Exclusive
20
min

Odeszła Switłana Oleszko

19 grudnia zmarła Switłana Oleszko, znakomita reżyserka, założycielka i dyrektorka Charkowskiego Teatru „Arabeska”, autorka Sestry.eu

Sestry

Zdjęcie: Michał Żebrowski/East News

No items found.

O śmierci Switłany poinformował na Facebooku pisarz Serhij Żadan.

Wczoraj zmarła Switłana Oleszko, założycielka i dyrektorka Teatru „Arabeska”.

Byliśmy ze sobą od 1995 do 2007 roku.

Wspominam ją z miłością…

Dziennikarz i działacz społeczny Jewhen Klimakin napisał z kolei o pogrzebie Artyski.

Przyjaciele, wczoraj zmarła nasza droga Switłana Oleszko. Pogrzeb odbędzie się w poniedziałek 23 grudnia o godzinie 12:00 w Warszawie przy ul. Powązkowskiej 14 (kaplica zakładu pogrzebowego Pruszyńskich). Zapraszamy przyjaciół Switłany, jej kolegów, Ukraińców w Polsce, gdzie tak wiele zrobiła przez ostatnie trzy lata.

Proszę Was o wsparcie dla rodziny Switłany. Jej syn Iwan otworzył konto bankowe. Oto link https://send.monobank.ua/jar/22tfVCSNuh

Numer karty bankowej 4441111128363292

Dane bankowe

IBAN UA063220010000026201353320888

Odbiorca Żadan Iwan Serhijowicz

Tetiana Teren, dziennikarka, dyrektorka wykonawcza Ukraińskiego PEN Clubu:

„Switłana odeszła... Człowiek, który stworzył Teatr „Arabeska”, wprowadził poezję do teatru, zbuntował się przeciw sztuczności i stęchliźnie, mówił o Szewelowie i Jurze Zojferze, o naszych torturowanych i represjonowanych. Człowiek, który ucieleśniał Charków i był częścią jego serca”.

„Utalentowana, charyzmatyczna, błyskotliwa, była źródłem inspiracji dla wielu z nas. Swoją energią i życzliwością Switłana zmieniła świat wokół siebie, przynosząc miłość, wsparcie i siłę każdemu, kto ją znał” - pożegnała Switłanę Natalka Panczenko, liderka inicjatywy Euromajdan – Warszawa.

Po rozpoczęciu inwazji Oleszko przeniosła się do Polski. Pracowała w Teatrze Polskim im. Szyfmana w Warszawie.

<span class="teaser"><img src="https://cdn.prod.website-files.com/64ae8bc0e4312cd55033950d/6512974ff15ba88aec92030f_Yuliia_Natalia_Svitlana_Fot.Tymofii%20Klubenko-male.jpg">Moje trzy siostry. Jesteśmy teraz w różnych krajach, ale chcemy ponownie mieszkać razem w Charkowie</span>

Pod koniec marca tego roku w Warszawie odbyła się premiera jej sztuki „Charków, Charków”. W formie musicalu opowiada ona historię Teatru „Bereził” i jego założyciela Łesia Kurbasa. Tekst został napisany przez Serhija Żadana. „To bardzo charkowska historia o tym, jak teatr ‘Bereził’ przybywa do Charkowa z Kijowa i co się z nim dzieje później – mówiła Switłana. – Serhij Żadan trzyma się prawdy historycznej. Prawie. Zmieniliśmy tylko zakończenie. Uznaliśmy, że dość już zabijania naszych artystów, więc zostawiliśmy Kurbasa przy życiu i daliśmy mu Oscara”.

W styczniu reżyserka zorganizowała w Teatrze Polskim czytanie antologii „Wojna 2022”. Książka zawiera utwory 42 ukraińskich autorów napisane po 24 lutego 2022 roku.

Zdjęcie: Tymofij Kłubenko

Switłana Oleszko miała 51 lat. Była dwukrotnie zamężna. Jej pierwszym mężem był pisarz Serhij Żadan. Drugim – Miśko Barbara, lider zespołu Marty Kogut, który zmarł w 2021 roku.

Switłana była założycielką, reżyserką i dyrektorką Teatru „Arabeska”. Ukończyła staż w Polskim Instytucie Teatralnym. W latach 1993-2019 pracowała jako badaczka w Muzeum Literackim w Charkowie. Była też inicjatorką stworzenia Instytutu Teatralnego w Charkowie. Do jej najbardziej znanych produkcji należą „Dekalog: lokalna wojna światowa”, „Czerwony Elvis”, „Czarnobyl™” i „RadioSzanson: Osiem historii o Jurze Zojferze”.

Pisała też dla naszego serwisu – od momentu jego powstania, przeprowadzała wywiady z wybitnymi współczesnymi postaciami. Jej rodzinie i przyjaciołom składamy najgłębsze wyrazy współczucia.

No items found.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Prof. Borys Todurow jest członkiem korespondentem Narodowej Akademii Nauk Medycznych Ukrainy i Zasłużonym Lekarzem Ukrainy. Od 17 lat kieruje Instytutem Serca, wcześniej znanym jako Kijowskie Miejskie Centrum Serca. Przeprowadził ponad 15 tysięcy operacji, a w 2001 r. – pierwszy przeszczep ludzkiego serca w Ukrainie. W 2016 r. wraz z niemieckim profesorem Christophem Schmidem przeprowadził pierwszą w Ukrainie operację wszczepienia sztucznego serca.

Natalia Żukowska: Panie Profesorze, czy wojna „odmłodziła” choroby serca?

Borys Todurow: Wojna jest zawsze wielkim stresem dla każdego. Zwłaszcza tak brutalna wojna jak ta, która toczy się w Ukrainie, z nieustannym, codziennym ostrzałem. Przewlekły stres wywołuje choroby naczyniowe i choroby serca. Teraz widzimy, że całkiem młodzi ludzie, do czterdziestego roku życia, przychodzą do nas z zawałami serca, kardiomiopatiami i innymi chorobami. Dlatego – tak, dziś możemy śmiało powiedzieć, że wojna znacznie „odmłodziła” choroby serca.

Borys Todurow na sali operacyjnej. Zdjęcie: prywatne archiwum

Jakie są najczęstsze choroby serca w ostatnich trzech latach?

Najczęstsza jest choroba wieńcowa, ponieważ nasiliły się czynniki ryzyka jej wystąpienia: nadciśnienie tętnicze, otyłość, cukrzyca, palenie tytoniu, wysoki poziom cholesterolu, wysokie ciśnienie krwi, stres. Wszystkie te czynniki są dziś obecne u młodych ludzi, zwłaszcza tych na pierwszej linii frontu. Ich połączenie prowadzi do tego, że choroby dziedziczne mogą być zaostrzone i rozwijać się znacznie wcześniej niż w normalnych warunkach.

Jako lekarz był Pan na dwóch wojnach, w Kosowie i Iraku. Czy są jakieś podobieństwa między warunkami, w jakich pracował Pan w tamtych krajach, a tym, z czym ma Pan do czynienia w Ukrainie?

Ani w Iraku, ani w Kosowie nie widziałem takich walk, jak w Ukrainie. Pracowaliśmy w szpitalach, gdzie nie było takiego ostrzału, nie było 100 szahidów i rakiet codziennie latających nad naszymi głowami, nasza praca była dość komfortowa. W Ukrainie pracujemy w warunkach częstych przerw w dostawach prądu, codziennego ostrzału i nalotów

Jesteśmy nieustannie zagrożeni, bo kiedy idziemy na salę operacyjną i zaczyna się nalot czy ostrzał, nie możemy iść do schronu – bo nie możemy przerwać pracy

Każdego dnia w szpitalu, gdy dochodzi do ostrzału, nasi pacjenci i my jesteśmy narażeni na ogromne ryzyko. Wystarczy wspomnieć to, co się stało w szpitalu dziecięcym Ochmatdyt, kiedy rosyjskie pociski zniszczyły budynek i zabiły kilka osób. Tych wojen nie można porównywać. Ukraina cierpi z powodu znacznie większej agresji wroga.

W jakim stopniu Instytut i wasi lekarze byli przygotowani na wybuch tak wielkiej wojny? Jakie były pierwsze zadania, przed którymi stanęliście w pierwszych dniach?

Pierwszego dnia inwazji zebraliśmy się w Instytucie Serca o 7 rano. Zwołałem wszystkich. Powiedziałem, że jesteśmy lekarzami, czyli zmobilizowanymi, więc musimy zorganizować pracę naszego szpitala w warunkach wojennych. Organizowaliśmy proces chirurgiczny, przyjmowaliśmy rannych cywilów i żołnierzy, a piwnicę przekształciliśmy w pełnowartościowy schron przeciwbombowy. Zdając sobie sprawę, że możemy stracić łączność, elektryczność i ogrzewanie, kupiliśmy kilka generatorów. By mieć alternatywne źródło wody, wywierciliśmy studnię. Zorganizowaliśmy własne ogrzewanie na bazie wiórów drzewnych – by nie być zależnymi od centralnego ogrzewania.

Na początku mieliśmy dwa Starlinki [telekomunikacyjny system satelitarny obsługiwany przez firmę Starlink Services, LLC, należącą do koncernu SpaceX Elona Muska – red.], dzięki którym zapewniliśmy sobie alternatywną komunikację.

Borys Todurow: „W naszym schronie bombowym przez prawie trzy miesiące mieszkało prawie 500 osób”. Kadr z nagrania wideo

Zrobiliśmy też zapasy artykułów spożywczych, bo przez pierwsze trzy miesiące poruszanie się po Kijowie było prawie niemożliwe. Rankiem 24 lutego pojechałem karetką do sklepów, które były jeszcze otwarte, kupiliśmy chleb i jedzenie. Przez prawie trzy miesiące w naszym schronie mieszkało niemal 500 osób – nasi pacjenci, pracownicy z rodzinami i zwierzętami. Przywieźliśmy nawet dzieci z sierocińca w Sumach i z innych regionów. Zabraliśmy też kilku pacjentów z naszego oddziału w Irpieniu, który został zaatakowany przez wroga w marcu.

Zapewnienie żywności, ogrzewania i wody nie było łatwe, ale udało się. Rozumieliśmy, że nasza pomoc będzie potrzebna w tych trudnych czasach. Dlatego zorganizowaliśmy się i nie przerwaliśmy pracy ani na jeden dzień. Dziś jesteśmy całkowicie niezależni.

Nawet jeśli wszystko wokół stanie w miejscu, Instytut Serca będzie działał jeszcze przez trzy miesiące

Mieszkał Pan w klinice przez pierwszych 90 dni wojny. Jak to wyglądało?

Mieszkałem w pracy, spałem na kanapie w moim biurze. Trzymałem obok siebie kałasznikowa, obrona terytorialna zapewniała nam amunicję. Każdy z pracowników miał jakąś broń. Byliśmy gotowi do obrony kliniki i miasta. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że jeśli dojdzie do walk w Kijowie, weźmiemy w nich udział jako zwykli żołnierze. Byliśmy na to gotowi zarówno technicznie, jak moralnie. Wszyscy byli w patriotycznym nastroju.

„Rannych zaczęliśmy operować w 2014 roku”. Zdjęcie: media społecznościowe

Okupanci zniszczyli oddział Instytutu Serca w Irpieniu, dopuścili się okrucieństw w obwodzie kijowskim i w innych regionach – i nadal to robią. Mieszkał Pan w Rosji przez 5 lat. Skąd wzięła się ta rosyjska nienawiść do Ukraińców?

Myślę, że to nie tylko nienawiść do Ukraińców. Oni nienawidzą też samych siebie. Ta nienawiść kształtuje się w nich od dzieciństwa. W Rosji istnieje tak zwana „subkultura obozowa”. Jeśli pani obejrzy kilka rosyjskich filmów z ostatnich 10-15 lat, zobaczy pani, że tworzy się tam rodzaj ideologii obozowej, w której jest stróż, „pachan”, „wor w zakonie” [profesjonalny przestępca przestrzegający zasad „kodu przestępczego”, będący autorytetem dla innych przestępców – red.]. Całe rosyjskie społeczeństwo jest teraz zbudowane w ten sposób.

Jako dziecko mieszkałem z rodzicami w Rosji, w obwodzie irkuckim, przez 5 lat i doświadczyłem wpływu tej subkultury. Pamiętam, że w szkole mieliśmy „strażników”, którzy zbierali pieniądze od dzieci. Były gangi, które krążyły od szkoły do szkoły, od klasy do klasy. Oznacza to, że Rosjanie od dzieciństwa tworzą subkulturę opartą nie na demokracji i prawie, ale na sile i przemocy. Tam, gdzie można bezkarnie dopuszczać się przemocy, Rosjanie to robią – i to nie tylko wobec innych krajów, ale także wobec własnego narodu.

Myślę, że ta subkultura ukształtowała się od czasów Mongołów, dlatego Rosja nie jest ani demokratyczna, ani liberalna, ani cywilizowana

Wszystkie problemy są tam rozwiązywane tylko za pomocą przemocy i siły, nie jestem więc zaskoczony. Widziałem to zachowanie, kiedy byłem dzieckiem, kiedy chodziłem do szkoły.

Wiedzieliśmy, z kim mamy do czynienia. W rzeczywistości Ukraina zawsze rozumiała, kto jest jej sąsiadem. Niestety byliśmy trochę nieprzygotowani. Nikt nie myślał, że w XXI wieku oni będą zdolni iść na wojnę i zabijać tysiące ludzi. Nie tylko innych ludzi, ale także swoich własnych. W imię ambicji jednej, niezbyt zdrowej psychicznie osoby.

Kardiochirurdzy z Instytutu mają duże doświadczenie w interwencjach w przypadku ran bojowych. Z jakimi problemami najczęściej trafiają do was wojskowi?

Zaczęliśmy operować rannych już w 2014 roku. Zajmowaliśmy się 11 batalionem, to byli ochotnicy. Jeździliśmy karetką, zabieraliśmy rannych żołnierzy i leczyliśmy ich w naszych placówkach.

Borys Todurow podczas wyjazdu do Donbasu, 2015 Zdjęcie: media społecznościowe

Po wybuchu wojny na pełną skalę kontynuowaliśmy tę pracę i nadal operujemy osoby z ranami serca, naczyń krwionośnych i klatki piersiowej – i to nie tylko u nas. Odwiedzamy również szpitale wojskowe i przeprowadzamy w nich operacje. Niedawno byliśmy w szpitalu w Charkowie. Żołnierz miał poważny uraz aorty i płuc. Zabraliśmy ze sobą sztuczne płucoserce, by otworzyć aortę i usunąć odłamki. Uratowaliśmy mu życie. Później zabraliśmy go do naszego szpitala, gdzie przeszedł rehabilitację.

W ciągu ostatnich trzech lat przez nasz instytut przewinęły się setki rannych. Mam dużą kolekcję odłamków, które usunęliśmy z ich serc, a dużych naczyń krwionośnych, płuc i klatek piersiowych. W pierwszych dniach wojny przywożono do nas też cywilów z Buczy

Oczywiście szpitale wojskowe, chirurdzy ogólni i neurochirurdzy wykonywali znacznie więcej operacji, zoperowali tysiące ludzi.

Lekarze zrobili swoją robotę w tej wojnie. Przetrwali, nie odeszli i nadal ratują ludzi. I robią wszystko, co w ich mocy, aby zapobiec kalectwu rannych.

Ile operacji przeprowadził Pan w swej karierze?

Dziś nie wiem dokładnie, ale rok temu liczba ta wynosiła 15 tysięcy – w ciągu 38 lat mojej działalności chirurgicznej.

A Pana pierwszy przeszczep serca?

Pierwszy przeszczep serca w Ukrainie przeprowadziłem wraz z kolegami w 2001 roku. W tamtych czasach nie było takich warunków i tak dobrego prawa dotyczącego transplantacji jak obecnie. Nie było na to budżetu, wszystko robiliśmy za własne pieniądze. W 2000 roku przeprowadziliśmy cztery przeszczepy. Niektórzy z naszych pacjentów żyli 16-17 lat. A w ciągu ostatnich trzech lat wykonaliśmy już 110 przeszczepów, w tym 10 u dzieci. Niedawno przeprowadziliśmy w naszym instytucie pierwszy przeszczep płuc. Zakończył się sukcesem, pacjent wraca do zdrowia. Tego samego dnia przeprowadziliśmy jeszcze trzy przeszczepy serca: u ośmioletniego chłopca, matki pięciorga dzieci i młodego mężczyzny. Nasz program transplantacji działa dobrze.

W 2024 r. przeprowadziliśmy 29 przeszczepów serca bez choćby jednej ofiary śmiertelnej – wszyscy pacjenci przeżyli i są w dobrym stanie

Jesteśmy bardzo dumni z tych wyników. Myślę, że nawet w krajach zachodnich żadna klinika nie może powiedzieć, że w ciągu roku nie straciła ani jednego pacjenta po przeszczepie serca. Dlatego dzielimy się naszym doświadczeniem z kolegami z zagranicy, dużo się uczymy, prowadzimy wykłady i prezentacje na konferencjach.

Jak wygląda sytuacja ukraińskiej transplantologii podczas wojny?

W 2019 r., kiedy uchwalono nową ustawę, zaczęło się normalne finansowanie i łatwiej było koordynować przeszczepy w całym kraju.

Podczas transportu narządów do przeszczepu. Zdjęcie: media społecznościowe

Każdego roku robimy postępy i zwiększamy liczbę operacji o 20-30%. Ogólnie rzecz biorąc, nie tylko my, ale także kilka innych ośrodków transplantacyjnych w Ukrainie rozwija się dość szybko. Dziś wkraczamy na europejski rynek medyczny z dość rozwiniętą transplantologią. Dotyczy to przeszczepiania nerek, wątroby, serca, płuc, trzustki i komórek szpiku kostnego.

Innymi słowy, prawie wszystkie obszary transplantologii w Ukrainie rozwijają się intensywnie i owocnie. Mimo wojny, a czasem braku pieniędzy i personelu – pracujemy

Był Pan zapraszany do przeprowadzania operacji w wielu krajach. Które najbardziej zapadły Panu w pamięć?

Moja pierwsza podróż zagraniczna, do Egiptu, odbyła się w 1999 roku. Operowaliśmy noworodki. Przeprowadziłem też wiele operacji dzieci w Azerbejdżanie. W Gruzji operowaliśmy w Batumi, po pierwszych 100 skomplikowanych operacjach zostałem honorowym mieszkańcem tego miasta. Operowałem również w Uzbekistanie – w Taszkiencie i Samarkandzie.

Przed inwazją byliśmy w Duszanbe i Islamabadzie. Podpisaliśmy umowę o współpracy, lecz wojna zniweczyła te plany. Ponadto działałem w Iraku, podczas wojny w 2004 roku. A podczas wojny w Kosowie, w 2005 roku, zabraliśmy dzieci z Prisztiny.

Każdy z tych krajów zapamiętałem w inny sposób. Na przykład Gruzja i kraje Azji Środkowej były bardzo gościnne. Zostaliśmy tam dobrze przyjęci i operowaliśmy najtrudniejsze przypadki.

Z polskimi kardiochirurgami podczas międzynarodowej konferencji w Kijowie, 2019 r. Zdjęcie: archiwum prywatne

Nawiązał Pan także współpracę z polskimi lekarzami. Na czym ona polega?

Z polskimi kolegami współpracujemy od wielu lat – od czasu kiedy poznaliśmy profesora Mariana Zembalę w Zabrzu. Ta współpraca jest bardzo owocna, znamy niemal wszystkich czołowych kardiochirurgów w Polsce.

Z profesorem Marianem Zembalą, 2017 r. Zdjęcie: archiwum prywatne

Wymieniamy się doświadczeniami i konsultujemy naszych ciężkich pacjentów z chirurgami transplantologami w Polsce. Opracowujemy również nowe metody dotyczące przeszczepu sztucznego serca i konsultujemy się w kwestii wykorzystywania sztucznego serca w Ukrainie. W zeszłym roku miałem kilka prezentacji w Polskim Towarzystwie Kardiologicznym i na międzynarodowych kongresach w Polsce.

Jak Pan radzi sobie ze stresem? Co pomaga Panu odzyskiwać siły?

Najlepszym sposobem na zresetowanie się i rozładowanie stresu jest dla mnie zrobienie czegoś własnymi rękami. Mam mały warsztat w moim domku na wsi, gdzie zbieram interesujące kawałki drewna o dobrej strukturze i robię z nich małe przedmioty – kubki, pudełka na słodycze, pudełka na biżuterię, wazony. Potem rozdaję je moim przyjaciołom. To moje ulubione hobby. Zwykle robię to zimą, bo latem spędzam czas w małym ogrodzie na daczy. Bardzo kocham ogrodnictwo.

Rozmawiamy w czasie świąt noworocznych. Którą z Pana operacji można byłoby nazwać cudem?

Ostatnio przeprowadzam bardzo skomplikowane operacje.

Jestem dumny z przeszczepu serca, który przeprowadziłem u 6-letniej Sołomii. Myślę, że to było największe osiągnięcie w mojej praktyce – pierwszy przeszczep pediatryczny w Ukrainie
Z dziewczynką, która przeszła przeszczep serca. Zdjęcie: prywatne archiwum

Pierwsza operacja przeszczepienia płuc w naszym instytucie była jeszcze bardziej skomplikowana. Przeprowadziliśmy ją u Margarity, matki pięciorga dzieci – ta niezwykle skomplikowana operacja trwała prawie 10 godzin. Pacjentka przeżyła i przechodzi rehabilitację, co moim zdaniem jest prawdziwym cudem. Cieszymy się razem z nią.

Myślę jednak, że każdy przeszczep to cud.

20
хв

Bo każdy przeszczep to cud

Natalia Żukowska
Samotność ukraińskich matek na uchodźstwie

– Z tego, jak trudno było mi przez te wszystkie lata, zdałam sobie sprawę dopiero wtedy, gdy poszłam na spotkanie z innymi ukraińskimi uchodźczyniami w Polsce – mówi Olga Stefan, samotna matka. – Dzieliły się doświadczeniami na temat tego, jak trudno było im za granicą bez mężów. To, co dotychczas było dla samotnych matek czymś zwykłym, dla uchodźczyń stało się nieoczekiwanym ciężarem. Zdałam sobie sprawę, jak wiele wysiłku można zaoszczędzić, gdy wychowuje się dziecko jako para lub gdy mężczyzna dzieli obowiązki rodzicielskie po rozwodzie.

Jednak wojna sprawia, że to rzadko zależy od woli mężczyzn...

Najtrudniej urodzić dziecko, którego ojciec nigdy nie weźmie na ręce

W samotnym wojennym macierzyństwie najstraszniej jest wtedy, gdy ginie ojciec dziecka. Od kwietnia 2024 r. wojna osierociła co najmniej 1759 ukraińskich dzieci. Co najmniej, ponieważ niektóre terytoria Ukrainy są okupowane, więc nie ma tam dostępu do informacji, a wielu żołnierzy – mężczyzn ma status zaginionych.

Łarysa Simonczuk z Torczyna zrobiła sobie test ciążowy 22 lutego 2022 roku, dwa dni przed wybuchem wojny. Upragnione dwa paski. Wraz z mężem, Ihorem, czekali na tę ciążę przez 15 lat bezdzietnego małżeństwa. To była wspaniała wiadomość. Ihor pracował w tym czasie w Polsce, więc Łarysa przekazała mu ją przez telefon. Kiedy wybuchła wojna, przeprowadziła się do niego. Razem poszli do ginekologa, razem wybrali imię. Dowiedzieli się, że to dziewczynka. Ewa.

To był zwykły poranek. Czekając na męża z obiadem, wybrała jego polski numer telefonu. Nie odebrał. Po chwili oddzwonił, ale z nieznanego, ukraińskiego numeru: „Jestem w Ukrainie, jadę na wojnę, przepraszam, nie mogę inaczej. Cokolwiek się stanie, zaopiekuj się córką”.

Wiedziała, że ma wyrzuty sumienia. Martwił się, że nie ma go na froncie, gdy wielu jego przyjaciół już tam było. Nie mógł się często kontaktować, w czasie ciąży udało im się porozmawiać zaledwie kilka razy.

Łarysa i Ihor Simonczukowie. Zdjęcie: archiwum prywatne

Zginął we wrześniu, w walkach pod Charkowem. Ewę urodziła w listopadzie, dwa miesiące po jego śmierci, w polskim szpitalu. Zdecydowała się wrócić do Ukrainy, by być bliżej męża, pochowanego w jego rodzinnej wiosce.

Skontaktowałyśmy się na początku 2023 roku. Kiedy niedawno odwiedziłam jej stronę w mediach społecznościowych, wszystko było takie samo, choć minęły już prawie dwa lata. Na jej awatarze widnieje świeca, a w statusie – małżeństwo z Ihorem Simonczukiem. Jedyne zdjęcia przedstawiają jej córkę, która już urosła. Łarysa obiecała mężowi, że będzie dla niej i mamą, i tatą. Ale to było trudniejsze, niż sobie wyobrażała – nawet gdy wróciła do rodzinnego miasta, a rodzina wsparła ją w samotnym macierzyństwie.

Jak to jest wypłakać wszystkie łzy

Kiedy mężczyzna walczy na froncie, a kobieta jest w ciąży, oznacza to samotność 24\7, mówi Ksenia Rekonwald z Odessy. 17 grudnia urodziła córkę, też Ewę. Przez całą ciążę robiła paczki dla wolontariuszy na froncie, a urlop macierzyński wzięła na zaledwie tydzień, z czego cztery dni spędziła na oddziale położniczym. Praca pomogła nie myśleć o tym, jak ciężko jej bez Mykoły.

Od chwili gdy zaszła w ciążę widzieli się dwa razy: w 12. tygodniu pojechała do Kramatorska, by przekazać mu dobre wieści, potem on miał 15-dniowy urlop.

– To nie była ciąża, o jakiej marzyliśmy – mówi Ksenia. – Wyobrażaliśmy sobie, że będę kaprysić, a on będzie spełniał wszystkie moje zachcianki, zabierał mnie na spacery do lasu i nad morze, głaskał po brzuszku, by dziecko poczuło miłość ojca i przyzwyczaiło się do jego głosu.

Ksenia i Mykoła Rekonwaldowie. Zdjęcie: Archiwum prywatne

Przymusowa samotność nauczyła ją nie chcieć niczego specjalnego – tylko tego, co mogła sobie kupić w supermarketach, kiedy były otwarte. Nauczyła się nie płakać, gdy widziała szczęśliwe pary spacerujące i przytulające się – i prawie im nie zazdrościć. Filmowała różne epizody ze swojej ciąży, a potem wysyłała te filmiki do męża.

Podczas pięciodniowego urlopu, który dostał z okazji narodzin dziecka, starał się robić wszystko: kąpał dziecko, kołysał je, trzymał, złożył wózek i łóżeczko, udekorował pokój. Małe kawałki banalnego szczęścia, które wyrwali wojnie.

Teraz jest jej jeszcze trudniej: – Wtedy to był tylko brzuch. Dziś to dziecko, któremu odebrano ojca.

Kiedy się żegnali, zrozumiała znaczenie słów: „wypłakać wszystkie łzy”. Tak trudno jej było pozwolić, by wrócił na front, a jemu się pożegnać. Jej samotne macierzyństwo daje milionom innych rodziców możliwość bycia blisko swoich dzieci. Ale ona marzy tylko o tym, by Mykoła mógł wrócić do domu, by ktoś zastąpił go na froncie. W końcu on też zasługuje na to, by widzieć, jak dorasta jego dziecko.

Mykoła mógł pobyć z córką tylko przez pięć dni. Prywatne archiwum

Dwa miliony kobiet: matek i ojców w jednym

Według Eurostatu do końca lipca 2024 r. tymczasową ochronę w samej tylko UE, głównie w Niemczech i Polsce, otrzymało 4,1 mln Ukraińców. Prawie połowa z nich to kobiety, jedna trzecia to dzieci, a mniej niż jedna czwarta – mężczyźni.

Około dwóch milionów kobiet nagle stało się dla swoich dzieci jednocześnie matkami i ojcami. Szczególnie trudne było to dla tych, które przed wojną żyły w udanych związkach. Przyzwyczajają się do samodzielnego macierzyństwa w taki sam sposób, w jaki małe dzieci przyzwyczajają się do bycia na świecie: muszą robić wiele rzeczy po raz pierwszy. I nie chodzi tylko o obowiązki domowe czy finansowe, które kobiety dotychczas dzieliły ze swoimi partnerami.

W nieznane. Zdjęcie: Rulan Łytwyn/Shutterstock

– Jeśli ojciec był zaangażowany w wychowanie, bardzo trudno dostrzec, jak dziecko za nim tęskni – mówi Olga Starostyna, kolejna uchodźczyni.

Dzieci tracą kontakt ze swoimi ojcami, a niektórym nie udało się go jeszcze nawiązać ze względu na wiek. – Kiedy wybuchła wojna, starsza córka miała 7 lat, a młodsza rok – mówi kobieta. – Starsza dobrze pamięta ojca, tęskni za nim, ale dla młodszej on jest tylko obrazkiem w telefonie. Kiedy dostał urlop i mógł do nas przyjechać, starsza była bardzo szczęśliwa, a młodsza powiedziała następnego dnia: „Tato, jedź do siebie. To jest nasz dom, nie twój”.

– Zabolało to i mnie, i jego. Naprawdę cieszył się na drugie dziecko, marzył o nim. Ale nawet po dwóch tygodniach nasza młodsza córka nadal nie przyzwyczaiła się do taty. Okropnie boli mnie to, że nie ma go w pobliżu, gdy moje dzieci dorastają. Że nie widzi, jak najmłodsza z tej małej „cukinii” w wózku zmienia się w samodzielną dziewczynkę o silnym charakterze. I jak starsza wchodzi w okres dojrzewania...

Niektóre matki mówią, że dzieci czasami chowają w sobie nieświadomą urazę do rodziców, którzy nie są z nimi. Zwłaszcza gdy widzą, że ojcowie innych dzieci przyjechali lub są na tyłach, podczas gdy ich ojcowie są na wojnie od trzech lat. Nie rozumieją tej niesprawiedliwości, są złe na swych ojców

– Przed wojną mój mąż i ja byliśmy razem przez całą dobę – wspomina Iryna Kostiuczenko, która obecnie przebywa z dziećmi w Wielkiej Brytanii. – Nawet pracowaliśmy razem, byliśmy jednością dla naszych dzieci przez ponad 10 lat. Teraz, jak widzę, mają trochę pretensji do ojca, że wybrał obronę Ukrainy zamiast bycia z nimi. Zwłaszcza że mógł legalnie wyjechać.

W domu jest ciężko. Kiedyś było tak, że jak gdzieś jechaliśmy, to mąż prowadził. On wszystko naprawiał, cerował, szył, ja się na tym nie znałam. Gotowałam i sprzątałam, ale też mi w tym pomagał. Teraz z naszymi finansami jest trudno. Mąż jest na wojnie i wydaje wszystko, co zarobi, na sprzęt i swoje utrzymanie.

Dla wielu tymczasowo samotnych matek ważne jest każde wsparcie. Natalka Denisowa, działaczka społeczna z Sum, która mieszka z dwoma synami w Słupsku, mówi, że chciała zorganizować klub spotkań dla ukraińskich matek, ale nie było odzewu.

– Okazało się, że to, czego przymusowe migrantki potrzebują najbardziej, to miejsce, w którym mogą zostawić swoje dzieci pod opieką, by w ciągu tych kilku wolnych godzin załatwić swoje sprawy: pójść do lekarza, fryzjera czy załatwić jakieś sprawy.

To, co było w domu było czymś normalnym, bo masz męża, dziadków, przyjaciół, w życiu uchodźczyni stało się luksusem. Nie ma czasu nawet na to, by pobyć sama
Przed inwazją Natalia organizowała wydarzenia dla matek wychowujących niepełnosprawne dzieci. W realiach przymusowej migracji samotne kobiety mają inne oczekiwania. Szukają kogoś, kto spędzi czas z ich dziećmi, a nie z nimi. Zdjęcie: archiwum prywatne

Samotne macierzyństwo za granicą: gdzie jest bezpieczniej?

Wiele kobiet, które doświadczyły samotnego macierzyństwa w Ukrainie, twierdzi, że w krajach europejskich jest łatwiej. Bo tam panuje kultura równej odpowiedzialności w rodzicielstwie, wsparcie społeczne dla matek jest większe, a ojcowie są zachęcani do równego udziału w utrzymaniu dzieci.

– Niemieckie służby socjalne poprosiły mnie o dostarczenie zaświadczenia o dochodach byłego męża i wysokości alimentów. Kiedy powiedziałam, że mi nie pomaga, służby socjalne zaczęły zajmować się tą sprawą. W rozpadających się niemieckich rodzinach mężczyźni, którzy uchylają się od obowiązków, mają do czynienia z różnymi utrudnieniami, są też obciążani wyższymi opłatami. Rzadko więc zdarza się, by unikali płacenia alimentów na dzieci – mówi Nadia, matka 7-letniego Kiryła.

Maria Brusowa, która wychowuje syna i mieszka w Niemczech, od czasu zajęcia przez okupanta jej rodzinnego Ługańska w 2014 roku ma w Ukrainie ma status osobą wewnętrznie przesiedlonej.

– Tych dwóch doświadczeń nie da się porównać – mówi. – W Ukrainie musiałam żebrać o 480 hrywien wsparcia dla osób wewnętrznie przesiedlonych, doświadczając przy tym ciągłych obelg i upokorzeń. W Niemczech od razu zdecydowałam się nostryfikować swój dyplom pielęgniarski, do czego musiałam odbyć określoną liczbę godzin praktyki. Niemcy dały mi możliwość wynajęcia domu, pokryły koszty kursu języka niemieckiego, dojazdów i wypłaciły 250 euro zasiłku rodzinnego. To wsparcie pozwoliło mi szybko stanąć na nogi, potwierdzić dyplom i przejść na umowę o pracę.

Teraz chcę zdać na prawo jazdy i kupić samochód, bo do pracy dojeżdżam. Wierzę, że dam radę.

Przez cały okres integracji czułam się pewnie i bezpiecznie, nie bałam się, że wyląduję z dzieckiem pod mostem albo będę spać głodna. Bycie samotną matką w Niemczech nie jest tak straszne jak w Ukrainie

Ukrainki mieszkające w Polsce zauważają, że wsparcie koncentruje się tu na kobietach żyjących w związkach. Najbardziej odczuły to samotne matki wychowujące niepełnosprawne dzieci. Świadczenie pielęgnacyjne z tytułu opieki nad osobą z niepełnosprawnością wynosi 2 458 zł miesięcznie. Jest przyznawane rodzinom, w których opiekunowie nie pracują i muszą poświęcać większość czasu na opiekę nad dzieckiem. Maria Kowalowa mówi, że to wsparcie, wraz ze świadczeniem 800 plus na dziecko, pozwala jej opłacić mieszkanie dla siebie i syna. Chłopiec ma ciężki autyzm i porażenie mózgowe.

– Pieniędzy ledwo nam starcza. W ciągu dnia, kiedy dziecko jest w szkole specjalnej, mogłabym pracować – ale nie pracuję, bo mogłabym stracić zasiłek. To dobre dla tych kobiet, które mają pracujących mężów. Wtedy takie wsparcie naprawdę pomaga matce skupić się na wychowaniu dziecka i opiece nad nim.

Maria Kowalowa i jej syn żyją w Polsce bardzo skromnie. Państwowe wsparcie dla opiekunów niepełnosprawnych dzieci ledwo wystarcza im na życie. Zdjęcie: archiwum prywatne

Większość samotnych matek – uchodźczyń w Polsce skarży się na trudności ze znalezieniem pracy ze względu na grafik, który nie pozwala łączyć pracy z macierzyństwem. Na grupach uchodźczyń w mediach społecznościowych pojawiają się dziesiątki próśb w rodzaju: „Praca bez nocnych zmian” albo: „Praca umożliwiająca odbiór dziecka po szkole”.

Niestandardowe rozwiązania, czyli żyjąc w strachu

Postawione pod ścianą kobiety szukają niestandardowych rozwiązań. Pracują, podejmując ryzyko. Switłana musi na noc zostawiać dwójkę swoich małoletnich dzieci samych. Walentyna mówi, że dostała pracę w fabryce, która wymagała przychodzenia na wieczorne zmiany kończące się o północy. Wtedy musiała zostawiać swoje 11-letnie dziecko samo w domu.

– Ta praca pozwoliła mi opłacić mieszkanie i utrzymać rodzinę. Przyjaciółka odbierała moją córkę ze szkoły, a w domu mała sama sobie gotowała, odrabiała lekcje, kąpała się i kładła spać. W ciągu kilku miesięcy schudłam 28 kilogramów. Nie z powodu ciężkiej pracy, ale dlatego, że bardzo martwiłam się o córkę. Postanowiłam więc przenieść się do kraju z mieszkaniami socjalnymi i lepszą polityką społeczną dla rodzin z dziećmi. Teraz jestem w Norwegii i czuję się tu spokojniejsza.

Niektóre Ukrainki – przeciwnie. Doszły do wniosku, że w domu, chociaż nie było wsparcia społecznego ze strony państwa, była rodzina i przyjaźnie, które odciążały samotne matki. Mieszkały we własnych domach i nie bały się, że w każdej chwili mogą stać się bezdomne.

– Na uchodźstwie byłam naprawdę samotna – przyznaje Olga Ładna. – W domu miałam własny krąg, mogłam zostawić dzieci z rodziną i przynajmniej czasami wyjść.

Tutaj wydaje się to łatwiejsze: szkoły są blisko, transport jest wygodny, a dzieci są bardziej niezależne i pomagają w pracach domowych. Ale pustka, egzystencjalna samotność, świadomość, że jesteś tu jedyna za wszystkich, nigdy nie były tak silne jak teraz
20
хв

Samotne macierzyństwo w czasach wojny: jak Ukrainki radzą sobie bez mężów

Halyna Halymonyk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Menstruacja nie zatrzymuje się na czas wojny

Ексклюзив
20
хв

Wojna nie ustaje, ale uczy kochać

Ексклюзив
20
хв

„Miesiąc miodowy” - film, który wyjaśnia obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress