongo”. Kostii udało się uchwycić moment ich pierwszego spotkania. Dla mnie to opowieść o tym, że miłość i życie zwyciężają nawet w czasie wojny. Jednak widok twardego żołnierza płaczącego, gdy wita na świecie dziecko, jest naprawdę poruszający.

Liberowie towarzyszyli swojemu przyjacielowi w narodzinach jego dziecka

Widzieliście, jak miasta dosłownie znikały na waszych oczach. Jakie to uczucie?

Konstiantyn: Ciężko patrzeć, jak ukraińskie miasta obracają się w ruinę. Bachmut, Wołczańsk, Czasiw Jar... Jest wiele takich miast i to naprawdę bolesne widzieć, jak Rosja ściera je z powierzchni ziemi. Mamy nawet serię zdjęć z drona, które pokazują skalę tych zniszczeń. Od września do połowy października te zdjęcia można było oglądać w Wenecji, teraz wystawa przeniosła się do Berlina. Jej celem jest pokazanie, jak wygląda pokój z Rosją i dlaczego „porozumienia pokojowe” nie mogą zostać zawarte.

Fotografujecie zarówno żołnierzy, jak cywilów. Jak reagują na obiektyw?

Z wojskowymi jest łatwiej. Jesteśmy z nimi przez całą dobę podczas misji, więc przyzwyczajają się do aparatu i rozumieją znaczenie dokumentowania tego, co się dzieje. I często zgadzają się na robienie zdjęć, nie zadając pytań.

Z cywilami często jest trudniej. Są bardziej uwrażliwieni na widok aparatu, zwłaszcza gdy właśnie doświadczyli szoku czy traumy. W takich sytuacjach ważne jest, aby być nie tylko fotografem, ale także rozmówcą, osobą, której można zaufać.

Często pomaga człowieczeństwo – po prostu siedzenie obok, rozmowa, słuchanie

Każdy reaguje na obiektyw inaczej, ale jest jedna ważna rzecz: szacunek dla człowieka i jego historii. Nigdy nie wywieramy presji, jeśli widzimy, że ktoś przeżywa trudne chwile. Najlepsze zdjęcia powstają wtedy, gdy między fotografem a fotografowaną osobą jest zaufanie.

„Mamy nawet serię zdjęć z drona, które pokazują skalę tych zniszczeń”

Co zrobiło na Tobie największe wrażenie na wyzwolonych terytoriach?

Włada: Kiedy tam trafiasz, przekonujesz się, jak wielkie barbarzyństwo i ciemność niesie ze sobą Rosja. Cały świat był wstrząśnięty zbrodniami w Buczy, ale niestety to nie jest wyjątek, lecz reguła w przypadku innych osad, do których przybywają rosyjskie wojska. Prawie każdy, kto przeżył okupację, ma historie o okrucieństwach wroga. W każdej z nich najbardziej uderzające jest uświadomienie sobie, jak okrutni potrafią być Rosjanie.

Wielokrotnie fotografowałaś ewakuację ludzi z różnych miejsc, w szczególności z Pokrowska. Jakie historie najbardziej zapadły Ci w pamięć?

Ewakuacja jest wielkim szokiem dla każdego człowieka. Zostawiasz całe swoje życie, wszystko, na co pracowałaś, i nie wiesz, czy będziesz mogła wrócić. Wtedy doświadczamy szczególnego smutku i żalu. Historie ludzi, których udało nam się uwiecznić w kadrze, są bardzo bolesne. Pokrowsk stał się schronieniem dla tych, którzy już raz, w 2014 r., stracili swoje domy z powodu wojny. I teraz, w 2022 r., ci z nich, którzy po ewakuacji znaleźli się w Bachmucie, stracili je ponownie. Oni już raz pakowali całe swoje życie do kilku worków. Pamiętam panią Antoninę, kobietę na wózku inwalidzkim. Ma cukrzycę i potrzebuje stałej opieki medycznej, dlatego musiała wyjechać. Zostawiła męża, z którym żyła przez pół wieku, bo nie chciał opuścić domu. Jest bardzo religijny i nie miał nawet telefonu komórkowego, więc nie wiadomo, w jaki sposób się kontaktują i czy kiedykolwiek się jeszcze zobaczą. Takich historii jest wiele.

Łzy rozstania, pożegnalne uściski, przerażone oczy dzieci, całe życie spakowane do kilku toreb. Takie rzeczy dzieją się każdego dnia

Widzieliście również rosyjskich więźniów. Co możesz o nich powiedzieć?

Nie rozmawialiśmy z nimi zbyt wiele, bo nie było to naszym celem, nie chcieliśmy tego robić. Robiliśmy im zdjęcia, by pokazać warunki, w jakich Ukraina ich przetrzymuje – i jak uderzająco różnią się one od warunków, w jakich przetrzymywani są Ukraińcy. Rosyjscy więźniowie żyją w Ukrainie, jak w sanatorium, i jestem pewna, że nie wszyscy z nich mieli podobne warunki w domu. Nie tylko nie cierpią w niewoli, ale nawet poprawia się ich stan zdrowia. Tutaj mają pełną opiekę, zbilansowaną dietę, mogą pracować, otrzymywać wynagrodzenie i regularnie dzwonić do domu.

To wszystko jest bardzo bolesne. To niesamowity kontrast w porównaniu z traktowaniem ukraińskich jeńców wojennych w Rosji. Ale rozumiemy, dlaczego tak się dzieje.

Ukraina jest cywilizowanym krajem europejskim, który przestrzega Konwencji genewskiej. Dla nas oraz naszych partnerów i sojuszników dobre traktowanie jeńców jest czymś ważnym

Co czujesz, gdy fotografujesz realia wojny?

Kostiantyn: W takiej chwili emocje są zazwyczaj minimalne. Musimy wykonywać naszą pracę szybko i skutecznie, zwłaszcza gdy pracujemy bezpośrednio na linii kontaktu. Wtedy ważne jest, by zachować zimną krew. Refleksja przychodzi później. I choć wojna to tragedia i ciągły ból, to często widzimy światło – nadzieję, niesamowitą miłość, oddanie. Takie momenty staramy się uchwycić.

Czy któreś z fotografii są dla Ciebie szczególne?

Zdecydowanie to zdjęcia naszych chłopaków i dziewczyn wracających do domu z niewoli. Każda wymiana inspiruje i daje nadzieję, że nic nie idzie na marne i mamy się czego trzymać.

Uwolnieni ukraińscy jeńcy

Zdjęcia z czerwca tego roku, po kolejnej wymianie, były jednymi z najtrudniejszych. Po spotkaniu i rozmowie z chłopakami przez tydzień nie mogliśmy dojść do siebie. Pamiętam, jak jeden z nich powiedział do mnie: „Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, by upewnić się, że to się nigdy nie powtórzy”.

Takie rzeczy dzieją się każdego dnia. Wielu naszych ludzi pozostaje w rosyjskiej niewoli. Niektóre z tych zdjęć trafiły do Szwajcarii na szczyt pokojowy, gdzie poruszono kwestię wymiany wszystkich jeńców. Mamy nadzieję, że te dokumentalne portrety osób, które przeszły przez piekło, skłonią naszych partnerów do zdecydowanych działań przynajmniej w tej sprawie. Nie możemy powtórzyć tego, co usłyszeliśmy od chłopaków, ale nasze zdjęcia mówią same za siebie. Schudli po 40 – 50 kg, jednak nie dali się złamać. Powtarzał to każdy z nich.

Nasze zdjęcia są dowodem, że tu i teraz dzieje się największe ludobójstwo od czasów II wojny światowej

Efekty Waszej pracy są widoczne na całym świecie. Jakie jest główne przesłanie, które macie dla społeczeństwa?

Włada: Naszym głównym celem jest dokumentowanie zbrodni i pokazanie prawdy. Rosja jest wrogiem. W cywilizowanym społeczeństwie nie ma miejsca dla organizacji terrorystycznych, należy je powstrzymać. Chłopaki i dziewczyny na pokazywani naszych zdjęciach powinni czuć, że my, przebywający z tyłu, wiemy, dlaczego i po co tam są. I że jest nam to potrzebne, bo inaczej znów stracimy nasz piękny kraj, kulturę i niepodległość na kilka pokoleń – jeśli nie na zawsze. A skoro oni tam są i walczą za nas, to my musimy walczyć dla nich.

Andrij Smolenski stracił oczy, ręce i ucho

Musimy walczyć z korupcją, z przypadkami nieporządku i niesprawiedliwości w brygadach, z podejrzanymi przetargami, zamówieniami... Musimy walczyć, a nie czekać na powrót wojska i przywrócenie porządku. Te procesy powinny odbywać się równolegle i jednocześnie. A wtedy, gdy w końcu dojdzie do negocjacji, po pierwsze, odbędą się one na naszych warunkach, a po drugie – nikt nigdy nie będzie już pytał, czy państwo, o które tak ciężko walczyliśmy, było tego warte. Tak, było. Bo sami je zbudujemy. Musimy też pamiętać, że każdego dnia nasi żołnierze wykonują nadludzki wysiłek, by zapewnić nam normalne życie. Pamiętanie o nich i wspieranie ich to minimum tego, co możemy zrobić, by im podziękować.

Wszystkie zdjęcia prezentujemy dzięki uprzejmości Włady i Konstiantyna Liberowów

20
хв

„Zdjęcia, które krzyczą": jak Liberowie dokumentują wojnę

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Paweł Kowal: Żołnierze KRLD w wojnie z Ukrainą to dowód na plan większej wojny

Ексклюзив
20
хв

Co będzie jutro?

Ексклюзив
20
хв

Odliczanie dla Scholza

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress