Exclusive
20
min

Natalia Sumska: Teatr to mój ogień i miecz

– W czasie wojny sztuka stała się dla Ukraińców prawdziwym wybawieniem – mówi legenda ukraińskiej sceny i kina

Oksana Szczyrba

Natalia Sumska podczas przedstawienia „Wizyta”. Kijów, 29 marca 2023 roku. Fot: Hennadii Minchenko/Ukrinform/East News

No items found.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Jest kobiecą twarzą ukraińskiego teatru i kina. W czasach gdy niepodległość była największym ukraińskim marzeniem, w swoich rolach na dużym ekranie uosabiała siłę ducha, mądrość i seksualność ukraińskich kobiet, które sięgają aż do fundamentów historii narodowej – od hetmanatu po Ruś Kijowską. Historii, która dała Europie kilka królowych o ukraińskich korzeniach.

To właśnie ich wielkość prześwieca przez wszystkie role Natalii Sumskiej, od pierwszych wybitnych kreacji na dużym ekranie: Natalki w „Natalce Połtawce” (Ukrtelefilm, 1978), Chrystyny w „Dudarykach” i Marii w „Karmeluku” (Studia Filmowe im. O. Dowżenki Film Studio – 1980 i 1985).

We współczesnej Ukrainie Natalia Sumska jest główną aktorką Narodowego Akademickiego Teatru Dramatycznego im. Iwana Franki. Od kilku pokoleń Ukraińcy przychodzą oglądać ją w roli Kajdaszowej w „Rodzinie Kajdaszów” według powieści Iwana Neczuja-Łewyckiego. 372 przedstawienia tej sztuki są teatralnym rekordem Ukrainy.

Jest wyrafinowaną Claire ze sztuki „Wizyta” (według „Wizyty starszej pani” Friedricha Durrenmatta), kochającą i ekscentryczną wdową Hortensją z „Greka Zorby” (rola nagrodzona Pektorałem Kijowskim) i pełną energii piosenkarką Florence Foster Jenkins z „Niezrównanej” (współczesnego angielskiego dramaturga Petera Quiltera).

Podczas gdy wielu ukraińskich aktorów, także teatralnych, po wybuchu wojny znalazło pracę w Europie, Natalia Sumska pracuje w Kijowie, dając przykład odporności nie tylko na scenie, ale i w życiu.

Z legendą ukraińskiej sceny rozmawiamy o pracy w teatrze w czasie wojny.

Oksana Szczyrba: W czasie wojny ukraińska kultura rozkwitła. Jak Pani to wyjaśni? I jak to wygląda w kontekście Pani pracy?

Natalia Sumska: Wojna to straszna, krwawa scenografia naszego życia. Oczywiście, istnieje opresja wśród żołnierzy na froncie i wśród tych cywilów, którzy cierpią z powodu nalotów. Dlatego w czasie wojny sztuka staje się prawdziwym wybawieniem dla Ukraińców.

Jak napisała Łesia Ukrainka w jednym ze swoich wierszy:

Jeśli przyjdzie smutek... lepiej zaśpiewać głośną pieśń, nie smutną, taką, żeby nieszczęście się zaśmiało. Wtedy pewnie odpędzisz strasznego potwora i twoje serce znów będzie spokojne

Teatr to wyjątkowa rzecz! Jest straszna wojna, a ludzie chodzą do teatru w Dnieprze i w Odessie, nawet Charkowie i w Sumach, gdzie codziennie jest straszny ostrzał.

Ludzie łakną cudu, a ten cud daje im radość duchowej komunikacji w teatrze. Rozrywka w barach i restauracjach jest męcząca, wyczerpująca. Ale kiedy dotykamy sztuki wysokiej, doświadczamy wspaniałych emocji, a potem opowiadamy o tym innym.

Dlatego księgarnie, targi książki i teatry są zatłoczone. I niech tak będzie, dopóki stawiamy czoło wrogowi. Bo przetrwanie w tej wojnie jest bardzo ważne.

Jak wojna zmieniła rzeczywistość teatru i wpłynęła na Pani pracę?

Od jej pierwszych dni myślałam tylko o tym, jak uratować moje dzieci i najcenniejsze rzeczy. Dzięki Bogu, mimo rosyjskich pocisków wystrzeliwanych w kierunku stolicy, teatr przetrwał. Po kilku dniach wszyscy trochę doszliśmy do siebie i zaczęliśmy szukać pracy – chcieliśmy być użyteczni. Teatr im. Iwana Franki był pierwszym teatrem otwartym w Ukrainie w czasie wojny – otworzył swoje podwoje i zaczął organizować spektakle.

Na początku baliśmy się pracować w naszej okolicy [teatr sąsiaduje z dzielnicą rządową Kijowa – red.]. Potem zostaliśmy przyjęci przez naszych przyjaciół i sąsiadów, kolegów z Chreszczatyka, z Teatru Łesi Ukrainki, w którym graliśmy dwa razy w tygodniu. W pobliżu znajduje się bardzo wygodny schron – stacja metra „Teatralna”. W maju wróciliśmy do naszego macierzystego teatru.

Teraz, gdy w czasie przedstawienia zawyją syreny, widzowie schodzą do schronu w metrze, a potem wracają i mają nawet czas, żeby kupić gdzieś kwiaty. Zdarzyło się, że [z powodu zagrożenia ostrzałem – red.] administracja odwołała spektakl, ale widzowie i tak wrócili godzinę później, mówiąc: „Ale my przychodzimy zobaczyć sequel!”. I co zrobisz? Jestem bardzo wdzięczna naszym niesamowitym ludziom.

Na początku wojny spektakle Teatru Iwana Franki odbywały się na deskach Teatru Łesi Ukrainki. Fot: Emilio Morenatti/AP/East News

We wrześniu rozpoczynamy 105. sezon teatralny. Mamy nowe kierownictwo, planujemy wiele zmian w repertuarze. Dopóki ci przeklęci wrogowie nie strzelają, ze wszystkim można sobie poradzić.

Ostatnio prezentowaliśmy nasze spektakle w Południowej Palmyrze [tak wielu Ukraińców nazywa Odessę – red.]. Trochę się baliśmy, ale graliśmy i przyzwyczailiśmy się do tego [w tamtym czasie Odessa była ostrzeliwana przez Rosjan – red.].

Jak wojna zmieniła Panią i Pani publiczność?

Byłam wierna swojej pracy przed wojną i jestem jej wierna teraz. Teatr pochłania mnie całkowicie i jestem za to wdzięczna.

Na moich spektaklach publiczność śmieje się, płacze, bije brawo i krzyczy. To jest wielkie szczęście dla aktora

Staram się dawać ludziom więcej radości. Podczas spektaklu „Rodzina Kajdaszewów” [sztuka oparta na klasycznym dziele literatury ukraińskiej, opowiadająca o życiu dwóch ukraińskich rodzin w XIX wieku – red.] komuś na widowni zadzwonił telefon, więc mówię: „Słyszysz, Karp, dzwon w cerkwi dzwoni!”. Ludzie się roześmiali, a winowajca szybciutko telefon wyciszył.

Gdy armia broni Ukrainy na froncie, teatr leczy i mobilizuje ludzi na tyłach – wspierając w społeczeństwie dialog, szukając odpowiedzi na najważniejsze pytania, poruszając aktualne tematy. Wojna zbliżyła do siebie wielu ludzi, choć niestety wielu też od siebie oddaliła. Mając na uwadze te wyzwania, podczas wojny zaprezentowaliśmy w Teatrze Franki premierę sztuki „Apartament dla cudzoziemców” w reżyserii mojego męża, Anatolija Chostikojewa. To ironiczna komedia o emigrantach, która mocno rezonuje z obecną sytuacją w kraju. Jak więc pani widzi, robię coś wyjątkowego. Teatr to sposób na życie, bez którego nie wyobrażam sobie siebie.

Natalia Sumska i Anatolij Chostikojew. Zdjęcie: Igor Gajdaj

Co Panią najbardziej boli, a co daje Pani siłę?

Boli mnie moja okaleczona, oszukana Ukraina, płonę z żalu za tym straconym, pięknym pokoleniem, które mogło żyć i tworzyć. Zamiast tego ci ludzie leżą teraz w grobach pod flagami, a ich portrety z krótkimi biogramami bohaterów widnieją w centrach miast. I z każdym tygodniem jest ich więcej. Ci, którzy zasługują na życie w Ukrainie, teraz za nią umierają. A przecież teraz byłby czas, by nasza młodzież w pełni rozwijała swoje talenty.

Ale jak trafnie śpiewa nasz Taras Petrynenko: „Psim synom znów zachciało się wojny, oni łakną krwi!”

Ta wojna mnie zahartowała – w dobrym tego słowa znaczeniu. Nie wierzę w najgorsze scenariusze, tylko w najlepsze. Bóg nie dopuści do najgorszego.

Łagodzę swój ból i uczę się od najlepszych. Biorę udział w wydarzeniach aktywistycznych. Spotkania z wojskowymi są dla mnie ważne, bo to wyjątkowi ludzie. A kiedy na spektaklach są żołnierze, czuję się podniesiona na duchu. Żaden z nas nie doświadczy w pełni horroru, z jakim mierzą się żołnierze. Szukam ich nagrań wideo, ich przemyśleń, wywiadów.

Bardzo ważna jest praca z układem nerwowym. My, aktorzy, potrzebujemy na scenie energii, więc musimy przygotować do tego nasz układ nerwowy, a nie energię marnować. Ważne, by się zrestartować. Na przykład tego lata, po raz pierwszy od początku wojny, spędziłam wakacje z rodziną nad naszą zaczarowaną rzeką Desną. Wcześniej to było niemożliwe, bo latały tam drony wroga. Wie pani, to był cud. Podziwialiśmy kaczki, bociany, które odlatywały po upalnym dniu, rozgwieżdżone niebo i ciszę – chociaż wariaci wciąż wystrzeliwują na nas swoje rakiety, w środku nocy albo nad ranem... I tak jakoś żyjemy.

Natalia Sumska mieszka i pracuje w Kijowie. Zdjęcie: materiały prasowe

Za rolę w sztuce „Trzy siostry”, opartej na dramacie Czechowa, przyznano Pani Pektorał Kijowski, jedną z trzech najwyższych ukraińskich nagród teatralnych. Jak dziś patrzy Pani na tę rolę?

Rzeczywiście, była taka sztuka, choć dotyczyła czegoś innego [niż tematyka dramatu Czechowa – red.]. W tamtym czasie w naszym teatrze pracował reżyser Andrij Żołdak i to on wystawił tę sztukę. „Trzy siostry” Żołdaka były ukraińskimi siostrami, represjonowanymi i zesłanymi na Syberię – więc to nie jest rosyjski klasyk, ale refleksja na temat rosyjskiej ekspansji kulturowej w Ukrainie. Na szczęście to się już skończyło. Przed wojną wystawialiśmy sztuki rosyjskich autorów, lecz po 24 lutego 2022 repertuar w ukraińskim teatrze zmienił się całkowicie. I tak powinno już zostać.

O czym Pani marzy?

Moim najcenniejszym marzeniem jest zachowanie państwa ukraińskiego. Chcemy, żeby nasze życie toczyło się dalej, chcemy, żeby rodziły się dzieci, żeby ludzie żyli w Ukrainie. O to wszyscy walczymy. Ta wojna nauczyła nas, aby zawsze być uzbrojonym. Tylko ogień i miecz mogą pokonać wroga i zapewnić nam mniej lub bardziej spokojną egzystencję. Moim ogniem i mieczem jest kultura, dlatego w tych trudnych czasach zapraszam wszystkich do teatru.

No items found.
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, gospodyni programów telewizyjnych i radiowych. Dyrektorka organizacji pozarządowej „Zdrowie piersi kobiet”. Pracowała jako redaktor w wielu czasopismach, gazetach i wydawnictwach. Od 2020 roku zajmuje się profilaktyką raka piersi w Ukrainie. Pisze książki i promuje literaturę ukraińską. Członkini Narodowego Związku Dziennikarzy Ukrainy i Narodowego Związku Pisarzy Ukrainy. Autorka książek „Ścieżka w dłoniach”, „Iluzje dużego miasta”, „Upadanie”, „Kijów-30”, trzytomowej „Ukraina 30”. Motto życia: Tylko naprzód, ale z przystankami na szczęście.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
Agnieszka Holland, portret, reżyserka filmowa

Joanna Mosiej: Powiedziała Pani, że największym Pani marzeniem jest, żeby świat się obudził i żebyśmy mieli przyszłość. Czy naprawdę jesteśmy już w momencie, w jakim była Republika Weimarska w swoim schyłkowym okresie? Nie ma dla nas nadziei i odwrotu? Historia musi się powtórzyć? 

Agnieszka Holland: Boję się, że trudno będzie zawrócić z tej drogi, jeżeli nie ma prawdziwej woli. Oczywiście nadzieja umiera ostatnia, ale to musi być nadzieja zbiorowa, a nie tylko jednostek. A w tym momencie, wśród tych, którzy decydują o naszych losach, nie ma pomysłów, nie ma woli. I nie ma odwagi.

Obecnie wszystkie rządy centrowo liberalno-prawicowe idą zdecydowanie w stronę reaktywności wobec czegoś, co wydaje im się nieuchronne, czyli fali brunatnego populizmu. A kiedy tej fali nie przeciwstawia się nic innego, tylko jeszcze więcej populizmu, to nie można wygrać rozgrywki o losy świata. Przynajmniej nie w najbliższym dziesięcioleciu. A równocześnie nie widzę takiej pracowitości, determinacji, nie widzę charyzmy, która mogłaby ludzi przekonać, że warto się o pewne wartości bić. I to w każdym wymiarze. I w takim, w jakim biją się Ukraińcy i w takim, jakim jest rezygnacja z pewnego komfortu, po to, żeby zapewnić lepszą przyszłość, żeby poszerzyć prawa innych.

Jednocześnie coraz więcej ludzi do tej pory zaangażowanych, z powodu zmęczenia, rozczarowania i utraty nadziei, udaje się na wewnętrzną emigrację. 

Tak, odpływają do takiego niebytu i pasywności, dlatego kryzys nadziei wydaje mi się najgłębszym i najbardziej niebezpiecznym kryzysem. I on wyraża się w wielu sprawach, jak chociażby w takiej niechęci do prokreacji, która jest w krajach zamożniejszych i która wynika właśnie z braku nadziei, z braku wiary w to, że przyszłość ma sens. Że jest na tyle dobra, że warto projektować siebie w tę przyszłość. I takie ogromne rozczarowanie, poczucie bezsensu, chęć odcięcia się od polityki młodych ludzi czy ludzi wrażliwych, ideowych, jest zjawiskiem śmiertelnie niebezpiecznym dla jakiejkolwiek próby utrzymania demokracji. 

Także jesteśmy w takim smutnym czasie. Zresztą to co się dzieje w Polsce jest jakimś odbiciem tego, co się dzieje w skali światowej. To co wyprawia Donald Trump, jak szybko rosną różne autorytaryzmu i to takie dystopijne. Można na to zareagować jako na fatalizm, poddać się temu i próbować iść z falą, co robi większość klasy politycznej. 

To podejście takiego specyficznego, narcystycznego egoizmu, które świetnie wyczuwają politycy pokroju Donalda Trumpa. Oni na tym budują. Dają nadzieję tym, którzy są na tyle bezkrytyczni, że przyjmą każdą błyskotkę za złoto i bardzo łatwo jest ich uwieść. Nie są wyposażeni w narzędzia jakiegoś elementarnego krytycyzmu, żeby się przeciwstawić nowoczesnym środkom komunikacji.

A w czasach rewolucji internetowej, sztucznej inteligencji, social mediów z ich algorytmami, manipulacja opinią publiczną jest banalnie łatwa i piekielnie skuteczna

Więc te potwory mają po swojej stronie jakieś zupełnie niebywałe narzędzia. To jest wielka wina całego systemu edukacji, również mediów, które poddały się presji klikalności tak bardzo, że w gruncie rzeczy przestały być autorytetem dla kogokolwiek.

Reżyserka Agnieszka Holland podczas performancu Joanny Rajkowskiej w Ogrodzie Saskim, dotyczącego granicy polsko-białoruskiej, Warszawa, 14 maja, 2023 roku. Zdjęcie: Maciek Jaźwiecki / Agencja Wyborcza.p

Mam wrażenie, że tragizm Ukrainy polega też na tym, że walczy o przyłączenie do świata, którego już nie ma - do świata demokracji liberalnej, praw człowieka, państwa prawa. Do świata, który się topi jak jakiś cenny kruszec. 

Trochę tak właśnie jest. Ostatnie posunięcia Donalda Trumpa, czyli zamrożenie środków z USAD, godzą bezpośrednio w ich byt. Odbierają nadzieje nie tylko na lepszą przyszłość, ale i teraźniejszość. Z tych środków finansowana była praca wielu organizacji pozarządowych oraz konkretna pomoc humanitarna. Trudno będzie zastąpić te środki. Musimy zatem na nowo odbudować na jakichś innych zasadach niezależne organizacje pozarządowe i niezależne media. To będzie ogromny wysiłek. Bo pieniądze są w większości po tamtej stronie, gdzie wszyscy milionerzy i big techy.
Trump i jego zastępcy, jak jacyś uczniowie czarnoksiężnika, mogą imponować skutecznością wynikającą z całkowitego braku zahamowań. Do tej pory byliśmy przyzwyczajeni, że są pewne reguły i granice, których nie można przekraczać. 

My jesteśmy zdecydowanie w defensywie. 

Jak to się skończy?

Myślę, że mniej więcej wiadomo. Skończy się to jakąś apokaliptyczną katastrofą, po której, mam nadzieję, znowu wrócimy do domu. Jeżeli przetrwamy, to wrócimy do jakiegoś sensu, ale jak na razie nie wygląda to dobrze. 

To jak dawać nadzieję?
Mogę wyrażać tylko swój podziw, bo szczerze mówiąc, dawanie nadziei w sytuacji, kiedy nie wiem skąd ją wziąć, byłoby no takie nieodpowiedzialne.

Jest Pani sumieniem polskiego kina, a kto byłby dla Pani bohaterem dzisiejszych czasów, takim Obywatelem Jonesem?

Obywatel Jones, odważny sygnalista jest zawsze moim bohaterem. Bohaterem są też aktywiści, ci, którzy idą pod prąd, którzy zawsze kierują się najbardziej podstawowymi wartościami. Oni są dla mnie bohaterami naszych czasów. Jest im ciężko, bo to wielka mniejszość. Tak jak była wielka mniejszość demokratycznej opozycji w krajach komunistycznych, czy jak była ogromna mniejszość pierwszych chrześcijan.

No ale wierzę, że ten świat się jednak odbudowuje za każdym razem i za każdym takim zawirowaniem te wolności się poszerzają. Więc mam nadzieję, że teraz też tak nastąpi

W Pani filmie „Europa, Europa”, jest taka surrealistyczna scena, w której Hitler w tańczy w objęciach ze Stalinem. Myślę, że dzisiaj można by pokazać podobną scenę Putina tańczącego z …. 

No tak, myślę, że można by zrobić taki krąg, dość duży, tańczących oszalałych autorytarnych narcyzów, którzy nie oglądają się na żadne wartości, poza swoim doraźnym wielkim zwycięstwem.

„Europa, Europa’, która była w pewnym sensie ostrzeżeniem, aktualizuje się, jak wszystkie filmy czy opowieści, w takich momentach, które mówią o tym, co dzieje się z człowiekiem, który jest postawiony wobec najprostszego wyboru, żeby siebie ratować.

I wszystko inne przestaje się liczyć.

Kręciliśmy go w 1989 roku, a do kin wszedł na przełomie 1990 i 91 roku. To był czas wielkiej nadziei, wielkich zmian w naszej części Europy. Często pytano mnie, skąd ten podwójny tytuł. Ja odpowiadałam, że dla mnie ciekawa jest podwójność Europy, swoista dychotomia, która się odbija w losach chłopaka – bohatera filmu.

Europa z jednej strony jest kolebką największych wartości, demokracji, praw człowieka, równości, braterstwa, solidarności, wspaniałej kultury. A z drugiej strony - kolebką największych zbrodni przeciw ludzkości i największego okrucieństwa

To jest właśnie ta podwójność. I teraz ponownie zaczyna przechylać się na tę ciemną stronę. Wchodzimy w mrok i na razie nie widać jeszcze światełka w tunelu. No, ale to nie znaczy, że nie mamy iść w stronę tego światełka. 

Trzeba budować koalicję przeciwko temu, co się dzieje. Trzeba wlać ducha otuchy w opornych. Ludzi dobrej woli ciągle jest dużo i na tym ich oporze musimy budować przyszłość.

Reżyserka Agnieszka Holland na planie filmu “Europa Europa”, Łomianki, 10 czerwca, 1989 rok. Zdjęcie: Sławomir Sierzputowski /Agencja Wyborcza.pl

Wreszcie chociaż trochę otuchy. 

A moim ukraińskim znajomym, przyjaciółkom i przyjaciołom chciałam powiedzieć, że światło się pojawi. Chwilowo widzimy wokół ciemność i wydaje się nam, że nie ma w ogóle światła. Ale to światło jest. Ono jest w nas. My jesteśmy nosicielami tego światła i ci, którzy walczą w Ukrainie, są bardziej niż ktokolwiek inny jego nosicielami. Jest wokół dużo sił, które chcą to światło zgasić. No musimy je chronić. Jedyne, co mogę wyrazić, to podziw dla ich siły i solidarność. 

Bardzo dziękuję. Pięknie to Pani powiedziała. My sobie ostatnio powtarzamy, że nadzieja jest w nas. Bo gdy się wydaje, że nie ma skąd jej brać, to musimy znaleźć ją w sobie. 

Dokładnie, ma Pani rację. Właśnie to chciałam powiedzieć, że światło, czyli nadzieja jest w nas.

20
хв

Agnieszka Holland: Światło jest w nas

Joanna Mosiej

Kręcony w Ukrainie i w Stanach Zjednoczonych film dzieli się chronologicznie i tematycznie: najpierw pokazuje szkolenie żołnierzy Legionu Międzynarodowego w środku lata 2024 roku, a następnie ich udział w operacjach bojowych na froncie późnym latem i wczesną jesienią. A każda z części jest wypełniona innymi wątkami, tworząc obraz atrakcyjny głównie dla zagranicznego widza. I nie ma wątpliwości, że film został stworzony przede wszystkim dla niego.

Ukraińcy w Ukrainie wiedzą to wszystko. Niektórzy tkwią w tym od prawie 3 lat, od początku inwazji na pełną skalę, a niektórzy od prawie 11 lat, od początku zajęcia Krymu i wydarzeń w Donbasie.

Widz spoza Ukrainy otrzymuje krótką retrospektywę istnienia Ukrainy od XVII wieku - próby państwowości Bohdana Chmielnickiego i zniszczenia Siczy Zaporoskiej - do XX wieku z Ukraińską Republiką Ludową i walką wyzwoleńczą Ukraińskiej Powstańczej Armii.

Jednak "Pewnego lata w Ukrainie" z kilku stron w podręczniku historii jakiegoś młodego i mało znanego kraju zmienia się w opowieść o największym kraju w Europie, który od czterech wieków opiera się agresji jednego z największych państw na naszej planecie

Kalkulacja jest prosta i poprawna - określić układ współrzędnych, wskazać dane początkowe i rozszerzyć kontekst z lokalnego na globalny. I rozszerzyć go nie tylko wszerz, ale i w głąb, czyli objąć zarówno przestrzeń świata, jak i czas. Filmowcom udaje się przedstawić obraz grubą kreską, która nie pokazuje całej komplikacji, ale tylko wskazuje kierunek. Dla obserwatora z Ukrainy, który w jakiś sposób jest z tym zaznajomiony, jest to w porządku. Ale dla zewnętrznego może nie wystarczyć, by zrozumieć historię i jej znaczenie.

Dlatego na scenę wkraczają główni bohaterowie.

Większość Amerykanów (są też Brytyjczycy, Latynosi i inni obcokrajowcy) mówi o sobie, opowiadając, dlaczego przyjechali walczyć o Ukrainę, o czym myślą, jak widzą siebie wśród nas i nas. Te ludzkie losy stopniowo tworzą kolejny obraz, obraz w obrazie, rodzaj sceny w środku spektaklu. To budzi empatię.

Innymi słowy, "Pewnego lata w Ukrainie" przechodzi od kontekstu geopolitycznego do osobistego, pracując dla widza jako zwykłego człowieka, a nie jako obserwatora dokumentu w poszukiwaniu informacji

Historie brodatego wujka, faceta o szklistych oczach, wytatuowanego młodzieńca z napisem na szyi po angielsku "good luck not to die" i innych to historie zwykłych ludzi, ale też prawdziwych rzezimieszków, wojowników. Zaczynasz ich podziwiać i po ludzku im współczuć. I choć w pierwszej połowie filmu przechodzą szkolenie, to ogląda się ich oczami sąsiada, przyjaciela. Jeden z nich wciąż jest singlem, nie robi nic poza pracą jako żołnierz, drugi ma ukraińską dziewczynę, a trzeci służył w Afganistanie. Niezależnie od tego, czy urodzili się w Wielkiej Brytanii, Waszyngtonie czy Arizonie, wszyscy mają swoje własne historie, ale przede wszystkim są przepełnieni poczuciem sprawiedliwości i chęcią obrony Ukrainy przed rosyjską inwazją.

Reżyser filmu udał się do Pearl Harbor, którego atak rozpoczął II wojnę światową dla Amerykanów. Przeprowadzając wywiady z odwiedzającymi to miejsce znalazł nie tylko oczekiwany patriotyzm Amerykanów, ale także ich nieoczekiwany infantylizm i całkowite szybowanie w przestworzach, wraz z brakiem zrozumienia wydarzeń na ziemi: ktoś "wyznał", że nie lubi wojny, a ktoś, wymieniając "wersję" ataku na Pearl Harbor, wskazał biznesmenów.

To sprawia, że w bohaterach filmu, Amerykanach z Legionu Międzynarodowego, widzimy bohaterów przez duże H.

Jest w tym filmie sporo czarnego humoru. Gdzieś w regionie Kurska, wskakując do okopu wytatuowany Brytyjczyk przeklina, gdy słyszy, że chłopaki siedzą tu od kilku dni, czekając na ogień wroga. Ale przeklinanie to tylko pierwsza reakcja. Następną jest radość, że ludzie mają czas na porządny odpoczynek. I nasz bohater również dołącza do tego "odpoczynku". Ponieważ lubi wszystko w swojej pracy, z jej okopami i ostrzałem, ponieważ czyni go to wszystko lepszym, bardziej wytrwałym i profesjonalnym. I ma z tego zabawę.

Film opowiada o tych obcokrajowcach w służbie Ukrainy bez nadmiaru, bez patosu, a nawet heroizacji, spokojnie. Głośno się robi dopiero, gdy gruchnie wieść, że zniszczono wroga. I, że udział w tym zniszczeniu mieli chłopcy z Międzynarodowego Legionu.

20
хв

Jeden ukraiński film

Jarosław Pidhora-Gwiazdowski

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Szybki pokój po amerykańsku. Czy Trump ogra Putina?

Ексклюзив
20
хв

Strategia obronna Europy: co się zmieni

Ексклюзив
20
хв

Rebecca Harms: Polska jest niekwestionowanym celem Rosjan

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress