Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Siłą zatrzymałam męża w domu. Czy on mi kiedyś wybaczy, że nie pozwoliłam mu iść na wojnę?
Relacje między nami popsuła wojna. Mąż chciał dołączyć do walczących żołnierzy, ale ja się nie zgodziłam. Ubłagałam go, aby został. Zrobiłam to ze strachu o niego. Nie chciałam, żeby został ranny lub stracił życie.
Straciłaś najbliższe osoby? Musiałaś zostawić wszystkich i wszystko? Zacząć żyć w obcym kraju? Nie masz przy sobie bliskich, którym mogłabyś się zwierzyć, prosić o wsparcie? Twoja mama, siostry, przyjaciółki odeszły może na zawsze? Potrzebujesz rady, wsparcia? Daj sobie pomóc. Napisz od nas (redakcja@sestry.eu), a my zadbamy, aby psycholożka lub terapeutka służyły dobrą radą. To może być pierwszy krok, aby skorzystać z pomocy, która ulży w życiu na obczyźnie i pomoże zacząć rozwiązywać problemy.
***
Wojna zastała nas w Polsce. Mąż pracuje tu prawie od czterech lat. Nie mamy dzieci, więc, jak tylko odłożył trochę pieniędzy, że było nas stać na mieszkanie, dołączyłam do niego. Też pracuję, dobrze nam się żyje. Niestety, relacje między nami popsuła wojna. Mąż chciał dołączyć do walczących żołnierzy, ale ja się nie zgodziłam. Ubłagałam go, aby został. Zrobiłam to ze strachu o niego. Nie chciałam, żeby został ranny lub stracił życie.
"Łatwo ci pocieszać, jak masz męża w domu"
Pod dach przyjęliśmy rodaków, którzy wyjechali z bombardowanych miast. Trzy kobiety, które uciekły z dziećmi, bo ich mężowie poszli walczyć. Zadbaliśmy o nich, pomogliśmy załatwić formalności, bo już dobrze mówimy po polsku. Były wdzięczne, a nam zrobiło się lżej, że możemy chociaż tak pomóc. Po jakimś czasie jedna z kobiet dowiedziała się, że jej mąż został ranny i nie wiadomo, czy uda się uratować jego nogę. Była rozpacz, ale usłyszałam też pretensje. — Łatwo ci pocieszać, jak masz męża w domu. To niesprawiedliwe, że jedni walczą, a drudzy siedzą i oglądają wojnę w telewizorze — wykrzyczała mi w rozpaczy. Mój mąż też to słyszał. Kiedy rozmawialiśmy o tej sytuacji przyznał, że wcześniej lub później spodziwał się takiej reakcji swojaków.
Czasami zjawia się jakaś zabłąkana myśl, że może źle zrobiłam?
Usłyszałam, że z mojego powodu mają go za tchórza i będzie się to za nim ciągnęło całe życie. Nawet spakował plecak i znów chciał jechać do Ukrainy. Płakałam, szarpałam, blokowałam drzwi. Ustąpił. Minął już ponad rok od tej awantury. Kobiety, które z nami mieszkały wyprowadziły się, jedna wróciła do kraju. A my żyjemy jak dwoje obcych sobie ludzi. Mąż chodzi do pracy, wraca włącza telewizor, częściej sięga po wódkę. Do mnie się prawie nie odzywa, tyle co musi w jakiś ważnych sprawach. Czasami zjawia się jakaś zabłąkana myśl, że może źle zrobiłam? Mogłam mu pozowalić jechać na wojnę. Ale częściej przełykam łzy i mimo wszystko jestem zadowolona, że mam go w domu. Czy on mi kiedyś wybaczy, że stanęłam mu na drodze? Może po wojnie da nam drugą szansę?
Jarosław Wieczorek jest mediatorem rodzinnym i sądowym, zajmuje się również mediacjami przedmałżeńskimi i przedrodzinnymi. Przyjmuje także online na platformie Avigon.pl: Wojna to trudny czas rodzący konflikty, które w czasie pokoju nie przyszłyby nam do głowy.
Niefortunnie się stało, że mąż usłyszał Pani rozmowę z rodaczkami, ale i tak — jak sam wspominał — mógł to usłyszeć od kogokolwiek z Was... Poczucie honoru jest dla męża zapewne bardzo ważne - tak jak dla Pani to by rodzina trzymała się razem i nie narażała się na niebezpieczeństwo.
Ważne, aby powiedziać o swoich oczekiwaniach względem drugiej osoby
Być może to najlepszy czas na skupienie Państwa wysiłków zapobiegających rozpadowi rodziny. Dobrze by było gdyby Państwo dali sobie szansę, by jeszcze raz — w towarzystwie osoby trzeciej, w spokojniejszej atmosferze - opowiedzieć o swoich przeżyciach, przemyśleniach, decyzjach — wraz z towarzyszącymi temu emocjami. A co najważniejsze - by powiedzieć o swoich oczekiwaniach względem drugiej osoby... Co teraz ? Jak to widzicie ? Jaka będzie Wasza przyszłość ? Nie podejmując jeszcze żadnych radykalnych kroków.
Czasami najtrudniej wymyślić najprostsze rozwiązanie
Dlatego zalecam wizytę u mediatora rodzinnego, który pomoże skanalizować wzajemne żale czy pretensje, a które z pewnością zgromadzili Państwo w swoim sercu i głowie. Pomoże je uporządkować. Możecie się z nim spotykać razem lub osobno. Mediator zadba o Wasz komfort. Jest zobowiązany do poufności i bezstronności, a sama mediacja jest dobrowolna i można z niej zrezygnować w każdym momencie. Możecie również spisać u niego stosowną ugodę między sobą. Proszę o tym z mężem porozmawiać, bo często zdarza się tak, że najtrudniej wymyślić najprostsze rozwiązanie.
Ani milczenie, ani alkohol nie rozwiążą problemu
Nie ma na co czekać. Ani milczenie, ani alkohol nie rozwiążą tego problemu. Proszę znaleźć w swoim mieście mediatora. Internet zawierający listy mediatorów w poszczególnych stowarzyszeniach tej profesji lub nawet w miejscowym Sądzie Okręgowym — z pewnością ułatwią to zadanie.
Część z nich prowadzi także spotkania on-line, ale proszę się zastanowić czy w Państwa sytuacji — lepszym rozwiązaniem nie byłoby jednak spotkanie "na żywo".
To usługa znacznie tańsza niż terapeuta rodzinny czy adwokat (w razie rozwodu).
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
<frame>Musiałaś zostawić wszystkich i wszystko za sobą? Zamieszkać w obcym kraju? Nie masz bliskich osób, którym możesz zaufać? Potrzebujesz rady, wsparcia? Pozwól nam sobie pomóc. Wyślij nam wiadomość na adres: redakcja@sestry.eu, a zapewniamy, że psycholog lub psychoterapeuta udzieli Ci dobrej rady. To może być pierwszy krok do rozwiązania problemu, który ułatwi Ci życie za granicą. Publikujemy kolejny list, który otrzymałyśmy od ukraińskiej Czytelniczki. I odpowiedź psychologa. <frame>
Jak nauczyć się rozmawiać z partnerem o pieniądzach
„Przeprowadziliśmy się do Polski dwa miesiące przed wybuchem wojny. Mąż słyszał od znajomych, którzy znaleźli tu pracę, że w Polsce są lepsze zarobki i spokojniejsze życie.
Nie jechaliśmy w ciemno. Kuzyn męża znalazł mu pracę i mieszkanie dla nas. Mieliśmy też trochę oszczędności na wypadek, gdyby coś nie wyszło. Jednak wszystko się udało. Opiekowałam się trójką dzieci, a mąż zaczął pracować. Byliśmy zadowoleni z naszego nowego życia, dopóki nie przerwał go atak Rosji na Ukrainę.
Wiadomo, ile kosztuje wynajęcie mieszkania i utrzymanie dzieci
Matka i siostra mojego męża zostały w Ukrainie. Ja nie mam rodziny, wychowałam się w sierocińcu. Po wybuchu wojny zaczęliśmy im pomagać, wysyłaliśmy pieniądze i paczki. Proponowaliśmy, że przywieziemy je do Polski, ale nie chciały opuścić swojego domu.
Fabryka, w której pracowała siostra mojego męża, została zniszczona, więc straciła źródło dochodu. Teściowa ma skromną emeryturę. Wiem, że bez naszego wsparcia sobie nie poradzą, ale mąż za bardzo im pomaga. Wysyła im więcej, niż zostawia nam na życie. Wiadomo, ile kosztuje wynajęcie mieszkania i utrzymanie dzieci. Ja przynajmniej mam 800+ zasiłku, który wpływa na moje konto. On nie rusza tych pieniędzy.
Marzę o wycieczce z dziećmi choćby na dzień lub dwa
Kiedy zwracam mu uwagę, że te proporcje są dla nas niesprawiedliwe, słyszę, że jego rodzina jest w strasznej sytuacji i należy się jej rekompensata. Zgadzam się, że wojna, poza utratą zdrowia, to najgorsze, co może spotkać człowieka. Ale mój mąż musi też pamiętać, że ma dzieci, które dorastają, potrzebują nowych butów, kurtek, a czasem nawet zabawki.
Zamiast żyć spokojnie, ciągle kłócimy się o pieniądze. On dobrze zarabia, lecz prawie nic z tego nie mamy. Nie jestem rozrzutna, robię zakupy w tanich sklepach, umiem gotować pyszne dania z niedrogich produktów. Uważam się za dobrą gospodynię i chcę, by mąż to docenił. Potrzebuję też kosmetyków i wizyty u fryzjera, przynajmniej raz na jakiś czas. Marzę o wycieczce z dziećmi choćby na dzień lub dwa, ale nie mam na to pieniędzy.
Jestem zmęczona tą sytuacją, lecz nie wiem, jak sprowadzić męża na ziemię. Czuje się winny, że zostawił matkę samą sobie, a teraz próbuje zrekompensować jej to pieniędzmi. Tyle że te pieniądze są też pieniędzmi jego dzieci”.
Justina Ryczko, psycholożka z Avigon.pl:
Dziękujemy, że podzieliła się Pani z nami swoim problemem. To wspaniale, że znaleźliście z mężem dom i pracę w Polsce i możecie tu spokojnie żyć. Zdecydowaliście się na przeprowadzkę do Polski jeszcze przed wojną, ale jej wybuch musiał mieć duży wpływ na Wasze poczucie bezpieczeństwa.
W partnerstwie musicie nauczyć się rozmawiać o finansach. To ważna część życia
Rozumiem, że bardzo martwicie się o swoich bliskich i przyjaciół, którzy pozostali w Ukrainie mimo grożącego im niebezpieczeństwa i niepewności. Piszę to nie bez powodu. Uważam bowiem, że musi się Pani wczuć w emocje męża, by mieć argumenty, które przekonają go do Pani racji.
Pisze Pani, że mąż wysyła znaczną część dochodów Waszej rodziny do matki i siostry w Ukrainie. To jest źródło Waszych kłótni i problemów. Mówi się, że kłótnie o pieniądze to najszybszy sposób na zabicie miłości. Warto o tym pamiętać, choć nie oznacza to, że nie powinniście o tym rozmawiać.
Wręcz przeciwnie: w partnerstwie trzeba nauczyć się rozmawiać o finansach, bo to bardzo ważna część życia. A w trudnych sytuacjach kompromis w tym względzie jest niezbędny do utrzymania dobrego związku.
Mężczyźni to realiści, więc działają na ich racjonalne argumenty
Zgadzam się z Panią, że mąż może czuć się winny wobec swojej matki i siostry, a wysyłanie im znacznych kwot pieniędzy może być sposobem na zrekompensowanie tej sytuacji. Jeśli tak jest, to mąż działa na poziomie emocjonalnym i trudno będzie go przekonać bez dobrze przygotowanych argumentów. Rozumiem też, dlaczego czuje Pani, że znaczna część zarobionych przez niego pieniędzy należy do Pani i dzieci. Pani też poświęciła wiele, by zbudować swoje życie w innym kraju, więc oddanie większości swoich dochodów komuś innemu wydaje się Pani niesprawiedliwe. Jak więc osiągnąć kompromis?
Mężczyźni mają tendencję do bycia realistami, koncentrują się na szukaniu rozwiązań, więc działają na ich racjonalne argumenty. Na Pani miejscu zastanowiłabym się, jak w konstruktywny sposób przekazać mężowi swoje argumenty.
Zanim jednak zacznie pani to robić, proszę się zastanowić, ile kosztuje Panią życie w Polsce, a ile ono teraz kosztuje w Ukrainie. Czy biorąc pod uwagę obecne dochody siostry i matki Pani męża pieniądze, które im wysyłacie, wystarczają na zaspokojenie ich podstawowych potrzeb? Czyje potrzeby są większe? Czy gdyby teraz mieszkała Pani w Ukrainie, byłaby w stanie utrzymać się za kwoty wysyłane teściowej i szwagierce?
Proszę wykonać te obliczenia, sprawdzając, ile obecnie kosztuje żywność i produkty higieniczne w obu krajach. I proszę wczuć się również w sytuację teściowej i szwagierki – a także w emocje Pani męża, który zostawił te dwie bliskie osoby w kraju zniszczonym przez wojnę.
To nie może trwać wiecznie
Jeśli Pani wyliczenia pokażą, że pieniądze przekazane rodzinie męża w Ukrainie zaspokajają więcej potrzeb niż te pozostawione Waszej rodzinie w Polsce, będzie Pani miała racjonalne argumenty, które pomogą przekonać męża.
Proszę pamiętać, że ludzie zazwyczaj mają bardzo głęboko zakorzenione poczucie sprawiedliwości, więc odwołanie się do niego z pewnością może pomóc. Może też Pani wykazać się dobrą wolą i uzgodnić z mężem, że będziecie stopniowo zmniejszać ilość pieniędzy przesyłanych jego rodzinie. Pozwoli mu to przyzwyczaić się do sytuacji i szybciej zaakceptować zmianę. Uświadomi mu również, że obecny stan rzeczy powinien być tymczasowy i nie może trwać wiecznie.
Wierzę, że racjonalne argumenty pomogą uświadomić mężowi, że choć stara się zrekompensować matce i siostrze trudy wojenne, to w obecnej sytuacji krzywdzi własną rodzinę, czyli Panią i Wasze dzieci.
<ftame>Musiałaś zostawić wszystkich i wszystko za sobą? Zamieszkać w obcym kraju? Nie masz bliskich osób, którym możesz zaufać? Potrzebujesz rady, wsparcia? Pozwól nam sobie pomóc. Wyślij nam wiadomość na adres: redakcja@sestry.eu, a zapewniamy, że psycholog lub psychoterapeuta udzieli Ci dobrej rady. To może być pierwszy krok do rozwiązania problemu, który ułatwi Ci życie za granicą. Publikujemy kolejny list, który otrzymałyśmy od ukraińskiej Czytelniczki. I odpowiedź psychologa. <frame>
Od początku wojny mój mąż, dzieci i ja mieszkamy w Polsce. W Ukrainie zostawiliśmy nasze mieszkanie i całe dotychczasowe życie. Mam taki charakter, że nie waham się, tylko działam. To jest dla mnie recepta na stres. Bo twój umysł jest czymś zajęty, to mniej myślisz o problemach.
Zaraz po przyjeździe, kiedy załatwiliśmy formalności, powiedziałam mężowi, że będę pracować i podzielimy się równo opieką nad dziećmi. W Ukrainie to ja się nimi zajmowałam, gotowałam, prałam, sprzątałam – byłam kurą domową. W Polsce postanowiłam to zmienić.
Znalazłam pracę w prywatnej firmie. Mimo że nie miałam doświadczenia, właściciele byli bardzo mili i uwierzyli we mnie. Nauczyłam się wszystkiego od podstaw i naprawdę lubię swoją pracę.
Menedżerowie skrupulatnie kontrolują jakość produktów, a ja jestem zadowolona. Po roku pracy zostałam doceniona i awansowałam – przeszłam z produkcji do kontroli. Wreszcie mogę się rozwijać i jestem doceniana nie tylko w domu.
Niestety mój mąż nie ma tyle szczęścia. Już kilka razy zmieniał pracę. W Ukrainie był odpowiedzialny za ludzi, a teraz musi być podwładnym. I to mu się nie podoba.
Obecnie jest bez pracy. Staram się go przekonać, by poszukał nowej, dostosował się do warunków, pokazać mu na własnym przykładzie, że można się rozwijać – ale on nie zwraca na to uwagi. Nie wiem, jak go zachęcić do działania.
Powiedział, że kiedy wojna się skończy, wrócimy do kraju, ale jam mam co do tego coraz więcej wątpliwości. W końcu uwierzyłam w siebie i swoje możliwości. Nauczyłam się nowego języka, otworzyłam się na ludzi. I w końcu czuję, że żyję, więc nie chcę niczego zmieniać.
Boję się, że kiedy przyjdzie czas na podjęcie ostatecznej decyzji, wybiorę życie w Polsce. Z dziećmi, lecz bez męża. Nie chcę wracać do garów. Mogę łączyć pracę z prowadzeniem domu. Nawet bycie rozdartą między pracą a obowiązkami domowymi jest lepsze niż siedzenie w domu.
Kiedy podczas jednej z rozmów o powrocie do Ukrainy powiedziałam mężowi, że nie jestem tym zainteresowana, zrobił straszną awanturę. Zarzucił mi, że chcę rozbić rodzinę i myślę tylko o sobie. Zapowiedział, że dzieci wrócą z nim – czy tego chcę, czy nie.
Tyle że ja myślę inaczej.
Dzieci wkrótce się usamodzielnią, a ja w Ukrainie znów będę kucharką i sprzątaczką. Nie chcę wracać do takiego życia. Czy mamy szansę dojść do porozumienia? Czy jest jakieś zdrowe wyjście z tej sytuacji?
Aleksandra Antońska, psycholożka w Avigon.pl:
Dziękuję, że opowiedziała Pani o swojej sytuacji. Ma Pani dylemat, z którym trudno sobie poradzić. Z tego co Pani napisała w liście wynika, że rozpoczęła Pani nowe życie w Polsce, poradziła sobie z przeprowadzką i znalazła sposób na rozwój i spełnienie zawodowe. Pani umiejętności zostały zauważone i docenione. I jest to dla Pani bardzo ważne.
Z drugiej strony Pani mąż, który jest rozczarowany swoją obecną sytuacją zawodową, ma zupełnie inne odczucia – w Polsce ma poczucie regresu. Silne emocje czasami uniemożliwiają nam podejmowanie racjonalnych decyzji, mówimy coś impulsywnie. Nie zawsze to, co mamy na myśli.
Powrót do Ukrainy czy pozostanie w Polsce – to bardzo ważna decyzja. Dlatego powinniście porozmawiać o tym spokojnie. Może podczas wspólnej kolacji? Powinna Pani opowiedzieć o swoich uczuciach i o tym, że nie chce wracać do roli, jaką pełniła w Ukrainie.
Wierzę, że można znaleźć wspólne rozwiązanie
Warto otwarcie porozmawiać o swoich potrzebach i oczekiwaniach. Mimo tego, że Pani i mąż różnie widzicie swoją sytuację, warto pamiętać, że ten problem nie powinien Was dzielić i stawiać po przeciwnych stronach. Powinniście wspólnie stawić czoło sytuacji i wzajemnie się wspierać.
Powinna też Pani zrozumieć motywację męża do powrotu. W Polsce czuje się niedoceniany, uważa, że nie może się tu rozwijać. Z kolei powinien zrozumieć, że Pani tak samo czuła się w Ukrainie.
Nie da się uciec od problemu ani o nim zapomnieć
Proszę na chwilę się zatrzymać i pomyśleć o możliwych konsekwencjach swoich decyzji. Proszę dać sobie czas na przepracowanie emocji, które w Pani są.
Wzmocnienie relacji z mężem też powinno pomóc. Być może nie odkrył jeszcze dobrych stron kraju, w którym się znaleźliście. I może powinna Pani odwiedzić miejsca, które Panią interesują – by dojść do wniosku, że nasze życie składa się z czegoś więcej niż tylko z pracy?
Wiadomo, że u nas wszystko się spieprzyło, wszystko stracone, wszystko zgodnie z planem. Po 10 latach wojny nerwy ludzi są już poszarpane – a niedługo miną trzy lata tej dużej, powszechnej wojny (jeszcze i to). Oczywiście już w pierwszym roku horyzont planowania przesunął się do jednego miesiąca, a potem pojawiło się zastrzeżenie: „jeśli dożyjemy”.
Teraz zastanawiam się, czy wymieniać kran w moim mieszkaniu, bo jeśli to zrobię, to może szahid rozpieprzy dom z nowym kranem
Facebook kpi ze mnie jeszcze bardziej niż kiedyś, proponując mi trencze na przyszłą wiosnę. „Hej, ty elektroniczny głupku, jak myślisz, komu to oferujesz?” On pisze do mnie po angielsku: „Co będziesz nosić następnej wiosny?” A ja na to: „Posłuchaj mnie, ty elektroniczne gówno, na wiosnę mogę mieć opcje: kaftan bezpieczeństwa, fajną trumnę albo kombinezon przeciwchemiczny, i to w najlepszym przypadku. O czym szepczesz? O jakiej wiośnie? Chciałabym tu dożyć do soboty – i najlepiej nie w domu wariatów”.
Niedawno byłam w Niemczech i pewna Niemka powiedziała do mnie: „Za dwa lata pojedziemy na wakacje... Za trzy lata się przeprowadzimy...”. Spojrzałam na nią, jak na kosmitkę. Nie pamiętam już czasów, kiedy planowałam coś z rocznym wyprzedzeniem. W Ukrainie nawet w najlepszych czasach to był szalony luksus. „Ta rodzina posiada ten zamek od trzech wieków” – mówi przewodnik. Śmieję się w duchu, odziedziczyłam po babci tylko radzieckie prześcieradła, które w 2015 roku poszły na siatki maskujące.
Swoim dzieciom prawdopodobnie nie zostawię nic poza traumą psychiczną i książkami, które udało mi się napisać w jeszcze stosunkowo spokojnych czasach
Na rozmowie kwalifikacyjnej w zagranicznej firmie zapytali moją przyjaciółkę, kim chciałaby być za pięć lat. Przez chwilę się zastanawiała, po czym powiedziała: „Cóż, jeśli do tego czasu nie umrę od atomówki albo szahida, to chciałabym być zdrową psychicznie osobą ze wszystkimi kończynami”. Nie przyjęli jej. Jej uczucia były zbyt pesymistyczne i fatalistyczne.
Teraz, ze względu na wybory w USA i nastroje polityczne w Europie, pytają mnie, co z nami będzie. Ja też mocno się nad tym zastanawiam. Nie, nie prognozuję ani nie obliczam prawdopodobieństwa, ogólnie nie jestem dobra z matematyki. Po prostu znajduję właściwą odpowiedź, coś w stylu: „Zgodnie z teorią Brizmana-Spielhausa (właśnie ją wymyśliłam), mamy prawdopodobieństwo przeżycia około 50 procent – albo nie przeżycia, z takim samym procentem”. To będzie najdokładniejsza prognoza naszej przyszłości. Ale to nie ja taka jestem. To życie jest takie, rozumiecie?!
I nie chodzi tylko o mnie. Rano budzę się, piję czarną kawę, która wygląda i smakuje jak asfalt, i wyglądam przez okno. Na zewnątrz gołe drzewa, szara rzeczywistość, szare domy.
I myślę sobie: no cóż, miałam szczęście, że tej nocy ani rakieta, ani szahid nie zakłóciły tej szarej rzeczywistości za oknem. Poszczęściło mi się
Kiedy planuję podróż za granicę, zwlekam z rezerwacją hotelu do ostatniej chwili. Bo jeszcze zarezerwuję, zapłacę, a tu nagle bęc! – i po sprawie, nigdzie nie pojadę. Szkoda pieniędzy.
Chociaż, oczywiście, jeśli o to chodzi, to nie dbam już o pieniądze.
„Dlaczego jesteś taka spokojna?” – pyta przyjaciółka. Mówię, że napisałam testament. Zgodnie z nim każdy, kto przeżyje mnie i dożyje do tego czasu, musi wybrać moje najbardziej gówniane zdjęcia i udekorować nimi salę pożegnalną. A ta przyjaciółka powinna przyjść z biczem, by wybatożyć każdego, kto zechce powiedzieć, że byłam prorokinią. Oczywiście, jestem prorokinią, ale to brzmi krindżowo, przyznajmy.
„Zamierzasz umrzeć?” – pyta. A ja całkiem szczerze odpowiadam, że już umarłam, tyle że po prostu wciąż żyję. Patrzę więc na wszystko wokół i w zasadzie nic mnie już nie przeraża
I w tym wszystkim jakoś paradoksalnie, desperacko i szaleńczo cieszę się życiem.
Spotykam się z przyjaciółmi przy pierwszej nadarzającej się okazji, czasem potrafię przystanąć na środku chodnika i długo wpatrywać się w chmurę, bo jest piękna. Zgadzam się na każde „zróbmy to...”, bo fajnie jest coś zrobić, mieć na coś czas.
Z Monachium przywiozłam w kieszeni kasztana, który spadł mi na głowę i sprawił, że byłam szczęśliwa. Nadal go noszę w kieszeni kurtki. Czasami natrafiam na wiersz, który jest tak piękny, że uczę się go na pamięć – jak w szkole, dla zabawy. Już przestałam się bać. Jedyne, na czym mi zależy, to mieć czas. Bo nadal przed moim ostatnim dniem chcę zabić jak najwięcej wrogów, bezpośrednio lub pośrednio. Po to to wszystko. Tylko po to.
Aldona Hartwińska: Dlaczego tam jesteś. Czemu wyjechałaś ze spokojnej Polski na wojnę?
"Gypsy": Przed wojną miałam stabilną pracę w banku, zajmowałam się śledztwami finansowymi. W Ukrainie byłam dwukrotnie, ale turystycznie i nie zapuszczałam się w głąb kraju. Byłam we Lwowie, skąd pojechałam autostopem do Rumunii. Kiedy pojechałam do Ukrainy po raz drugi, już własnym samochodem, podróżowałam południową częścią kraju do Mołdawii. Nigdy nie było w moich planach, by zostać tu dłużej. I nigdy nie sądziłam, że wrócę do Ukrainy jako żołnierka.
Kiedy zaczęła się inwazja, pojechałam na przejście graniczne w Medyce i przez kilka miesięcy byłam tam wolontariuszką. Pod wpływem tych wszystkich ludzi, tych wszystkich historii, postanowiłam ruszyć na wschód. W okolicach wakacji pojechałam do Charkowa. Miałam tam zostać na dwa tygodnie, lecz zostałam na sześć. Rozwoziłam pomoc humanitarną potrzebującym i wojsku. Zajmowałam się też ewakuacją ludności cywilnej z terenów okupowanych.
Masz na myśli tereny, na których były już rosyjskie wojska?
Tak, tereny okupowane. To było jakoś w wakacje 2022 roku. Przez jakiś czas w każdy poniedziałek otwierano korytarze humanitarne. My podjeżdżaliśmy vanami na samo nabrzeże rzeki, do tak zwanej szarej strefy, czyli ziemi, na ziemie, na które nie zapuszczali się już nawet ukraińscy żołnierze. Tam był most, „szlak do życia”, jak na niego mówili ukraińscy wolontariusze. Jedna połowa mostu była rosyjska, druga ukraińska. Ci ludzie – z bagażami, dziećmi na rękach, z psami – przechodzili przez most pieszo, a my ich mogliśmy przechwytywać już po stronie ukraińskiej, gdzie powiewała niebiesko-żółta flaga. Pakowaliśmy ich do samochodów i wywoziliśmy w bezpieczne miejsce, gdzie czekał transport do kolejnych miejsc, do innych miast, w których były ich rodziny. Bywało, że robiłam sześć takich kursów jednego dnia. Normalnie do tego vana wchodzi dziewięć osób, ja brałam po siedemnaście. I każda z tych osób miała jeden nieduży bagaż.
Po tych sześciu tygodniach zjawiłaś się w Polsce.
Po powrocie wcale nie planowałam znowu jechać do Ukrainy. Ale przez to, że byłam w kraju tak długo nieobecna, musiałam przejść w pracy przez tak zwany „restart systemu”: zmiana haseł, loginów, kart. Trochę to trwało – i przez ten czas ciągle myślałam o ludziach, którzy zostali w Ukrainie, o tym, jak mogłabym jeszcze pomóc. Pewnego dnia rozmawiałam z kolegą, który służył w ukraińskim wojsku. Powiedziałam mu, że rozważam rzucenie wszystkiego i wyjazd do Ukrainy na stałe, że chciałabym tam znaleźć pracę i być wolontariuszką w weekendy i w każdy wolny dzień. „Zaczekaj chwilę, zaraz do ciebie oddzwonię” – rzekł. Kiedy zadzwonił znowu, powiedział, że opowiedział o wszystkim dowódcy, a ten stwierdził, że moja pomoc się bardzo by przydała ich jednostce. Wiedzieli, że ja wjadę wszędzie, że mam dobry kontakt z wolontariuszami i potrafię wiele rzeczy załatwić, zorganizować. Zaproponowali mi pracę, żebym to wszystko robiła dla ich grupy – nie dla całego batalionu, ale dla ich oddziału. Długo się nie zastanawiałam. Wyjechałam do Ukrainy, poszłam do sztabu i podpisałam kontrakt. Tak znalazłam się w wojsku.
Ale nie trafiłaś tam jako zwykły żołnierz? Na początku nie miałaś misji bojowych?
Na samym początku, po wstąpieniu do wojska, zajmowałam się logistyką, kontaktami z wolontariuszami, organizowałam rzeczy dla mojego oddziału. Niedługo później trafiłam do innego batalionu, lecz miałam tam zajmować się tym samym: opiekować się swoim oddziałem i zapewniać mu wszystko, co na dany moment potrzebne. Mieszkałam z żołnierzami w przyfrontowej wiosce, więc byłam ze wszystkim na bieżąco. Jednak szybko zaczęłam się zajmować absolutnie wszystkim, poczynając od dokumentów czy kontraktów (pomagałam rekrutom przechodzić przez proces podpisywania kontraktu, a nawet zrywania go).
Dowódca obdarzał mnie coraz większym zaufaniem, aż w końcu uczynił ze mnie swego rodzaju asystentkę. Cedował na mnie różne mniej ważne zadania, by móc skoncentrować się na rzeczach ważniejszych, jak np. planowanie misji. Często zdarzało się, że dowoziłam chłopaków do punktów odbioru, zabierałam ich z tych punktów, bywało też, że pracowałam medevacu [ewakuacja medyczna – red.]. Na co dzień pilnowałam, by moja grupa szła na zadanie bojowe przygotowana: by mieli naładowane radia czy dodatkowe baterie do noktowizji.
Ale później przerzucili nas pod Bachmut i mój oddział przestał istnieć.
Straciliście wszystkich?
Nie, choć na jednej z misji zginął mój kolega. Nasz dowódca kompanii nie chciał, byśmy dalej siedzieli w Bachmucie, chciał nam tego wszystkiego oszczędzić, bo tam była rzeź. Wszędzie były rozczłonkowane ciała, nasi chłopcy wręcz po tych ciałach chodzili, wiele ich było i nie miał ich kto ich zbierać – albo to po prostu było zbyt niebezpieczne. Dowódca próbował za wszelką cenę rozwiązać naszą grupę: oprócz mnie i jednego kolegi, całej reszcie nakazano rozwiązać kontrakty. Chcieli się nas pozbyć, ale w dobrej wierze. Dowódca nie chciał brać na siebie odpowiedzialności za to, że wyśle ludzi na śmierć.
Rzucił przed nas worek na zwłoki i powiedział, że jeśli chcemy zostać w Bachmucie, to mamy do tego worka teraz wejść, bo tylko tak stamtąd wrócimy
Po tym wszystkim nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Ale wiedziałam na pewno, że nie chcę siedzieć w sztabie i zajmować się rzeczami, które oni chcieli mi zlecać. Miałam poczucie, że muszę być bardziej pożyteczna, że chcę robić coś serio. Wiedziałam, że nie puszczą mnie na szturmy, bo nie byłam do tego przygotowana – chociaż bardzo dużo ćwiczyłam, brałam udział prawie we wszystkich szkoleniach. Można powiedzieć, że w tej grupie przeszłam przeszkolenie wojskowe od podstaw w bardzo skróconym czasie, więc jakieś pojęcie miałam. Tyle że na pewno za małe, by iść z grupą do szturmu. Zaczęłam myśleć, co w tej chwili jest najbardziej potrzebne na froncie... Operator drona!
W ciągu tego krótkiego czasu, kiedy byłam uziemiona w sztabie, znalazłam kurs operatora drona, odbywał się w innym mieście. Poszłam do sztabu, powiedziałam, że znalazłam sobie taki kurs i bardzo proszę o przygotowanie mi dokumentów, bym mogła zrobić to szkolenie. Zgodzili się. Pojechałam, zrobiłam, wróciłam i… nie miałam już swojej grupy. Ale dali mi szansę – przydzielili mnie do oddziału droniarzy. Usłyszałam, że jeśli się sprawdzę i zostanę zaakceptowana, to będę mogła zostać z nimi na stałe. Zaczęłam z nimi latać, trenować, uczyć się. I zostałam. Myślę, że przez całą tę moją drogę sporo pomogło mi to, że w miarę szybko zaczęłam sprawnie komunikować się po ukraińsku.
Pamiętasz swoje pierwsze zadanie bojowe?
Pracowałam na różnych odcinkach frontu, głównie w okolicach Kupiańska i Bachmutu. Na Donbasie spędziłam półtora roku, w okolicach Kupiańska rok. Moja pierwsza misja bojowa była właśnie tam; pamiętam, że była spokojna. Kiedy zaczynałam pracować jako pilot drona, wojna dronów nie wyglądała jeszcze tak jak obecnie. W pewnym sensie to były dopiero początki, bo nie było tylu anten, pilotom nie zagłuszano sygnału z każdej strony i nie było tylu dronów kamikadze. Na pewno było łatwiej. Dziś wszystkim jest ciężej, pilotom dronów też. Technologia poszła do przodu, pojawia się coraz nowszy sprzęt, a Rosjanie używają innych częstotliwości, przez co coraz łatwiej zagłuszają sygnał. My musimy za tym wszystkim nadążać, musimy też cały czas nabywać nowy sprzęt, uczyć się nowych rzeczy. Na pierwszej misji dowódca wskazał nam miejsce, w które zrzucaliśmy ładunki wybuchowe. Siedzieliśmy w okopie, wszystko spokojnie sobie przygotowaliśmy, nie było żadnych problemów.
A później?
Im dłużej pracujemy w tym samym miejscu, tym więcej Rosjanie o nim wiedzą. Na trzeciej czy czwartej misji w pobliżu pozycji bojowych padł nam samochód. Nie mogliśmy go odpalić, musieliśmy go więc tam zostawić, a nas trzeba było ewakuować. Podczas kolejnej misji naszą pozycję Rosjanie zasypali pociskami. Najpierw był jeden wybuch, daleko. Potem drugi – już bliżej. Trzeci pocisk eksplodował przy naszym okopie i fala uderzeniowa nasypała nam ziemię na głowy. To był w sumie pierwszy raz, kiedy miałam bezpośrednie zetknięcie z artylerią. Nikt z nas nie spanikował, mimo że te pociski spadały coraz bliżej. Jakoś udało nam się wydostać.
Kiedy wróciliśmy, wszyscy już wiedzieli, co się stało.
Przyjechał dowódca batalionu. Powiedział mi, że właśnie dlatego nie chciał puszczać mnie na misje bojowe. Oni bardzo chronią kobiety, starają się je trzymać na tyłach. Boją się o nas
A ja byłam wtedy chyba jedyną kobietą, która jeździła na pozycje bojowe. Dowódca zasugerował mi, że może już dość tego, może powinnam wrócić do spraw administracyjnych. Odpowiedziałam, że przecież jesteśmy zespołem, więc nie może być tak, że oni idą, a ja nie.
Jak się żyje na co dzień w męskim świecie? Bycie kobietą na wojnie jest trudne? Jak to wygląda w kontekście np. „spraw kobiecych”?
Na wojnie wszystkie granice się zacierają. Tak do siebie przywykliśmy, że płeć nie ma już dla nas znaczenia, wszyscy jesteśmy po prostu ludźmi. Czasem mieszkamy w jednym pokoju w pięć czy nawet sześć osób. Każde z nas ma swoje rozkładane łóżko, pod łóżkiem cały swój dobytek – prywatne rzeczy, jakiś sprzęt – i tak mieszkamy wszyscy „na kupie”. Na początku zawsze jest tak, że faceci chcą mnie absolutnie we wszystkim wyręczać, a to coś przenieść, a to jakoś pomóc. A ja od razu wyznaczam granicę: to, że jestem kobietą, nie znaczy, że jestem inwalidką. Mam dwie ręce i dwie nogi, więc nie trzeba mi we wszystkim pomagać. Bo kto później będzie za mnie nosił rzeczy na pozycjach? Tam każdy musi sobie radzić sam, ja też.
Im dłużej jesteśmy w grupie, tym mniej zwraca się uwagę na płeć. A przez to, że jesteśmy ciągle razem, widzimy się non stop, mężczyźni zrozumieli, że miewam „te dni”. Czasami one wypadają w momencie, kiedy jestem na misji. Może trudno sobie wyobrazić zmianę tampona w okopie podczas ostrzału, ale bywa i tak. Gdybym nie była tak blisko z tymi ludźmi, byłoby mi ciężko. I kiedy jest taki moment, że muszę zadbać o tego rodzaju higienę intymną, ale nie mogę wyjść z okopu, to im mówię prosto z mostu: „Muszę iść zmienić tampon”. Bywa i tak, że na pozycjach siedzimy długo i pojawia się potrzeba umycia się. Wiadomo: tam nie ma prysznica. Ale chcę chociaż skorzystać z mokrych chusteczek, zmienić bieliznę. Wtedy nie ma śmiechów, żartów, nie ma żenującej atmosfery. Odwracają się i robię swoje. Ja się generalnie bardzo szybko adaptuję, nie wiem, czy inne kobiety też tak mają.
Dla mnie ta swoboda i komfort są bardzo ważne i cieszę się, że w mojej grupie te „kobiece sprawy” to zupełnie naturalna rzecz, która nikogo nie emocjonuje
W armii jest coraz więcej kobiet, także na pierwszej linii frontu – są czołgistkami, snajperkami. Co myślisz o kobiecej mobilizacji, o której coraz częściej mówi się w Ukrainie?
Trzeba zaznaczyć, że mobilizacja jest przymusowa. Uważam, że mężczyzna nie będzie dobrym żołnierzem, jeśli jest do czegoś przymuszany. Myślę, że jeśli kobieta sama się zgłosi do wojska i będzie chciała iść na pozycje bojowe, to będzie to z korzyścią dla armii, gdy zastąpi kogoś, kto tam być nie chce. Nie ma co się oszukiwać: my, kobiety, jesteśmy nieco słabsze fizycznie. Jednak to nie znaczy, że siły fizycznej nie można wytrenować. W ogóle rola kobiety na przestrzeni wieków zmieniła się. Nie jesteśmy już tylko żonami i gosposiami. Są kobiety, które chciałby służyć w wojsku. Tym bardziej powinny mieć równe prawa.
Kobieta ma trochę trudniej na tej wojnie. Nie dlatego, że jest jakoś szczególnie dyskryminowana, ale dlatego, że w pewnym sensie otacza nas patriarchat. Będąc kobietą, muszę ciągle udowadniać, że jestem w czymś dobra. Bo nawet jeśli jestem w lataniu na tym samym poziomie co facet albo nawet lepsza, to zawsze muszę pokazać, co umiem. A mam wrażenie, że kiedy facet deklaruje, że jest w czymś dobry, to mu po prostu wierzą. Co do żołnierskich umiejętności kobiet – jest niedowierzanie, taki dystans. On nie wynika z dyskryminacji, tylko z tego, że mężczyźni wciąż nie przywykli do obecności kobiet na wojnie.
Nigdy nic przykrego mnie nie spotkało ze strony kolegów żołnierzy, ale mam wrażenie, że na zadaniach bojowych zawsze musiałam pokazać się z najlepszej strony i udowodnić swoją wartość jako żołnierza
Bo to wciąż jest jeszcze trochę taki męski świat.
Wracając do pytania o mobilizację kobiet: Ukraina jest w stanie wojny. Uważam (ale to moja subiektywna opinia), że kobieca pomoc, kobiece wsparcie nie byłoby niczym gorszym od męskiego. A jeśli chodzi o argument, że kobiety powinny skupić się na rodzeniu następnych pokoleń – to skomplikowana sprawa. Wiadomo: mężczyzna dziecka nie urodzi. Jednak to nie znaczy, że kobieta nie może służyć, zajść w ciążę – i wtedy wziąć urlop. Wojsko nie przekreśla możliwości macierzyństwa, chociaż może opcje są nieco ograniczone. Ale to nie jest niemożliwe, bo żołnierki rodzą dzieci na tej wojnie. Ja się nawet trochę śmieję z tego, że przymusowa mobilizacja może wyjść demografii Ukrainy na dobre, bo kobiety, by uniknąć służby albo uchronić przed nią swoich mężczyzn, zaczną rodzić dzieci (w końcu mężczyzna, który ma trójkę dzieci, może być zwolniony ze służby). Myślę jednak, że zdecydowana większość kobiet nie chciałaby iść na wojnę. Tyle że to nie zmienia faktu, że powinniśmy odejść od stereotypowego myślenia.
Rosja metodycznie torturuje i zabija ukraińskich jeńców wojennych, porywa cywilów, którzy nie popierają tak zwanego ruskiego miru. Uprowadza też ukraińskie dzieci, próbując je reedukować zgodnie z propagandowymi narracjami, a niektóre oddaje rosyjskim rodzinom, które zmieniają im nawet imiona. Kraj Putina za nic ma prawa człowieka.
Sestry rozmawiają z Dmytro Łubincem, ukraińskim rzecznikiem praw obywatelskich – o deportacjach ukraińskich dzieci do Rosji, szczegółach wymiany więźniów, zbrodniach wroga na ukraińskich jeńcach wojennych i cywilach oraz o braku reakcji społeczności międzynarodowej na rosyjskie zbrodnie.
Logika Rosji? To pytanie retoryczne
Natalia Żukowska: O ilu ukraińskich jeńcach – wojskowych i cywilnych – możemy dziś mówić?
Dmytro Łubinec: Przede wszystkim chciałbym zaznaczyć, że nie możemy ogłosić liczby jeńców wojennych – zarówno ukraińskich żołnierzy pojmanych przez Federację Rosyjską, jak rosyjskich żołnierzy pojmanych w Ukrainie. Bo to kwestia bezpieczeństwa. Jeśli chodzi o cywilów, to oni nie są jeńcami wojennymi. To nielegalnie przetrzymywani obywatele Ukrainy, których Rosja nie miała prawa pozbawiać wolności. Na dziś wiemy, że w wyniku rosyjskiej agresji zaginęło około 14 000 osób. Natomiast w Rosji nielegalnie przetrzymywanych jest prawie 1700 ukraińskich cywilów. To są liczby, o których możemy mówić.
Jako rzecznik praw obywatelskich wezwał Pan rosyjskie władze do dostarczenia list jeńców wojennych z Ukrainy, których Rosja byłaby gotowa natychmiast uwolnić. Jakie są największe trudności związane z uwalnianiem tych ludzi?
Ogólnie największą trudnością jest to, że Rosja nie przestrzega międzynarodowego prawa humanitarnego i konwencji genewskiej dotyczącej traktowania jeńców wojennych. Jednocześnie międzynarodowe prawo humanitarne stanowi, że wymiana jeńców powinna odbywać się po zakończeniu działań wojennych. Wyjątek stanowią ciężko ranni lub ciężko chorzy, którzy podlegają repatriacji nawet podczas konfliktu zbrojnego. Jest to określone w konwencjach genewskich.
Mając to na uwadze, chciałbym skupić się na dwóch kwestiach. Po pierwsze, obecnie prowadzimy wymianę jeńców wojennych podczas konfliktu zbrojnego. Żaden inny kraj na świecie nigdy tego nie zrobił, to pierwszy taki przypadek w historii. Fakt, że do dziś odzyskaliśmy 3767 naszych obywateli i przeprowadziliśmy 58 wymian, jest naprawdę czymś znaczącym.
Po drugie, Rosja powinna bezwarunkowo uwolnić wszystkie ciężko ranne, ciężko chore ukraińskie kobiety. Ale tego nie robi, chociaż jest to przewidziane w konwencjach genewskich.
Aby przyspieszyć ten proces, Ukraina utworzyła mieszaną komisję medyczną w celu obiektywnego określania stanu zdrowia jeńców wojennych. Umożliwiająca to klauzula konwencji genewskich została wykorzystana tylko dwa razy od połowy XX wieku: podczas wojny w Wietnamie i wojny irańsko-irackiej. Mieszane komisje medyczne składają się z kilku ekspertów. Ich członkowie mają przedstawiać propozycje repatriacji jeńców wojennych, wykluczenia ich z repatriacji lub odroczenia decyzji do czasu dalszych badań. Mamy nadzieję, że będzie to krok w kierunku ustanowienia przez Rosję podobnej komisji mieszanej we własnym kraju. Ale Rosja jeszcze tego nie zrobiła.
Kolejnym problemem jest to, że Kreml gra na emocjach krewnych ukraińskich jeńców wojennych. Agresor celowo dokonuje pewnych manipulacji, by wpłynąć na nastroje w naszym społeczeństwie.
Zatrzymanie procesu wymiany, propaganda w mediach społecznościowych, listy osób, których Ukraina rzekomo nie chce zabrać – to celowe działania Rosji. Rosja po prostu bawi się ludźmi, wykorzystując ich ból
Ostatnia wymiana odbyła się 18 października. Wtedy udało nam się odzyskać żołnierzy, którzy zostali skazani przez Rosję na dożywocie, a także bojowników pułku Azow. Co decyduje o kształcie list naszych wojskowych do wymiany?
Pracujemy nad powrotem wszystkich naszych obywateli, ale jeśli chodzi o jeńców wojennych, pierwszeństwo mają ciężko ranni, ciężko chorzy i kobiety. Przedkładamy stronie rosyjskiej różne propozycje i listy. Wszyscy ukraińscy żołnierze, którzy znajdują się w rejestrach Narodowego Biura Informacyjnego, są automatycznie umieszczani na listach do wymiany niezależnie od ich statusu: czy są zaginieni, czy potwierdzeni przez MKCK [Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża – red.] jako jeńcy wojenni. Ukraina traktuje wszystkich jednakowo i pracuje nad tym, by wszyscy wrócili z niewoli. Zawsze to podkreślam.
Mamy również dane o tym, że około 40% ze wszystkich osób, które powróciły z rosyjskiej niewoli, uznano wcześniej za zaginione. Dlatego ciągłe przekazywanie list do wymiany z nazwiskami wszystkich obrońców jest jednym ze sposobów odnajdywania ludzi. Ukraina szuka różnych sposobów na uwalnianie swoich obywateli. Na przykład gdy muzułmanie na całym świecie świętowali koniec postu Ramadan Bajram, a katolicy obchodzili Wielkanoc, Ukraina zainicjowała wymianę tych jeńców wojennych, którzy wyznają islam, i tych, którzy są katolikami. Jednak Rosja zignorowała wysłane listy. Czy można zrozumieć logikę Rosji? To pytanie retoryczne.
Nakazów aresztowania powinno być więcej
Jaka jest największa trudność z odzyskiwaniem więzionych cywilów?
Cywilów najtrudniej odzyskać, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że Rosja nie ma podstaw prawnych do ich przetrzymywania. Zgodnie z międzynarodowym prawem humanitarnym powinni zostać natychmiast uwolnieni. Jednak Federacja Rosyjska to prawo ignoruje, uprowadza cywilów, torturuje ich i przetrzymuje w aresztach. Jeśli spojrzymy na trudności związane z ich powrotem, największym problemem jest weryfikacja danych dotyczących cywilów: kiedy i gdzie zostali uprowadzeni, gdzie są teraz. Rosja nie dostarcza żadnych informacji.
Udało nam się ustalić, że obecnie w Rosji przetrzymywanych jest około 1700 cywilów. Uznajemy jednak, że liczba ta jest znacznie wyższa
Rosja systematycznie i celowo popełnia przestępstwa. Moim zdaniem rosyjscy urzędnicy powinni otrzymać nowe nakazy aresztowania od Międzynarodowego Trybunału Karnego za uprowadzanie ludności cywilnej, ponieważ tego rodzaju przestępstwo można zaklasyfikować jako zbrodnię przeciwko ludzkości.
Według Associated Press do 2026 roku Rosja planuje utworzyć 25 nowych „kolonii poprawczych” i sześć innych cywilnych ośrodków zatrzymania na okupowanych terytoriach Ukrainy. Co wiadomo o warunkach przetrzymywania ukraińskich więźniów? Czy znamy miejsca, w których są przetrzymywani?
Rosja nie udziela żadnych informacji o cywilach. W większości przypadków nie znamy miejsc ich pobytu, ich stanu ani warunków, w jakich są przetrzymywani. Oczywiście są wyjątki, gdy udaje nam się uzyskać informacje o danej osobie za pośrednictwem partnerów międzynarodowych lub w inny sposób. Nie jest to jednak zbyt duży odsetek wszystkich przypadków.
Jeśli chodzi o warunki przetrzymywania cywilów, Rosja stosuje wobec nich najbardziej przerażające tortury. Wszyscy są przetrzymywani w fatalnych warunkach, bez opieki medycznej, odpowiedniej żywności i wody. Mogą być przetrzymywani w komorach tortur i piwnicach przez wiele miesięcy. Znamy historię Ukrainki Ołeny Pech, która została niedawno uwolniona z rosyjskiej niewoli. Musiała wrócić do tymczasowo okupowanego obwodu donieckiego, by opiekować się matką, która doznała udaru mózgu. Po bezprawnym zatrzymaniu była torturowana elektrowstrząsami, duszona workiem, wkręcano jej śruby w kolana i przeprowadzono pozorowaną egzekucję. Została bezprawnie skazana, zapadła na szereg chorób.
To tylko jedna z dziesiątek tysięcy historii o tym, co Federacja Rosyjska robi z naszymi obywatelami. Ponadto od 2014 r. „wymuszone zaginięcia” ludzi na tymczasowo okupowanych terytoriach są powszechne. W każdej okupowanej osadzie Rosja tworzy izby tortur.
W jaki sposób Rosja odpowiada na ukraińskie prośby o informacje na temat miejsca pobytu ukraińskich więźniów? Jak kraje trzecie mogą pomóc w tej sprawie?
Jak już powiedziałem, Rosja bardzo rzadko udziela jakichkolwiek informacji. W większości przypadków wróg ignoruje nasze prośby i ogranicza się do wymówek. Jeśli chodzi o pomoc w uwalnianiu cywilów, mówiliśmy już publicznie o Katarze i Watykanie. Mieliśmy szereg kontaktów z Katarem w sprawie umożliwienia powrotu Ukraińców do domu, a dzięki Watykanowi 28 czerwca udało się skłonić Rosję do odesłania do Ukrainy 10 naszych obywateli.
Na spotkaniach grupy roboczej zajmującej się punktem 4. „formuły pokoju” [dotyczy on wyzwolenia wszystkich jeńców i osób deportowanych – red.], które odbyły się już siedem razy, podnosimy kwestię powrotu do domu wszystkich obywateli bez wyjątku: dzieci, cywilów, jeńców wojennych. Do spotkań grupy regularnie dołącza około 50 krajów i siedem organizacji międzynarodowych: MKCK, Misja Monitorowania Praw Człowieka ONZ na Ukrainie, OBWE, UNICEF, UE, Biuro Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Praw Człowieka oraz Koordynator Rezydentów ONZ w Ukrainie. Zawsze doceniam wysiłki Kanady i Norwegii, które współprzewodniczą grupie roboczej. Chciałbym również przypomnieć, że stworzyliśmy Międzynarodową Platformę na rzecz Uwolnienia Cywilów Nielegalnie Przetrzymywanych przez Federację Rosyjską. W jej pierwszym spotkaniu wzięły udział 52 kraje i organizacje międzynarodowe.
Nie poprzestajemy jednak na tym, co już osiągnęliśmy. Pod koniec października w Montrealu odbyła się konferencja ministerialna na temat ludzkiego wymiaru „formuły pokoju”, w której uczestniczyłem jako członek ukraińskiej delegacji. Jej uczestnicy przyjęli wspólny komunikat, którego głównym punktem było zatwierdzenie tzw. zobowiązania montrealskiego, które zawiera kluczowe mechanizmy sprowadzania naszych ludzi do domu. Mam nadzieję, że ten komunikat zadziała i zobaczymy realne rezultaty.
Kolejnym rezultatem konferencji będzie utworzenie grupy krajów, które będą ściśle współpracować z Ukrainą w celu gromadzenia i wyszukiwania szczegółowych informacji o ukraińskich jeńcach wojennych, nielegalnie przetrzymywanych cywilach i uprowadzonych dzieciach.
Walczymy z podstępnym wrogiem
Rosja zezwoliła rzecznikowi praw obywatelskich Turcji Serefowi Malkocowi na odwiedzenie miejsc, w których przetrzymywani są ukraińscy jeńcy wojenni. Czego Kijów spodziewa się po tej wizycie?
Myślę, że jest zbyt wcześnie, aby mówić o jakichkolwiek rezultatach. Przede wszystkim powinniśmy poczekać, aż to się faktycznie wydarzy. Możemy wiele oczekiwać, ale nie zapominajmy, z jak podstępnym wrogiem walczymy.
Doniecka Prokuratura Okręgowa wszczęła śledztwo w sprawie kolejnej zbrodni wojennej popełnionej przez Rosjan. Chodzi o rozstrzelanie sześciu wziętych do niewoli ukraińskich żołnierzy. To niepierwszy taki przypadek. Za każdym razem zwracacie się z takimi informacjami do ONZ i Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża. Jaka jest ich reakcja? Czy w ogóle reagują?
Niestety nie widzimy odpowiedniej reakcji. ONZ odnotowuje takie egzekucje w swoich raportach i czasami podaje je do wiadomości publicznej, ale to nie wystarczy. Potrzebujemy konkretnych kroków, by powstrzymać takie zbrodnie okupantów.
Moim zdaniem Czerwony Krzyż powinien również publicznie ogłosić naruszenie przez Rosję konwencji genewskiej dotyczącej traktowania jeńców wojennych. W końcu egzekucje ukraińskich jeńców wojennych są celową polityką Federacji Rosyjskiej
Takie zbrodnie wojenne są tolerowane przez najwyższe kierownictwo Rosji. Jednocześnie nie widzimy żadnej reakcji społeczności międzynarodowej na nie. Nadal nie ma nakazów aresztowania zbrodniarzy wojennych za egzekucje jeńców. Dlatego po każdym przypadku egzekucji, o którym wiem, wysyłam listy do ONZ i MKCK, by odnotować te zbrodnie. To, co możemy dziś zrobić, to przynajmniej nadal otwierać oczy światowych organizacji na zbrodnie Rosji.
Prokuratura Generalna Ukrainy wszczęła ponad 450 postępowań karnych w sprawie złego traktowania i torturowania jeńców wojennych oraz ponad 2100 w sprawie torturowania cywilów. O jakich torturach mówimy? W jaki sposób są one rejestrowane i czy mogą być uznane w przyszłości przez sąd międzynarodowy za dowód zbrodni wojennych popełnionych przez Federację Rosyjską?
Według ONZ ponad 95% ukraińskich jeńców wojennych było w Rosji torturowanych. Mówimy tu o biciu i rażeniu prądem. Ale Rosjanie stosują nie tylko przemoc fizyczną. Nie tylko biją, torturują, zmuszają więźniów do stania na mrozie i szczują ich psami. Wywierają też presję psychiczną: mówią im, że nikt nie czeka na nich w domu, i zmuszają do nauki i śpiewania rosyjskiego hymnu narodowego każdego ranka. Nieodpowiednie warunki przetrzymywania też są torturą. Proszę spróbować sobie wyobrazić, jak to jest być karmionym łyżką owsianki każdego dnia – prawie bez wody. Albo że trzymają ludzi w ciasnych celach, zmuszają ich do stania i nie pozwalają usiąść. Ci, którzy wrócili z niewoli, opowiadają takie historie, że włosy się jeżą.
Inwazja kremlowskich porywaczy dzieci
Rosja uprowadziła prawie 20 000 ukraińskich dzieci, ale to tylko przybliżona liczba. O ilu naprawdę możemy mówić?
Według różnych źródeł sama Rosja potwierdza, że zabrała ponad 700 000 ukraińskich dzieci, lecz nie podaje ich list. Nie znamy więc prawdziwej liczby uprowadzonych dzieci, choć na pewno jest ich znacznie więcej niż 20 000.
Gdyby każdego dnia zwracano jedno dziecko z tych 20 000, odzyskanie wszystkich zajęłoby Ukrainie ponad 55 lat
Ukrainie udało się już odzyskać 1001 dzieci z terytoriów okupowanych i z Federacji Rosyjskiej. Gdzie były przetrzymywane? Jaki jest mechanizm ich uwalniania?
Staramy się zbierać informacje o tym, dokąd są deportowane. Jak dotąd, według dostępnych danych, są wywożone do Włodzimierza, Omska, Rostowa, Czelabińska, Saratowa, Moskwy, obwodu leningradzkiego, terytorium Krasnodaru i na wyspę Sachalin – czyli do nawet najbardziej odległych regionów. Zarazem wiemy, że dzieci są również umieszczane na tymczasowo okupowanych terytoriach. Rosjanie nie udzielają informacji na ich temat – przeciwnie: ukrywają je tak bardzo, jak to tylko możliwe. Często przenoszą je do różnych miejsc i regionów, co ma na celu utrudnienie nam ich odszukania i odzyskania.
Jak powszechne jest zjawisko militaryzacji i indoktrynacji uprowadzonych ukraińskich dzieci? Jak Rosja to robi? Jaki jest cel?
Konkretny: zniszczyć ich tożsamość. To zjawisko na bardzo dużą skalę, ponieważ każde dziecko jest poddawane reedukacji.
Od 2014 roku Federacja Rosyjska prowadzi politykę militaryzacji dzieci: angażuje je w ruch „Junarmii” [organizacja młodzieżowa o charakterze paramilitarnym, wspierana i finansowana przez Ministerstwo Obrony Federacji Rosyjskiej – red.] i posyła do szkół kadetów. Rosja propaguje też toksyczne narracje, że ich rodzima Ukraina jest wrogiem, z którym należy walczyć z bronią w ręku.
Rosjanie zmieniają postrzeganie historii i wojny przez ukraińskie dzieci. Robią to nie tylko po to, by zmienić ich tożsamość. Dla Rosji nasze dzieci są nowym pokoleniem żołnierzy. Znamy wiele przypadków, że nawet nieletnie dzieci otrzymały wezwania do rosyjskiej armii
Systemową rosyjską politykę niszczenia ukraińskiej tożsamości dzieci można znaleźć w raporcie specjalnym „Przekwitłe”. To drugi raport specjalny Biura Rzecznika Praw Obywatelskich. Pierwszy był zatytułowany „Nierozkwitłe”. Dotyczył deportacji i indoktrynacji ukraińskich dzieci. Przedstawiciele Federacji Rosyjskiej nadal wysyłają je „na leczenie”. Tzw. Centrum Humanitarne partii Jedna Rosja poinformowało, że od momentu swego powstania w kwietniu 2022 r. do kwietnia 2024 r. wysłało 1500 dzieci z okupowanego terytorium Ukrainy i obwodu biełgorodzkiego Federacji Rosyjskiej do klinik federalnych na „leczenie” i nie planuje zaprzestania tej „pomocy”.
Poza tym Rosjanie uprowadzone ukraińskie dzieci adoptują, śledzenie ich losów jest często niemal niemożliwe. W kwietniu 2024 r. odnotowano kolejny taki przypadek. Rosjanka przejęła opiekę nad chłopcem, który został uprowadzony z okupowanego terytorium obwodu donieckiego wraz z bratem i siostrą, a potem umieszczony w szkole z internatem w regionie moskiewskim. Ta „matka zastępcza” odmówiła przyjęcia brata i siostry chłopca. W rezultacie został adoptowany, a jego dane osobowe – imię, nazwisko, patronimik i miejsce urodzenia – zmienione. Mimo oporu dziecka.
W okresie od 2021 r. do czerwca 2024 r. reżim Alaksandra Łukaszenki przeniósł co najmniej 2219 ukraińskich dzieci z terytoriów okupowanych na Białoruś. Dane te zostały opublikowane w raporcie ukraińskich i białoruskich obrońców praw człowieka. Znane są nazwiska konkretnych urzędników zaangażowanych w deportację młodych Ukraińców. Dlaczego nadal nie ma nakazu aresztowania Łukaszenki i jego zwolenników, tak jak stało się to w przypadku Putina i Lwowej-Biełowej [Marija Lwowa-Biełowa jest pełnomocniczką przy prezydencie Federacji Rosyjskiej do spraw Praw Dziecka – red.]?
To pytanie można zadać w wielu przypadkach. Dlaczego nie ma nakazów aresztowania za porwania cywilów? Dlaczego nie ma nakazów aresztowania za torturowanie i egzekucje jeńców wojennych?
Jakie sankcje grożą porywaczom ukraińskich dzieci?
Przede wszystkim dyplomatyczne. Jednym z rezultatów konferencji ministerialnej w Montrealu jest to, że Kanada przygotowuje nowy pakiet sankcji wobec Rosji za deportacje ukraińskich dzieci i innych cywilów. Moim zdaniem nałożenie sankcji jest jedną z metod wywierania presji na Rosję. I ta metoda jest naprawdę skuteczna.
Ukraina rozszerzyła grupę negocjacyjną, która przygotowuje wymianę jeńców wojennych. Jak to wpływa na skuteczność wymiany?
To przede wszystkim sprawa Sztabu ds. Koordynacji Postępowania z Jeńcami Wojennymi. Ze swojej strony mogę mówić tylko o moich kontaktach, czyli interakcji między rzecznikami praw obywatelskich Ukrainy i Rosji.
Nawiasem mówiąc, niedawno spotkałem się z rosyjską rzeczniczką praw obywatelskich Tatianą Moskalkową. Spotkanie odbyło się na granicy z Białorusią – z udziałem przedstawicieli MKCK. Uzgodniliśmy repatriację ciał poległych, wymianę list jeńców wojennych odwiedzanych przez obie strony oraz wymianę listów. Uruchomiliśmy też nowy format: przekazaliśmy listy od krewnych do ukraińskich jeńców wojennych w Rosji.
Czasami ludzie pytają mnie, jak komunikować się z przedstawicielem Federacji Rosyjskiej. Robię wszystko, co w mojej mocy, by chronić interesy Ukraińców i sprowadzić ich do domu z rosyjskiej niewoli.