Exclusive
20
min

Ukraina nie przetrwa bez ukraińskich książek. Dlatego trzeba je wydawać za wszelką cenę

Jak ukraińskie wydawnictwo radzi sobie podczas wojny? Jak udaje mu się sprzedawać książki za granicą i dlaczego dla jego pracowników opuszczenie Charkowa byłoby równoznaczne ze zdradą? Rozmawiamy z Wiktorem Krugłowem, dyrektorem generalnym Wydawnictwa „Ranok”

Julia Malejewa

Ukraińscy żołnierze czytają książki wydawnictwa „Ranok”. Zdjęcia z prywatnego archiwum

No items found.

Wydawnictwo „Ranok” specjalizuje się książkach dotyczących edukacji, metodyki i w literaturze dziecięcej. Tworzy podręczniki, encyklopedie – i światowe bestsellery, które wysyła obrońcom Ukrainy. Kiedy 23 maja podczas ostrzału Charkowa została zniszczona tamtejsza drukarnia „Faktor-druk”, wśród 50 tysięcy zniszczonych ukraińskich książek znajdował się cały nakład podręczników do siódmej klasy do języka niemieckiego, które „Ranok” miał dostarczyć do regionów następnego dnia. Wiktor Krugłow, dyrektor generalny wydawnictwa, obiecał jednak, że przed początkiem nowego roku szkolnego zdążą przygotować nowe podręczniki.

18 czerwca prezydent Wołodymyr Zełenski podpisał projekt ustawy pozwalającej Ukraińcom, którzy w tym roku ukończyli 18 lat, kupować książki o wartości 908 hrywien za pośrednictwem specjalnej aplikacji „Dia”. Wiktor Krugłow jest przekonany, że będzie to potężna inwestycja w wydawanie książek. Sestry rozmawiała z nim o tym, jak ukraińscy wydawcy nauczyli się pracować pod ostrzałem i w obliczu ciągłych przerw w dostawie prądu. I o tym, jak książki stają się dla Ukraińców wsparcie w ciężkich czasach.

Już nie jest wszystko jedno, w jakim języku czytasz

Julia Malejewa: Z jakimi wyzwaniami mierzą się dziś wydawcy książek w Ukrainie?

Wiktor Krugłow: Obecna sytuacja ma zarówno pozytywne, jak negatywne strony. Zacznę od pozytywnych, ponieważ jestem z natury optymistą. Jeśli chodzi o rozwój biznesu wydawniczego i popyt na ukraińskie książki, wszystko wygląda dziś znacznie lepiej niż przed 2014 rokiem.

Według moich szacunków i szacunków innych ekspertów udział literatury rosyjskiej i rosyjskojęzycznej w rynku w tamym czasie wynosił od 60 do 70%. Były to książki importowane do Ukrainy lub drukowane tutaj przez filie rosyjskich wydawnictw. Rosyjski biznes wydawniczy wywierał silną presję na ukraiński przemysł księgarski, w szczególności pod względem skali, ponieważ literatura rosyjskojęzyczna była drukowana w dużych nakładach.

Była jeszcze jedna kwestia, która nie jest już tajemnicą:

Rosyjskie wydawnictwa wykupywały prawa autorskie do tłumaczeń światowych bestsellerów nie tylko na język rosyjski, ale także na ukraiński – choć po ukraińsku ich nie publikowały

W rezultacie przekłady słynnych dzieł pojawiały się na naszym rynku najpierw w języku rosyjskim, a ich ukraińskojęzyczne wersje musiały czekać bardzo długo.

I chociaż po 2014 r. ludzie zaczęli czytać po ukraińsku, do 2022 r. wiele osób nie dbało o to, czy czytają po ukraińsku czy rosyjsku, o ile książka była dostępna w którymś z tych języków. Po 2022 roku wszystko się zmieniło. I nawet jeśli istnieje wybór między czytaniem po rosyjsku lub angielsku, wiele osób wybierze angielski.

Rosyjskie książki nie są teraz sprzedawane w księgarniach z powodu zakazu importu. I bardzo dobrze. Co więcej, istnieje duże zapotrzebowanie na ukraińskie produkty kulturalne: książki, spektakle, filmy. Oczywiście, w Internecie jest wiele rosyjskich treści, ale myślę, że pozbędziemy się ich w ciągu kilku lat.

Drukować książki na generatorach

A negatywne strony?

Oczywiście, jest ich wiele. W czasie wojny bardzo trudno publikować książki i brać udział w wystawach, zwłaszcza za granicą. Ale „Ranok” jeździ do Frankfurtu, Londynu i Warszawy. W Londynie ludzie podchodzili do naszych stoisk, patrzyli na książki i mówili ze współczuciem: „Nie możecie teraz pracować”. A my pokazywaliśmy im książki wydane w 2024 roku. Zachodzili w głowę, jak to możliwe.

Branża wydawnicza nauczyła się pracować online, umowy są również zawierane online. Obecnie największym problemem jest to, że duże wydawnictwa znajdują się w Charkowie, gdzie są problemy z prądem i Internetem.

Kiedyś zadzwoniłem do operatora komórkowego, by dowiedzieć się, dlaczego w pobliżu jest wieża telefonii komórkowej, ale nie ma Internetu. – Bo tam nie ma prądu – usłyszałem. Podłączyliśmy więc wieżę do naszego generatora i zapewniliśmy połączenie nie tylko sobie, ale także niektórym mieszkańcom Charkowa

Nasi redaktorzy nauczyli się podłączać akumulatory samochodowe do zasilaczy awaryjnych, co pozwala im pracować przy komputerach przez 5-7 godzin. Wszystkim naszym pracownikom i autorom, którzy cierpią z powodu przerw w dostawie prądu, zapewniamy światłowodowy Internet – mają do niego dostęp nawet bez elektryczności.

Ale największym problemem jest to, że książka to przedmiot fizyczny. Trzeba ją wydrukować i gdzieś przechowywać. Nasz magazyn w Charkowie ucierpiał już dwukrotnie. Kilka tysięcy metrów kwadratowych powierzchni zostało uszkodzonych, a na dodatek włączył się system przeciwpożarowy i wszystko zalał wodą.

Teraz trzymamy więc książki i papier w kilku miejscach w różnych magazynach w Ukrainie: w Kijowie, Łucku, we Lwowie itd. Opracowaliśmy rozproszony system przechowywania książek, byśmy mogli „przełączać się” z jednego magazynu na drugi. W dzisiejszych czasach nie ma w Ukrainie bezpiecznego miejsca.

Przechowujemy wszystkie nasze pliki w chmurze, co również wymaga ogromnych zasobów, bo nasze treści są mierzone w terabajtach i muszą być przechowywane w sposób umożliwiający dostęp do nich.

No i oczywiście jest problem z drukarniami. „Faktor-druk” jest trzecią drukarnią zniszczoną przez Rosjan od początku inwazji na pełną skalę. Straty sięgają milionów hrywien. 23 maja spłonął prawie cały nakład nowego podręcznika do nauki języka niemieckiego dla siódmej klasy. Następnego dnia planowaliśmy dostarczyć go do regionów. Papier, który przywieźliśmy do druku kolejnego wydania, również został zniszczony – a także około tuzina tytułów dla dzieci, które były tam drukowane.

Najgorsze jednak jest to, że w drukarni zginęli ludzie, a wielu innych zostało rannych. Takich specjalistów trzeba szkolić latami, to bardzo duży cios dla całej branży wydawniczej.

Jak sobie z tym wszystkim radzicie?

Staramy się dywersyfikować działania: importujemy papier tylko w takiej ilości, jakiej potrzebujemy, drukujemy w różnych drukarniach, nie tylko w Charkowie. To duże wyzwanie, ponieważ teraz musimy włożyć wiele wysiłku w planowanie i logistykę. Wcześniej nie pochłaniało to tak dużej części naszych zasobów.

Często jesteśmy pytani: „Dlaczego nie chcecie się przeprowadzić?” Myślę, że to byłaby zdrada Charkowa. Łatwo przenieść komputery, ale przecież ludzie tu zostaną. Wielu pracowników ma rodziców, którzy nie chcą lub nie mogą wyjechać, niektórzy mają zwierzęta. A ewakuacja całego miasta jest niemożliwa. 

Nasi pracownicy mówią więc: „Nie wyjeżdżamy. Pomyślmy lepiej o tym, jak wzmocnić obronę powietrzną i co zrobić z tymi dronami zwiadowczymi”

Wspomniał Pan o generatorach, bateriach i światłowodowym Internecie. Jakie inne rozwiązania wdrożyliście?

Mamy umowy z przestrzeniami coworkingowymi wyposażonymi w schrony przeciwbombowe, elektryczność i Internet – nasi pracownicy mogą tam pracować. Wiemy jednak, że w Charkowie nie ma obecnie ani jednego bezpiecznego miejsca. Zdarza się, że alarm trwa cały dzień. Staramy się też zapewnić naszym ludziom wsparcie psychologów.

Książki są teraz bardzo drogie.

Koszty papieru, energii elektrycznej i druku znacznie wzrosły. Wcześniej udział kosztów energii elektrycznej w wydatkach drukarni był nieznaczny, teraz może sięgać 20%, bo drukowanie na generatorach jest drogie.

Dlatego jeśli mówimy o dostępie do literatury dla Ukraińców, musimy pomyśleć o uzupełnieniu zbiorów bibliotek, biorąc pod uwagę to, że nie mają one pieniędzy na zakup nowych książek. Musimy się zastanowić, jak im pomóc. Być może powinniśmy zaangażować społeczność europejską.

Czytanie książek to przecież także spokój psychiczny. Kiedy czytamy, przenosimy się do wyimaginowanego świata. Jest takie piękne powiedzenie: „Im więcej książek przeczytałeś, tym więcej żyć przeżyłeś”. Może właśnie dlatego rośnie popyt na ukraińskie książki – ludzie potrzebują oderwać się od swoich problemów.

Świat czeka na ukraińskie książki

Robicie coś poza klasyczną, drukowaną książką?

W 2022 roku zdaliśmy sobie sprawę, że dzieci muszą się uczyć, bez względu na wszystko. Dlatego opracowaliśmy elektroniczne aplikacje podręczników z dodatkami wideo i audio. To interesujące rozwiązanie dla dzieci, ponieważ mają nie tylko podręcznik w formacie PDF, ale też podręcznik interaktywny. Mogą z niego korzystać również dzieci przebywające za granicą. Tak więc teraz jednocześnie publikujemy zarówno książki papierowe, jak ich wersje elektroniczne.

Jeśli chodzi o audiobooki, eksperymentujemy ze sztuczną inteligencją, ponieważ nagrywanie dźwięku nie jest tanie: studio, miksowanie, narrator. Nagranie audiobooka trwającego 3-4 godziny zajmuje około tygodnia, co przekłada się na duże koszty.

Jaki jest popyt na ukraińskie książki za granicą teraz, gdy z kraju wyjechało wielu Ukraińców z dziećmi? 

Eksport naszego wydawnictwa znacznie wzrósł. Wcześniej eksportowaliśmy 5-10 tysięcy książek, teraz ponad 100 tysięcy. Nasze książki trafiają do prawie wszystkich krajów europejskich: Szwecji, Niemiec i Wielkiej Brytanii.

Czytelnicy mogą kupować je na naszej stronie internetowej, ale niemal wszystkie zagraniczne strony internetowe mają książki w języku ukraińskim. Rozmawiamy z urzędnikami konsularnymi i bibliotekami za granicą, aby również mogli kupować książki dla Ukraińców tam mieszkających.

Chciałbym więc zaapelować do Ukraińców, którzy zostali zmuszeni do wyjazdu do innych krajów.

System biblioteczny zamawia książki, o które proszą ludzie. Jeśli więc mieszkasz za granicą, przyjdź do lokalnej biblioteki i poproś o książki w języku ukraińskim. Jeśli będzie wiele takich próśb, biblioteki będą musiały je kupić

Bo to ważne, by nasi rodacy, którzy wyjechali, rozmawiali ze swoimi dziećmi po ukraińsku – by one ukraińskiego nie zapomniały. Te dzieci są przecież przyszłymi ambasadorami Ukrainy.

No items found.

Dziennikarka, dyrektorka i redaktorka naczelny IA „VSN”, wcześniej korespondentka IA „Volyn News”. Absolwentka kursu „Ekonomia, rynki i analiza danych” Centrum Dziennikarstwa Kijowskiej Szkoły Ekonomicznej. Magister filologii ukraińskiej.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
Mateusz Wodziński „Exen”, Donieck, portret

Aldona Hartwińska: Funkcjonujesz w przestrzeni medialnej, głównie w mediach społecznościowych. Zgromadziłeś spore audytorium, ale nie zawsze są to ludzie Tobie przychylni. Krótka lektura komentarzy pod twoimi postami na “X” i można tam znaleźć nawet i groźby. Jak sobie z tym radzisz? Przede wszystkim, co odpowiadasz tym, którzy krzyczą „To nie jest nasza wojna, to nigdy nie dotrze do Polski, pomagaj polskim dzieciom!”.

Mateusz Wodziński „Exen”: Po pierwsze - nie odpowiadam, ignoruję. Ale jeśli rzeczywiście miałbym odpowiedzieć… Trochę w tym jest racji, że to nie jest nasza wojna, wojna Polski. Ale ja od samego początku podchodzę do tego tak, że żyję w konkretnym miejscu w Polsce, czyli na pograniczu. U nas jest inna sytuacja, niż w pozostałej części kraju, gdzie wojna rzeczywiście nie jest aż tak odczuwalna. Natomiast ja mam u siebie od ponad trzech lat kryzys migrancki. Jest pełno wojska, policji, służb wszelakich. Kiedy zaczęła się pełnoskalowa inwazja już wiedziałem, że jeśli wojna rozciągnie się na całe terytorium Ukrainy, czyli do naszej granicy, to także nasze miejsce nie będzie bezpieczne. Bo to, że do Warszawy ta wojna nie dotrze - było dla mnie jasne. Ale jasne jest też, że pojawiłaby się taka szara strefa, przygraniczny pas. Niebezpieczny i nieprzewidywalny.

Czyli myślisz, że jeśli Ukraina nie zatrzyma Rosji, to jej wojska pójdą dalej, na kraje bałtyckie? Zrobią sobie przejście do Królewca?

Nie wiem, jakby to się wszystko potoczyło, ale to nie musiałaby być wojna pełnowymiarowa. Żebyśmy lokalnie odczuli jej skutki, wystarczy, że dotrze do naszej granicy. A to byłyby jakieś prowokacje, a to by coś spadło za naszą granicą częściej, niż to się dzieje teraz. A to grupa rosyjskich żołnierzy “zabłądziłaby”, by źle znak przeczytali i pojechali w prawo do nas, a nie w lewo tam, gdzie chcieli.

Właśnie dlatego zacząłem pomagać Ukraińcom. Wszystko zaczęło się w czerwcu 2022 roku.

Zrobiłem to trochę w podziękowaniu za to, że udało im się wybronić stolicę i odepchnąć Rosjan, i tę wojnę 1500 kilometrów od nas

Gdy zaczęła się okupacja obwodu kijowskiego, nie wiadomo było, co będzie dalej. Czy zajmą Kijów i pójdą na zachód? Im wojna jest dalej od naszych granic, tym my jesteśmy bezpieczniejsi.

Pierwszy samochód zawiozłeś do Kijowa. Dlaczego jeździsz coraz dalej i dalej?

Im więcej ukraińskich żołnierzy poznawałem, im więcej samochodów im zawoziłem, tym sprawniej się poruszałem po Ukrainie. Ale to nie było tak, że zawiozłem auto do Kijowa, a już na następnym wyjeździe byłem w Bachmucie. Przesuwaliśmy się powoli, kawałek po kawałku dalej. Do Bachmutu pojechaliśmy w styczniu 2023 roku. No i tam, rzeczywiście, zobaczyłem prawdziwą wojnę na żywo.

Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Co to znaczy?

Tam był może… kilometr do Rosjan? Było bardzo głośno i bardzo niebezpiecznie. 

Ale to był pierwszy raz, kiedy usłyszałeś artylerię?

Nie, słyszałem wcześniej. Ale nie tak blisko, nie tak, że spadało wszędzie i co kilka sekund.

W każdym swoim poście w mediach społecznościowych podkreślasz, że teraz się już nie cofniesz, że będziesz pomagać dopóki ostatni Rosjanin nie opuści okupowanych przez nich terytoriów. Miałeś kiedykolwiek moment zwątpienia: po co ja to robię?

Ciągle zadaję sobie to pytanie. Dlatego jestem tu może setny raz i żyję. Mówi się, że są dwie „szkoły” pomagania. Można pomagać z głową, jak my. Czasem faktycznie podjeżdżamy dosyć blisko linii frontu, bo trzeba. Ale można umówić się pięć, dziesięć kilometrów dalej. Można pomagać dużo bardziej bezpiecznie i nie ryzykować. 

Byłeś w prawdziwym niebezpieczeństwie?

Kilka razy. I takich sytuacji przybywa. Kiedyś była artyleria lub po prostu człowiek miał pecha. Raczej nikt bezpośrednio w ciebie nie celował, ale jak spadło gdzieś blisko, można było dostać odłamkiem. Teraz jest już zupełnie inaczej. Jeśli auto porusza się bliżej linii frontu, to Rosjanie na nie polują. 

Mówisz o dronach kamikadze?

Artyleria dalej jest zagrożeniem, bo dalej strzelają z GRAD-ów czy moździerzy. Ale trzeba mieć naprawdę pecha, żeby im się udało trafić w ciebie, szczególnie jak przemieszczasz się samochodem. A z dronami jest tak, że wystarczy, że operator takiego drona, który ma pogląd w kamerce na żywo cię wypatrzy, od razu zaczyna się polowanie.

Polował na ciebie dron?

Tak, raz. To było jakieś trzy miesiące temu. Byliśmy na drodze między Toreckiem a Nju-Jorkiem. Wszystko, jak widzisz, skończyło się szczęśliwie, bo siedzę przed tobą, ale ta sytuacja uświadomiła mi, że to już jest zupełnie inna wojna niż ta sprzed roku. Doszliśmy do takiego momentu, że bezpieczniej jest siedzieć na pozycjach, w okopach, niż z nich wyjechać poza strefę działań wojennych. Wcześniej mogliśmy wjechać do Bachmutu i znaleźć się w odległości kilometra od Rosjan. W tej chwili sama droga w kierunku frontu, w dość sporej odległości od linii, jest już bardzo niebezpieczna. 

My wolontariusze też kiedyś umieliśmy się poruszać w miarę bezpiecznie, by zminimalizować zagrożenie z artylerii. 

A teraz jeśli namierzy cię, to ciężko przed nim uciec.

Wojna się zmieniła. Wojna dronów, wojna technologiczna, informacyjna. Ale jak zmienił się Exen? Kim jest teraz, po tych trzech  latach pełnoskalowej inwazji?

Mimo obciążenia psychicznego i fizycznego wciąż się dobrze czuję blisko frontu. W takim sensie, że strach choć ciągle jest ze mną, nie paraliżuje mnie. 

Albo dajesz sobie z nim radę, albo to po prostu nie jest dla ciebie i rezygnujesz. Ja nie zrezygnowałem i nie zamierzam.

Mateusz Wodziński „Exen”. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Czyli strach wciąż jest, nie zniknął?

No, pewnie, że jest. Tym bardziej, jeśli jedziemy w cztery czy pięć osób to dochodzi jeszcze strach o innych, za których jestem odpowiedzialny. Często są to też ludzie, którzy są pierwszy albo drugi raz w tak niebezpiecznym miejscu. Oni nie do końca rozumieją sytuację. Ja też nie wiem, jak się zachowają, gdy znajdą się w bezpośrednim zagrożeniu. Ale to nie strach, jaki odczuwają żołnierze: non stop, dzień w dzień gdzieś na pozycji kilkadziesiąt metrów od wroga. Tego nie mogę sobie nawet wyobrazić. Nas strach dopada na chwilę, w momencie, w którym podjeżdżamy, żeby zostawić auto. Potem wracamy w bezpieczne miejsce, możemy odreagować. A żołnierze tkwią w tym, nie wiedząc nawet jak długo jeszcze. 

Ale oni się też do tego strachu trochę przyzwyczaili.

Do wszystkiego się można przyzwyczaić, ale strach nie znika. Niedawno poszła w mediach informacja, że Rosjanie weszli do Kupiańska. Ja tam byłem, w mieście, dosłownie półtora tygodnia wcześniej. A tam? Mnóstwo ludzi. Sklepiki pootwierane, stragany działają, życie się toczy. Tam zostali starsi ludzie, niedołężni, którzy na pewno nigdzie się nie ruszą. Może nie mają dokąd, może nie chcą być dla nikogo ciężarem. Będą siedzieć w piwnicach. 

Dla ukraińskiego wojska cywile w takim miejscu to problem, utrudniają działania, uniemożliwiają użycie takiej siły, jaka byłaby potrzebna w danym momencie. Rosjanie w ogóle z cywilami się nie liczą, po prostu zabijają ich.

A Ukraińcom zależy na obywatelach. Wiele razy słyszałem historie o tym, że trwały walki w mieście i nagle z piwnicy wychodzi cywil, i żołnierze wstrzymują ogień, bo gość sobie po prostu stał na ulicy 

A Rosjanie takiego dylematu nie mają, po prostu nie przerywają ognia. Ja sam na własne oczy widziałem cywili w takich miejscach, w jakich ich dawno nie powinno być. To jest najlepszy dowód na to, że człowiek może przyzwyczaić się do wszystkiego. Bo jeśli oni przywykli do takiego życia, że siedzą non stop w piwnicach, gdzie spadają ciągle rakiety… 

Przekroczyłeś już okrągłą liczbę: 280 samochodów, dostarczonych dla ukraińskiej armii. Teraz cel to 300. Kiedy wiozłeś swój prywatny samochód Kijowa myślałeś, że to mogłoby się tak rozwinąć, że w Polakach jest taka siła, że będą wspierać Cię na tak ogromną skalę?

Nie. Planowałem zawieźć swoje pierwsze auto, Grand Vitarę. Jednocześnie założyłem zrzutkę na kwotę stu tysięcy złotych. Pomyślałem sobie, że jeżeli pokażę, że dowiozłem swoje auto, to może ktoś będzie chciał wesprzeć zakup trzech kolejnych. Na początku to szło bardzo powoli. Był czas wakacji, na pozycje bojowe w niektórych przypadkach można było dojechać normalnie osobówką. Ale kiedy przyszła jesień i deszcze, zrobiło się mega błoto, to na frontowe drogi wjechały pick-upy. One robiły absolutnie wszystko: woziły żołnierzy na pozycje, ewakuowano na nich rannych, nawet z nich strzelano. Wtedy też każdy w Polsce zobaczył, że tam są naprawdę trudne warunki i te samochody są po prostu potrzebne. Dzięki temu, że woziłem te samochody już czwarty miesiąc to zdobyłem zaufanie. 

Stanisław, Jasiek, Daniel, Exen i Aldona. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Akcja rozrosła się do takich rozmiarów, że ty sam w tej chwili mało co innego ogarniasz, poza samochodami. Z czego żyjesz?

Na początku jeszcze pomagałem i pracowałem. Ale teraz nie ma już czasu na normalną pracę. Z pół roku temu przyszedł z pomocą Patronite. Od tamtego czasu moimi pracodawcami są ludzie, którzy wpłacają tam pieniądze.

Wierzyłeś, że tak się to potoczy? Że aż tylu Polaków będzie chciało cię wesprzeć?

No, aż tylu - nie. Wyszło nieźle, cieszę się. Dlatego możemy dalej jeździć i pomagać.

Jak od środka wygląda wasza praca? Ile samochodów kupujecie ze zbiórki?

Zbiórka jest jedna i ta sama, od samego początku, od czerwca 2022 roku i ona trwa. Ludzie wpłacają pieniądze, a ja za nie kupuję auta. Jeśli uzbiera się na tyle duża kwota, że mamy gotowe dwa czy trzy auta, to zawozimy je na front. Staramy się wszystko na bieżąco dokumentować w trakcie podróży - ludzie lubią wiedzieć, co się dzieje z ich pieniędzmi. Więc mamy metodę: ile uda się uzbierać kasy, tyle będzie samochodów. Bo jest też druga droga: przyjmować „zamówienia”, czyli zgadzać się na pomoc konkretnej jednostce, a potem szukać odpowiedniej kwoty. I to jest najlepsza droga do tego, by się po prostu zaorać. Bo kolejka jest długa, zapotrzebowania nigdy nie zabraknie. Dlatego ja staram się nikomu nic nie obiecywać, a o samochodzie mówić wtedy, kiedy ono już fizycznie jest.

Ty też starasz się bardzo różnicować tą pomoc, by trafiała do różnych jednostek na Donbasie, Zaporożu, Sumszczyźnie czy Chersoniu. Tych jednostek, którym przekazałeś auta jest bardzo dużo. Choć masz swoich ulubieńców, czego nie ukryjesz np. Trzecią Brygadę Szturmową. Jak oceniasz, komu jest bardziej potrzebny samochód?

Trudno powiedzieć. Trzecia Brygada Szturmowa to po prostu bezpieczny wybór. Z nimi mam pewność, że auto będzie wykorzystane do tego, do czego my je przygotowaliśmy i że będzie używane na froncie. Bo to jest porządna, profesjonalna brygada. Jest ogromna i potrzebują dużo aut.

Czyli dla ciebie najważniejsze jest to, żeby mieć pewność, że żona dowódcy nie będzie jeździła tych samochodem po Lwowie, bo takie przypadki niestety nie raz widzieliśmy. Bo to się zdarza, nie tylko w Ukrainie. Wojna do świetna okazja, by się dorobić, a niektórzy cynicznie do wykorzystują. 

Są takie sytuacje, można by o tym długo rozmawiać. Ale my już wypracowaliśmy optymalną strategię. Dobrze wiemy, komu przekazujemy auta, później mamy kontakt z obdarowanymi, chwalą się zdjęciami czy filmikami. Czasem proszą o jakieś części do tych samochodów.

Choć my staramy się, żeby przywozić najlepsze i najdroższe auta, żeby nie stały w warsztatach.

Mówiłeś nie raz, że będziesz na froncie dopóki będzie tam choć jeden Rosjanin. Czyli do kiedy? Kiedy to się wszystko skończy?

Ja już dawno przestałem zadawać to pytanie, bo tutaj nikt na pewno nie wie, kiedy to się skończy. To się ciągnie już tak długo, że zadawanie tego pytania nie ma sensu.

Ale, tak, ja będę tutaj do końca. Do tego momentu, aż przestanę być potrzebny
20
хв

Exen: Będę na froncie tak długo, aż znikną stamtąd wszyscy Rosjanie

Aldona Hartwińska
pole, Izium, ostrzał

Luty 2023

Vova i Katja czekają na nas na pozostałościach przystanku autobusowego. Dostrzegam ich z daleka, bo miasto po tej stronie rzeki jest jeszcze wymarłe i to jedyne żywe dusze w pobliżu. Starsza pani w niebieskiej kurtce nerwowo przebiera nogami. Mężczyzna, ubrany na czarno, wlepia wzrok w nasz nadjeżdżający samochód ze spokojną miną. Może mieć nieco ponad czterdzieści lat, ale zmęczenie na twarzy i zmarszczki dodają mu powagi. 

Wiedzą o nas tylko tyle, że jesteśmy wolontariuszami z Polski. Decydują się przyjąć nas na noc, bo podróżowanie po zmroku tymi rejonami jest niebezpieczne. Choć miasto jest już wyzwolone spod rosyjskiej okupacji, to wciąż zdarzają się tu ataki rakietowe. Dziwi mnie, że ktoś chce przyjąć zupełnie obcych ludzi do siebie do domu, ale zmrok zapada tak szybko, że jestem w stanie niemal wyczuć ogarniającą nas ciemność.

Atak zombie?

Izium. To właśnie stąd pochodzą obrazy masowych grobów w lesie, odkrytych po wyzwoleniu miasta. W jednym z nich znaleziono czterysta pięćdziesiąt bezimiennych ciał, zasypanych ziemią, pod którą próbowano ukryć bestialstwo. Obrazy tak bliskie zdjęciom z naszych podręczników do historii. Większość z pomordowanych zmarła gwałtowną śmiercią, a część z nich nosiła ślady po torturach i egzekucji - liny zaciśnięte na szyi, ręce skrępowane za plecami, okaleczone genitalia. My umiemy to dobrze nazwać po imieniu: zbrodnia wojenna. Trudno sobie wyobrazić, że obok miejsca takiej tragedii, kiedy jeszcze trwają ekshumacje, a okolica jest zaminowana i pełna niebezpiecznych odłamków po wybuchach bomb, zaczyna wracać życie. Do zniszczonego miasta, podziurkowanego jak sito, wracają zmęczeni tułaczką mieszkańcy, którzy mogą już tylko wrócić, bo iść dalej nie mają dokąd.

Za dnia udało mi się zobaczyć główną arterię miasta. Spacer centrum Izium zmusza mnie do myśli, że jestem na jakimś planie filmowym, w otoczeniu doskonale przygotowanej scenografii. Film postapokaliptyczny, może atak zombie, przed którymi uciekli mieszkańcy. Sklepowe szyldy, pozrywane, skrzypią na wietrze, dyndając w tę i z powrotem. Wokół rozbite na pół budynki, wypalone okna jak wyłupione z oczodołów oczy, świecące pustką. Na centralnym placu stoi kawiarenka, a dokładniej jej szkielet - okrągły stelaż bez szyb i drzwi, z zerwanym dachem. Przy tym, co mogło być wcześniej wejściem do kawiarenki, stoi podziurkowana lodówka z lodami “Chreszczatyk”. Na przeciwległej ścianie musiała być kuchenka, a może grill. Na ziemi - dywan z potłuczonego szkła.

Nie ma wokół mnie budynku, który nie nosiłby śladów eksplozji. Wszędzie te małe, czarne dziurki po odłamkach, jak jakaś uciążliwa wysypka, której nie można ukryć

Do moich uszu docierają krzyki. Ale nie ból, czy przerażenia. Raczej zaciętej rywalizacji. Idę w kierunku głosów, a moim oczom ukazuje się potężny budynek szkoły. Dwa skrzydła i front z eleganckim portalem, układają się w literę “U”, tworząc dziedziniec. Pewnie tu odbywały się rozpoczęcia i zakończenia roku szkolnego, apele i świętowanie ważnych wydarzeń. Dziś szkoła, jak wszystkie inne budynki, jest podziurkowana jak sito, świeci czerwoną cegłą spod białej, odrapanej farny, a dach kompletnie spalony. Chcę wejść do środka, ale przez dziury w okiennicach dostrzegam boisko. Ośmiu chłopców gra w piłkę nożną. Pośród ruin i ciszy tego miasta-widma, krzyczą do siebie, mam wrażenie, że chyba się do siebie nawet uśmiechają.

Izium. Zdjęcie: Aldona Hartwińśka

Dożywanie, nie życie

Zapada ciemna noc. Z przygaszonymi światłami turlamy się samochodem po dziurawej, piaszczystej drodze, śladem za naszymi gospodarzami, którzy prowadzą nas do dzisiejszego schronienia. Do Katii i Wowy dołączyła jeszcze sąsiadka i jej córka, choć w świetle przytłumionych reflektorów widzę tylko ich nogi.

Dom Katii ma zabite deskami okna, spod których dociera do moich oczu delikatna smuga jarzeniówki. Kiedy wysiadamy proszą nas, żebyśmy nie rozpalali więcej świateł. Tutaj, gdzie jesteśmy, lepiej nie zdradzać swojej obecności. Nad samym Izium często latają rosyjskie drony, a po tej stronie rzeki do wroga jest jeszcze bliżej. Wokół jest pusto i głucho, słychać jedynie szczekanie psów. Większość mieszkańców wyjechała stąd do Charkowa, Lwowa czy Polski. Ci, którzy zostali i przetrwali okupację, raczej dożywają, niż żyją. Sama okupacja trwała pół roku, wówczas w mieście przebywało piętnaście tysięcy osób.

Wspinamy się po kamiennych schodach do przedsionka. Czuję zapach wilgoci, zastałego i stęchłego powietrza, starych mebli. Zapach, jaki przypomina mi drewnianą chatę dziadka w Beskidzie Sądeckim. Zapach wsi, trochę też i biedy, który nie jest mi obcy. Czuć, że życie tutaj jakby zamarło, zatrzymało się. W przedsionku stoi maleńka, stara lodówka i metalowy zlew z wiadrem pod spodem, do którego zlatuje woda. Katja stawia czajnik na maleńkiej kuchence z podwójnym palnikiem i zaprasza nas do środka. W saloniku stoi rozkładana kanapa, a za nią dywan na ścianie. Stoją też regały z książkami i porcelaną. Mnóstwo zdjęć - na kilku z nich widzę ładną, młodą dziewczynę i uśmiechniętego chłopczyka. Pustka w tym domu teraz wybrzmiewa znacznie mocniej.

- Ludzie znikali. Nie wiadomo gdzie. Czasem ich zabierali, czasem po prostu znikali. Wojskowych oni od razu rozstrzeliwali - opowiada Wowa - Ale najbardziej poszkodowane były młode dziewczyny. To je teraz wykopują w tym lesie. Pobite i zgwałcone

Niektórzy ludzie, w dzień wkroczenia Rosjan do miasta, schodzili do piwnic i tam siedzieli miesiącami. Niektórzy okupanci wchodzili do domów, wyrzucali mieszkańców, i po prostu zaczynali sobie tam mieszkać. Ale nie przychodzili do każdego domostwa. Wybierali sobie raczej te piętrowe, ładne, bardziej luksusowe, z których można było też coś ukraść. A wynosili wszystko - telewizory, mikrofalówki, pralki. Kiedy rosyjscy wojskowi podchodzą pod dom Katii, pijani i z bronią, jej córka najpierw przerzuca przez okno synka, potem wyskakuje sama. Przebiegają podwórko za domem i przeskakują przez płot. Udaje im się zabrać z niemal ostatnim transportem, którym ewakuują się uciekinierzy, i wyjeżdżają z miasta. Są bezpieczni. Ale wtedy Katia widzi ich po raz ostatni. Zostały jedynie zdjęcia na regałach, oparte o porcelanowe filiżanki.

Tu żyją ludzie, dzieci

Na rozmowach zastaje nas głęboka noc, a zmęczenie zaczyna nakrywać nas falami. Dostajemy jeszcze herbatę i kanapki. Sprawdzamy balistykę - hełmy, kamizelki kuloodporne. Kontrolujemy zawartość osobistych apteczek. Kiedy gaśnie światło, ja długo nie mogę zasnąć. Leżę w swoim śpiworze i myślę tylko o tym, że rano ruszamy w kierunku Bachmutu. Patrzę w sufit i wtedy po raz pierwszy pomyślę: po co ja to w ogóle robię? Ale motywacja przychodzi o poranku.

Chwilę po wschodzie słońca pod dom Katii przychodzi Wowa. Wie, że za chwilę wyjeżdżamy, ale uważa, że powinniśmy przejść się razem z nim. Żadne opowieści nie zastąpią tego, co można zobaczyć na własne oczy. Dopiero w dziennym świetle widzę, że ślady okupacji są nawet na ulicy Katii - ostrzelany i doszczętnie spalony samochód stoi na skraju drogi. Niemal każde ogrodzenie, każda brama jest podziurkowana odłamkami.

Na drzwiach wejściowych napisy:

Tu żyją ludzie.

Tu są dzieci.

Ludzie, dzieci.

Idziemy przez tę część miasta, która pod okupacją była kompletnie odcięta od świata. Izium podzielone jest na dwie połówki przez rzekę. Jedyny most ukraińskie wojsko wysadza od razu, kiedy rosyjskie wojska przełamują linię obrony. Wiedzą, że odcinają jedyną drogę ucieczki, ale zdają sobie sprawę, że w ten sposób kupią więcej czasu przed idącymi już w tę stronę hordami rosyjskich wojsk. Wtedy Rosjanie rozstawiają na polach baterie rakiet i zaczynają bestialsko ostrzeliwać miasto, rujnując całe centrum, budynki mieszkalne, szkoły i szpital. Stoję nad wykopaną, głęboką dziurą w ziemi, gdzie leżą spalone szczątki ciężarówki. Na niej rozstawiono system Grad, który niejednokrotnie nakrywał cywilne bloki, mordując dziesiątki istnień. Takich dziur na polu, na którym stoimy, naliczyłam około pięciu. Stawiam każdy krok ostrożnie, po ścieżce, którą wcześniej przeszedł Wowa. Spod śniegu przeraźliwie wyzierają odłamki, fragmenty mundurów, wojskowy ekwipunek. Dostrzegam, że wszędzie dookoła powiewają czerwone taśmy, przyczepiane do wbitych w ziemię prętów.

- Tu nie wchodźcie, wszędzie są miny - mówi Wowa i wskazuje palcem na las w oddali. - A tam, pięćset, może sześćset metrów stąd znaleziono zakopane ciała tych, których zabili podczas okupacji. Głównie kobiet. Trzymajcie się blisko mnie i nie schodźcie z drogi

W miejscu takim jak to jest bardzo prosta zasada: jeśli czegoś nie zostawiłeś sam, lepiej tego nie podnoś. Najlepiej w ogóle niczego nie dotykać i nie schodzić z udeptanej ścieżki, a jeśli to możliwe, trzeba trzymać się asfaltu. Również w momencie załatwiania fizjologicznych potrzeb. Rosjanie, wycofując się z Izium, rozrzucają wszędzie przeciwpiechotne miny. Ale można sobie zrobić krzywdę nieuważnie stawiając nogę na ostre jak nóż fragmenty rakiet, które rozerwały się na kawałki.

Na niektórych bramach widzę napisy: nie wchodzić, miny. Wowa zatrzymuje się przed jednym z budynków. W miejscu, w którym prawdopodobnie były drzwi wejściowe jest wielka dziura i kupa gruzu dookoła. Właściciele domu wrócili tu chwilę po wyzwoleniu miasta. W ich mieszkaniu żyli okupanci, a kiedy je opuszczali, zostawili na klamce zapalnik od bomby. Kiedy sąsiadka nacisnęła klamkę -  bomba eksplodowała. Takich niespodzianek było wiele - we włącznikach światła, pośród dziecięcych zabawek, w szufladach. Wowa opowiada o tym, jak ranili sukę, która miała małe szczeniaki. Ranili ją tak, by nie zabić, więc ona wyła. Długo i głośno, aż ktoś nie przyszedł jej pomóc. Kiedy mężczyzna podniósł ją w górę, okazało się, że bomba była schowana w psim posłaniu. Zginęli na miejscu - suka, szczeniaki i człowiek, który chciał jej pomóc.

Aldona i Katia. Zdjęcie: Aldona Hartwińśka

Czerwony rzemyk z krzyżykiem na szczęście

Idziemy może kilometr, a moim oczom ukazuje się pobojowisko - spalone czołgi stoją pomiędzy zrujnowanymi domami. Wszędzie leżą odłamki, szkło, wraki samochodów. W gruzowisku, po eksplozji bojowego wozu pancernego, dostrzegamy zakrwawiony rosyjski mundur. Tu musiała być toczona główna bitwa o Izium. Wojennych “fantów” jest znacznie więcej: zimowe rękawiczki, hełm z potężnym wgnieceniem, zapakowany rzeczami plecak. Jest zima, wszystko skute lodem i zasypane śniegiem, a ja mam wrażenie, że czuję w powietrzu krew. Duch przeszłości nie zniknie stąd nigdy, nawet, jeśli uprzątną te upiorne wraki.

Kiedy wsiadamy do samochodu, Katja zawiązuje mi na ręku czerwony rzemyk z krzyżykiem. Chce, żeby przyniósł mi szczęście i żebym o niej zawsze pamiętała. Tego dnia ruszamy w kierunku Bachmutu. Jeszcze tego nie wiem, ale do Katii będę wracać wielokrotnie. Czasem po to, by ją tylko na chwilę przytulić.

***

Półtora miesiąca po naszym wyjeździe dostaję wiadomość od Katii. “Wowa nie żyje. Poległ pod Bachmutem”.

Książka wydana przez Patronite Publishing, do kupienia na patronite-sklep.pl

20
хв

Tu nie wchodźcie, wszędzie są miny

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Lektury na lato, czyli Sestry polecają

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress