Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Pamiętamy, jak Polacy nam pomogli. Teraz, kiedy są w potrzebie, my pomagamy im
Polska walczy z powodzią i jej niszczycielskimi skutkami. Cały kraj pomaga zalanym regionom. Ukraińcy też nie stoją z boku, bo wiedzą lepiej niż ktokolwiek inny, co oznacza utrata domu. Sestry rozmawiały z organizacjami i wolontariuszami, którzy przyłączyli się do pomocy
Ukraińcy gromadzą pomoc dla Polaków dotkniętych powodzią. Zdjęcie: Ksenia Minczuk
No items found.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
– Gdy tylko ogłosiliśmy zbiórkę pomocy dla Polaków, zareagowało wielu Ukraińców – mówi Hałyna Andruszkiw, szefowa Fundacji Uniters. – Odbieraliśmy telefony z pytaniami, jak można pomóc. Bo Ukraińcy jak nikt inny wiedzą, jak to jest stracić dom.
Nasza fundacja współpracuje z różnymi służbami ratowniczymi i to od nich dowiadujemy się o wszystkich potrzebach.
Obecnie zbieramy koce termiczne, latarki, gumowce, pompy do osuszania budynków, wodę pitną, spraye na komary, tabletki i filtry do oczyszczania wody. Apelujemy też do wszystkich, którzy mogą zgłosić się na ochotnika, aby pomogli w walce ze skutkami katastrofy w terenie
Właśnie wpisujemy te osoby na listę. Będą mogły pojechać dopiero po tym, jak na miejscu skończą swą pracę ratownicy i służby sanitarno-epidemiologiczne. Możemy potrzebować pomocy w usuwaniu gruzów i odbudowie miasta. Nie chcemy jednak wprowadzać chaosu i przeszkadzać, dlatego czekamy na zespół polskich koordynatorów.
Od początku wojny dzięki pracy Fundacji Uniters, założonej przez Hałynę Andruszkiw i Wiktorię Batryn, od początku wojny setki Ukraińców codziennie otrzymują pomoc. Teraz ci ludzie dzwonią, przychodzą i pytają, jak mogą pomóc Polakom w walce z kataklizmem i jego skutkami.
Irynę Charczenko z Chersonia i jej córkę Janę spotkałyśmy na warszawskiej Ochocie. Niosły dwie duże torby ze środkami higieny osobistej, gumowcami i karmą dla zwierząt.
– Kiedy zobaczyłyśmy te straszne zdjęcia z powodzi, wszystko w nas zamarło, bo przypomniałyśmy sobie nasz dom – mówi pani Hałyna. – Bardzo dobrze rozumiem uczucia Polaków – to tragedia stracić dom i normalne życie. Pracuję w ukraińskim salonie pedicure. Wraz z koleżankami zebrałyśmy najpotrzebniejsze rzeczy. Wiem, że wielu poszkodowanych mieszka teraz w hotelach i u obcych ludzi, więc ucieszą się, jeśli otrzymają choćby drobną pomoc. Przygarniemy też psa rodziny poszkodowanej w powodzi, którego właściciele przeprowadzają się do Łodzi. Zajmiemy się nim na czas, gdy oni będą zajęci pilniejszymi sprawami – mówi Iryna.
W Krakowie trzy organizacje pozarządowe, które zjednoczyły się we wspólnym celu, ogłosiły zbiórkę pomocy dla poszkodowanych.
Jak mówi wolontariusz Hennadij, ukraińska społeczność w Krakowie zareagowała natychmiast – ludzie zaczęli przynosić potrzebne rzeczy.
– Za najbardziej potrzebne rzeczy uznaliśmy wodę, suchy prowiant, fast food i produkty higieniczne. To była wyłącznie nasza inicjatywa. Co ciekawe, przychodzili do nas głównie ludzie młodzi [starsi przelewali pieniądze na konta poszkodowanych – red.].
Jesteśmy tu od początku inwazji. Pamiętamy, jak Polacy nam pomagali. Teraz, kiedy są w potrzebie, my pomagamy im. Współpracujemy z polską Fundacją Freedom Space. Wszystko, co zebraliśmy, trafi do województwa dolnośląskiego.
Daria Siczkar, przedstawicielka organizacji wolontariackiej Sun for Ukraine, uważa, że włączenie się w pomoc Polsce jest teraz obowiązkiem:
– Z naszą organizacją skontaktowała się chrześcijańska organizacja Słowiańska misja w Europie i zaproponowała zorganizowanie pomocy dla Polaków. Nasz udział w tej inicjatywie jest nieoficjalny. Mamy dużą i aktywną publiczność w mediach społecznościowych. Nasz post o zbiórce był szeroko udostępniany w sieci i zbiórka zakończyła się sukcesem. Chciałabym podziękować Ukraińcom za granicą za ich postawę i pomoc.
Artur Bagliuk, współzałożyciel Słowiańskiej misji w Europie, wyjaśnił, dlaczego skontaktował się z przedstawicielem Fundacji Freedom Space: – Wiedziałem, że oni dostarczą potrzebującym to, co zebraliśmy. Cieszę się, że wszystko się udało. Będziemy kontynuować nasze działania. Zbiórka trwa.
Gdzie w Warszawie i Krakowie można przynosić rzeczy dla powodzian
W Warszawie:
1. Pomoc dla poszkodowanych możesz pozostawić w Punkcie Pomocy Uniters w Warszawie przy Al. Jerozolimskich 30 od poniedziałku do soboty w godzinach od 12:00 do 19:00.
Jeśli chcesz zostać wolontariuszem, wypełnij formularz.
2. W Warszawie pomoc dla powodzian zbierana jest we wszystkich dzielnicach. Dary można przynosić do urzędu właściwego dla miejsca zamieszkania danej osoby.
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Los Angeles płonie. Pożary w stanie Kalifornia są jednymi z największych w historii regionu. Ogień objął obszar 12,5 tysiąca hektarów, zmuszając setki tysięcy ludzi do ewakuacji. Zginęło co najmniej 25 osób, spłonęło ponad 10 tysięcy budynków. Strażacy pracują bez wytchnienia, lecz najpotężniejsze pożary nie zostały jeszcze w pełni opanowane.
Tragedię spowodowało samoczynne zapalenie się lasu po długiej suszy, swoje zrobił też huraganowy wiatr. Zewsząd płynie wsparcie dla osób dotkniętych przez katastrofę, powstają inicjatywy wolontariackie. W pomoc włączają się również Ukraińcy. Sestry rozmawiały z przedstawicielami ukraińskiej społeczności w Kalifornii, którzy pracują w jednym z centrów wolontariackich w pobliżu Los Angeles.
Ołeksandra Chułowa, fotografka z Odesy, przeprowadziła się do Los Angeles rok temu. Mówi, że kiedy wybuchły pożary, wciąż pojawiały się kolejne wiadomości o tym, ile osób straciło swoje domy. Ukraińcy natychmiast zaczęli się organizować:
– Aleks Denisow, ukraiński aktywista z Los Angeles, szukał wolontariuszy do pomocy w dystrybucji ukraińskiej żywności wśród poszkodowanych – mówi. – Posiłki są przygotowywane przez Ukrainki z organizacji House of Ukraine w San Diego. Przygotowały już ponad 300 litrów barszczu ukraińskiego i około 400-500 krymskotatarskich czebureków. Zebraliśmy się z naszymi przyjaciółmi i postanowiliśmy przyłączyć się do tej inicjatywy.
Rozwoziliśmy jedzenie w okolicach tej części miasta, w której doszło do pożarów. Na obóz dla wolontariuszy udostępniono nam duży parking. Było nasze jedzenie, był duży ukraiński food truck z Easy busy meals – serwowano z niego pierogi. Inni rozdawali ubrania, pościel, produkty higieniczne itp. Każdy robił, co mógł. Naszym zadaniem było nakarmienie ludzi. Zaczęliśmy o 10.00 i skończyliśmy o 20.00.
W sumie było nas około 30. Panią, która smażyła chebureki przez 10 godzin bez odpoczynku, w pełnym słońcu, żartobliwie nazwaliśmy „Generałem”. Jak przystało na prawdziwą Ukrainkę, wzięła sprawy w swoje ręce i przydzieliła każdemu z nas zadanie. To silna, lecz zarazem miła kobieta.
Rozdaliśmy około 1000 talerzy barszczu. Obszar, na którym działaliśmy, był dość rozległy, więc chodziliśmy po nowo utworzonym „centrum pomocy” z głośnikiem, przez który informowaliśmy, że mamy pyszne ukraińskie jedzenie – za darmo. Na początku miejscowi trochę obawiali się jeść nieznane im potrawy, ale kiedy spróbowali, nie mogli przestać. Czebureki bardzo im zasmakowały, przypominały im lokalne danie empanadas. Ustawiła się po nie bardzo długa kolejka.
Anna Bubnowa, wolontariuszka, która uczestniczyła w inicjatywie, napisała: „To była przyjemność pomagać i proponować ludziom nasz pyszny barszcz. Wszyscy byli zachwyceni i wracali po więcej”.
Aleks Denisow, aktor i aktywista, jeden z organizatorów pomocy mieszkańcom Los Angeles dotkniętym kataklizmem, mówi, że społeczność ukraińska w południowej Kalifornii jest liczna i aktywna. Dlatego była w stanie szybko skrzyknąć wolontariuszy, przygotować posiłki i przybyć na miejsce.
Na swoim Instagramie Aleks wezwał ludzi do przyłączenia się do inicjatywy: „Przynieście wodę i dobry humor. Pomóżmy amerykańskiej społeczności, która przez te wszystkie lata pomagała społeczności ukraińskiej”.
– Wielu Ukraińców, jak ja, mieszka na obszarach, z których ewakuowano ludzi – lub na granicy z takimi obszarami – mówi Aleks. – Trudno nam było się połapać, co się naprawdę dzieje. To było tak podobne do naszej wojny i tego żalu po stracie, który odczuwamy każdego dnia. To Peter Larr, Amerykanin w trzecim pokoleniu z ukraińskimi korzeniami, wpadł na ten pomysł, a my wdrożyliśmy go w ciągu zaledwie 24 godzin.
Niestety mieliśmy ograniczone możliwości, więc musieliśmy podziękować wielu osobom, które chciały pomagać wraz z nami. Amerykanie byli niesamowicie wdzięczni i wręcz zachwyceni naszym jedzeniem. Rozmawiali, dzielili się swoimi smutkami i pytali o nasze.
Naszego barszczu, pierogów, chebureków i innych potraw spróbowało 1000, a może nawet 1500 osób. Jednak wiele więcej było tych, którzy podchodzili do nas, by po prostu porozmawiać, zapytać o wojnę w Ukrainie, o nasze życie, kulturę.
Lokalni mieszkańcy masowo opuszczają niebezpieczne obszary, powodując ogromne korki na drogach. Pożary ogarnęły już 5 dzielnic miasta, wszystkie szkoły są zamknięte. Już teraz ten pożar został uznany za najbardziej kosztowny w historii. Swoje domy straciło też wiele hollywoodzkich gwiazd, m.in. Anthony Hopkins, Mel Gibson, Paris Hilton i Billy Crystal.
Zdjęcia publikujemy dzięki uprzejmości Ołeksandry Chułowej i Aleksa Denisowa
Starszy dżentelmen na rowerze zatrzymuje się przy kawiarni „Krajanie” na obrzeżach Tokio. Wchodzi do środka, kłania się, wyjmuje z portfela banknot o największym nominale, 10 tysięcy jenów (2700 hrywien), wkłada go do słoika z ukraińską flagą, ponownie się kłania i w milczeniu wychodzi.
– O mój Boże, on spróbował naszego barszczu wczoraj na festiwalu! – wykrzykuje Natalia Kowalewa, przewodnicząca i założycielka ukraińskiej organizacji non-profit „Krajanie”.
To właśnie dzięki jedzeniu na wielu festiwalach, które są w Japonii niezwykle popularne, miejscowi nie tylko dowiadują się o Ukrainie od samych Ukraińców, ale także chętnie im pomagają. W ciągu ostatnich 2,5 roku w tej skromnej kawiarni i na imprezach charytatywnych organizowanych przez „Krajan” zebrano prawie 33 miliony hrywien (3,3 mln zł). Pieniądze zostały przeznaczone na odbudowę domów w Buczy i Irpieniu, zakup leków, generatorów prądu, karetek pogotowia i pojazdów ewakuacyjnych do Ukrainy.
Przed inwazją w 127-milionowej Japonii mieszkało zaledwie 1500 Ukraińców. Jednak w 2022 r. ten kraj, tradycyjnie zamknięty dla obcokrajowców, wykonał bezprecedensowy ruch, przyznając zezwolenia na pobyt kolejnym 2600 Ukraińcom. To trzykrotnie więcej niż liczba uchodźców ze wszystkich innych krajów w ciągu ostatnich 40 lat.
Uchodźcom z Ukrainy zapewniono zakwaterowanie, ubezpieczenie zdrowotne i wynagrodzenie wystarczające na utrzymanie. Ponadto ponad stu ukraińskim studentom, którzy uczą się japońskiego lub kontynuują naukę na uniwersytetach, umożliwiono naukę bezpłatną.
Japonia organizuje również rehabilitację fizyczną i psychiczną dla ukraińskich żołnierzy i opłaca zakładanie im protez bionicznych
Dla ukraińskich imigrantów Japończycy byli niezwykle serdeczni . Gdy do Komae, 83-tysięcznego miasta w prefekturze Tokio, przybyła Ukrainka ubiegająca się o azyl, lokalna społeczność zapewniła jej m.in. ogród warzywny – bo Japończycy dowiedzieli się, że Ukraińcy uwielbiają uprawiać warzywa w ogródkach. Stało się tak, mimo że większość japońskich domów ogródków nie ma, ponieważ ziemia tam jest bardzo droga.
– W maju 2022 r. burmistrz Komae zorganizował nawet ukraiński festyn – mówi Natalia Kowalowa. – Wszyscy zostali poczęstowani barszczem, było też pudełko na datki. Za te pieniądze „Krajanie” byli później w stanie uruchomić projekty wolontariackie, także w Ukrainie. Idąc za przykładem Komae, inne japońskie miasta też zaczęły organizować podobne imprezy. Zaczęliśmy prowadzić wykłady, ponieważ wielu Japończyków poprosiło nas o wyjaśnienie, dlaczego wybuchła ta wojna. „Jesteście braterskim narodem” – mówili, a my opowiadaliśmy o głodzie, represjach, historii Krymu. Japończycy są pełni troski, współczują i chcą pomóc.
Rodzina Natalii mieszka w Kraju Kwitnącej Wiśni od ponad 30 lat. Z zawodu jest nauczycielką. Uczyła w japońskiej szkole i wraz z mężem założyła ukraińską szkołę niedzielną „Dżerelce” [Źródło – red.] – oraz „Krajan”. W 2022 roku postanowiła bez reszty poświęcić się działalności społecznej i wolontariackiej.
Japonia to kraj festiwali. „Krajanie” reprezentują swoją ojczyznę na różnych takich wydarzeniach w całym kraju niemal co tydzień, a czasem nawet 5-6 razy w miesiącu. Rozdają ulotki, współpracują z lokalnymi mediami, częstują Japończyków barszczem i gołąbkami
– Droga do japońskiego serca wiedzie przez jedzenie – mówi Natalia. – Bo jedzenie to ich największa rozrywka i ulubione zajęcie. Na festiwalach jesteśmy jedynymi, którzy prezentują coś z zagranicy, reszta to jedzenie japońskie. Na początku myślałam, że nasze dania będą dla miejscowych zbyt ciężkie. W przeciwieństwie do kuchni japońskiej, my gotujemy długo i jemy dość tłuste potrawy. Ale nie – im to smakuje. Zazwyczaj ostrożnie podchodzą do wszystkiego, co nowe, ale kiedy już spróbują, szczerze to doceniają. W zeszłym roku niechętnie próbowali ukraińskiego jedzenia na festiwalach, ale w tym są już kolejki: „Byliście tu w zeszłym roku! Chcemy zamówić jeszcze raz, tak nam zasmakowało”.
Natalia wspomina, jak niedawno „Krajanie” wzięli udział w festiwalu o trzystuletniej historii w tokijskiej dzielnicy Asakusa. Podeszła do nich japońska rodzina, kobieta dużo wiedziała o Ukrainie. Powiedziała, że ugotowała już barszcz ukraiński według przepisu z Internetu, nawet pokazała zdjęcie. A żegnając się, zakrzyknęła: „Chwała Ukrainie!”.
To właśnie po jednym z takich festiwali pewna 80-letnia Japonka podeszła do Ukraińców i zaproponowała im otwarcie kawiarni w lokalu, którego była właścicielką. Na początku bez czynszu, a potem – w miarę możliwości.
– Oczywiście na początku nic nam nie wychodziło, ale z czasem zaczęliśmy sobie radzić – wspomina Natalia Łysenko, wiceszefowa „Krajan”.
Przyjechała do Japonii 14 lat temu – i wyszła tu za mąż. Szukała ukraińskiej szkoły dla swojej córki i tak poznała Natalię Kowalową, założycielkę szkoły „Dżerelce”. Dziś nadzoruje pracę kawiarni, choć jej głównym zajęciem jest nauczanie angielskiego w japońskiej szkole.
Napływowi Ukraińcy natychmiast zaczęli szukać pracy, choć nie mówili po japońsku. Dlatego kawiarnia od razu ustaliła priorytety: zatrudni osoby ubiegające się o azyl, nawet jeśli nie są profesjonalnymi kucharzami. I tak nawet te Ukrainki, które nigdy wcześniej nie gotowały, po pracy w kawiarni zaczęły uszczęśliwiać swoje rodziny domowym jedzeniem.
W menu znajdziesz barszcz, gryczane naleśniki, pierogi z pikantnym i słodkim nadzieniem, a także naleśniki, racuchy, kotlet po kijowsku i zestawy obiadowe. Ciasto z dżemem jagodowym jest niezwykle popularne, szczególnie na festiwalach. Ceny są ukraińskie: pierogi – 700 jenów (160 hrywien), naleśniki – 880 jenów (200 hrywien), barszcz ukraiński – 1100 jenów (260 hrywien).
Buraki kupują od lokalnych rolników, kaszę gryczaną można dostać w sklepie Ukrainki, która importuje ją z Europy. Koperek pochodzi od innej Ukrainki, która uprawia go specjalnie dla tej kawiarni
Robią też własny smalec, a zamiast kwaśnej śmietany używają japońskiego jogurtu bez dodatków. Warto również wspomnieć o doskonałym wyborze ukraińskich win, które nawet w ukraińskich restauracjach nieczęsto są oferowane. Jest więc „Beykush”, jest „Stakhovsky”, „Biologist”, „Fathers Wine”, są miody pitne „Cikera”. Wszystko importowane z drugiego krańca świata przez dwie firmy.
Kawiarnia „Krajanie” działa od prawie dwóch lat. Znajduje się daleko od centrum Tokio, nawet nie w pobliżu stacji metra. Ale ludzie przychodzą tu nie tylko z sąsiednich dzielnic – przyjeżdżają także z innych miast i regionów, czasem oddalonych o setki kilometrów. Raz nawet przyjechali w czasie tajfunu! Japończycy chcą spróbować egzotycznej kuchni, ale także wziąć udział w organizowanych tu wydarzeniach.
„Krajanie” marzą o ukraińskim centrum w Japonii, założyli już zresztą mały ośrodek kulturalny – właśnie w kawiarni. Co miesiąc odbywają się tu wystawy fotograficzne, warsztaty i wykłady w języku ukraińskim i japońskim: jak malować w stylu petrykiwki [Petrykiwka to osiedle w obwodzie dniepropietrowskim, które słynie z malowideł z motywami roślinnymi i zwierzęcymi – red.], jak robić ukraińską biżuterię i diduch [ukraińska dekoracja świąteczna ze słomy – red.]. Czasami nawet Ukraińcy są zszokowani. Niektórzy mówią, że musieli przyjechać aż do Japonii, by nauczyć się robić symbole ukraińskiego Bożego Narodzenia.
Kuchnia kawiarni przygotowuje również dania do degustacji na festiwalach. By wziąć udział w takich wydarzeniach, musisz najpierw dostarczyć organizatorom plan pomieszczenia, w którym będziesz gotować, a także listę wszystkich produktów – bo na przykład latem gotowanie potraw z mlekiem jest zabronione. Kuchnia „Krajan” uczestniczyła też w przygotowaniu potraw na przyjęcie z okazji Dnia Niepodległości w Ambasadzie Ukrainy w Japonii.
Osobną pracą są kulinarne kursy mistrzowskie dla Japończyków. Cieszą się ogromną popularnością
– Kuchnia w kawiarni jest na to za mała, dlatego tanio wynajmujemy kuchnie miejskie, przygotowane do prowadzenia zajęć kulinarnych – zaznacza Natalia Łysenko. – W tym miesiącu zorganizujemy trzy takie wydarzenia, każde dla 20 osób. Oznacza to, że 60 Japończyków będzie mogło ugotować sobie nasz barszcz we własnym domu. Wybór dań na kursy mistrzowskie jest różnorodny: pierogi, zrazy, naleśniki, kapuśniak, grochówka z grzankami, faszerowana papryka, sałatka z buraków i fasoli. Rozpoczęliśmy również współpracę z kawiarnią „Clare & Garden”. Ten lokal w stylu angielskim został otwarty przez Japonkę na dziedzińcu jej domu i zaprasza Ukraińców na ukraiński lunch dwa razy w miesiącu.
Najnowszą innowacją jest dostarczanie jedzenia przez Uber Eats. Yuki Tagawa, menedżerka ds. obsługi klienta, przyszła do kawiarni, by omówić szczegóły współpracy. Mówi, że zrobiła to z własnej inicjatywy. Chce, by Japończycy nie tylko próbowali nowych potraw, ale też bardziej zainteresowali się Ukrainą – poprzez jedzenie.
– Kuchnia ukraińska ma bardziej wyraziste smaki niż japońska – wyjaśnia Yuki Tagawa. – Czuję w niej smak warzyw, np. pomidorów czy kapusty. Ogólnie rzecz biorąc, te smaki są zupełnie inne, bo podstawą kuchni japońskiej jest bulion rybny dashi, pasta miso lub sosy, które mają specyficzny smak. Wiem, że większość Japończyków, którzy nigdy wcześniej nie próbowali ukraińskich potraw, mówi, że mieli o nich zupełnie inne wyobrażenie. Nie sądzili, że aż tak przypadną im do gustu.
Dla tych, którzy chcą zagłębić się w ukraińską kuchnię, „Krajanie” we współpracy z Instytutem Ukraińskim przetłumaczyli książkę „Ukraina. Jedzenie i historia”. Opowiada o przeszłości i teraźniejszości kuchni ukraińskiej, przedstawia przepisy na dania, które każdy może ugotować, lokalne produkty i specjały Ukrainy
– Praca nad tłumaczeniem była ciekawa, lecz niełatwa – mówi Natalia Kowalowa. – Po pierwsze, chcieliśmy, by nazwy były jak najbardziej zbliżone do ukraińskiego brzmienia. Po drugie, nie wszystkie produkty można kupić w japońskich sklepach. Bo gdzie tu znaleźć rjażenkę [ukraiński napój powstały w wyniku fermentacji mleka – red.]? To była najtrudniejsza część: opisanie niezbędnych produktów, dostosowanie ich do realiów Japonii, zastąpienie ich podobnymi smakami.
Część dochodu ze sprzedaży książki, a także ze wszystkich działań „Krajan” przeznaczana jest na projekty wolontariackie na rzecz Ukrainy.
Hiszpania próbuje stanąć na nogi po huraganie Dana, który pochłonął co najmniej 217 ofiar śmiertelnych (wciąż poszukuje się setek zaginionych). 29 października 2024 r. we wspólnocie autonomicznej Walencji doszło do niespodziewanej i bardzo gwałtownej powodzi. Deszcz padał przez całą noc, rzeki wystąpiły z brzegów, niektóre mosty zostały zniszczone, a miejscowości – odcięte od świata. Połączenie kolejowe między Madrytem a Walencją usa się przywrócić najwcześniej za dwa tygodnie. Rząd wysłał do regionów dotkniętych kataklizmem największą liczbę żołnierzy w historii kraju.
Deszcz wciąż pada – ogłoszono alarm w regionach Murcji, Katalonii i Wspólnoty Walenckiej. Intensywne opady są spowodowane przez zjawisko o nazwie „gota fria”. To rodzaj burzy spowodowanej przez zimne powietrze, które odłącza się od głównego prądu powietrznego na dużych wysokościach i przemieszcza się niezależnie. Gdy to zimne powietrze spotyka się z ciepłym i wilgotnym powietrzem w niższych warstwach atmosfery, może wywołać gwałtowne burze, silne opady deszczu, a nawet grad.
W 1957 roku Walencja doświadczyła już podobnej katastrofy. W powodzi zginęło wtedy ponad 300 osób. Tym razem zmiany w infrastrukturze rzeki Turia pomogły miastu uniknąć powtórzenia się tragedii. Niestety, nie uratowało to wielu mniejszych miejscowości i wsi.
Sestry rozmawiały z Ukraińcami, którzy znaleźli się w epicentrum katastrofy. A także z tymi, którzy zaangażowali się w pomoc poszkodowanym Hiszpanom.
Jakby ktoś odkręcił wielki kran
Wiktoria Ilczi, uchodźczyni wojenna z Kijowa, mówi, że w samej Walencji nie było wcześniej żadnych oznak nadchodzącego huraganu. Wieczorem 29 października pojechała do sklepu IKEA, 10 kilometrów od Walencji.
– Dotarłam tam około 20:00, było cicho i spokojnie – wspomina. – 20 minut później w sklepie podali komunikat, że proszą ludzi o przeniesienie samochodów na górny parking, ponieważ woda się podnosi. Nie od razu zrozumiałam, o co chodzi, ponieważ mój hiszpański nie jest jeszcze za dobry i nie znałam słowa „inundacion”, które oznacza „powódź”. Kiedy poszłam przestawić samochód, woda na dolnym parkingu sięgała już kolan. A gdy wjeżdżałam na górny poziom, sięgała już szyb.
Woda podnosiła się bardzo szybko. Było jej tak dużo, jakby ktoś odkręcił wielki kran. Zalała mój samochód – myślę, że już nic z niego nie będzie. Ale najważniejsze, że żyję. To, że trafiłam do tego marketu, było najlepszą rzeczą, jaka mogła mi się wtedy przytrafić.
Bo ci, którzy byli wtedy na drodze, ucierpieli najbardziej. Samochody stały się pułapkami dla wielu z nich. Gdybym wyjechała trochę wcześniej, być może nie rozmawiałbym teraz z panią
W markecie spędziłam noc, na podłodze. Pracownicy zapewnili nam wszystko, czego potrzebowaliśmy: ubrania na zmianę, materace do spania, koce, poduszki, kapcie. Nakarmili nas ciepłym jedzeniem. Wykonali fenomenalną robotę. Ściągali też do środka ludzi z ulicy – jak tylko mogli: rzucając im liny, ciągnąc ich za ręce… Wszyscy byli zaangażowani w akcję ratunkową. Niektórych udało się uratować, innych niestety nie. Widziałam ludzi trzymających się słupa przez 7 godzin, w zimnej wodzie. Krzyczeli: „Pomocy!”, ale byli za daleko. Woda niszczyła wszystko na swojej drodze.
Do sklepu pojechałam sama, moje dzieci zostały w domu z nianią. Mieszkamy w samej Walencji, gdzie nic się nie stało, ale i tak było strasznie. Kiedy zdałam sobie sprawę, że w tym sklepie będę musiała spędzić noc, zadzwoniła do przyjaciół i poprosiłam ich, by zabrali dzieci do siebie. Mój młodszy syn nie był zbyt przestraszony, ale córka nie spała całą noc. Martwiła się.
Rano, gdy woda ustąpiła, ludzie zaczęli się ewakuować – przed ustąpieniem wody nie prowadzono akcji ratunkowych. Jednak droga była zablokowana, nie można było wyjechać, więc czekaliśmy. Udało mi się wyjechać około 13.00. To, co zobaczyłam, to był armagedon. Tysiące rozbitych, porozrzucanych na drodze samochodów. I wszędzie błoto. Poczucie katastrofy. Znam ludzi, którzy wciąż nie odnaleźli swoich bliskich.
Teraz wszyscy przyłączyli się do pomocy. Zarówno Hiszpanie, jak Ukraińcy, bardzo wielu Ukraińców. Zbierają ubrania, jedzenie, pieniądze. Zapewniają tymczasowe zakwaterowanie tym, którzy stracili domy. Albo po prostu wychodzą na ulice, by uprzątnąć gruzy.
Horror widziany z balkonu
Igor z obwodu żytomierskiego pracuje w Hiszpanii od kilku lat. Mieszka w gminie Benetusser, w prowincji Walencja. Podczas powodzi wraz z sąsiadem uratował dziewczynę. Nie chce podać swojego nazwiska, bo nie uważa się za bohatera.
– My, Ukraińcy, jesteśmy narodem, który wydaje się być przygotowany na wszystko – mówi. – Ogromny strumień wody złapał mnie w domu. Oglądałem wiadomości, ale nie zwracałem większej uwagi na to, co się dzieje na zewnątrz. Dopiero gdy w mieszkaniu wysiadło zasilanie, wyszedłem na balkon; mieszkam na 4. piętrze. Zobaczyłem wodę płynącą ulicami, sięgała już do kolan. 5 minut później rwący potok zaczął niszczyć samochody. Wszystko działo się bardzo szybko.
Wkrótce nie było już ani prądu, ani internetu, ani wody w kranach. Zostałem uwięziony w mieszkaniu, obserwowałem ten horror z balkonu. I nagle zobaczyłem, że woda zalała już parter naszego budynku – a mój sąsiad Wołodymyr, też Ukrainiec, próbuje wyciągnąć z wody dziewczynę, którą porwał nurt. Trzymała się jednego z okien na naszym parterze, który był już zalany prawie po sufit.
Próbowaliśmy wybić szybę w drzwiach wejściowych. Była z utwardzonego szkła, więc walczyliśmy z nią jakieś 5 minut – w pewnym momencie pomyślałem nawet, że nam się nie uda. Ale się udało – i wciągnęliśmy tę dziewczynę do środka. Okazało się, że jest Hiszpanką, zabraliśmy ją więc do naszych hiszpańskich sąsiadów.
Tysiące ludzi z pomocą
Hanna Kriuczkowa z Krzywego Rogu jest wstrząśnięta skutkami huraganu. Też przyłączyła się do pomocy.
– O 6.00 rano zabrałam dziecko do szkoły, po czym pojechałam do pracy – mówi. – Pierwsza syrena zawyła około 8 rano. W tym czasie trwała już powódź, choć u nas nie spadła ani kropla deszczu – wiał tylko silny wiatr. O tym, co się dzieje gdzie indziej, czytaliśmy w mediach społecznościowych.
Moja szefowa jechała wzdłuż portu w Kartagenie. Powiedziała mi, że woda płynęła tam ulicami bardzo rwącym nurtem, a syreny wyły bez przerwy. Ledwo udało jej się wydostać.
Dopiero gdy przyjaciele, koledzy i znajomi zaczęli wysyłać filmy pokazujące, co się dzieje na przedmieściach, zdałam sobie sprawę, że żywioł mógł zabić setki ludzi. Tej pierwszej nocy nie mogłam spać. Nie mogłam też nic zrobić, by pomóc. Zżerało mnie poczucie bezsilności.
Następnego ranka zebraliśmy się w biurze – ci, którzy mogli do niego dotrzeć. Postanowiliśmy, że pomożemy Hiszpanom. Zaczęliśmy wydzwaniać do Czerwonego Krzyża, do szpitali i punktów gromadzenia pomocy, by dowiedzieć się, co jest potrzebne. Wszędzie panował chaos – nikt nie wiedział, co robić. Udaliśmy się nawet do ukraińskiego konsulatu, by się dowiedzieć, jak możemy pomóc. Ostatecznie otworzyliśmy punkty zbiórki pomocy humanitarnej w trzech miastach – pracuję dla dużej agencji nieruchomości, więc mogliśmy sobie na to pozwolić. Jedną z naszych ekip budowlanych wysłaliśmy, by pomogła ukraińskim firmom uprzątnąć gruzy powstałe w wyniku huraganu. Kupiliśmy narzędzia i prowiant. Wszystko, co było potrzebne.
Widzę, że wielu Ukraińców jest teraz zaangażowanych w pomoc dla Hiszpanii
Przedsiębiorcy zbierają pomoc i dostarczają ją ofiarom, pomagają oczyszczać drogi. Komunikacja między miastami jest zakłócona, na drogach pozostawiono setki samochodów – to wygląda jak cmentarzysko aut. Zginęło wiele zwierząt. W epicentrum kataklizmu ludzie noszą maski, bo wszędzie czuć woń zwłok. Próbowaliśmy się tam dostać, lecz policja nas nie wpuściła.
To wszystko wygląda jak horror, ale ludzie są niesamowici. Tysiące z nich idzie teraz pieszo do zniszczonych miast, niedostępnych dla samochodów, by pomagać.
– Uważam, że Ukraina powinna być w NATO. W Memorandum budapesztańskim zrezygnowaliśmy z broni nuklearnej i [w zamian za to – red.] zagwarantowano nam bezpieczeństwo i integralność terytorialną Ukrainy – tak Wołodymyr Zełenski wyjaśnił Donaldowi Trumpowi, dlaczego Ukraina powinna zostać członkiem Sojuszu.
17 października, podczas szczytu Unii Europejskiej w Brukseli, Zełenski powtórzył tę tezę na konferencji prasowej z udziałem sekretarza generalnego NATO. Powiedział wtedy, że Ukraina nie buduje broni jądrowej i że nie ma dla niej silniejszych gwarancji bezpieczeństwa niż członkostwo w Sojuszu.
Jednak pomimo tego, że ani Zełenski, ani żaden inny ukraiński urzędnik nigdy publicznie nie mówili o możliwości odtworzenia ukraińskiego arsenału jądrowego – wręcz przeciwnie: zaprzeczano takiej możliwości – słowa ukraińskiego prezydenta wywołały falę debat zarówno w Ukrainie, jak za granicą. Dyskutowano o tym, czy Ukraina może, czy nie może wyprodukować bomby atomowej.
Ta debata zrodziła pytanie, czy kraje europejskie i azjatyccy sojusznicy Stanów Zjednoczonych są wystarczająco dobrze chronieni przed zagrożeniem nuklearnym – zwłaszcza w kontekście prowokacyjnego obwieszczenia przez Putina pod koniec września zmiany rosyjskiej doktryny nuklearnej. Kluczowym jej punktem jest klauzula, że jeśli państwo nienuklearne przy wsparciu państwa nuklearnego w jakiejś formie zaatakuje Rosję, to Rosja może uznać to za ich wspólny atak i dokonać odwetu.
Czy to oznacza, że rosyjskie zagrożenie nuklearne stało się dla Europy bardziej realne? Czy Stany Zjednoczone utrzymają swój parasol nuklearny nad europejskimi sojusznikami? I czy sojusze wojskowe gwarantują bezpieczeństwo?
Wojna kognitywna, czyli presja psychologiczna jako broń
Prawdopodobieństwo rosyjskiego uderzenia nuklearnego na Ukrainę lub jakikolwiek kraj europejski jest obecnie bardzo niskie. Rosyjska retoryka i zmiany w jej doktrynie nuklearnej mają raczej na celu straszenie atomem i zniechęcenie partnerów Ukrainy do udzielenia jej większej pomocy.
Dr Jewhenia Gaber, politolożka, ekspertka ds. polityki zagranicznej i bezpieczeństwa, uważa, że dla Rosji o wiele bardziej opłacalne jest ciągłe granie tą kartą, mówienie o możliwości użycia broni jądrowej – niż faktyczne jej użycie.
Po drugie, Stany Zjednoczone mają możliwość wykonania uderzenia odwetowego, które byłoby nie mniejsze, ale większe niż uderzenie Rosji. Chociaż politolożka nie sądzi, by do tego doszło, zaznacza, że teoretycznie jest to możliwe.
– W rzeczywistości cała doktryna odstraszania opiera się na tym, że następne uderzenie będzie silniejsze niż poprzednie – i tak się stanie – mówi Gaber. – Pomimo całej ich retoryki, sygnały polityczne z Rosji są takie, że nie chce ona zobaczyć, co się stanie, jeśli użyje broni jądrowej. Jednocześnie nie powinniśmy zapominać o tak zwanym Globalnym Południu, dla którego w przypadku użycia broni jądrowej Rosja automatycznie zamieni się w państwo upadłe, państwo zbójeckie. W końcu jasne jest, że to, co dzieje się w Ukrainie, dotyczy nie tylko Ukrainy, ale globalnego bezpieczeństwa.
Innym powodem, dla którego Rosja zawsze ucieka się do retoryki nuklearnej, jest według Gaber to, że gdy poprzeczka eskalacji zostaje podnoszona do poziomu użycia broni jądrowej, wszystko, co dzieje się obecnie w Ukrainie, jest postrzegane jako warunkowo dopuszczalne.
– Innymi słowy, użycie bezzałogowych statków powietrznych, użycie bomb, które niszczą wszystko na ziemi, jest rzekomo normalne, ponieważ są to bronie konwencjonalne, a nie broń jądrowa.
Tyle że jeśli spojrzeć na efekt taktycznej broni nuklearnej, w rzeczywistości to wszystko, co Rosja robi w Ukrainie, zbliża się już do 80% efektu użycia taktycznej broni nuklearnej
Rosyjska pałka nuklearna
W rosyjskich mediach w odniesieniu do Ukraińców mamy do czynienia z odczłowieczającą retoryką. Natomiast rozmowy na temat użycia broni nuklearnej są w rosyjskich programach telewizyjnych bardzo swobodne – mówi się nawet o bombardowaniu Londynu, Paryża czy Berlina. To jeden z trzech progów, które zdaniem niektórych ekspertów są niezbędne do użycia broni jądrowej. Tak uważa m.in. dr Graeme P. Herd, specjalista ds. bezpieczeństwa i obrony (Berlin).
– Drugim jest użycie systemów przenoszenia podwójnego zastosowania, takich jak artyleria lub samoloty, które umożliwiają dołączanie głowic nuklearnych do pocisków (jeśli są to pociski artyleryjskie) lub zrzucanie ich z niektórych samolotów – mówi Herd. – To też widzimy. Trzecią rzeczą, której nie widzimy, jest przeniesienie broni z około 13 niestrategicznych obiektów nuklearnych. Nie powstrzymaliśmy dehumanizacji, nie powstrzymaliśmy podwójnego zastosowania. Jednak gdybyśmy za pomocą satelit zauważyli, że Rosja tę broń przemieszcza, moglibyśmy, tak jak zrobiły to Stany Zjednoczone przed inwazją 24 lutego 2022 r., powiedzieć światu, co Rosja zamierza zrobić. Potrzebujemy maksymalnej przejrzystości i musimy upublicznić ten fakt. Ta taktyka, wyjaśnia dr Herd, nazywa się pre-battle. Do pewnego stopnia może być ona skuteczna.
Inną rzeczą, którą można zrobić, jeśli Rosja nagle w jakiejś formie skłoni się ku użyciu broni jądrowej, jest bezpośredni kontakt z kierownictwem rosyjskiego establishmentu bezpieczeństwa:
– Należałoby porozmawiać bezpośrednio z Siergiejem Szojgu, sekretarzem rosyjskiej Rady Bezpieczeństwa, z Aleksandrem Bortnikowem, szefem FSB, lub Putinem i powiedzieć: „Jeśli użyjecie niestrategicznej broni jądrowej, będzie to miało katastrofalne konsekwencje”.
W rzeczywistości niemożliwe jest wyróżnienie jednego, rzekomo słabszego członka NATO, chociaż właśnie taka narracja stoi za groźbami nuklearnymi Putina wobec państw europejskich. Jednak jest on w pełni świadomy, że taki scenariusz z pewnością obejmowałby odpowiedź nuklearną, zauważa Maximilian Terhalle, naukowiec wizytujący na Uniwersytecie Stanforda/Hoover Institution. A to, że Putin był w stanie zinstrumentalizować obawy niektórych państw europejskich, zwłaszcza Niemiec, w celu ograniczenia dostaw broni konwencjonalnej do Ukrainy, w żaden sposób nie neguje faktu, że NATO będzie bronić krajów NATO.
– Kijów niestety nie ma takiej gwarancji – mówi Terhalle. – Jednak jak pokazał październik 2022 roku, amerykańskie groźby mogą powstrzymać Putina przed zaatakowaniem Ukrainy taktyczną bronią jądrową.
Przywódca Kremla wie, że Biden to bardzo poważny polityk. Trump to inna sprawa
Trump i parasol nuklearny NATO
Jeśli jednak chcemy być uczciwi wobec Trumpa, powinniśmy pamiętać o jego deklaracji: jeśli nie uda się wynegocjować z Putinem tego, co potencjalny następny prezydent USA uzna za uczciwe, to Trump da Ukrainie więcej broni. A jeśli Ukraina nie będzie negocjować, Trump przestanie dostarczać jej broń.
– Tak więc jest to oferta skierowana do obu stron, aby spotkać się i negocjować – mówi dr Graeme P. Herd. – Oczywiste jest jednak, że Rosja kontroluje 18% terytorium Ukrainy, więc każdy kompromis zasadniczo pozostawia Rosję jako zwyciężczynię. Jednocześnie podczas swojej pierwszej kadencji Trump mówił jedno, a jego administracja robiła co innego. W rzeczywistości zrobiła więcej niż administracja Obamy, by wesprzeć Ukrainę i wzmocnić wojskowo Polskę.
Nikt nie wie, co Trump naprawdę myśli, co zrobi, a czego nie zrobi. On nie ma żadnego planu, zaznacza Maximilian Tergalle:
– Jeśli Trump naprawdę chce wyraźnie odejść od artykułu 5 NATO, wkraczamy w nową erę, która nie wróży dobrze ani Ukrainie, ani Europie, ani nikomu innemu.
„Dynamika wynikająca z takiego scenariusza może doprowadzić do szybkiego rozprzestrzeniania się broni jądrowej w Europie, z nieprzewidywalnymi tego konsekwencjami. Od dawna proponuję, aby w takim przypadku Niemcy, w porozumieniu ze swoimi sąsiadami, stały się nową potęgą nuklearną w Europie. Jestem przekonany, że Polacy myśleliby podobnie. W obecnych okolicznościach, z punktu widzenia Ukrainy, całkiem logiczne byłoby dążenie do odstraszania nuklearnego” – napisał na portalu X Fabian Hoffmann, ekspert norweskiego Oslo Nuclear Project.
Jego zdaniem odstraszanie nuklearne jest oczywistym rozwiązaniem najbardziej palących problemów Ukrainy, które jednocześnie pokazuje porażkę amerykańskiej wielkiej strategii nierozprzestrzeniania broni jądrowej.
Główną tezą Wołodymyra Zełenskiego nie było to, że Kijów chce broni jądrowej, ale to, że Ukraina musi być chroniona przed rosyjską agresją. A bronić się można tylko na dwa sposoby: własną bronią jądrową lub członkostwem w NATO. I z tych dwóch sposobów Ukraina jako kraj, który szanuje porządek międzynarodowy i reżim nierozprzestrzeniania broni jądrowej, ma zarówno moralne prawo, jak wolę polityczną, aby wybrać NATO. Dlatego obowiązkiem partnerów, którzy zagwarantowali bezpieczeństwo Kijowa na mocy Memorandum budapesztańskiego, jest zapewnienie, że Ukraina, jeśli nie przystąpi do NATO już teraz, to przynajmniej otrzyma konkretne zaproszenie, które byłoby również sygnałem politycznym dla Rosji, podkreśla Jewhenija Gaber. Jej zdaniem nie ma alternatywy dla bezpieczeństwa zbiorowego:
– Artykuł 5 działa, odstraszanie działa, ale ważne jest również, by reagować na czas. Wyobraźmy sobie, że Rosja spróbuje wlecieć jednym dronem do Rumunii, innym pociskiem do Polski, innym dronem do Chorwacji. Jeśli nie będzie reakcji, Kreml spróbuje zdestabilizować sytuację.
Ogólnie rzecz biorąc, nie widzę jednak obecnie możliwości, by Rosja zaatakowała którykolwiek kraj NATO
Sojusze wojskowe i arsenały jądrowe
Jeśli spojrzymy na hipotetyczne scenariusze, najgorszym z nich jest upadek NATO, uważa dr Graeme P. Herd. Oznacza to, że artykuł 5 nie działa, Rada Północnoatlantycka jest sparaliżowana, SACEUR [Supreme Allied Commander Europe, czyli naczelny dowódca wojsk sojuszniczych w Europie – red.] nie należy już do Stanów Zjednoczonych, wojska amerykańskie są wycofywane z Europy, krytyczne aktywa (satelity, wywiad, samoloty strategiczne) są wycofywane, rozszerzone odstraszanie nuklearne jest redukowane. Graeme P. Herd uważa, że to najgorszy scenariusz:
– W takich warunkach Europejczycy rozważyliby albo utworzenie paneuropejskich sił nuklearnych na poziomie strategicznym i taktycznym, albo wykorzystanie 600 głowic, które mają Wielka Brytania i Francja, do europejskiego strategicznego odstraszania Rosji.
Jednak w praktyce zrodziłoby to wiele pytań, od czysto technicznych po prawne.
Kraje europejskie przestrzegają prawa międzynarodowego i reżimu nierozprzestrzeniania broni jądrowej, więc obecnie nie ma mowy o rozbudowie arsenałów jądrowych na kontynencie, mówi Jewhenia Gaber:
– Ale będą dyskusje o tym, gdzie rozmieścić amerykańską broń jądrową. Kraje takie jak na przykład Polska, które są bezpośrednio narażone na rosyjskie zagrożenie, będą domagać się gwarancji parasola nuklearnego. I oczywiste jest, że Rosja wykorzysta to, aby pokazać, że Stanom Zjednoczonym nie można ufać, ponieważ Ukraina zrezygnowała z broni nuklearnej, a teraz nie jest chroniona.
To bardzo, bardzo niebezpieczny trend i jeden z powodów, dla których musimy pomóc Ukrainie przetrwać i wygrać, aby nie podważać całego systemu nierozprzestrzeniania broni jądrowej
– Jednocześnie należy pamiętać, że jeśli Rosja odniosłaby sukces na polu bitwy w Ukrainie, a Stany Zjednoczone poszłyby w kierunku izolacjonizmu i wycofania się z Europy, Rosja będzie dalej eskalować – podsumowuje Jewhenia Gaber.
Projekt jest współfinansowany przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę”, realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji
Lipiec 1997 roku, Rynek Główny w Krakowie. Na rogu ulicy Sennej stoi dziewczyna ze skrzypcami, przed nią na chodniku leży otwarty futerał. W pewnej chwili podchodzi do niej wysoki, szczupły mężczyzna o bladej twarzy i niezdrowym błysku w oku – i zaczyna coś gorączkowo szeptać. Proponuje, by poszła z nim do hotelu.
– No dalej, nie łam się, ze mną zarobisz więcej – mówi po angielsku.
– Jeszcze słowo, a wezwę policję! Proszę, żebyś natychmiast odszedł – dziewczyna mówi cicho i stanowczo po polsku z orientalnym akcentem.
Mężczyzna głośno przeklina i szybko odchodzi.
Dziewczyna potrzebuje chwili, by się uspokoić, po czym znów zaczyna grać. Publiczność to turyści z całego świata – z Austrii, Niemiec, Wielkiej Brytanii, Japonii, Izraela, USA. Ludzie zatrzymują się i z zainteresowaniem przyglądają się teatralnemu wizerunkowi skrzypaczki. Ma na sobie czarną, długą suknię, czarny cylinder na głowie, czerwoną różę w futerale, a na nogach wrotki. Gra „Walca” Doga, „Piosenkę neapolitańską” i tradycyjne ukraińskie pieśni – „Grają skrzypki i cymbały” i „Oj, na górze żeńcy żną”.
Ci, którzy podchodzą bliżej, widzą mały, ręcznie narysowany baner w gablocie: „Zbiórka dla ofiar powodzi w Polsce”
Młoda skrzypaczka to ja, wtedy 14-letnia Maria, córka dyrektora ukraińskiego teatru w Krakowie, uczennica z Kijowa na wakacjach.
Uliczna artystka
Kiedy po raz pierwszy wyszłam ze skrzypcami na Rynek Główny w Krakowie, miałam 12 lat. Dla dziewczynki z Ukrainy w połowie lat 90. lato spędzone z ojcem w kulturalnej stolicy Polski było bajką, która bez kieszonkowego zamieniała się w torturę. Chciałam oglądać w kinie wszystkie filmy dla dzieci i kreskówki, mieć wrotki i własny odtwarzacz audio z kasetami, spróbować wszystkich rodzajów lodów i jeździć po Rynku starą bryczką, z końmi i prawdziwym woźnicą.
Mój ojciec starał się utrzymać rodzinę w Polsce najlepiej, jak potrafił. Dawał mi 5 złotych kieszonkowego dziennie, ale to wystarczało tylko na torebkę chipsów i butelkę lemoniady. Zapasy kończyły mi się przed południem, a dzień na rowerze nad Wisłą był taki długi!
Wpadłam na pomysł: jako że poza graniem na skrzypcach nie umiałam robić nic nadzwyczajnego, postanowiłam spróbować szczęścia jako uliczny muzyk. Przedstawienia teatralne są wizytówką Krakowa. Dzięki wsparciu rodziców wierzyłam, że mi się uda. Pociągała mnie wizja nieograniczonej rozrywki i zabawy.
Przez kilka tygodni ćwiczyłam grę na strychu, opracowując repertuar i wybierając stroje do występów w skrzyni z kostiumami teatralnymi mojego ojca.
Aż pewnego dnia postanowiłam pójść na centralny plac miasta i zaprezentować to, czego nauczyła mnie moja żydowska nauczycielka z dziecięcej szkoły muzycznej w Kijowie
Rita Semeniwna uznała, że jestem bardzo zdolną dziewczynką, i porozmawiała z moją matką o wysłaniu mnie do szkoły muzycznej. Potem wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych. Na szczęście dla swego biednego serca nigdy, nie dowiedziała się, że wychowała uliczną skrzypaczkę.
Od tamtej pory miałam luksusowe wakacje. Półtorej do dwóch godzin dziennie gry na skrzypcach – i byłam królową świata. Oprócz prawdziwych skarbów – wrotek, magnetofonu i pudełka kaset z polską muzyką od disco polo po Zbigniewa Preisnera – przywiozłam do domu buty na obcasie dla mamy, kupione na krakowskim targu (nigdy nie nosiła ich w mieście), oraz cud techniki – mikrofalówkę. Resztę tamtego i następnego lata spędziłam na bryczce, lodach i w kinie!
Moja i twoja nadzieja
Lato 1997 roku było już inne. Właśnie przyjechałam z tatą na wakacje, kiedy na Polskę spadła wielka tragedia.
Po ulewnych deszczach kraj znalazł się pod wodą – wiele miast, w tym Wrocław, zostało zatopionych. Z przerażeniem oglądaliśmy tę powódź w telewizji. Dziewczynki w moim wieku ratowane przez helikoptery z dachów zalanych domów, tylko z plecakami. Przerażone i zrozpaczone dzieci, płaczące matki, ojcowie i dziadkowie, którzy nie mieli czym nakarmić swoich rodzin ani gdzie mieszkać. 40 tysięcy osób w jednej chwili straciło cały swój dobytek.
Relacje były przerażające. Ogromny żal ludzi, których bliscy zginęli. Miasta pozbawione komunikacji. Truchła martwych zwierząt unoszące się w błotnistej wodzie. Kobieta mówi do kamery: „Nie spodziewaliśmy się tego, że wojna przyjdzie do naszych domów”. Rzeczywiście, ta klęska żywiołowa była jak wojna. Pozbawiwszy ludzi ich najcenniejszego dobytku, pozostawiła po sobie tylko spustoszenie, głód i zimno. Zapisywałam to wszystko w pamiętniku, żeby nie zapomnieć.
Wisła w Krakowie również wystąpiła z brzegów, ale w mniejszym stopniu niż Odra we Wrocławiu i innych zalanych miastach. Ludzie wznieśli zapory z worków z piaskiem wzdłuż rzeki i słuchali z nadzieją, że najgorsze nie nadejdzie. My również.
Telewizja Polska, a także Caritas i Czerwony Krzyż organizowały zbiórki dla ofiar. Ze wszystkich okien słychać było rockową piosenkę „Moja i twoja nadzieja” – o pomaganiu ludziom w imię człowieczeństwa i miłości:
„Nic naprawdę nic nie pomoże
Jeśli Ty nie pomożesz dziś miłości”
Czerwona twarz handlarza
To nie były puste słowa. Ludzie robili niesamowite rzeczy – ryzykowali życie dla innych, ratowali i karmili potrzebujących, przekazywali pieniądze. My też chcieliśmy coś zrobić. Polska, która dała schronienie mojej rodzinie, stała się oknem na normalność dla nas wszystkich, którzy przeżyli traumę czasów sowieckich. Była oknem na świat, w którym ludzkie życie i szczęście są najwyższą wartością. Sami mamy polskie korzenie – mój ojciec niedawno odnalazł naszych dalekich krewnych w Krakowie i zaprzyjaźnił się z nimi. Ludzie w tym kraju napełniali mnie wiarą we własną przyszłość. Ale co ja mogłam dla nich zrobić?
Namalowałam transparent, wzięłam skrzypce, poszłam na Rynek i uruchomiłam własną zbiórkę dla powodzian.
Zatrzymałam trochę pieniędzy dla siebie, by kupić nowe ubrania szkolne na 1 września. Ale lwia ich część trafiła do puszki na potrzeby powodzian. W lipcu każdego dnia grałam dłużej niż zwykle. Właściciel mieszkania na ul. Siennej grzecznie poprosił, żebym poszła gdzie indziej, bo jego nerwy nie wytrzymują terapii „Piosenką neapolitańską”. Przeniosłam się więc się na róg Floriańskiej i przezornie wzbogaciłam swój repertuar. Być może to właśnie tamtego lata stałam się gwiazdą krakowskiego Rynku. Moje zdjęcie ze skrzypcami i na wrotkach pojawiło się w niemieckim przewodniku po Krakowie. Ludzie mnie znali i kochali – w drodze do pracy słyszałam serdeczne pozdrowienia i widziałam uśmiechy z każdej strony, sprzedawcy kwiatów obdarowywali mnie różami, a starsza pani z jednego z sąsiednich domów zawsze starała się nakarmić mnie ciepłym obiadem. Oczywiście zdarzali się dziwacy i zboczeńcy, ale nie dawałam się prowokować ani obrażać. Straż miejska, która patrolowała Rynek, w razie potrzeby ich przepędzała. Czułam się bezpiecznie.
Do połowy lipca udało mi się uzbierać konkretną sumkę. Wszystko było już gotowe do przekazania pieniędzy organizatorom zbiórki na powodzian – aż tu w ostatniej chwili wpadłam w kłopoty. Właściciel jednego z okolicznych sklepów nie wierzył, że naprawdę pomagam powodzianom. Narobił hałasu, wywołując poruszenie wśród przechodniów. To było żenujące.
Następnego dnia przyniosłam na plac potwierdzenie dokonania przelewu na rzecz potrzebujących
Czerwona, zawstydzona twarz handlarza i aprobujące pomruki świadków były moją maleńką guilty pleasure tamtego lata.
Moja bajka
Który z bohaterów telewizyjnych wiadomości otrzymał datki od ulicznej skrzypaczki z Ukrainy? Rodzina chłopca z Wrocławia, który płakał, że teraz boi się wody, bo zalała jego dom? Dziewczynka w czerwonej kurtce, ewakuowana helikopterem? Bezradny staruszek stojący na progu swego zniszczonego domu?
Przypominam sobie o tym po raz pierwszy dziś, gdy prezydent Ukrainy wysyła ratowników na pomoc ofiarom powodzi w Polsce. Nasz kraj jest w stanie wojny, każdego dnia jesteśmy zabijani, okaleczani i niszczeni przez rosyjskie rakiety. Ale nie możemy przejść obojętnie obok cierpienia Polaków, którzy podali nam pomocną dłoń, gdy wróg napadł na nasz dom. W czasie wojny Wrocław przyjął prawie 200 tysięcy moich rodaków: uchodźczynie z Ukrainy z dziećmi, ludzi często poranionych, zgwałconych, torturowanych. Być może wśród wolontariuszy, którzy w pierwszych dniach rosyjskiej inwazji zbierali dla nich ciepłe ubrania i buty, organizowali hotele i jedzenie, był ten mały chłopiec z wiadomości z 1997 roku? I może to jego rodzina otrzymała kiedyś pieniądze, które zarobiłam na krakowskim Rynku?
Niech to będzie moja własna bajka, bo bardzo chcę w nią wierzyć.