Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Nowy Czech, kryminał Mroza po ukraińsku i stary, dobry Remarque. Oto trzy książki, które powinnaś zabrać ze sobą na wakacje, na weekendowy wypad na wieś – albo po prostu przeczytać je na balkonie ze szklanką mrożonej herbaty
O czym myśli człowiek w obliczu śmierci? Kiedy Artem Czech przez pięć dni był pod ostrzałem w okopach w pobliżu Bachmutu, żałował, że już nie skończy swojej książki. Ale wrócił z frontu – i skończył. Miał bowiem w sobie to, co psychoterapeuta Viktor Frankl, były więzień Auschwitz i Dachau, nazwał fundamentalną siłą przetrwania i wolą życia.
„Pieśń otwartej ścieżka” to western o wojnie. Nie o naszej wojnie narodowowyzwoleńczej, a o amerykańskiej wojnie secesyjnej. Ale główny bohater Hnat jest nasz. To ukraiński chłop pańszczyźniany, który przemierzył Krym, przepłynął ocean, a następnie walczył w wojnie w USA po stronie północnych stanów. Co ciekawe, nauczył się pisać i czytać po angielsku, ale nie po ukraińsku. Uparcie jednak poprawia każdego, kto nazywa go „Rosjaninem”, podkreślając swoją ukraińską tożsamość. Tylko czy można zachować swą tożsamość, rozpuszczając się w innej kulturze?
Gdy były biały niewolnik Hnat zdaje sobie sprawę, że jest już zmęczony niekończącą się wojną, opuszcza armię i wraz ze swoim nowym przyjacielem, byłym czarnym niewolnikiem Samem i córką miejscowego plantatora, Heike, wyrusza w długą podróż przez Amerykę, lawirując między dwiema walczącymi armiami.
W trakcie lektury niejeden czytelnik będzie miał wrażenie, że „to nie tyle o nich, co o nas”
Pod wierzchnią warstwą przygód kryją się głębsze warstwy, o których czytelnik będzie myślał po zakończeniu lektury. A wszystkie one są w jakiś sposób związane ze słowem „ścieżka”. Ścieżka z Moskwy na Zachód, ścieżka wiodąca od niewoli do wolności, ścieżka niekończącego się zmęczenia niekończącą się wojną. Gdziekolwiek idziesz, gdziekolwiek podróżujesz, zawsze jesteś na jakiejś ścieżce.
<frame>Remigiusz Mróz, „Wybaczam ci”<frame>
Wydawnictwo Czwarta Strona, przekład Magdalena Jeż
Poleca Natalia Riaba
Mam taką swoją tradycję: ilekroć podróżuję z Warszawy do Kijowa lub odwrotnie, zawsze zabieram ze sobą grubą książkę, zakładając, że zacznę ją czytać w pociągu i skończę na miejscu. Ale to nigdy nie działa w ten sposób. Wszystkie grube książki czytam dokładnie w 10 godzin. 400 czy 600 stron – proszę bardzo! Bo jest w tym jeden sekret: zawsze zabieram ze sobą w podróż powieści przygodowe lub kryminały. Często przypadkowe, ale zawsze trafiające w mój czytelniczy gust. Tak też było z „Wybaczam ci” – pierwszą książką Remigiusza Mroza, najpopularniejszego autora współczesnych kryminałów w Polsce, która ukazała się w języku ukraińskim.
Tego samego dnia dzieją się dwie rzeczy: na placu Konstytucji w Warszawie zostaje zamordowana dziewczyna – i znika mąż głównej bohaterki. Wydaje się, że między tymi wydarzeniami nie ma żadnego związku, lecz to tylko pozór. „Wybaczam ci” to nie jest wiadomość od nieznanej ci kobiety, którą chciałabyś zobaczyć w telefonie swojego męża. A bohaterka książki, Ina Kobryn, znalazła się właśnie w takiej sytuacji.
O czym jest ta historia? Kto i co komu wybacza?
Ta wiadomość nie byłaby tak ważna, gdyby kobieta, która ją wysłała, nie zginęła… Autor krok po kroku buduje misterną intrygę, umiejętnie ukrywając przed czytelnikiem wskazówki.
Kim jest morderca i co ze sprawą ma wspólnego mąż głównej bohaterk? Zakończenie tej książki jest naprawdę szokujące. Wydaje się, że znasz już każdą postać, jej charakter, potrafisz przewidzieć jej działania, ale kompletna układanka ujawnia się przed tobą dopiero na końcu.
Więc znajdź te 10 godzin, by przeczytać genialny kryminał Mroza jednym tchem
<frame>Erich Maria Remarque, „Łuk Triumfalny”<frame>
Wydawnictwo „Klub Książki Rodzinnej”, w tłumaczeniu Jewhena Popowycza
Poleca Maria Górska
Zapomnijcie o wszystkim, co wcześniej wiedzieliście o Remarque'u. Pisarz, którego czytaliśmy przed wojną, i Remarque dzisiejszy to dwa różne światy. Remarque „przedwojenny” to romantyczne opowieści o bohaterach z ubiegłego wieku – czymś odległym, nie z naszego życia. Dziś, gdy Rosja zrzuca bomby i atakuje ukraińskie miasta rakietami, próbuje przełamać front w obwodzie charkowskim i zajmuje kolejne metry ukraińskiego wschodu, są to historie o nas samych, naszych próbach i naszej miłości. Uderzają cię w serce nie po to, byś cierpiała, ale po to, byś zrozumiała coś więcej o sobie, przemyślała historię i spojrzała na świat w nowy, pełen nadziei sposób.
„Łuk Triumfalny” to niesamowita, wzruszająca historia miłosna napisana przez Remarque'a częściowo na podstawie jego własnego życia.
Książka oparta jest na pełnym piękna i napięcia związku pisarza z gwiazdą filmową Marleną Dietrich
To także historia emigranta, który w Paryżu ucieka przed prześladowaniami ze względu na swoje niemieckie pochodzenie. Bohatera dręczą upiory wojny, przed którymi ucieka w ramiona najpiękniejszej kobiety na ziemi – ale z którą nie może być, bo jest ona jednocześnie aniołem i demonem. Chce być z nią szczęśliwy, ale nie jest w stanie zarobić na utrzymanie swojej kochanki, mimo że jest utalentowanym chirurgiem. Po I wojnie światowej niemieccy imigranci we Francji są personae non gratae – zmuszeni do ukrywania się przed policją imigracyjną i pracy na czarno. Ludwig, kryjący się za fałszywym nazwiskiem Ravic, zarabia na życie, potajemnie naprawiając błędy paryskich ginekologów, w tym lokalnego „luminarza” – pozbawionego talentu profesora, który pobiera od kobiet ogromne pieniądze za aborcje, lecz mimowolnie je okalecza. Ravic przeżywa rozdzierającą serce historię miłosną, jednocześnie żyjąc w obsesji zemsty na gestapowskim oprawcy, odpowiedzialnym za zabójstwo jego narzeczonej i tortury w obozie koncentracyjnym.
Czytam to w Warszawie, gdzie mój pobyt i pracę determinuje status UKR, a teksty w naszych mediach to często świadectwa bohaterów, którzy przeżyli rosyjskie tortury. Z Remarque'em przeszłość i teraźniejszość zlewają się w jedno. Jak magiczne lustro otwiera się portal między Kijowem, Lwowem, Warszawą i Paryżem. Podczas gdy ja, tymczasowa migrantka wojenna, leczę duszę w pobliżu obrazów i rzeźb w Muzeum Narodowym w Warszawie, bohater w 1939 roku udaje się do Luwru po lekarstwo na złamane serce…
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Aldona Hartwińska: Dlaczego tam jesteś. Czemu wyjechałaś ze spokojnej Polski na wojnę?
"Gypsy": Przed wojną miałam stabilną pracę w banku, zajmowałam się śledztwami finansowymi. W Ukrainie byłam dwukrotnie, ale turystycznie i nie zapuszczałam się w głąb kraju. Byłam we Lwowie, skąd pojechałam autostopem do Rumunii. Kiedy pojechałam do Ukrainy po raz drugi, już własnym samochodem, podróżowałam południową częścią kraju do Mołdawii. Nigdy nie było w moich planach, by zostać tu dłużej. I nigdy nie sądziłam, że wrócę do Ukrainy jako żołnierka.
Kiedy zaczęła się inwazja, pojechałam na przejście graniczne w Medyce i przez kilka miesięcy byłam tam wolontariuszką. Pod wpływem tych wszystkich ludzi, tych wszystkich historii, postanowiłam ruszyć na wschód. W okolicach wakacji pojechałam do Charkowa. Miałam tam zostać na dwa tygodnie, lecz zostałam na sześć. Rozwoziłam pomoc humanitarną potrzebującym i wojsku. Zajmowałam się też ewakuacją ludności cywilnej z terenów okupowanych.
Masz na myśli tereny, na których były już rosyjskie wojska?
Tak, tereny okupowane. To było jakoś w wakacje 2022 roku. Przez jakiś czas w każdy poniedziałek otwierano korytarze humanitarne. My podjeżdżaliśmy vanami na samo nabrzeże rzeki, do tak zwanej szarej strefy, czyli ziemi, na ziemie, na które nie zapuszczali się już nawet ukraińscy żołnierze. Tam był most, „szlak do życia”, jak na niego mówili ukraińscy wolontariusze. Jedna połowa mostu była rosyjska, druga ukraińska. Ci ludzie – z bagażami, dziećmi na rękach, z psami – przechodzili przez most pieszo, a my ich mogliśmy przechwytywać już po stronie ukraińskiej, gdzie powiewała niebiesko-żółta flaga. Pakowaliśmy ich do samochodów i wywoziliśmy w bezpieczne miejsce, gdzie czekał transport do kolejnych miejsc, do innych miast, w których były ich rodziny. Bywało, że robiłam sześć takich kursów jednego dnia. Normalnie do tego vana wchodzi dziewięć osób, ja brałam po siedemnaście. I każda z tych osób miała jeden nieduży bagaż.
Po tych sześciu tygodniach zjawiłaś się w Polsce.
Po powrocie wcale nie planowałam znowu jechać do Ukrainy. Ale przez to, że byłam w kraju tak długo nieobecna, musiałam przejść w pracy przez tak zwany „restart systemu”: zmiana haseł, loginów, kart. Trochę to trwało – i przez ten czas ciągle myślałam o ludziach, którzy zostali w Ukrainie, o tym, jak mogłabym jeszcze pomóc. Pewnego dnia rozmawiałam z kolegą, który służył w ukraińskim wojsku. Powiedziałam mu, że rozważam rzucenie wszystkiego i wyjazd do Ukrainy na stałe, że chciałabym tam znaleźć pracę i być wolontariuszką w weekendy i w każdy wolny dzień. „Zaczekaj chwilę, zaraz do ciebie oddzwonię” – rzekł. Kiedy zadzwonił znowu, powiedział, że opowiedział o wszystkim dowódcy, a ten stwierdził, że moja pomoc się bardzo by przydała ich jednostce. Wiedzieli, że ja wjadę wszędzie, że mam dobry kontakt z wolontariuszami i potrafię wiele rzeczy załatwić, zorganizować. Zaproponowali mi pracę, żebym to wszystko robiła dla ich grupy – nie dla całego batalionu, ale dla ich oddziału. Długo się nie zastanawiałam. Wyjechałam do Ukrainy, poszłam do sztabu i podpisałam kontrakt. Tak znalazłam się w wojsku.
Ale nie trafiłaś tam jako zwykły żołnierz? Na początku nie miałaś misji bojowych?
Na samym początku, po wstąpieniu do wojska, zajmowałam się logistyką, kontaktami z wolontariuszami, organizowałam rzeczy dla mojego oddziału. Niedługo później trafiłam do innego batalionu, lecz miałam tam zajmować się tym samym: opiekować się swoim oddziałem i zapewniać mu wszystko, co na dany moment potrzebne. Mieszkałam z żołnierzami w przyfrontowej wiosce, więc byłam ze wszystkim na bieżąco. Jednak szybko zaczęłam się zajmować absolutnie wszystkim, poczynając od dokumentów czy kontraktów (pomagałam rekrutom przechodzić przez proces podpisywania kontraktu, a nawet zrywania go).
Dowódca obdarzał mnie coraz większym zaufaniem, aż w końcu uczynił ze mnie swego rodzaju asystentkę. Cedował na mnie różne mniej ważne zadania, by móc skoncentrować się na rzeczach ważniejszych, jak np. planowanie misji. Często zdarzało się, że dowoziłam chłopaków do punktów odbioru, zabierałam ich z tych punktów, bywało też, że pracowałam medevacu [ewakuacja medyczna – red.]. Na co dzień pilnowałam, by moja grupa szła na zadanie bojowe przygotowana: by mieli naładowane radia czy dodatkowe baterie do noktowizji.
Ale później przerzucili nas pod Bachmut i mój oddział przestał istnieć.
Straciliście wszystkich?
Nie, choć na jednej z misji zginął mój kolega. Nasz dowódca kompanii nie chciał, byśmy dalej siedzieli w Bachmucie, chciał nam tego wszystkiego oszczędzić, bo tam była rzeź. Wszędzie były rozczłonkowane ciała, nasi chłopcy wręcz po tych ciałach chodzili, wiele ich było i nie miał ich kto ich zbierać – albo to po prostu było zbyt niebezpieczne. Dowódca próbował za wszelką cenę rozwiązać naszą grupę: oprócz mnie i jednego kolegi, całej reszcie nakazano rozwiązać kontrakty. Chcieli się nas pozbyć, ale w dobrej wierze. Dowódca nie chciał brać na siebie odpowiedzialności za to, że wyśle ludzi na śmierć.
Rzucił przed nas worek na zwłoki i powiedział, że jeśli chcemy zostać w Bachmucie, to mamy do tego worka teraz wejść, bo tylko tak stamtąd wrócimy
Po tym wszystkim nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Ale wiedziałam na pewno, że nie chcę siedzieć w sztabie i zajmować się rzeczami, które oni chcieli mi zlecać. Miałam poczucie, że muszę być bardziej pożyteczna, że chcę robić coś serio. Wiedziałam, że nie puszczą mnie na szturmy, bo nie byłam do tego przygotowana – chociaż bardzo dużo ćwiczyłam, brałam udział prawie we wszystkich szkoleniach. Można powiedzieć, że w tej grupie przeszłam przeszkolenie wojskowe od podstaw w bardzo skróconym czasie, więc jakieś pojęcie miałam. Tyle że na pewno za małe, by iść z grupą do szturmu. Zaczęłam myśleć, co w tej chwili jest najbardziej potrzebne na froncie... Operator drona!
W ciągu tego krótkiego czasu, kiedy byłam uziemiona w sztabie, znalazłam kurs operatora drona, odbywał się w innym mieście. Poszłam do sztabu, powiedziałam, że znalazłam sobie taki kurs i bardzo proszę o przygotowanie mi dokumentów, bym mogła zrobić to szkolenie. Zgodzili się. Pojechałam, zrobiłam, wróciłam i… nie miałam już swojej grupy. Ale dali mi szansę – przydzielili mnie do oddziału droniarzy. Usłyszałam, że jeśli się sprawdzę i zostanę zaakceptowana, to będę mogła zostać z nimi na stałe. Zaczęłam z nimi latać, trenować, uczyć się. I zostałam. Myślę, że przez całą tę moją drogę sporo pomogło mi to, że w miarę szybko zaczęłam sprawnie komunikować się po ukraińsku.
Pamiętasz swoje pierwsze zadanie bojowe?
Pracowałam na różnych odcinkach frontu, głównie w okolicach Kupiańska i Bachmutu. Na Donbasie spędziłam półtora roku, w okolicach Kupiańska rok. Moja pierwsza misja bojowa była właśnie tam; pamiętam, że była spokojna. Kiedy zaczynałam pracować jako pilot drona, wojna dronów nie wyglądała jeszcze tak jak obecnie. W pewnym sensie to były dopiero początki, bo nie było tylu anten, pilotom nie zagłuszano sygnału z każdej strony i nie było tylu dronów kamikadze. Na pewno było łatwiej. Dziś wszystkim jest ciężej, pilotom dronów też. Technologia poszła do przodu, pojawia się coraz nowszy sprzęt, a Rosjanie używają innych częstotliwości, przez co coraz łatwiej zagłuszają sygnał. My musimy za tym wszystkim nadążać, musimy też cały czas nabywać nowy sprzęt, uczyć się nowych rzeczy. Na pierwszej misji dowódca wskazał nam miejsce, w które zrzucaliśmy ładunki wybuchowe. Siedzieliśmy w okopie, wszystko spokojnie sobie przygotowaliśmy, nie było żadnych problemów.
A później?
Im dłużej pracujemy w tym samym miejscu, tym więcej Rosjanie o nim wiedzą. Na trzeciej czy czwartej misji w pobliżu pozycji bojowych padł nam samochód. Nie mogliśmy go odpalić, musieliśmy go więc tam zostawić, a nas trzeba było ewakuować. Podczas kolejnej misji naszą pozycję Rosjanie zasypali pociskami. Najpierw był jeden wybuch, daleko. Potem drugi – już bliżej. Trzeci pocisk eksplodował przy naszym okopie i fala uderzeniowa nasypała nam ziemię na głowy. To był w sumie pierwszy raz, kiedy miałam bezpośrednie zetknięcie z artylerią. Nikt z nas nie spanikował, mimo że te pociski spadały coraz bliżej. Jakoś udało nam się wydostać.
Kiedy wróciliśmy, wszyscy już wiedzieli, co się stało.
Przyjechał dowódca batalionu. Powiedział mi, że właśnie dlatego nie chciał puszczać mnie na misje bojowe. Oni bardzo chronią kobiety, starają się je trzymać na tyłach. Boją się o nas
A ja byłam wtedy chyba jedyną kobietą, która jeździła na pozycje bojowe. Dowódca zasugerował mi, że może już dość tego, może powinnam wrócić do spraw administracyjnych. Odpowiedziałam, że przecież jesteśmy zespołem, więc nie może być tak, że oni idą, a ja nie.
Jak się żyje na co dzień w męskim świecie? Bycie kobietą na wojnie jest trudne? Jak to wygląda w kontekście np. „spraw kobiecych”?
Na wojnie wszystkie granice się zacierają. Tak do siebie przywykliśmy, że płeć nie ma już dla nas znaczenia, wszyscy jesteśmy po prostu ludźmi. Czasem mieszkamy w jednym pokoju w pięć czy nawet sześć osób. Każde z nas ma swoje rozkładane łóżko, pod łóżkiem cały swój dobytek – prywatne rzeczy, jakiś sprzęt – i tak mieszkamy wszyscy „na kupie”. Na początku zawsze jest tak, że faceci chcą mnie absolutnie we wszystkim wyręczać, a to coś przenieść, a to jakoś pomóc. A ja od razu wyznaczam granicę: to, że jestem kobietą, nie znaczy, że jestem inwalidką. Mam dwie ręce i dwie nogi, więc nie trzeba mi we wszystkim pomagać. Bo kto później będzie za mnie nosił rzeczy na pozycjach? Tam każdy musi sobie radzić sam, ja też.
Im dłużej jesteśmy w grupie, tym mniej zwraca się uwagę na płeć. A przez to, że jesteśmy ciągle razem, widzimy się non stop, mężczyźni zrozumieli, że miewam „te dni”. Czasami one wypadają w momencie, kiedy jestem na misji. Może trudno sobie wyobrazić zmianę tampona w okopie podczas ostrzału, ale bywa i tak. Gdybym nie była tak blisko z tymi ludźmi, byłoby mi ciężko. I kiedy jest taki moment, że muszę zadbać o tego rodzaju higienę intymną, ale nie mogę wyjść z okopu, to im mówię prosto z mostu: „Muszę iść zmienić tampon”. Bywa i tak, że na pozycjach siedzimy długo i pojawia się potrzeba umycia się. Wiadomo: tam nie ma prysznica. Ale chcę chociaż skorzystać z mokrych chusteczek, zmienić bieliznę. Wtedy nie ma śmiechów, żartów, nie ma żenującej atmosfery. Odwracają się i robię swoje. Ja się generalnie bardzo szybko adaptuję, nie wiem, czy inne kobiety też tak mają.
Dla mnie ta swoboda i komfort są bardzo ważne i cieszę się, że w mojej grupie te „kobiece sprawy” to zupełnie naturalna rzecz, która nikogo nie emocjonuje
W armii jest coraz więcej kobiet, także na pierwszej linii frontu – są czołgistkami, snajperkami. Co myślisz o kobiecej mobilizacji, o której coraz częściej mówi się w Ukrainie?
Trzeba zaznaczyć, że mobilizacja jest przymusowa. Uważam, że mężczyzna nie będzie dobrym żołnierzem, jeśli jest do czegoś przymuszany. Myślę, że jeśli kobieta sama się zgłosi do wojska i będzie chciała iść na pozycje bojowe, to będzie to z korzyścią dla armii, gdy zastąpi kogoś, kto tam być nie chce. Nie ma co się oszukiwać: my, kobiety, jesteśmy nieco słabsze fizycznie. Jednak to nie znaczy, że siły fizycznej nie można wytrenować. W ogóle rola kobiety na przestrzeni wieków zmieniła się. Nie jesteśmy już tylko żonami i gosposiami. Są kobiety, które chciałby służyć w wojsku. Tym bardziej powinny mieć równe prawa.
Kobieta ma trochę trudniej na tej wojnie. Nie dlatego, że jest jakoś szczególnie dyskryminowana, ale dlatego, że w pewnym sensie otacza nas patriarchat. Będąc kobietą, muszę ciągle udowadniać, że jestem w czymś dobra. Bo nawet jeśli jestem w lataniu na tym samym poziomie co facet albo nawet lepsza, to zawsze muszę pokazać, co umiem. A mam wrażenie, że kiedy facet deklaruje, że jest w czymś dobry, to mu po prostu wierzą. Co do żołnierskich umiejętności kobiet – jest niedowierzanie, taki dystans. On nie wynika z dyskryminacji, tylko z tego, że mężczyźni wciąż nie przywykli do obecności kobiet na wojnie.
Nigdy nic przykrego mnie nie spotkało ze strony kolegów żołnierzy, ale mam wrażenie, że na zadaniach bojowych zawsze musiałam pokazać się z najlepszej strony i udowodnić swoją wartość jako żołnierza
Bo to wciąż jest jeszcze trochę taki męski świat.
Wracając do pytania o mobilizację kobiet: Ukraina jest w stanie wojny. Uważam (ale to moja subiektywna opinia), że kobieca pomoc, kobiece wsparcie nie byłoby niczym gorszym od męskiego. A jeśli chodzi o argument, że kobiety powinny skupić się na rodzeniu następnych pokoleń – to skomplikowana sprawa. Wiadomo: mężczyzna dziecka nie urodzi. Jednak to nie znaczy, że kobieta nie może służyć, zajść w ciążę – i wtedy wziąć urlop. Wojsko nie przekreśla możliwości macierzyństwa, chociaż może opcje są nieco ograniczone. Ale to nie jest niemożliwe, bo żołnierki rodzą dzieci na tej wojnie. Ja się nawet trochę śmieję z tego, że przymusowa mobilizacja może wyjść demografii Ukrainy na dobre, bo kobiety, by uniknąć służby albo uchronić przed nią swoich mężczyzn, zaczną rodzić dzieci (w końcu mężczyzna, który ma trójkę dzieci, może być zwolniony ze służby). Myślę jednak, że zdecydowana większość kobiet nie chciałaby iść na wojnę. Tyle że to nie zmienia faktu, że powinniśmy odejść od stereotypowego myślenia.
„Terytorium Kobiet” to ukraińska organizacja, która jednoczy kobiety na całym świecie. Przez prawie 11 lat swego istnienia zrealizowała dziesiątki projektów humanitarnych, społecznych i kulturalnych. Lilia Szeczenko, szefowa organizacji, jest przekonana, że jeśli człowiek zna swoje korzenie, rozumie, kim jest i co musi zrobić, by ocalić swój kraj. Wojna na pełną skalę mocno wpłynęła pracę organizacji, która dostarczyła już ponad 500 ton pomocy humanitarnej dla wojska i ludności cywilnej. Aktywistki z „Terytorium” wspierają rodziny jeńców wojennych i pomagają kobietom, które doświadczyły przemocy. Z każdym dniem są bardziej widoczne w Europie.
Natalia Żukowska: Czym jest „Terytorium Kobiet”?
Lilia Szewczenko: Nasza organizacja została stworzona przez ideowe kobiety, które wprost oddychają Ukrainą. To stwierdzenie nie jest gołosłowne. „Terytorium Kobiet” nie jest zdefiniowane i nie ma granic. To nie tylko terytorium tych kobiet, które mieszkają w Ukrainie. To przestrzeń kobiet na całym świecie – zwłaszcza teraz, gdy miliony Ukrainek, uciekając przed wojną, znalazły schronienie w wielu krajach europejskich. Chcemy im pomagać. Dlatego zdecydowałyśmy, że od teraz „Terytorium Kobiet” będzie działało pod parasolem każdego kraju przyjmującego ukraińskie uchodźczynie, zgodnie z jego prawem. Finalizujemy już prace nad dokumentami, na przykład dla „Terytorium Kobiet” w Polsce. Przeprowadziłyśmy rozmowy z pracownikami Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, z ukraińskimi przesiedlonymi i polskimi firmami.
Jak pomagają ukraińskim kobietom w Polsce? Przede wszystkim organizują szkółki niedzielne. Ważne jest, by dzieci nie zapominały o swojej ukraińskiej kulturze, poznając jednocześnie kulturę kraju, w którym mieszkają. Z uwagi na to, że jesteśmy w stanie wojny na pełną skalę, a większość pieniędzy od firm i ministerstw w Ukrainie idzie na potrzeby wojskowe, ukraińskie Ministerstwo Edukacji nie ma wystarczających funduszy na książki i podręczniki dla dzieci przebywających za granicą. Do zadań zadań „Terytorium Kobiet” należy nie tylko organizowanie szkółek niedzielnych, ale także drukowanie książek. Prowadzimy już rozmowy z Wydawnictwem „Gutenberg” – będziemy rozdawać książki za darmo, zaczynając od naszych szkółek niedzielnych.
Mamy już pewną bazę, więc nie będzie trudno zorganizować pracę w Polsce. Pod koniec 2022 roku jedna z naszych członkiń otworzyła pierwszą szkołę artystyczną w Warszawie i otrzymała już niewielkie dotacje od polskich władz lokalnych. Szkoła nieodpłatnie uczy rysunku zarówno dzieci ukraińskie, jak polskie.
Dałyśmy Europie wykwalifikowany personel. Z powodu wojny w Ukrainie wielu pedagogów, lekarzy i menedżerów wyjechało do UE. Wielu z nich nostryfikowało już swoje dyplomy. Na przykład nasza członkini, która była przewodniczącą „Terytorium Kobiet” w Dnieprze, a teraz mieszka w Gdańsku, ma potwierdzony dyplom i jest w Polsce pełnoprawną prawniczką. Jej matka również nostryfikowała swój dyplom, pracuje jako dentystka. Przekazujemy więc naszą wiedzę i usługi również Polakom.
Chcemy, by Polacy zrozumieli, że nie tylko od nich bierzemy, ale także dajemy. To będzie jedno z zadań „Terytorium Kobiet” w Polsce
Zajmiemy się również przywództwem kobiet i kwestią płci. Kobiety muszą zrozumieć swój status i znaczenie w społeczeństwie.
Jak zmieniła się praca organizacji od początku inwazji?
„Terytorium Kobiet” jest w 90% zaangażowane w wolontariat. Współpracowałyśmy z kilkoma polskimi fundacjami, które miały w Warszawie magazyn dla wolontariuszy o powierzchni 400 metrów kwadratowych. Jesteśmy wdzięczni Polakom za opłacanie czynszu przez długi czas. Magazyn był wypełniony pomocą humanitarną po sufit. Było tam wszystko, od ubrań i żywności po drogi sprzęt medyczny, który wysyłałyśmy do ukraińskich szpitali. Na przykład dyfuzory, z których każdy kosztował około 2500 euro – a miałyśmy ich ponad tysiąc. Wyposażałyśmy szpitale w łóżka, aparaty rentgenowskie, witaminy. W magazynie pracowali zarówno Ukraińcy, jak Polacy. Na prośbę odbiorców wysyłałyśmy ciężarówki z pomocą humanitarną. Organizowałyśmy również miejsca w rodzinnych domach dziecka i domach opieki, zdobywałyśmy opaski uciskowe i kamizelki kuloodporne dla żołnierzy, zbierałyśmy pieniądze na drony. Nie tylko same dostosowałyśmy się do nowych wyzwań, ale także dostosowałyśmy do nich innych.
Kim są członkinie waszej organizacji?
Jest nas około dwóch tysięcy. Są wśród nas kobiety, które mają własne organizacje pozarządowe i fundacje – pełnią funkcje szefowych działów. Jedną z nich jest Iryna Michniuk, wdowa po Bohaterze Ukrainy. Od 2014 roku stoi na czele organizacji „Skrzydła Ósmej Sotni”, do której należą wdowy po poległych i ich dzieci. W Ukrainie mamy 19 oficjalnie zarejestrowanych oddziałów. Zespół składa się z kobiet o różnych zawodach i dochodach, ale o wspólnym samym profilu ideowym i wizji. Są też żołnierki, jak Wiktoria Christenko, która była pierwszą doradczynią admirała ukraińskiej floty.
W moim zespole mam Alinę Czalecką, członkinię zarządu „Terytorium Kobiet” z Doniecka, która została zmuszona do ucieczki z rodzinnego miasta. Jej mąż pracował w donieckiej administracji, ona jest nauczycielką, profesorką, pracowniczką naukową. Opuścili Donieck z niczym, przyjechali do Irpienia. Ledwo zaoszczędzili pieniądze i kupili mieszkanie, a tu wybuchła wojna na pełną skalę i mieszkanie zniszczył pocisk wroga. W Irpieniu znaleźli się pod okupacją. Alinie zaproponowano pracę za granicą – i jak pani myśli, gdzie ona teraz jest? W Irpieniu. Nie chce wyjeżdżać z Ukrainy.
Z jakimi problemami przychodzą do was kobiety?
Odkąd przystąpiłyśmy do koalicji „Kobiety, Pokój, Bezpieczeństwo”, dołączyło do nas wiele kobiet. To aktywistki, które walczą o przywództwo kobiet i pomagają ofiarom przemocy. To duży problem w Ukrainie – Bucza, Irpień... Zna pani te historie. Wiem o wielu rzeczach, ale o nich nie mówię. Mamy umowę: nie mówisz o sprawach, w których nie uczestniczyłaś. Jesteś świadkiem. To historie, której doświadczyli kobieta, dziewczyna czy dziecko. Opowiadają je sami, jeśli chcą. Jak możemy im pomóc? Zawsze opowiadam się za wzajemną pomocą i wsparciem. Do tych ludzi trzeba mówić z wielkim wyczuciem, ponieważ każde słowo może być traumatyczne.
Pomagamy im choć trochę poczuć grunt pod nogami. Dajemy kobietom poczucie siostrzeństwa i przekonujemy, że nie są same, że wszystkie jesteśmy takie same
Mówimy o tym, że każdy może znaleźć się w podobnej sytuacji. Powtarzamy, że jesteśmy dla nich. Czasami prosimy je o pomoc, by zaangażować je w proces i pokazać im, że są potrzebne. Poza tym każde zajęcie przynajmniej częściowo odwraca uwagę od traumy. Nie mamy jasnego programu, jak to zrobić. Od lat jest on dopracowywany.
Dzięki porozumieniu o współpracy z miejskimi urzędami pracy pomagamy też kobietom przekwalifikowywać się i znaleźć pracę. Współpracujemy z ukraińskim Ministerstwem ds. Kombatantów. W „Terytorium Kobiet” jest wiele żołnierek – obrończyń, które były cywilami. Jako pierwsze pomogłyśmy im szyć wojskowe mundury damskie i bieliznę. I zdobyłyśmy dla nich przystosowane dla kobiet kamizelki kuloodporne.
Co udało wam się zrobić od momentu powstania organizacji?
Nasze życie zostało podzielone na przed inwazją i po niej. Przed miałyśmy potężny projekt, który łączył ukraińskie dzieci za granicą. Stworzyłyśmy również Międzynarodowy Festiwal Przemysłu Kulturalnego i Kreatywnego „Terytorium Kobiet”, który później przemianowałyśmy na „Terytorium Mistrzów”. Gdyby nie inwazja, ten festiwal byłby finansowany przez ukraińskie Ministerstwo Kultury i Polityki Informacyjnej. To festiwal, który wydobył ukraińskie produkty z dna. Pokazał, że mogą być marką sprzedawaną nie tylko na targach i bazarach, ale nawet w pięciogwiazdkowych hotelach. Na razie projekt został zawieszony, bo dziś jednoczymy ukraińskie kobiety za granicą.
Robimy wszystko, co w naszej mocy, by zachować Ukrainę w ich pamięci. W pierwszym etapie zarejestrowałyśmy „Terytorium Kobiet” w Polsce i Francji. Następne będą Belgia, Szwajcaria, Niemcy i Hiszpania
Dostarczyłyśmy naszym obrończyniom ponad 1200 paczek z apteczkami pierwszej pomocy, witaminami, specjalnym kremem na bazie oleju, który zapobiega pękaniu skóry, i perfumami.
Bo dziewczyna powinna czuć się dziewczyną, gdziekolwiek jest. Wysyłałyśmy im więc również farby do włosów. Kiedyś poprosiłam dziewczyny na froncie, by zrobiły sobie zdjęcie dla mediów, bo chciałyśmy ogłosić zbiórkę na te paczki. Zrobiły je i nam wysłały – wszystkie były zadbane, z fryzurami i manicure. Za własne pieniądze poszły drogiego manikiurzysty i fryzjera. Powiedziały mi: „Lilia, wiesz, kiedy otworzyłyśmy te pudełka, poczułyśmy się, jak w domu”. Dostały od nas taki psychologiczny zastrzyk szczęścia.
Pani organizacja pomagała kobietom i dzieciom ewakuować się z miejsc zagrożonych okupacją. Ilu osobom pomogłyście?
Nie mamy precyzyjnych szacunków. Ewakuowałyśmy ludzi z Melitopola, Berdiańska, Chersonia, z obwodu donieckiego i lewobrzeżnej części obwodu zaporoskiego, który jest już okupowany. Oczywiście pomagało nam wojsko. Nie wiem, czy mam prawo opowiadać o szczegółach tych wszystkich historii. Podzielę się jedną: historią matki z dwójką dzieci, która opuszczała Melitopol. Córka miała wtedy 15 lat, synek 3, ich ojciec służył w siłach zbrojnych. Jeśli Rosjanie dowiedzieliby się o tym, zastrzeliliby ich. Ta kobieta poprosiła dzieci, by nic nie mówiły, a jeśli to będzie konieczne, by odpowiadały tylko po rosyjsku. Po drodze rosyjscy żołnierze z bronią weszli do ich autobusu, by skontrolować pasażerów. Gdy podeszli do nich, lufa karabinu maszynowego zawieszonego na ramieniu przypadkowo uderzyła dziecko w głowę. Chłopczyk był tak przerażony, że ciągle płakał. Byli przesłuchiwani, ich telefony zostały sprawdzone, przeszli przez wiele kręgów piekła. Na szczęście Rosjanie nie rozebrali chłopca.
Bo już po wszystkim matka odkryła, że pod ubraniem, na piersi, ma kartkę z rysunkiem ojca w mundurze wojskowym, flagą i napisem: „Chwała Ukrainie!”. Chłopczyk sam to narysował
Dla niego właśnie tym jest Ukraina, jego życie. Gdyby Rosjanie zobaczyli ten rysunek, pewnie by ich zastrzelili. Znamy wiele takich historii.
Utrzymuje Pani kontakt z rodzinami, którym pomogła?
Pewnego dnia na pewno sporządzę taką listę, ale teraz celem jest zalegalizownie działalności „Terytorium Kobiet” w Europie i Ameryce. Bo jesteśmy silne, prawdziwe i działamy. Jesteśmy kobietami, które nie są przyzwyczajone do brania, ale do dawania. Z czasem być może zainteresuję się losem kobiet, którym pomogłyśmy. Zawsze jednak myślę o tym, czy one tego potrzebują, czy pojawiając się, nie wyrządzę im krzywdy.
Często podróżuje Pani za granicę. O czym tam Pani mówi? Jak reagują obcokrajowcy? Co interesuje ich najbardziej?
Mówię o jedności narodu ukraińskiego, pokazuję nasze realia wojenne. Opowiadam o tym, jak ciężko nam jest, ile mamy problemów i jak staramy się je rozwiązać. Moje przesłanie jest zawsze takie samo: potrzebujemy pomocy, by uporać się z tymi wszystkimi problemami. Zawsze mówię: „Robimy swoje, a wy nie stójcie z boku, pomóżcie nam w tej wojnie, jak tylko możecie – doświadczeniem, wsparciem humanitarnym, wojskowym”. Ciągle mówimy o pomocy dla ukraińskiej armii. Wiem, że jesteśmy słyszane.
„Terytorium Kobiet” wspiera jeńców wojennych, dołączając do różnych kampanii. To pomaga w organizowaniu kolejnych wymian jeńców?
Zdecydowanie tak. Pomagamy rodzinom jeńców wojennych od początku wojny w 2014 roku. Organizujemy wydarzenia z udziałem ich matek, żon i dzieci. Pamięta pani tych, którzy zostali schwytani na Krymie na początku wojny? Zabraliśmy matkę i córkę jednego z żołnierzy piechoty morskiej do ONZ, aby opowiedzieć prawdę o wojnie w Ukrainie.
Każda kampania informacyjna powinna być zaplanowana i ciągła. Takie działania nie tylko nie pozwalają światu zapomnieć o tych, którzy są w niewoli, ale pomagają też rodzinom jeńców wojennych poczuć, że nie są sami i nie zatracą się w swoim smutku. Problemy łączą ludzi. Mamy wiele przejmujących historii związanych z powrotem jeńców wojennych. Niedawno na liście zwolnionych z niewoli znalazł się żołnierz, na którego wszyscy czekali. Myślałyśmy, że wrócił. Ale to nie był on. Nazwisko takie samo, ale imię inne.
Prowadzi Pani też szkolenia dla agencji rządowych dotyczące komunikowania się z weteranami i ich rodzinami. Jakie są główne zasady, które stara się Pani przekazać?
Posłużę się przykładem Miejskiego Centrum Zatrudnienia w Kijowie. Musisz umieć rozmawiać z weteranem – żołnierzem, obrońcą lub obrończynią. Z natury jesteśmy empatami. Nawet na ulicy czasami chcesz podejść i powiedzieć żołnierzowi: „Dziękuję, że mnie bronisz. Chwała Ukrainie”. Chcesz go przytulić i powiedzieć: „Jesteś bohaterem”. Ale nie możesz tego zrobić, bo takie gesty to wyzwalacze. Powiesz mu, że jest bohaterem, a on może nie być bohaterem dla samego siebie. Uczymy takiego podejścia nie tylko pracowników instytucji państwowych, ale także ludność cywilną. Co najważniejsze, uczymy, jak postrzegać tych ludzi. Na przykład kiedy przychodzą do Miejskiego Centrum Zatrudnienia w Kijowie, kierownik, który z nimi rozmawia, musi być wysoko wykwalifikowany i rozumieć, że każdy żołnierz ma retrospekcje. Uczymy takich pracowników zwracać uwagę na mimikę, oczy, zachowanie. Trzeba być przygotowanym na każdy scenariusz, bo prawie wszyscy wojskowi doznali jakichś urazów. Poza tym środowisko, w którym się znajdą, powinno być wolne od barier i sprzyjające integracji społecznej.
Weterani powinni pracować i być zachęcani do udziału w odbudowie Ukrainy, a nie siedzieć zamknięci w domach
Socjolodzy twierdzą, że po wojnie kraj stanie w obliczu kryzysu, w szczególności kryzysu demograficznego. Czy po zwycięstwie Ukrainki wrócą z Europy? Co trzeba zrobić, by tak się stało?
Nie wiem nawet, czy mam prawo mówić to publicznie – ale tak, będziemy mieli kryzys demograficzny. Wyż demograficzny nas nie uratuje. Zastanawiamy się, jak nad tym pracować, bo przecież to jest nasza przyszłość. Czy kobiety wrócą z zagranicy? Im dłużej trwa wojna na pełną skalę, tym mniej jest to prawdopodobne. Teraz mamy wiele rozwodów. Wiele kobiet dostosowuje się do swoich dzieci, których większość asymiluje się w społeczeństwach, w których żyją. Mieliśmy już takie przypadki wśród moich członkiń. Mieszkały z dziećmi za granicą, córka chciała wrócić, ale syn nie. Zaadaptował się, ma przyjaciół, jest bardziej akceptowany w klasie niż w domu i polubił nowy kraj.
Musimy zrozumieć, że na decyzje rodziców będą miały wpływ ich dzieci. Dlatego za granicą należy pracować przede wszystkim z dziećmi
Ponadto wiele kobiet za granicą było w stanie lepiej się realizować czy zarabiać większe pieniądze niż w kraju. Na przykład była pielęgniarką w szpitalu w zachodniej Ukrainie, a teraz jest pielęgniarką we Wrocławiu i otrzymuje znacznie wyższą pensję. Nasi urzędnicy muszą słuchać społeczeństwa i stworzyć program, który pozwoli ukraińskim kobietom wrócić do domu. „Terytorium Kobiet” na pewno będzie w to zaangażowane, przede wszystkim swoim doświadczeniem i zasobami. W końcu powinniśmy żyć w naszym kraju, bronić go, przywracać do życia i dać mu przyszłość. Większość członkiń „Terytorium Kobiet” za granicą to rozumie.
Wydawnictwo „Ranok” specjalizuje się książkach dotyczących edukacji, metodyki i w literaturze dziecięcej. Tworzy podręczniki, encyklopedie – i światowe bestsellery, które wysyła obrońcom Ukrainy. Kiedy 23 maja podczas ostrzału Charkowa została zniszczona tamtejsza drukarnia „Faktor-druk”, wśród 50 tysięcy zniszczonych ukraińskich książek znajdował się cały nakład podręczników do siódmej klasy do języka niemieckiego, które „Ranok” miał dostarczyć do regionów następnego dnia. Wiktor Krugłow, dyrektor generalny wydawnictwa, obiecał jednak, że przed początkiem nowego roku szkolnego zdążą przygotować nowe podręczniki.
18 czerwca prezydent Wołodymyr Zełenski podpisał projekt ustawy pozwalającej Ukraińcom, którzy w tym roku ukończyli 18 lat, kupować książki o wartości 908 hrywien za pośrednictwem specjalnej aplikacji „Dia”. Wiktor Krugłow jest przekonany, że będzie to potężna inwestycja w wydawanie książek. Sestry rozmawiała z nim o tym, jak ukraińscy wydawcy nauczyli się pracować pod ostrzałem i w obliczu ciągłych przerw w dostawie prądu. I o tym, jak książki stają się dla Ukraińców wsparcie w ciężkich czasach.
Już nie jest wszystko jedno, w jakim języku czytasz
Julia Malejewa: Z jakimi wyzwaniami mierzą się dziś wydawcy książek w Ukrainie?
Wiktor Krugłow: Obecna sytuacja ma zarówno pozytywne, jak negatywne strony. Zacznę od pozytywnych, ponieważ jestem z natury optymistą. Jeśli chodzi o rozwój biznesu wydawniczego i popyt na ukraińskie książki, wszystko wygląda dziś znacznie lepiej niż przed 2014 rokiem.
Według moich szacunków i szacunków innych ekspertów udział literatury rosyjskiej i rosyjskojęzycznej w rynku w tamym czasie wynosił od 60 do 70%. Były to książki importowane do Ukrainy lub drukowane tutaj przez filie rosyjskich wydawnictw. Rosyjski biznes wydawniczy wywierał silną presję na ukraiński przemysł księgarski, w szczególności pod względem skali, ponieważ literatura rosyjskojęzyczna była drukowana w dużych nakładach.
Była jeszcze jedna kwestia, która nie jest już tajemnicą:
Rosyjskie wydawnictwa wykupywały prawa autorskie do tłumaczeń światowych bestsellerów nie tylko na język rosyjski, ale także na ukraiński – choć po ukraińsku ich nie publikowały
W rezultacie przekłady słynnych dzieł pojawiały się na naszym rynku najpierw w języku rosyjskim, a ich ukraińskojęzyczne wersje musiały czekać bardzo długo.
I chociaż po 2014 r. ludzie zaczęli czytać po ukraińsku, do 2022 r. wiele osób nie dbało o to, czy czytają po ukraińsku czy rosyjsku, o ile książka była dostępna w którymś z tych języków. Po 2022 roku wszystko się zmieniło. I nawet jeśli istnieje wybór między czytaniem po rosyjsku lub angielsku, wiele osób wybierze angielski.
Rosyjskie książki nie są teraz sprzedawane w księgarniach z powodu zakazu importu. I bardzo dobrze. Co więcej, istnieje duże zapotrzebowanie na ukraińskie produkty kulturalne: książki, spektakle, filmy. Oczywiście, w Internecie jest wiele rosyjskich treści, ale myślę, że pozbędziemy się ich w ciągu kilku lat.
Drukować książki na generatorach
A negatywne strony?
Oczywiście, jest ich wiele. W czasie wojny bardzo trudno publikować książki i brać udział w wystawach, zwłaszcza za granicą. Ale „Ranok” jeździ do Frankfurtu, Londynu i Warszawy. W Londynie ludzie podchodzili do naszych stoisk, patrzyli na książki i mówili ze współczuciem: „Nie możecie teraz pracować”. A my pokazywaliśmy im książki wydane w 2024 roku. Zachodzili w głowę, jak to możliwe.
Branża wydawnicza nauczyła się pracować online, umowy są również zawierane online. Obecnie największym problemem jest to, że duże wydawnictwa znajdują się w Charkowie, gdzie są problemy z prądem i Internetem.
Kiedyś zadzwoniłem do operatora komórkowego, by dowiedzieć się, dlaczego w pobliżu jest wieża telefonii komórkowej, ale nie ma Internetu. – Bo tam nie ma prądu – usłyszałem. Podłączyliśmy więc wieżę do naszego generatora i zapewniliśmy połączenie nie tylko sobie, ale także niektórym mieszkańcom Charkowa
Nasi redaktorzy nauczyli się podłączać akumulatory samochodowe do zasilaczy awaryjnych, co pozwala im pracować przy komputerach przez 5-7 godzin. Wszystkim naszym pracownikom i autorom, którzy cierpią z powodu przerw w dostawie prądu, zapewniamy światłowodowy Internet – mają do niego dostęp nawet bez elektryczności.
Ale największym problemem jest to, że książka to przedmiot fizyczny. Trzeba ją wydrukować i gdzieś przechowywać. Nasz magazyn w Charkowie ucierpiał już dwukrotnie. Kilka tysięcy metrów kwadratowych powierzchni zostało uszkodzonych, a na dodatek włączył się system przeciwpożarowy i wszystko zalał wodą.
Teraz trzymamy więc książki i papier w kilku miejscach w różnych magazynach w Ukrainie: w Kijowie, Łucku, we Lwowie itd. Opracowaliśmy rozproszony system przechowywania książek, byśmy mogli „przełączać się” z jednego magazynu na drugi. W dzisiejszych czasach nie ma w Ukrainie bezpiecznego miejsca.
Przechowujemy wszystkie nasze pliki w chmurze, co również wymaga ogromnych zasobów, bo nasze treści są mierzone w terabajtach i muszą być przechowywane w sposób umożliwiający dostęp do nich.
No i oczywiście jest problem z drukarniami. „Faktor-druk” jest trzecią drukarnią zniszczoną przez Rosjan od początku inwazji na pełną skalę. Straty sięgają milionów hrywien. 23 maja spłonął prawie cały nakład nowego podręcznika do nauki języka niemieckiego dla siódmej klasy. Następnego dnia planowaliśmy dostarczyć go do regionów. Papier, który przywieźliśmy do druku kolejnego wydania, również został zniszczony – a także około tuzina tytułów dla dzieci, które były tam drukowane.
Najgorsze jednak jest to, że w drukarni zginęli ludzie, a wielu innych zostało rannych. Takich specjalistów trzeba szkolić latami, to bardzo duży cios dla całej branży wydawniczej.
Jak sobie z tym wszystkim radzicie?
Staramy się dywersyfikować działania: importujemy papier tylko w takiej ilości, jakiej potrzebujemy, drukujemy w różnych drukarniach, nie tylko w Charkowie. To duże wyzwanie, ponieważ teraz musimy włożyć wiele wysiłku w planowanie i logistykę. Wcześniej nie pochłaniało to tak dużej części naszych zasobów.
Często jesteśmy pytani: „Dlaczego nie chcecie się przeprowadzić?” Myślę, że to byłaby zdrada Charkowa. Łatwo przenieść komputery, ale przecież ludzie tu zostaną. Wielu pracowników ma rodziców, którzy nie chcą lub nie mogą wyjechać, niektórzy mają zwierzęta. A ewakuacja całego miasta jest niemożliwa.
Nasi pracownicy mówią więc: „Nie wyjeżdżamy. Pomyślmy lepiej o tym, jak wzmocnić obronę powietrzną i co zrobić z tymi dronami zwiadowczymi”
Wspomniał Pan o generatorach, bateriach i światłowodowym Internecie. Jakie inne rozwiązania wdrożyliście?
Mamy umowy z przestrzeniami coworkingowymi wyposażonymi w schrony przeciwbombowe, elektryczność i Internet – nasi pracownicy mogą tam pracować. Wiemy jednak, że w Charkowie nie ma obecnie ani jednego bezpiecznego miejsca. Zdarza się, że alarm trwa cały dzień. Staramy się też zapewnić naszym ludziom wsparcie psychologów.
Książki są teraz bardzo drogie.
Koszty papieru, energii elektrycznej i druku znacznie wzrosły. Wcześniej udział kosztów energii elektrycznej w wydatkach drukarni był nieznaczny, teraz może sięgać 20%, bo drukowanie na generatorach jest drogie.
Dlatego jeśli mówimy o dostępie do literatury dla Ukraińców, musimy pomyśleć o uzupełnieniu zbiorów bibliotek, biorąc pod uwagę to, że nie mają one pieniędzy na zakup nowych książek. Musimy się zastanowić, jak im pomóc. Być może powinniśmy zaangażować społeczność europejską.
Czytanie książek to przecież także spokój psychiczny. Kiedy czytamy, przenosimy się do wyimaginowanego świata. Jest takie piękne powiedzenie: „Im więcej książek przeczytałeś, tym więcej żyć przeżyłeś”. Może właśnie dlatego rośnie popyt na ukraińskie książki – ludzie potrzebują oderwać się od swoich problemów.
Świat czeka na ukraińskie książki
Robicie coś poza klasyczną, drukowaną książką?
W 2022 roku zdaliśmy sobie sprawę, że dzieci muszą się uczyć, bez względu na wszystko. Dlatego opracowaliśmy elektroniczne aplikacje podręczników z dodatkami wideo i audio. To interesujące rozwiązanie dla dzieci, ponieważ mają nie tylko podręcznik w formacie PDF, ale też podręcznik interaktywny. Mogą z niego korzystać również dzieci przebywające za granicą. Tak więc teraz jednocześnie publikujemy zarówno książki papierowe, jak ich wersje elektroniczne.
Jeśli chodzi o audiobooki, eksperymentujemy ze sztuczną inteligencją, ponieważ nagrywanie dźwięku nie jest tanie: studio, miksowanie, narrator. Nagranie audiobooka trwającego 3-4 godziny zajmuje około tygodnia, co przekłada się na duże koszty.
Jaki jest popyt na ukraińskie książki za granicą teraz, gdy z kraju wyjechało wielu Ukraińców z dziećmi?
Eksport naszego wydawnictwa znacznie wzrósł. Wcześniej eksportowaliśmy 5-10 tysięcy książek, teraz ponad 100 tysięcy. Nasze książki trafiają do prawie wszystkich krajów europejskich: Szwecji, Niemiec i Wielkiej Brytanii.
Czytelnicy mogą kupować je na naszej stronie internetowej, ale niemal wszystkie zagraniczne strony internetowe mają książki w języku ukraińskim. Rozmawiamy z urzędnikami konsularnymi i bibliotekami za granicą, aby również mogli kupować książki dla Ukraińców tam mieszkających.
Chciałbym więc zaapelować do Ukraińców, którzy zostali zmuszeni do wyjazdu do innych krajów.
System biblioteczny zamawia książki, o które proszą ludzie. Jeśli więc mieszkasz za granicą, przyjdź do lokalnej biblioteki i poproś o książki w języku ukraińskim. Jeśli będzie wiele takich próśb, biblioteki będą musiały je kupić
Bo to ważne, by nasi rodacy, którzy wyjechali, rozmawiali ze swoimi dziećmi po ukraińsku – by one ukraińskiego nie zapomniały. Te dzieci są przecież przyszłymi ambasadorami Ukrainy.