Exclusive
20
min

Piękno i wojna: jak prowadzić biznes blisko frontu i odnieść sukces

Może zrobiłam to, żeby nie zwariować ze strachu. Ale to mnie uratowało, bo bezczynne siedzenie to nie moja taktyka - mówi Łesia Kodacka, bizneswoman z Krzywego Rogu

Julia Malejewa

Salon piękności po rosyjskim ostrzale. Zdjęcie: archiwum prywatne

No items found.

W 2014 r. Lesia Kodacka otworzyła w swoim rodzinnym Krzywym Rogu salon kosmetyczny. Dziewięć lat później, gdy trwała już wojna na pełną skalę, postanowiła rozszerzyć działalność o centrum trychologii [trychologia to dziedzina medycyny zajmująca się dolegliwościami włosów i skóry głowy - red.]. Nieustanne ostrzały, przerwy w dostawie prądu i wody, wybijanie okien przez fale uderzeniowe - nic nie było w stanie jej powstrzymać.

Stres niszczy włosy Ukraińców

Trychologią jako biznesem zainteresowała się jeszcze przed inwazją. Zauważyła, że wielu Ukraińców miało problem z wypadaniem włosów po zakażeniu koronawirusem:

- Podczas pandemii wiele osób, w tym ja, zaczęło narzekać na wypadanie włosów. Klienci naszego salonu pytali o zabiegi przywracające włosy. Chciałam więc dodać tę usługę do naszej listy. Kiedy jednak zagłębiłam się w temat, zdałam sobie sprawę, że tu potrzebne jest podejście medyczne. Postanowiłam otworzyć całe centrum trychologiczne - ale nadeszła wojna.

Od początku wojny zapotrzebowanie na konsultacje trychologiczne tylko rosło. Teraz włosy wielu Ukraińców niszczył stres.

- Powiększyliśmy grono klientów, ustaliliśmy nowy system pracy. Wcześniej mężczyźni przychodzili do nas rzadko. Teraz jest ich wielu. Zmieniliśmy również nieco nasze priorytety: wcześniej stawialiśmy raczej na urodę, teraz większy nacisk kładziemy na zdrowie. Nasi klienci to ludzie, dla których ważne jest nie tylko upiększanie się - dodaje przedsiębiorczyni.

Co się da w czasie wojny

Przyznaje, że uruchomienie centrum trychologicznego nie jest czymś łatwym. Trzeba uzyskać licencję medyczną i zatrudnić profesjonalnych lekarzy, znać protokoły kliniczne, a także nowoczesne środki i metody leczenia.

- W Ukrainie niewiele metod leczenia jest dziś zatwierdzonych przez Ministerstwo Zdrowia. Często nasi lekarze mają związane ręce, bo muszą leczyć zgodnie z aktualnym protokołem klinicznym. Czasami nie jest więc możliwe rozwiązanie problemu w taki sposób, jak w ośrodkach europejskich lub amerykańskich, gdzie możliwości są znacznie większe. Leczenie trychologiczne wymaga wykwalifikowanego podejścia. Niektóre problemy z włosami mogą nawet wywoływać choroby przewlekłe, a zwykłe produkty kosmetyczne tu nie wystarczą. Poza tym nawet uzyskanie licencji od Ministerstwa Zdrowia Ukrainy nie oznacza, że nowa firma osiągnie sukces.

Otwarcie centrum trychologicznego nie jest łatwym procesem. Zdjęcie: archiwum prywatne

Łesia bardzo skorzystała - co sama przyznaje - na udziale w programach grantowych: rządowym programie eRobota oraz organizacji charytatywnej "Możliwości dla kobiet w Ukrainie". Dzięki nim była w stanie napisać dobry biznesplan i kupić sprzęt do centrum. Zaprezentowała też swój start-up w ramach programu akceleracyjnego "Odważna": dla ukraińskich kobiet, które założyły mikro- czy małe firmy - albo dopiero marzą o założeniu własnego biznesu.

Nie bała się rozwijać swojego biznesu. Nie spodziewała się jednak, że wszystko potoczy się tak szybko:

- Wszystko ułożyło się tak, jakby było mi przeznaczone. Na początku 2023 roku rozpoczął się program "Odważna". Staram się nie przegapiać takich okazji, brać udział w różnych szkoleniach. Podczas prezentacji mojego projektu po raz pierwszy ogłosiłam, że chcę otworzyć licencjonowane przez ministerstwo zdrowia centrum trychologiczne, które zatrudniałoby specjalistów z wykształceniem medycznym. Wtedy wydawało mi się, że realizacja tego planu zajmie kilka lat. Ale już po dwóch miesiącach znalazłam odpowiedni lokal - naprzeciwko mojego salonu; zawsze mi się podobał. Pewnego dnia zauważyłam, że jego drzwi są otwarte, więc weszłam i pogadałam z właścicielką, która rzadko tam bywała. Wszystkie karty były w moich rękach. "Zrób to" - pomyślałam.

Centrum trychologiczne Łesi jest dwa razy większe niż jej salon kosmetyczny. Pracuje w nim trycholog, dermatolog, rehabilitant i fryzjerzy:

- Staramy się szkolić naszych mistrzów tak, by było nie tylko dobrze, ale przede wszystkim zdrowo. Nie oferujemy naszym klientom zabiegów, które mogłyby źle wpłynąć na zdrowie skóry głowy i włosów. Trychologia to wąska specjalizacja dermatologii i wymaga dużej wiedzy. Dlatego stale się doskonalimy i zachęcamy naszych specjalistów do podnoszenia kwalifikacji.

Bez światła, wody, okien

Rosjanie regularnie ostrzeliwują region Dniepru rakietami i artylerią. Wkrótce po otwarciu przez Łesię centrum w pobliżu rąbnął wrogi pocisk, a fala uderzeniowa rozbiła wszystkie okna:

- To była bardzo silna eksplozja, nie zostało ani jedno okno. Ale przerwę w pracy mieliśmy tylko w dniu, w którym służby usuwały gruz. Nazajutrz zaczęliśmy znowu przyjmować klientów. Wszystko zreperowaliśmy na własny koszt.

Salon po rosyjskim ostrzale. Zdjęcie: archiwum prywatne

Prowadzenie biznesu w Ukrainie podczas wojny to nie tylko ciągłe zagrożenie atakami rakietowymi. To także braki prądu i wody.

- Po wysadzeniu przez Rosjan elektrowni wodnej w Kachowce w Krzywym Rogu nie było wody. W tamtym czasie mieliśmy jeszcze fart, ponieważ to właśnie w naszej okolicy dostawy wody działały, choć z przerwami. Z dostawami energii elektrycznej było podobnie. Musieliśmy dostosować się do okoliczności, m.in. zdobywając generatory prądu. Dzięki nim nasza firma działa nawet wtedy, gdy nie ma dostaw energii elektrycznej.

Straszniejsze od wojny jest nicnierobienie

W centrum trychologicznym Łesi Kodackiej klienci mogą liczyć nie tylko na zabiegi, ale także na produkty pielęgnacyjne. Kosmetyki są specjalnie wyselekcjonowane.  

- Pracujemy tylko z produktami do pielęgnacji, które są certyfikowane w Ukrainie. Bardzo ważne jest też dla nas, aby te kosmetyki nie były importowane przez Federację Rosyjską, by nie były to marki wspierające kraj agresora lub marki, które jeszcze nie opuściły rynku rosyjskiego. To nieco ogranicza wybór produktów, ale takie jest nasze stanowisko - mówi kobieta.

Wojna wpływa też na dostawy sprzętu, materiałów i surowców niezbędnych do prowadzenia działalności. Opóźnienia spowodowane są zmianami szlaków handlowych, przerwaniem łańcuchów dostaw oraz blokowaniem granicy z Ukrainą przez polskich przewoźników.

Łesia Kodacka radzi, by w czasie wojny nie zatrzymywać się w miejscu, tylko słuchać serca i działać. Zdjęcie: archiwum prywatne

Mimo tych wszystkich wyzwań Łesia nie żałuje, że zdecydowała się prowadzić firmę blisko linii frontu:

- Kiedy planowałam ten projekt, miałam wiele obaw i wątpliwości. Myślałam: "O mój Boże, co ja robię? Przecież tu nawet nie można bezpiecznie położyć się spać!". Ale jeśli zdecydujesz, by nie siedzieć bezczynnie, musisz iść naprzód. Nie wiemy, jak długo potrwa ta sytuacja, ale nigdy nie wrócimy do czasów przedwojennych, przedcyfrowych czy jakichkolwiek innych. Ludzie potrafią żyć w każdej sytuacji.

Tym, którzy wątpią w wykonalność swojego biznesu, Łesia radzi wsłuchać się w to, czego pragnie ich serce. A potem działać:

- Bardzo się bałam, że stracę czas, że zastygnę w bezruchu. Teraz bardzo się cieszę, że poszłam naprzód bez względu na wszystko. Może zrobiłam to, by nie zwariować ze strachu? Tak czy inaczej to mnie uratowało, bo siedzenie z założonymi rękami to nie moja taktyka.

No items found.

Dziennikarka, dyrektorka i redaktorka naczelny IA „VSN”, wcześniej korespondentka IA „Volyn News”. Absolwentka kursu „Ekonomia, rynki i analiza danych” Centrum Dziennikarstwa Kijowskiej Szkoły Ekonomicznej. Magister filologii ukraińskiej.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Luty 2022 nigdy się nie kończy

Dla wielu Ukraińców 24 lutego 2022 r. to dzień, w którym wszystko zmieniło się nieodwołalnie. Dla Andżeliki ten moment nadszedł 8 lutego, gdy w wypadku samochodowym zginął jej mąż. W jednej chwili została wdową z dwiema córkami na utrzymaniu: starsza miała 14 lat, młodsza zaledwie 8 miesięcy.

– I tak ten luty 2022 wciąż we mnie trwa – mówi.

Na początku maja 2022 r. postanowiła wyjechać. Z małym bagażem na dwa tygodnie, „żeby to wszystko przeczekać”. Zostawiła swój dom i firmę, zabrała tylko dzieci.

Luty 2022 roku był najstraszniejszym miesiącem w życiu Andżeliki

– Najpierw pojechałam do Dniepru. Wynajęłam pokój w hotelu, ale nie miałam dużo pieniędzy, więc szybko musiałam poszukać innego miejsca na nocleg. Zobaczyłam ogłoszenie, że jedno z sanatoriów na Wołyniu przyjmuje uchodźców wewnętrznych, więc tam pojechałam.

Rodzice jej męża zostali w Bachmucie, by pilnować domu. W lipcu 2022 r. znaleźli się pod ostrzałem. Teść stracił nogi, teściowa też odniosła obrażenia kończyn.

– Poprosiłam o przewiezienie ich do Łucka, bym mogła się nimi zaopiekować. Bo i jak miałam do nich jechać? Moja młodsza córeczka była bardzo mała. Jedna z fundacji wynajęła mi dom w mieście na rok, więc przenieśliśmy się tam ze schroniska sanatoryjnego.

I tak się razem mozolimy

Starsza córka rozpoczęła naukę w szkole medycznej, młodsza skończyła roczek.

– Przy naszym domu w Bachmucie mąż miał małą wędzarnię. Często wędził ryby dla siebie, przyjaciół i krewnych, ja też mu pomagałam. Kiedy przyjechałam do Łucka, przypomniałam sobie o tym. Za zgodą właścicieli wynajmowanego domu postawiłam małą wędzarnię na podwórku, kupiłam trochę makreli, uwędziłam i zaproponowałam innym przesiedlonym dziewczynom, żeby spróbowały. Stworzyłam grupę w mediach społecznościowych. W tym samym czasie w Łucku odbywały się kursy na temat możliwości zarobkowania dla kobiet, których firmy ucierpiały w wyniku wojny. Uczyli, jak napisać biznesplan, by dostać dotację. Było kilka naborów.

Zapraszano mnie na nie, ale dwukrotnie odmawiałam. Nie mogłam pojechać – moi rodzice wymagali opieki, no i miałam małe dziecko. W końcu poszłam na trzeci nabór, lecz nawet wtedy zamierzałam tylko się uczyć, a nie tworzyć biznesplan

Na początku 2023 roku wzięła udział w kursie „Możliwości ekonomiczne dla kobiet dotkniętych wojną”, prowadzonym przez organizację pozarządową „Rozwój Wołynia”. Projekt był skierowany do osób, które chciały reaktywować swoje firmy lub rozpocząć nową działalność w nowym miejscu. Po studiach napisała biznesplan. Postanowiła przetestować pomysł z wędzeniem ryb.

Na tym kursie poznała Olgę Stonohę z Charkowa, która później została jej wspólniczką. Zrazu Olga chciała sprzedawać odzież damską, lecz wkrótce zdecydowała się wesprzeć Andżelikę – chociaż nie miała większego doświadczenia z wędzeniem ryb. Jej rodzice wędzili mięso, więc jakieś pojęcie miała tylko o tym.

– I tak Olga i ja mozolimy się już razem od dwóch lat – uśmiecha się Andżelika.

Angelica na lokalnym rynku ze swoimi produktami

W 2023 r. wygrały konkurs na projekt biznesowy dla kobiet, zorganizowany przez centrum kariery „WONA” w Łucku przy wsparciu Funduszu Ludnościowego Narodów Zjednoczonych. Ten konkurs dawał kobietom w trudnej sytuacji szansę na realizację pomysłów na własną przedsiębiorczość. Dzięki dotacji mogły kupić sprzęt: zamrażarkę, wagę itp.

Biznes się rozkręcił. Zaczęły od kilku rodzajów ryb, teraz mają w asortymencie ponad 30 pozycji: ryby suszone, wędzone i solone, owoce morza. Dzięki kolejnej dotacji wynajęły warsztat.

Rybne przysmaki Andżeliki Syszczenko

Co do łaźni na przekąskę?

Dziś rybne przysmaki Andżeliki i Olgi można teraz kupić na targach rolniczych i w ich zakładzie.

– W każdą sobotę przyjeżdżamy na targ w Łucku, a w czwartki jeździmy do Kiwerc [miasteczko na Wołyniu – red.]. Kiedy docieramy na targ, zawsze jesteśmy w świetnym nastroju, wszyscy do nas podchodzą, bo już nas znają. Oferujemy degustację różnych rodzajów ryb. Dzwonią do nas i pytają: „Jesteśmy 10 dziewczynami, idziemy do łaźni. Co radzicie nam wziąć ze sobą na przekąskę?”. Regularnie informujemy w mediach społecznościowych, że właśnie przygotowaliśmy nową partię ryb – „więc odwiedźcie nas lub przyjdźcie na targ”. W naszym zakładzie zawsze mamy świeże produkty, jeśli ktoś chce je kupić z odbiorem.

Zrobienie gotowego produktu trwa kilka dni: ryba musi zostać rozmrożona, oczyszczona, posolona, przez chwilę fermentowana, a potem umyta, wysuszona i uwędzona. Wyprodukowanie partii wędzonych makreli zajmuje 3 dni.

– Teraz łatwo o tym mówić, ale nie było nam łatwo: znalezienie sprzętu, dobrych surowców, dostawców. Kiedy zaczynałam działalność, zadzwoniłam do przyjaciół w Awdijiwce, którzy dali mi numer do swoich konkurentów w Kijowie. Ci z kolei poradzili mi, bym skontaktowała się z dostawcami ze Lwowa. Słyszałam, że na Wołyniu, w Okońsku [wioska 80 kilometrów od Łucka – red.], hodują pstrągi. Pojechałam tam i kupiłam żywego pstrąga, żeby spróbować, czy da się go ugotować. Szukałam tu i tam, własnymi kanałami.

Stopniowo miejscowi uzależnili się od ryb Andżeliki.

– Tutaj, na Wołyniu, ludzie jedzą więcej ryb słodkowodnych – szczupaków, karasi, karasi srebrzystych. A my oferowaliśmy im tuńczyki, marliny czy ryby maślane.

Biznes Andżeliki i Olgi urósł już pięciokrotnie. Muszą jednak stale się uczyć, improwizować, testować nowe pomysły i przepisy. Oczywiście wytwarzane przez nie przysmaki są droższe niż te w sklepie. Głównie dlatego, że to produkty naturalne, bez konserwantów.

Nie zamierzam się poddawać

Andżelika i Olga marzą o własnym sklepie stacjonarnym. Napisały już nawet projekt.

– Tego lata wygrałyśmy kilka grantów i napisałyśmy biznesplany dla naszego markowego sklepu. Zalanowałyśmy tam trzy działy: ryby schłodzone i mrożone, produkty gotowe (tarty rybne, sałatki, szaszłyki, rybne fast foody) i trzeci dział: gotowe ryby wędzone, solone, suszone, pakowane próżniowo. W Łucku nie ma sklepów z tak dużym wyborem. Kiedy jednak policzyłyśmy koszty, zdałyśmy sobie sprawę, że jeszcze nas nie stać. Musimy urosnąć jeszcze co najmniej czterokrotnie, by utrzymać taki sklep. Musimy mieć dobry magazyn, dobrą reklamę, dobry szyld i przeszkolić sprzedawców.

Nie chcemy mieć małego sklepiku, jak na rynku. Marzymy o dużym, wysokiej jakości. Dlatego na razie za pieniądze z grantu kupiłyśmy tylko dodatkowy sprzęt

Największym problemem Andżeliki jest brak mieszkania. Jej dom w Bachmucie jest w ruinie. W Łucku wynajmuje mieszkanie, ale to kosztowna sprawa. Nie można zaoszczędzić pieniędzy.

– Ludzie często pytają mnie, dlaczego jestem w Łucku. Moi rodzice przeprowadzili się ostatnio do obwodu kijowskiego, gdzie zapewniono im mieszkanie, i do mnie dzwonią. Koledzy z innych miast opowiadają mi, jak są tam wspierani... Nie wiem, co mnie tu trzyma. Mam wiele pomysłów, jest miejsce na rozwój, ale brak własnego mieszkania bardzo mnie zniechęca. Wydałam wszystko, co zarobiłam. Do tego dochodzą dzieci: jeśli moja najmłodsza córka zachoruje i nie pójdzie do przedszkola, to ja nie pójdę do sklepu. Jeśli nie oszczędzam, nie sprzedaję – a jeśli nie sprzedaję, to nie zarabiam. To takie uwłaczające: miałam dom, ale zniknął w ciągu sekundy i teraz muszę wszystko robić sama. Pracowałam przez pół życia, a w wieku 40 lat znalazłam się na ulicy z dwiema torbami – i muszę zaczynać wszystko od nowa. Ile będę miała lat, gdy zarobię już wystarczająco dużo pieniędzy, by kupić nowy dom? Straciłam świadczenia socjalne, ponieważ jestem indywidualną przedsiębiorczynią. Kiedy więc ludzie zapraszają mnie na różne wydarzenia i mówią mi, jak bardzo są dumni ze mnie i mojej historii, jest to trochę wyzwalające – wyznaje Andżelika. I zaraz dodaje, że nie zamierza się poddawać.

Wszystkie zdjęcia pochodzą z prywatnego archiwum Andżeliki Syszczenko

20
хв

Rybny biznes daleko od domu. Historia Andżeliki z Bachmutu

Julia Malejewa

Biznes z rodzinnej pasieki

Kateryna Wodołażska, współzałożycielka przedsiębiorstwa, mówi, że Faina Bee to firma rodzinna. Rodzina jej męża posiada pasiekę już od kilku pokoleń. Dziś oprócz tradycyjnego miodu produkują wosk do świec i desery miodowe: miód kremowy (miód z liofilizowanymi owocami i jagodami) i orzechy w miodzie. Obecnie pasieka składa się z 90 uli, ale w planach jest 140.

– Planowaliśmy zwiększyć liczbę uli już w 2022 roku – mówi Kateryna. – Wtedy mieliśmy tylko małą pasiekę, z której miód sprzedawaliśmy. Gdy cena hurtowa spadła, postanowiliśmy spróbować wytwarzać miodowe desery. Ale zaczęła się inwazja i musieliśmy się tymczasowo przeniesieść  do obwodu iwanofrankiwskiego.

Pasieki pozostały na Charkowszczyźnie. Zdjęcie: archiwum prywatne

Jednak pasieki ze sobą nie zabrali – zaopiekowali się nią teściowie Kateryny. Wraz z mężem wróciła do Charkowa na początku 2023 r. – by  zacząć produkcję deserów miodowych:

– Jesienią 2023 r. mieliśmy już dobrą sprzedaż, w czym pomogło nam kilka dotacji. Obecnie wszystkie produkty Faina Bee są wytwarzane zgodnie z polityką i procedurami HACCP [system analizy ryzyka, zagrożeń i kontroli produktów – red.]. Dzięki temu mogliśmy wejść na większe rynki, do dużych sieci handlowych.

Generatory nie pomogą

W regionach frontowych, także w rejonie Charkowa, ostrzały są nieustanne. Pszczoły bardzo źle znoszą hałas, więc nie jest łatwo je tam hodować. Co chwilę próbują odlatywać w jakieś cichsze miejsca, więc na czas zbierania miodu pasiekę trzeba przenosić do zachodniej, spokojniejszej części regionu.

Ale problemów jest więcej. Infrastruktura energetyczna Charkowa jest zniszczona. A Faina Bee to kilka zakładów produkcyjnych, sklep z deserami i oddzielny zakład wytwarzania wosku.

– Sklep znajduje się obok placówki medycznej, więc prąd prawie nigdy nie jest tam wyłączany – mówi Kateryna. – Ale tam, gdzie znajduje się zakład produkcji wosku, prądu nie ma bardzo często. Według harmonogramu powinien być wyłączony od godziny 9:00 do 16:00, ale nie ma go od 7:00 do 18:00. Gdybyśmy użyli do produkcji generatorów, koszty byłyby zbyt wysokie.

Bieda i biurokracja

Jako że popyt na produkty miodowe zmalał, Faina Bee polega głównie na nabywcach detalicznych – tyle że w Charkowie jest ich mniej. Jeszcze niedawno charkowianie chętnie kupowali desery miodowe, zwłaszcza dla dzieci, ale wiele rodzin wyprowadziło się z miasta. Poza tym ludzie zbiednieli.

Chcąc przyciągnąć nowych klientów Kateryna i jej mąż umieścili swoje produkty w kilku małych sklepach, ale z powodu ostrzału niektóre z nich zostały zamknięte. Natomiast żeby producent rzemieślniczy mógł dostać się na półki supermarketów, oprócz szeregu zezwoleń i certyfikatów musi przejść długą procedurę zatwierdzania.

– W supermarketach jest dużo biurokracji. Obecnie korespondujemy z jedną z takich sieci. Jednak negocjacje są trudne, mimo że posiadamy wszystkie certyfikaty HACCP – ocenia Kateryna.

W sprzedaży produktu pomaga promocja w mediach społecznościowych. Zdjęcie: archiwum prywatne

Kolejne wyzwanie

Promocja w mediach społecznościowych to kolejny sposób na większą sprzedaż produktu. Ale trzeba do tego zatrudnić specjalistę i zainwestować w reklamę:

– Nasza marża nie pozwala nam promować się na Instagramie tak skutecznie, jakbyśmy chcieli. Cena pozyskania klienta to 3 dolary, a tyle właśnie kosztuje nasz produkt. Poza tym agencje SMM, zatrudniające specjalistów, którzy mogliby nam pomóc, nie chcą współpracować z małymi firmami. Koncentrują się na większych firmach i większych budżetach reklamowych. Dlatego rozwijamy swoją stronę internetową, na której uruchomimy reklamę kontekstową.

Właściciele Faina Bee myślą o eksportowaniu swoich produktów. Wymaga to jednak spełnienia przez firmę kolejnych surowych wymogów, zdobycia wielu licencji i znajomości procedur celnych krajów, na których rynki chcesz wejść. Jednak Kateryna się nie zniechęca – to tylko kolejne wyzwanie, któremu trzeba sprostać.

20
хв

Pszczoły zawsze szukają spokoju: miodowy biznes pod bombami

Julia Malejewa

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Co będzie jutro?

Ексклюзив
20
хв

Odliczanie dla Scholza

Ексклюзив
20
хв

Rybny biznes daleko od domu. Historia Andżeliki z Bachmutu

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress