Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Rozpoczyna się ogólnoeuropejska kampania „Mój głos, mój wybór”. W całej Europie zbierane są podpisy w ramach europejskiego projektu publicznego mającego na celu wprowadzenie bezpłatnych bezpiecznych aborcji dla wszystkich europejskich kobiet. Projekt zawiera odrębne przepisy dotyczące migrantów i uchodźców.
04/11/2024 Jedna z liderek organizacji, Marta Lempart, wśród aktywistek Strajku Kobiet w Sejmie w dniu, w którym Sejm miał rozważyć cztery propozycje regulacji aborcji. Zdjęcie: Sławomir Kamiński/Agencja Wyborcza.pl
No items found.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
24 kwietnia rozpoczyna się zbieranie podpisów pod projektem, którego celem jest wprowadzenie na poziomie europejskim instrumentu finansowego pozwalającego na uzyskanie dostępu do legalnej, bezpłatnej aborcji tym kobietom, które nie mają dostępu do tego świadczenia lub dostęp ten jest utrudniony.
Taka sytuacja ma miejsce między innymi w Polsce i we Włoszech, a w całej Europie - jak mówi Marta Lempart ze Strajku Kobiet - 20 mln kobiet nie ma dostępu do bezpiecznej aborcji. W szczególnie trudnej sytuacji są uchodźczynie.
Dlatego, jak mówią aktywistki - w projekt w Polsce angażuje się przede wszystkim Ogólnopolski Strajk Kobiet i Inicjatywa Wschód wraz z 70 organizacjami partnerskimi z Europy, między innymi Instytutem 8 Marca ze Słowenii - " w ramach kampanii, dążą do zorganizowania ogólnoeuropejskiej akcji przedwyborczej, mającej na celu mobilizację obywateli i obywatelek Unii Europejskiej do aktywnego udziału w wyborach unijnych oraz zebrania miliona podpisów (w Polsce ok. 250 000 podpisów) w ramach Europejskiej Inicjatywy Obywatelskiej (ECI) na rzecz zapewnienia dostępnej i darmowej aborcji dla obywatelek UE”.
Jak mówiła na konferencji prasowej Dominika Lasota z Inicjatywy Wschód, kampania funkcjonująca międzynarodowo pod nazwą "My Voice My Choice";, w ramach której zbierane będą podpisy w całej Europie, ma na celu zapewnienie dostępu do darmowej, bezpiecznej aborcji w całej Europie
„To wspólna, sprytna próba pójścia wyżej, dalej, uzyskania wsparcia. W Polsce od pół roku mamy nową władzę, a jednak mimo obietnic wyborczych kobiety w Polsce wciąż nie mają dostępu do aborcji, nie są bezpieczne. Skoro rząd nie ogarnia, same to ogarniemy. Wywalczymy to sobie na szczeblu europejskim" - mówiła.
Marta Lempart z Strajku Kobiet wyjaśniała, na czym będzie polegał nowy instrument finansowy, zaznaczając przy okazji, że projekt został już zaakceptowany przez Komisję Europejską.: „ Projekt wkrótce trafi do Parlamentu Europejskiego. Wprowadza instrument finansowy, który po zatwierdzeniu przez PE będzie pozwalał krajom członkowskim na finansowanie aborcji w zgodzie z lokalnym prawem danego kraju. Przykładowo, jeśli Polka będzie chciała dokonać aborcji w Holandii, wystarczy, że zamówi tabletki lub pokaże paszport w klinice. I tyle, dostanie bezpłatną, bezpieczną aborcję. Przypominam, że w całej Europie 20 mln kobiet nie ma dostępu do aborcji. To inicjatywa solidarnościowa, chcemy wywierać oddolną presję na rządy, które - jak włoski - blokują dostęp do aborcji. Jedynym warunkiem skorzystanie z tej usługi medycznej będzie pochodzenie z kraju, w którym te usługi medyczne są na gorszym poziomie niż w kraju, do której udaje kobieta”.
Wiktoria Jędroszkowiak z Inicjatywy Wschód podkreślała z kolei, że dla aktywistek z jej organizacji niezwykle istotne jest, że w projekcie znalazły się także zapisy chroniące osoby migranckie i uchodźcze. Ponieważ to inicjatywa obywatelska, możliwe było ujęcie wątków, które zwykle przy legislacji są pomijane. Mamy nadzieję, że to będzie "game changer"; w zakresie ochrony zdrowia osób migranckich. Zapis stanowi, że uchodźczynie będą miały dostęp do aborcji. Mogą skorzystać z tego mechanizmu, jeśli mieszkają w Unii Europejskiej, zaś jeśli są rezydentkami, mogą podpisać się pod projektem.
Martha Lempart: „Marta Lempart: Udało się znaleźć rozwiązanie, które - mamy tego świadomość - jest półśrodkiem, ale Komisja już zbadała zgodność projektu z traktatami. Rozwiązanie zostało zaakceptowane i nie może być odrzucone z powodu niezgodności z prawem europejskim. Dodaje: Poradzimy sobie, ogarniemy to.”
Z opublikowanego w ubiegłym roku raportu "Care in crisis", wynika, że w szczególnie trudnej sytuacji są uchodźczynie w Polsce, Rumunii, Słowacji i na Węgrzech. Obraz, który wyłania się z tych danych, jest przerażający. Z uwagi na restrykcyjne prawo, brak informacji, barierę językową i brak pieniędzy wiele kobiet znajduje się w sytuacji, w której muszą dokonać wyboru: wrócić do Ukrainy, szukać pozasystemowych rozwiązań lub donosić ciążę. Dla ofiar gwałtów wojennych - choć nie tylko dla nich - to kolejna trauma.
W Ukrainie aborcja jest legalna i przeprowadzana do 12. tygodnia ciąży bez podawania przyczyny, a tabletki aborcyjne są dostępne w aptekach. Po przyjeździe do Polski Ukrainki są w szoku, kiedy dowiadują się, że nie mogą usunąć ciąży. Z tego powodu raport wzywał Polskę do pilnego dostosowania się do protokołów klinicznych Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), które regulują procedury w przypadku gwałtów.i są wykonywane do 12 tygodnia ciąży bez wyjaśnienia przyczyny, a tabletki aborcyjne są sprzedawane w aptekach. Po przybyciu do Polski Ukraińcy byli zszokowani, gdy dowiedzieli się, że nie mogą przerwać ciąży. Z tego powodu raport wezwał Polskę do pilnego dostosowania się do protokołów klinicznych Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), które regulują procedury w przypadkach gwałtu.
Zbiórka podpisów rozpoczyna się 24 kwietnia. Celem jest zebranie miliona podpisu w Europie, z czego OSK i Inicjatywa Wschód planują zebrać 250 tys. w Polsce. Zamierzają zakończyć zbiórkę do dnia wyborów europejskich w czerwcu. Podkreślają przy okazji, że celem jest także mobilizowanie do głosowania, by „nie oddać Parlamentu Europejskiego fundamentalistom“, oraz wywieranie oddolnego wpływa na rządy.
Dziennikarka, redaktorka, pisarka. Publikuje w „Wysokich Obcasach”, „Przeglądzie”, OKO.press. W pracy reporterskiej zajmuje się prawami kobiet w kontekście politycznym i społecznym, pisze o systemowym wypychaniu kobiet poza margines. Zrobiła to m.in. w książce „Poddaję się. Reportaże o polskich muzułmankach” oraz ostatnio w „Znikając. Reportaże o polskich matkach”
zdjęcie: Bartek Syta
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Los Angeles płonie. Pożary w stanie Kalifornia są jednymi z największych w historii regionu. Ogień objął obszar 12,5 tysiąca hektarów, zmuszając setki tysięcy ludzi do ewakuacji. Zginęło co najmniej 25 osób, spłonęło ponad 10 tysięcy budynków. Strażacy pracują bez wytchnienia, lecz najpotężniejsze pożary nie zostały jeszcze w pełni opanowane.
Tragedię spowodowało samoczynne zapalenie się lasu po długiej suszy, swoje zrobił też huraganowy wiatr. Zewsząd płynie wsparcie dla osób dotkniętych przez katastrofę, powstają inicjatywy wolontariackie. W pomoc włączają się również Ukraińcy. Sestry rozmawiały z przedstawicielami ukraińskiej społeczności w Kalifornii, którzy pracują w jednym z centrów wolontariackich w pobliżu Los Angeles.
Ołeksandra Chułowa, fotografka z Odesy, przeprowadziła się do Los Angeles rok temu. Mówi, że kiedy wybuchły pożary, wciąż pojawiały się kolejne wiadomości o tym, ile osób straciło swoje domy. Ukraińcy natychmiast zaczęli się organizować:
– Aleks Denisow, ukraiński aktywista z Los Angeles, szukał wolontariuszy do pomocy w dystrybucji ukraińskiej żywności wśród poszkodowanych – mówi. – Posiłki są przygotowywane przez Ukrainki z organizacji House of Ukraine w San Diego. Przygotowały już ponad 300 litrów barszczu ukraińskiego i około 400-500 krymskotatarskich czebureków. Zebraliśmy się z naszymi przyjaciółmi i postanowiliśmy przyłączyć się do tej inicjatywy.
Rozwoziliśmy jedzenie w okolicach tej części miasta, w której doszło do pożarów. Na obóz dla wolontariuszy udostępniono nam duży parking. Było nasze jedzenie, był duży ukraiński food truck z Easy busy meals – serwowano z niego pierogi. Inni rozdawali ubrania, pościel, produkty higieniczne itp. Każdy robił, co mógł. Naszym zadaniem było nakarmienie ludzi. Zaczęliśmy o 10.00 i skończyliśmy o 20.00.
W sumie było nas około 30. Panią, która smażyła chebureki przez 10 godzin bez odpoczynku, w pełnym słońcu, żartobliwie nazwaliśmy „Generałem”. Jak przystało na prawdziwą Ukrainkę, wzięła sprawy w swoje ręce i przydzieliła każdemu z nas zadanie. To silna, lecz zarazem miła kobieta.
Rozdaliśmy około 1000 talerzy barszczu. Obszar, na którym działaliśmy, był dość rozległy, więc chodziliśmy po nowo utworzonym „centrum pomocy” z głośnikiem, przez który informowaliśmy, że mamy pyszne ukraińskie jedzenie – za darmo. Na początku miejscowi trochę obawiali się jeść nieznane im potrawy, ale kiedy spróbowali, nie mogli przestać. Czebureki bardzo im zasmakowały, przypominały im lokalne danie empanadas. Ustawiła się po nie bardzo długa kolejka.
Anna Bubnowa, wolontariuszka, która uczestniczyła w inicjatywie, napisała: „To była przyjemność pomagać i proponować ludziom nasz pyszny barszcz. Wszyscy byli zachwyceni i wracali po więcej”.
Aleks Denisow, aktor i aktywista, jeden z organizatorów pomocy mieszkańcom Los Angeles dotkniętym kataklizmem, mówi, że społeczność ukraińska w południowej Kalifornii jest liczna i aktywna. Dlatego była w stanie szybko skrzyknąć wolontariuszy, przygotować posiłki i przybyć na miejsce.
Na swoim Instagramie Aleks wezwał ludzi do przyłączenia się do inicjatywy: „Przynieście wodę i dobry humor. Pomóżmy amerykańskiej społeczności, która przez te wszystkie lata pomagała społeczności ukraińskiej”.
– Wielu Ukraińców, jak ja, mieszka na obszarach, z których ewakuowano ludzi – lub na granicy z takimi obszarami – mówi Aleks. – Trudno nam było się połapać, co się naprawdę dzieje. To było tak podobne do naszej wojny i tego żalu po stracie, który odczuwamy każdego dnia. To Peter Larr, Amerykanin w trzecim pokoleniu z ukraińskimi korzeniami, wpadł na ten pomysł, a my wdrożyliśmy go w ciągu zaledwie 24 godzin.
Niestety mieliśmy ograniczone możliwości, więc musieliśmy podziękować wielu osobom, które chciały pomagać wraz z nami. Amerykanie byli niesamowicie wdzięczni i wręcz zachwyceni naszym jedzeniem. Rozmawiali, dzielili się swoimi smutkami i pytali o nasze.
Naszego barszczu, pierogów, chebureków i innych potraw spróbowało 1000, a może nawet 1500 osób. Jednak wiele więcej było tych, którzy podchodzili do nas, by po prostu porozmawiać, zapytać o wojnę w Ukrainie, o nasze życie, kulturę.
Lokalni mieszkańcy masowo opuszczają niebezpieczne obszary, powodując ogromne korki na drogach. Pożary ogarnęły już 5 dzielnic miasta, wszystkie szkoły są zamknięte. Już teraz ten pożar został uznany za najbardziej kosztowny w historii. Swoje domy straciło też wiele hollywoodzkich gwiazd, m.in. Anthony Hopkins, Mel Gibson, Paris Hilton i Billy Crystal.
Zdjęcia publikujemy dzięki uprzejmości Ołeksandry Chułowej i Aleksa Denisowa
Starszy dżentelmen na rowerze zatrzymuje się przy kawiarni „Krajanie” na obrzeżach Tokio. Wchodzi do środka, kłania się, wyjmuje z portfela banknot o największym nominale, 10 tysięcy jenów (2700 hrywien), wkłada go do słoika z ukraińską flagą, ponownie się kłania i w milczeniu wychodzi.
– O mój Boże, on spróbował naszego barszczu wczoraj na festiwalu! – wykrzykuje Natalia Kowalewa, przewodnicząca i założycielka ukraińskiej organizacji non-profit „Krajanie”.
To właśnie dzięki jedzeniu na wielu festiwalach, które są w Japonii niezwykle popularne, miejscowi nie tylko dowiadują się o Ukrainie od samych Ukraińców, ale także chętnie im pomagają. W ciągu ostatnich 2,5 roku w tej skromnej kawiarni i na imprezach charytatywnych organizowanych przez „Krajan” zebrano prawie 33 miliony hrywien (3,3 mln zł). Pieniądze zostały przeznaczone na odbudowę domów w Buczy i Irpieniu, zakup leków, generatorów prądu, karetek pogotowia i pojazdów ewakuacyjnych do Ukrainy.
Przed inwazją w 127-milionowej Japonii mieszkało zaledwie 1500 Ukraińców. Jednak w 2022 r. ten kraj, tradycyjnie zamknięty dla obcokrajowców, wykonał bezprecedensowy ruch, przyznając zezwolenia na pobyt kolejnym 2600 Ukraińcom. To trzykrotnie więcej niż liczba uchodźców ze wszystkich innych krajów w ciągu ostatnich 40 lat.
Uchodźcom z Ukrainy zapewniono zakwaterowanie, ubezpieczenie zdrowotne i wynagrodzenie wystarczające na utrzymanie. Ponadto ponad stu ukraińskim studentom, którzy uczą się japońskiego lub kontynuują naukę na uniwersytetach, umożliwiono naukę bezpłatną.
Japonia organizuje również rehabilitację fizyczną i psychiczną dla ukraińskich żołnierzy i opłaca zakładanie im protez bionicznych
Dla ukraińskich imigrantów Japończycy byli niezwykle serdeczni . Gdy do Komae, 83-tysięcznego miasta w prefekturze Tokio, przybyła Ukrainka ubiegająca się o azyl, lokalna społeczność zapewniła jej m.in. ogród warzywny – bo Japończycy dowiedzieli się, że Ukraińcy uwielbiają uprawiać warzywa w ogródkach. Stało się tak, mimo że większość japońskich domów ogródków nie ma, ponieważ ziemia tam jest bardzo droga.
– W maju 2022 r. burmistrz Komae zorganizował nawet ukraiński festyn – mówi Natalia Kowalowa. – Wszyscy zostali poczęstowani barszczem, było też pudełko na datki. Za te pieniądze „Krajanie” byli później w stanie uruchomić projekty wolontariackie, także w Ukrainie. Idąc za przykładem Komae, inne japońskie miasta też zaczęły organizować podobne imprezy. Zaczęliśmy prowadzić wykłady, ponieważ wielu Japończyków poprosiło nas o wyjaśnienie, dlaczego wybuchła ta wojna. „Jesteście braterskim narodem” – mówili, a my opowiadaliśmy o głodzie, represjach, historii Krymu. Japończycy są pełni troski, współczują i chcą pomóc.
Rodzina Natalii mieszka w Kraju Kwitnącej Wiśni od ponad 30 lat. Z zawodu jest nauczycielką. Uczyła w japońskiej szkole i wraz z mężem założyła ukraińską szkołę niedzielną „Dżerelce” [Źródło – red.] – oraz „Krajan”. W 2022 roku postanowiła bez reszty poświęcić się działalności społecznej i wolontariackiej.
Japonia to kraj festiwali. „Krajanie” reprezentują swoją ojczyznę na różnych takich wydarzeniach w całym kraju niemal co tydzień, a czasem nawet 5-6 razy w miesiącu. Rozdają ulotki, współpracują z lokalnymi mediami, częstują Japończyków barszczem i gołąbkami
– Droga do japońskiego serca wiedzie przez jedzenie – mówi Natalia. – Bo jedzenie to ich największa rozrywka i ulubione zajęcie. Na festiwalach jesteśmy jedynymi, którzy prezentują coś z zagranicy, reszta to jedzenie japońskie. Na początku myślałam, że nasze dania będą dla miejscowych zbyt ciężkie. W przeciwieństwie do kuchni japońskiej, my gotujemy długo i jemy dość tłuste potrawy. Ale nie – im to smakuje. Zazwyczaj ostrożnie podchodzą do wszystkiego, co nowe, ale kiedy już spróbują, szczerze to doceniają. W zeszłym roku niechętnie próbowali ukraińskiego jedzenia na festiwalach, ale w tym są już kolejki: „Byliście tu w zeszłym roku! Chcemy zamówić jeszcze raz, tak nam zasmakowało”.
Natalia wspomina, jak niedawno „Krajanie” wzięli udział w festiwalu o trzystuletniej historii w tokijskiej dzielnicy Asakusa. Podeszła do nich japońska rodzina, kobieta dużo wiedziała o Ukrainie. Powiedziała, że ugotowała już barszcz ukraiński według przepisu z Internetu, nawet pokazała zdjęcie. A żegnając się, zakrzyknęła: „Chwała Ukrainie!”.
To właśnie po jednym z takich festiwali pewna 80-letnia Japonka podeszła do Ukraińców i zaproponowała im otwarcie kawiarni w lokalu, którego była właścicielką. Na początku bez czynszu, a potem – w miarę możliwości.
– Oczywiście na początku nic nam nie wychodziło, ale z czasem zaczęliśmy sobie radzić – wspomina Natalia Łysenko, wiceszefowa „Krajan”.
Przyjechała do Japonii 14 lat temu – i wyszła tu za mąż. Szukała ukraińskiej szkoły dla swojej córki i tak poznała Natalię Kowalową, założycielkę szkoły „Dżerelce”. Dziś nadzoruje pracę kawiarni, choć jej głównym zajęciem jest nauczanie angielskiego w japońskiej szkole.
Napływowi Ukraińcy natychmiast zaczęli szukać pracy, choć nie mówili po japońsku. Dlatego kawiarnia od razu ustaliła priorytety: zatrudni osoby ubiegające się o azyl, nawet jeśli nie są profesjonalnymi kucharzami. I tak nawet te Ukrainki, które nigdy wcześniej nie gotowały, po pracy w kawiarni zaczęły uszczęśliwiać swoje rodziny domowym jedzeniem.
W menu znajdziesz barszcz, gryczane naleśniki, pierogi z pikantnym i słodkim nadzieniem, a także naleśniki, racuchy, kotlet po kijowsku i zestawy obiadowe. Ciasto z dżemem jagodowym jest niezwykle popularne, szczególnie na festiwalach. Ceny są ukraińskie: pierogi – 700 jenów (160 hrywien), naleśniki – 880 jenów (200 hrywien), barszcz ukraiński – 1100 jenów (260 hrywien).
Buraki kupują od lokalnych rolników, kaszę gryczaną można dostać w sklepie Ukrainki, która importuje ją z Europy. Koperek pochodzi od innej Ukrainki, która uprawia go specjalnie dla tej kawiarni
Robią też własny smalec, a zamiast kwaśnej śmietany używają japońskiego jogurtu bez dodatków. Warto również wspomnieć o doskonałym wyborze ukraińskich win, które nawet w ukraińskich restauracjach nieczęsto są oferowane. Jest więc „Beykush”, jest „Stakhovsky”, „Biologist”, „Fathers Wine”, są miody pitne „Cikera”. Wszystko importowane z drugiego krańca świata przez dwie firmy.
Kawiarnia „Krajanie” działa od prawie dwóch lat. Znajduje się daleko od centrum Tokio, nawet nie w pobliżu stacji metra. Ale ludzie przychodzą tu nie tylko z sąsiednich dzielnic – przyjeżdżają także z innych miast i regionów, czasem oddalonych o setki kilometrów. Raz nawet przyjechali w czasie tajfunu! Japończycy chcą spróbować egzotycznej kuchni, ale także wziąć udział w organizowanych tu wydarzeniach.
„Krajanie” marzą o ukraińskim centrum w Japonii, założyli już zresztą mały ośrodek kulturalny – właśnie w kawiarni. Co miesiąc odbywają się tu wystawy fotograficzne, warsztaty i wykłady w języku ukraińskim i japońskim: jak malować w stylu petrykiwki [Petrykiwka to osiedle w obwodzie dniepropietrowskim, które słynie z malowideł z motywami roślinnymi i zwierzęcymi – red.], jak robić ukraińską biżuterię i diduch [ukraińska dekoracja świąteczna ze słomy – red.]. Czasami nawet Ukraińcy są zszokowani. Niektórzy mówią, że musieli przyjechać aż do Japonii, by nauczyć się robić symbole ukraińskiego Bożego Narodzenia.
Kuchnia kawiarni przygotowuje również dania do degustacji na festiwalach. By wziąć udział w takich wydarzeniach, musisz najpierw dostarczyć organizatorom plan pomieszczenia, w którym będziesz gotować, a także listę wszystkich produktów – bo na przykład latem gotowanie potraw z mlekiem jest zabronione. Kuchnia „Krajan” uczestniczyła też w przygotowaniu potraw na przyjęcie z okazji Dnia Niepodległości w Ambasadzie Ukrainy w Japonii.
Osobną pracą są kulinarne kursy mistrzowskie dla Japończyków. Cieszą się ogromną popularnością
– Kuchnia w kawiarni jest na to za mała, dlatego tanio wynajmujemy kuchnie miejskie, przygotowane do prowadzenia zajęć kulinarnych – zaznacza Natalia Łysenko. – W tym miesiącu zorganizujemy trzy takie wydarzenia, każde dla 20 osób. Oznacza to, że 60 Japończyków będzie mogło ugotować sobie nasz barszcz we własnym domu. Wybór dań na kursy mistrzowskie jest różnorodny: pierogi, zrazy, naleśniki, kapuśniak, grochówka z grzankami, faszerowana papryka, sałatka z buraków i fasoli. Rozpoczęliśmy również współpracę z kawiarnią „Clare & Garden”. Ten lokal w stylu angielskim został otwarty przez Japonkę na dziedzińcu jej domu i zaprasza Ukraińców na ukraiński lunch dwa razy w miesiącu.
Najnowszą innowacją jest dostarczanie jedzenia przez Uber Eats. Yuki Tagawa, menedżerka ds. obsługi klienta, przyszła do kawiarni, by omówić szczegóły współpracy. Mówi, że zrobiła to z własnej inicjatywy. Chce, by Japończycy nie tylko próbowali nowych potraw, ale też bardziej zainteresowali się Ukrainą – poprzez jedzenie.
– Kuchnia ukraińska ma bardziej wyraziste smaki niż japońska – wyjaśnia Yuki Tagawa. – Czuję w niej smak warzyw, np. pomidorów czy kapusty. Ogólnie rzecz biorąc, te smaki są zupełnie inne, bo podstawą kuchni japońskiej jest bulion rybny dashi, pasta miso lub sosy, które mają specyficzny smak. Wiem, że większość Japończyków, którzy nigdy wcześniej nie próbowali ukraińskich potraw, mówi, że mieli o nich zupełnie inne wyobrażenie. Nie sądzili, że aż tak przypadną im do gustu.
Dla tych, którzy chcą zagłębić się w ukraińską kuchnię, „Krajanie” we współpracy z Instytutem Ukraińskim przetłumaczyli książkę „Ukraina. Jedzenie i historia”. Opowiada o przeszłości i teraźniejszości kuchni ukraińskiej, przedstawia przepisy na dania, które każdy może ugotować, lokalne produkty i specjały Ukrainy
– Praca nad tłumaczeniem była ciekawa, lecz niełatwa – mówi Natalia Kowalowa. – Po pierwsze, chcieliśmy, by nazwy były jak najbardziej zbliżone do ukraińskiego brzmienia. Po drugie, nie wszystkie produkty można kupić w japońskich sklepach. Bo gdzie tu znaleźć rjażenkę [ukraiński napój powstały w wyniku fermentacji mleka – red.]? To była najtrudniejsza część: opisanie niezbędnych produktów, dostosowanie ich do realiów Japonii, zastąpienie ich podobnymi smakami.
Część dochodu ze sprzedaży książki, a także ze wszystkich działań „Krajan” przeznaczana jest na projekty wolontariackie na rzecz Ukrainy.
Mąż Oksany Makarowej jest na wojnie od pierwszego dnia inwazji. Ona i syn zostali w Mariupolu. Ukrywali się w piwnicy, topili śnieg, bo nie było wody. Nie mieli kontaktu ze światem, więc nie wiedzieli, co się dzieje poza ich miastem. I czy Kijów prztrwał.
Mieszkali w pobliżu Teatru Dramatycznego. Zanim został zbombardowany przez Rosjan 16 marca 2022 r., Oksana wciąż miała nadzieję, że twierdza Mariupol się utrzyma. Aż nadszedł dzień, gdy na ulicach pojawiły się rosyjskie czołgi. Okna w ich domu zostały wybite, na dom sąsiadów spadła bomba. Musiała przenieść się z synem do znajomych, lecz i tam nie było bezpiecznie. Codziennie dowiadywali się o śmierci kogoś, kogo znali.
Kiedy usłyszała, że rosyjskie wojsko ma listy mieszkań, w których były rodziny ukraińskich żołnierzy, i zaczęło robić naloty, zrozumiała, że musi uciekać
W samochodzie było ledwie pół baku paliwa, a na rękach miała małego synka i psa. Na okupowanym terytorium przejechali przez 18 punktów kontrolnych, nie miała pojęcia, gdzie trafią. Na szczęście pewien mężczyzna z Wołynia odpowiedział na jej prośbę o pomoc w mediach społecznościowych i zaoferował bezpłatne zakwaterowanie w swoim domu, we wsi Miłusze niedaleko Łucka. Spędzili tam siedem miesięcy, potem przenieśli się do Łucka.
Zaczęło się od maszyny do szycia
Jeszcze przed inwazją Oksana szyła rzeczy dla męża, wytwarzała też różne rzeczy z żywic epoksydowych. A on w wolnym czasie szył portfele i teczki ze skóry.
– Opuściliśmy Mariupol, ale postanowiłam zostać w Ukrainie – mówi Oksana. – Ołeh jest na wojnie, a ja chcę być blisko niego. Jeśli zostanie ranny, muszę szybko do niego dotrzeć. W Łucku zaczęłam szukać dotacji, myślałam o otwarciu warsztatu, chciałam zająć się rękodziełem i coś sprzedawać. Ale mąż ciągle dzwonił i mówił, że potrzebuje wyposażenia.
W tamtym czasie zakup takich rzeczy był nierealny. Napisałam do kilku wolontariuszy, ale odpowiedzieli, że nic nie ma
Zgłosiła się do programu „Warto”, dla żon wojskowych i weteranów. Dzięki grantowi, który zdobyła, kupiła maszynę do szycia i zaczęła szyć rzeczy dla męża i jego towarzyszy broni. Od tej maszyny zaczęła się historia „Tetrapod”. Tetrapody to falochrony, które kiedyś chroniły linię brzegową Mariupola przed falami. Po 2014 roku były wykorzystywane do fortyfikowania punktów kontrolnych w Mariupolu.
– Na początku szyłam kamizelki kuloodporne. Mąż opuszczał Mariupol w zimowym umundurowaniu, więc gdy zrobiło się ciepło, potrzebował letniego. Uszyłam mundury dla niego i jego przyjaciół – wspomina Oksana. – Jesienią zaczęłam szyć płaszcze przeciwdeszczowe i zdałam sobie sprawę, że nie jestem już w stanie robić tego wszystkiego sama. 11 listopada 2022 r. zatrudniłam więc pierwszą szwaczkę. Teraz firma zatrudnia dziesięcioro pracowników, osiem to szwaczki.
Pierwszą partię materiału przysłała jej przyjaciółka z Polski. Później, gdy firma się rozrosła, trzeba było poszukać stałych dostawców tkanin, specjalnych nici i odpowiednio trwałych dodatków.
Sprzęt dla „Tetrapod” kupiła za pieniądze zarobione przez firmę – i z żołdu męża, bo dotacji z funduszy międzynarodowych na szycie rzeczy dla wojska niesposób było zdobyć.
– Inwestowaliśmy w firmę wszystko, co zarobiliśmy. Teraz planuję kupić maszynę, dzięki której będziemy haftować nasze logo; do tej pory robili to za nas nasi partnerzy. Tyle że wszystko jest coraz droższe: jedna naszywka kosztowała kiedyś 3 hrywny, a teraz kosztuje 11.
Nowe pomysły i rządowe zamówienia
Firma rozpoczęła działalność w 2022 roku od produkcji 10 elementów. Teraz to już ponad 50. Większość pomysłów pochodzi od Ołeha.
– Potrzeby na froncie szybko się zmieniają – wyjaśnia Oksana. – W pewnym momencie potrzebowaliśmy kamizelek kuloodpornych, potem nosideł dla dronów i osobnych toreb na piloty. Kiedy mąż przyjeżdża na urlop, pojawiają się nowe produkty. To jego projekt, ja tylko pełnię rolę menadżera.
Teraz szyją pasy szturmowe, futerały na broń, pokrowce na gogle FPV, drony i piloty. Były też zamówienia indywidualne.
– Wiele modeli opracowaliśmy na podstawie informacji zwrotnych od żołnierzy, którzy mówili nam, jakich funkcjonalności potrzebują, na przykład dodatkowych kieszeni lub miejsca na karabin. Bardzo odpowiedzialnie dobieramy też osprzęt, na przykład rzepy, by się nie zużywały z powodu intensywnego użytkowania. Karabińczyki mogą wytrzymać duży ciężar, nici są wzmocnione. Do przenoszenia amunicji mamy kilka rodzajów toreb.
Największe wzięcie mają torby na baterie do dronów. Zimą muszą utrzymywać ciepło, dlatego opracowaliśmy specjalne, z izolacją termiczną. Dostępne są mniejsze, na 10 baterii, i większe, na 20
– Pamiętam, jak zaczęliśmy produkować torby na drony FPV. Chłopaki przynieśli nam te drony i powiedzieli: „Potrzebujemy dla nich toreb”, a my zaczęliśmy się zastanawiać, jak je uszyć, a potem – ulepszać. I tak jest przez cały czas: oni nam coś przynoszą, a my opracowujemy rozwiązanie, zanim ktokolwiek inny zrobi coś podobnego. Czasami proszą o etui na stacje ładujące albo specjalne pokrowce na anteny, bardzo wrażliwe i delikatne. Robimy, co się da.
W tym roku „Tetrapod” wygrał kilka przetargów rządowych.
– To dla nas nowy poziom, wielka odpowiedzialność – zaznacza Oksana. – Ale to jest też trudne, ponieważ w przypadku zamówień rządowych możesz otrzymać zapłatę pod koniec roku budżetowego. Inwestuję więc w surowce i pensje, a potem czekam, chociaż nie mam dużego kapitału obrotowego. Ostatnio mieliśmy szczęście. Jeszcze przed przetargiem zapytałam, jak długo będziemy czekać na pieniądze, bo od tego zależało, czy weźmiemy w nim udział. Wygraliśmy, ponieważ ustaliliśmy minimalną marżę: na przykład jeden z pasów taktycznych, który na rynku kosztuje co najmniej 3 900 hrywien, w „Tetrapod” sprzedajemy za 1 900 hrywien.
Mój mąż przez całe życie sam kupował sobie wyposażenie, więc wiem, jakie to drogie. Jeśli więc uda się nam zaoszczędzić jakieś pieniądze, żołnierzy będzie stać na więcej
Teraz firma przez połowę miesiąca szyje na zamówienia rządowe, a przez drugą połowę – na regularną sprzedaż. Dzięki temu opóźnienia w płatnościach można na bieżąco rekompensować.
Gdy nastanie pokój, Makarowowie planują przeformatować swój biznes – na przykład na produkcję wyposażenia turystycznego. Oksana mówi, że właśnie dlatego zaczęli szyć spodnie i ubaksy [koszulki taktyczne – aut.] – by w razie potrzeby szybko móc się przestawić:
– Marzę o tym, że pewnego dnia przestaniemy szyć rzeczy dla wojska, a zaczniemy dla turystów.
Miejsce na odpoczynek duszy
Drugą miłością Oksany jest jej pracownia „Oranż”. Tworzy w niej produkty z żywicy epoksydowej: stoły, obrazy i zegary na zamówienie. Tu atmosfera jest zupełnie inna, można poczuć ducha artystki. Jej wielkim marzeniem jest ożywienie biznesu, który prowadziła jeszcze przed inwazją. Jest zapotrzebowanie na jej prace i wiele osób chciałoby złożyć zamówienie, tyle że jej brakuje czasu. Mówi, że teraz nie pora, by zajmować się sztuką:
– Gdybym mogła poświęcić „Oranż” tyle czasu, ile bym chciała, odniosłabym taki sukces, jak „Tetrapod”. Stąd czerpię inspiracje, to tutaj trochę rozładowuję głowę. Co roku w moje urodziny wygrywam mały grant dla „Oranż”, bo wszyscy widzą w tym potencjał. Wszystko, co tu jest: krzesła, stół, sprzęt – jest za pieniądze z dotacji. Ale nie mogę być tu i tam.
Toczy się wojna, a ja muszę robić to, co niezbędne na pierwszej linii frontu. Dlatego mam bardzo mało czasu na kreatywność
Jej szczególną miłością są epoksydowe obrazy z motywami Morza Azowskiego, za którym bardzo tęskni. Wiele przekazała na aukcje charytatywne. W grudniu 2024 r. obraz wraz z epoksydowym modelem F-16 i ukraińską flagą, podpisaną przez wojskowych instruktorów lotnictwa, został sprzedany na aukcji za 15 000 dolarów. Pieniądze poszły na potrzeby wojska.
Oksana mówi, że aby biznes odniósł sukces, nie wystarczy mieć chęci czy pomysł. Trzeba zainwestować cały swój czas. Marzy o czasach, w których nie będzie żyła w ciągłym napięciu, martwiąc się o syna, męża, przyjaciół i kraj.
Silna kobieta w filmie oczywiście różni się od silnego mężczyzny, ponieważ z reguły jej siła nie polega na muskulaturze i zdolności do narzucenia komuś czegoś w fizycznej walce. To już nie lata 80., czasy, w których porządek ustalały pięści Cynthii Rothrock – mistrzyni sztuk walki i aktorki. Teraz siłę kobiet manifestuje się albo poprzez efekty specjalne (jak w przypadku Gal Gadot w komiksowej „Wonderwoman”), albo poprzez siłę autorytetu (jak w przypadku Robin Wright w serialu „House of Cards”). Oczywiście pięści nadal są obecne (nie zapominajmy o Ginie Carano w „Knockout”), ale opcja przemocy stała się bardziej atrakcyjna i, jak widać, bardziej skuteczna. A wraz z nią powiększyła się paleta możliwości wpływania, przewodzenia, zabijania, mszczenia się i rządzenia. Choć czasem odbywa się to w sposób karykaturalny, czasem jest zbyt idealistycznie, a przez to mało realistycznie.
W tegorocznych serialach z mocnymi kobietami widz dostaje wszystko: zachwyt i przerażenie, czasem uśmiech – a czasem łzy. Są w nich nieokiełznane ekscentryczki, profesjonalistki z sił specjalnych, ambitne dyplomatki, utytułowane sportowczynie, mściwe córki i zakochane żony.
„Yellowstone” (USA, SkyShowtime)
Ten epicki dramat rodzinny Taylora Sheridana porównywany do literackiej „Sagi rodu Forsythów” Johna Galsworthy'ego. „Yellowstone” jest historią walki między postępem, z jego niszczeniem lasów, mórz i tradycyjnych kultur – i tradycją, z jej etosem bycia twardym i opornym na ciosy, by przetrwać we wrogim świecie. Beth Dutton (Kelly Reilly), kobieta z ranczerskiej rodziny, żyje w zgodzie z tradycyjnymi zasadami swojego ojca, Johna Duttona (Kevin Costner), choć jest świetną prawniczką i zna świat finansjery. Jest inteligentna, nieokiełznana, pewna siebie i seksowna. Najlepsza!
„Szogun” (USA, Disney+)
Mariko (Anna Sawai) jest z pozoru inna niż Beth Dutton z „Yellowstone”. W XVI-wiecznej Japonii, kraju, w którym obowiązuje okrutny system feudalny i bezwzględne posłuszeństwo kobiet wobec mężczyzn, wygląda na nieszczęśliwą i słabą. Ale jest silniejsza niż otaczający ją mężczyźni, choć już dawno temu chciała umrzeć, cierpiąc z powodu upokorzenia i zhańbienia swojej rodziny. Służy i jest uległa, pielęgnując w sercu pragnienie zemsty. Piękna, inteligentna, religijna (katoliczka) i oddana – jest świecącą gwiazdą pośród ciemności.
„Wiatr zmian” (Korea Południowa, Netflix)
Kiedy się żyje w demokratycznym społeczeństwie, gdzie każdy twój ruch jest chroniony przez system praw i zasad, a sama płeć nie daje przewagi – wówczas dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta, będąc na szczycie struktur władzy, staje się potężnymi siłami yin i yang. Pod względem gatunkowym „Wiatr zmian” jest koreańskim odpowiednikiem amerykańskiego hitu politycznego „House of Cards”. Zasadniczo chodzi tu jednak o konfrontację prawdy/uczciwości z korupcją. Tak się złożyło, że prawda jest reprezentowana przez męskiego bohatera, a korupcja przez postać kobiecą. W tym przypadku dla nas liczą się jednak nie względy moralne, ale to, jak manifestuje się kobieca siła – a jest ona niezwykła. Bo tylko poprzez swoją śmierć bohater grany Kyung-gu Sola jest w stanie zdemaskować machinacje swojej przeciwniczki, granej przez Hee-ae Kim. Tylko w ten sposób mężczyzna może pokonać kobietę, która postanowiła pokazać swoją determinację i siłę perswazji. Pewnie ta bitwa zakończyłaby się inaczej, gdyby prawda była po jej stronie...
„The Serpent Queen” (USA, Starz)
Idealistka Katarzyna, dumna ze swojego pochodzenia (z rodu Medyceuszy), zakochuje się w swoim mężu, królu Henryku II z Walezjuszów [późniejszym ojcu polskiego króla Henryka Walezego – red.]. Niczego to jednak nie zmienia, a jedynie pogorsza jej egzystencję – kobieta dojrzewa, nieustannie się wszystkim kłaniając i rodząc kolejne dzieci. Aż w końcu zaczyna rozumieć, że aby przetrwać i wznieść się na wyżyny, musi nadepnąć na gardło każdemu, kto stanie na jej drodze. Inteligentne sztuczki, gry pozorów, zakulisowe negocjacje i intrygi, których staje się mistrzynią, sprawiają, że to ona przeżywa wszystkich swoich wrogów. Samantha Morton w roli Katarzyny zagrała życiową rolę.
„Scar” (Hiszpania, Amazon Prime/rtve)
Zemsta to najlepsza opowieść naszych czasów, szczególnie dla Ukraińców, wziąwszy pod uwagę już nawet nie te 300 lat krwawych „braterskich” stosunków z Rosjanami, ale obecną, najkrwawszą, wojnę.
W hiszpańskiem serialu mścicielką jest Ukrainka. Jej rodzina została brutalnie zamordowana przez rosyjskich najeźdźców, którzy w 2008 r. najechali małą wioskę Swesa w obwodzie sumskim. Od tego czasu cudem ocalała dziewczyna codziennie obiecuje sobie i światu: „Rozczłonkuję ich ciała tak, jak oni rozczłonkowali twoje, tato”. Dorastając jako sierota na ulicy, wśród bezdomnych, kieszonkowców i gangów, dziewczyna staje się twarda i zahartowana. Podróżuje po miastach i krajach, tropiąc przestępców i zabijając ich z nieuchronnością godną Nemezis. Jest furią Ukrainy, a imię jej Zemsta.
„Lioness” (USA, Paramount+)
Chociaż bohaterki tego serialu potrafią posługiwać się pięściami, główną metodą rozwiązywania problemów w „Lioness” jest polityka połączona z bronią. Bo dla kobiet to znacznie skuteczniejsze sposoby kontrolowania rzeczywistości. Reprezentantkami obu tych światów są postacie dwóch silnych kobiet, grane przez dwie znane aktorki: Nicole Kidman („Praktyczna magia”), której bohaterka reprezentuje rząd najpotężniejszego kraju na świecie, oraz Zoe Soldana („Strażnicy Galaktyki”), której umiejętność strzelania lub kontrolowania tych, którzy potrafią strzelać, jest równie duża. Do tej historii dodane zostają kobiety-komandosi, zdolne do latania helikopterami bojowymi i strzelania z wszelkiego rodzaju broni.
„Until I Kill You” (Wielka Brytania, ITV Studios)
W przeciwieństwie do „plastikowej” Wonderwoman, tutaj bohaterka nie posiada nadprzyrodzonych mocy ani hollywoodzkiego saksapilu. Wręcz przeciwnie: jej zwyczajność i fizyczna słabość pozwala jednemu maniakowi terroryzować ją, bić – i prawie zabić. Ale w tym serialu chodzi o siłę psychiczną i duchową postaci Delii, a grająca ją brytyjska aktorka Anna Maxwell jest bardziej przekonująca niż efekciarska Wonderwoman – Gal Gadot. Choć nie walczy i nie lata, to przezwycięża swój strach, by zeznawać w sądzie, przeżywa kolejny atak, a potem pisze o tym książkę. To naprawdę silna bohaterka, przezwyciężająca ból i przerażenie, pokonująca swoje naturalnie słabe ja i społeczeństwo z jego obłudnym kultem ekranowych supermocy. Bez wątpienia Maxwell zagrała jedną z najlepszych kobiecych ról tego roku.
Joanna Mosiej-Sitek: Kim jest dzisiaj Natalia de Barbaro?
Natalia de Barbaro: Moja tożsamość składa się z różnych kawałków. Jestem psycholożką. Jestem czytelniczką. Najpierw czytelniczką, potem pisarką.
Bardzo ważną częścią mojej tożsamości jest to, że prowadzę warsztaty dla kobiet. Moim najukochańszym jest „Własny pokój” w trakcie, którego przyglądamy się autoportretom naszej duszy. Jestem też joginką i mamą 21-latka. Żoną tego samego mężczyzny od 30 lat.
Czasami myślę, że chrześcijanką. Czuję się podróżniczką życia. Jestem bardzo głodna życia. Prowadzę jeszcze szkolenia dla biznesu o tym, jak doświadczać dobrych relacji w pracy.
Jak tego słucham, trudno mi sobie wyobrazić, że swoją karierę zawodową zaczęłaś od polityki.
Rzeczywiście tak było. Gdy skończyłam 18 lat odbyły się pierwsze częściowo wolne wybory w Polsce. Bardzo dobrze to pamiętam. Wątek patriotyczny jest bardzo ważny w moim życiu, więc zaangażowałam się w politykę i przez wiele lat pracowałam przy kampaniach wyborczych. Zajmowałam się głównie tworzeniem strategii wyborczych i copywritingiem. Oczywiście, pracowałam tylko dla polityków, na których sama chciałam głosować.
To była ważna część mojego życia, ale w pewnym momencie poczułam, że wolę pracować w światach, które sobie sama stworzę i gdzie będę jak najrzadziej musiała chodzić na kompromisy ze sobą.
Dlatego odeszłam z polityki, ale oczywiście nadal bardzo przejmują mnie losy Polski i świata. I bardzo przejmuje mnie Ukraina.
Twoja bestsellerowa książka „Czuła Przewodniczka” właśnie ukazała się w Ukrainie. To już chyba trzynasty kraj, który zakupił licencje. Jest wersja czeska, niemiecka, hiszpańska. Polki oszalały na punkcie “Czułej przewodniczki” dwa lata temu. Kupowały po kilka egzemplarzy na raz. Jeden dla siebie, kolejne dla mam, przyjaciółek, sióstr. Jak tego dokonałaś?
Chyba udało mi się trafić w ich język. Język, którym mówią do siebie. Język, którym opowiadają o sobie. Słucham go często w trakcie warsztatów “Własny pokój”. Dla wielu kobiet było to doświadczenie nazwania tego, co jest w nich prawdziwe, ważne. Ale też tego o czym myślały, że jest tylko ich, bo jest trochę dziwne.
A tu ktoś to wszystko opisał. Czytając miały poczucie: to jest o mnie.
Co takiego uchwyciłaś, co nie udało się innym autorom licznych poradników psychologicznych?
“Czuła przewodniczka” nie jest poradnikiem. Poradników jest mnóstwo, cały świat dookoła nawołuje nas do dbania o siebie. Ale większość kobiet, które spotykam, nie potrzebuje kolejnego poradnika. Na poziomie intelektualnym one już to wszystko wiedzą. Zresztą ja mam podobnie - nie szukam wskazówki w stylu: kochaj siebie, dbaj o siebie, pilnuj swoich granic. Szukam doświadczenia transformacji, która czasami może się również dokonać za pomocą czyichś słów. Miałam przywilej napisać książkę, która stała się takim narzędziem transformacji dla wielu kobiet. Od samego wypowiadania słów, któremu nie towarzyszy przeżycie, niewiele się w nas zmienia.
Twoje czułe oko wyłapało i opisało takie typy kobiecych postaci jak Królowa Śniegu, Męczennica czy Potulna. Czy każda z nas jest jedną z tych postaci?
Raczej składamy się z wielu różnych wątków i one się w nas przeplatają. Sama mam momenty, kiedy słyszę w sobie każdy z tych głosów. Oczywiście zdarzają się kobiety, u których jeden z głosów jest dominujący.
Ja czytając po raz pierwszy “Czułą przewodniczkę”, z przerażeniem odkryłam, że najwięcej we mnie Królowej Śniegu i szczerze przyznam, że trochę mnie to przeraziło.
Te trzy głosy się w nas uzupełniają. To jest dynamiczne. One tańczą, przekształcają się w zależności od sytuacji, momentu w życiu. Nie jest tak, że patrzę na kogoś i myślę, ta jest na pewno Królową Śniegu a tamta Męczennicą.
Ja na przykład już nie dążę do tego, żeby w ogóle nie mieć w sobie głosu Potulnej, albo głosu Męczennicy czy Królowej Śniegu. Raczej koncentruję się nad tym, żeby te głosy w sobie zauważać, przyjmować, ale też nie działać pod ich wpływem - bo one na ogół nie dają dobrych podpowiedzi.
Mam wrażenie, że często w pracy nad sobą dążymy do tego, żeby być perfekcyjną i zawsze szczęśliwą. Bo przecież przeczytałyśmy dziesiątki poradników psychologicznych. No i na Instagramie wszyscy mają idealne życie. Trudno nam odpuścić i zaakceptować siebie.
Rzeczywiście, też ostatnio dużo o tym myślę. Co jest w takiej sytuacji naszym celem? Do czego dążymy? Czy oczekujemy, że jak się teraz “naczytam” tych wszystkich poradników, „nastudiuje”, „narozmawiam”, „naterapeutyzuję się”, i dodatkowo nabiegam i najoguję się, to osiągnę stan wiecznego szczęścia? I będę doświadczała tylko pozytywnych emocji, lekkości, przyjemności, zachwytu? Jeśli mamy takie oczekiwanie, to powtarzamy chyba najbardziej bolesny błąd naszych opiekunów w dzieciństwie. Kiedy wymagali od nas tylko uśmiechu, a nie akceptowali złości, smutku, żalu czy lęku.
Jeśli mamy takie dążenie do bycia cały czas zadowoloną, to właściwie tak jakbyśmy odrzucały siebie. Mówiły sobie „nie”. To jest bez sensu. Dobrze jakby naszą aspiracją było stanie przy sobie w różnych momentach. Uważne towarzyszenie. Nieuciekanie, chociaż nie zawsze będą to stany tylko przyjemne.
No tak, ale teraz twoja książka po raz pierwszy wychodzi w kraju ogarniętym wojną. Będą ją czytać Ukraińskie kobiety. Zmęczone, zestresowane, często w depresji. Kobiety, które nie pozwalają sobie na odpoczynek. Łatwo radzić, jak to nie nad naszymi głowami latają rakiety.
Wiem, że to bez porównania, ale ja pisałam “Czuła przewodniczkę” w Covidzie. To było mocne doświadczenie, chociaż ja miałam to szczęście, że nie straciłam nikogo z bliskich. Natomiast straciłam pracę, bo odwołane zostały wszystkie stacjonarne szkolenia, których prowadzeniem zarabiałam na życie. Wiele rzeczy się zatrzymało. Była wielka niepewność i strach o życie swoje lub najbliższych. Ta książka zrodziła się z miejsca, które było trudne. Z drugiej strony patrząc na codzienne życie we Lwowie czy Kijowie widać, że życie zwycięża. Wiem o tym też od mojego męża i syna, którzy kilka miesięcy temu byli w Ukrainie. Opowiadali mi, że i Lwów i Kijów tętnią życiem. To jest dowód o zwyciężaniu życia nad śmiercią. Dobra nad złem. Ludzie chcą żyć. Chcą słuchać muzyki na ulicach. Chcą do niej tańczyć. To są również takie mikro akty bohaterstwa.
A wracając do twojego pytania. Czuję, że “Czuła przewodniczka” to książka o wolności. O tym, żeby właśnie w tym co trudne starać się zbudować jakiś rodzaj dobrego kontaktu ze sobą, oparcia. Bazy, do której możemy wrócić
I książka może w tym pomóc?
Warto spróbować. To może być pierwszy krok. Ryzyko nie jest duże. To inwestycja dwóch kaw na mieście i kilku godzin czytania. I w każdym momencie można książkę odłożyć.
Myślę, że wspólnym doświadczeniem wielu ludzi jest potrzeba zrozumienia w jaki sposób funkcjonujemy. To jest pytanie o “zrozumienie” jako narzędzie wpływu na siebie. Zrozumienie, dlaczego tak się zachowałam albo dlaczego ciągle robię coś, co wiem, że nie jest dla mnie dobre. Dlaczego nie umiem się zatrzymać i odpocząć. Usiąść na pięć minut na kanapie i żeby już w czwartej sekundzie nie poderwało mnie poczucie winy, że powinnam coś zrobić, posprzątać, ugotować. Warto zobaczyć, dlaczego wybieramy rzeczy, które nam nie służą. A nie wybieramy tych, które nam służą. To jest ważna rzecz, bo de facto decyduje o tym, jak wygląda nasza codzienność. A przecież życie jest takie, jak nasza codzienność.
W takich momentach wiele z nas wybiera krytykowanie siebie. Taki wewnętrzny monolog, gdy mówimy: ty idiotko, dlaczego znowu tak postąpiłaś. Albo wpędzamy się w poczucie winy.
Te surowe głosy wewnętrzne nie pomagają nam w dokonaniu zmiany, której potrzebujemy. Ale już przez zrozumienie, skąd te głosy w nas się wzięły, może przyjść jakiś rodzaj zmiany. Kiedy zobaczymy w jakich schematach działamy. Że na przykład ciągle się poświęcam albo ciągle siebie redukuję w relacjach z innymi. Albo ranię ludzi, których kocham. Wydaje mi się, że w “Czułej przewodniczce” udało mi się w ponazywać te rzeczy z pozycji współczującej.
Obserwuję, że wiele kobiet w Ukrainie weszło teraz w rolę siłaczek. Że są dzielne, że ze wszystkim sobie poradzą. I że nie wypada inaczej.
To jest ogromnie kosztowna emocjonalnie sytuacja. Wystarczy już tylko to, że nieustannie słyszysz alarm. Nawet jeśli nie schodzisz do schronu, bo większość ludzi nie schodzi, to i tak ponosisz ogromne koszty psychiczne.
Widziałam ostatnio taki przejmujący filmik, jak dziewczyna śpiewa do syreny alarmowej. Wyła syrena, a ona śpiewała syrenę. Bardzo mnie to poruszyło. To piękna metafora tego, co dzisiaj kobiety w Ukrainie robią
Próbują wpisać swoje życie, nadać swoją melodię czemuś, czego w ogóle nie powinno być. Nie powinno być tych syren. Tej napaści. To się nie powinno wydarzyć. Mam ciarki jak o tym mówię. Jak pomieścić w sobie to wszystko. Tą codzienność. I to, że mój partner, mój mąż albo kuzyn jest w sytuacji zagrożenia życia? Jak pomieścić to, że moja córka mnie pyta, dlaczego tak jest i kiedy to się skończy? A ja nie wiem co jej odpowiedzieć.
Przypomina mi się piosenka Matyldy Damięckiej “Trzymaj moją głowę nad wodą”. I tam jest takie zdanie o sercu: „Moje serce bije za mocno; I marzę żeby przestało rosnąć; Ale tego nie da się cofnąć.” I dla mnie to jest właśnie taka sytuacja, w której znajdują się ludzie w Ukrainie. Trzeba tyle zmieścić w sercu. Tyle bólu. Tyle lęku. I wydaje się, że serce już nie może pomieścić. A jednak to wszystko się mieści. Wewnątrz tego nie wybranego przecież doświadczenia.
Co ja mogę powiedzieć? Że nie wiem, jak to jest. Że się temu kłaniam. Że na moim domu wiszą dwie flagi: polska i ukraińska.
Staram się mówić z pokorą, żeby nie popaść w jakąś tanią pseudo self-help.
Czasami może się zdarzyć, że chcemy, żeby cierpienie, które było naszym udziałem, nie zmarnowało się. Żeby na przykład w tej niezwykle trudnej sytuacji zobaczyć i zrozumieć coś właśnie dlatego, że jestem w tej przestrzeni. W takiej lajtowej wersji to właśnie dlatego napisałam książkę, której bym prawdopodobnie nie napisała, gdyby nie było covidu. Zrobiła się taka wyrwa i takie doświadczenie wielu ludzi, że może jakiś nieoczywisty sens pojawić się wewnątrz tragedii czy wewnątrz ludzkiego dramatu. Ale nie powiedziałabym tego matce, która straciła dziecko.
Co mówić takiej matce? Myślę, że to akurat nie jest o mówieniu. To w ogóle nie jest o słowach, tylko o towarzyszeniu. To jest raczej znowu jak w piosence, którą śpiewa Kasia Nosowska i Renata Przemyk, gdzie jedna przyjaciółka mówi do drugiej: “Podtrzymywałaś moją głowę. Nie roztrzaskałam skroni o podłogę, póki co”. Bardzo ważne, żeby to napięcie, ten lęk, ten ból, żeby to rozpuszczać. Żeby to się nie zasklepiło w wielką, twardą bryłę, która zostanie z nami w postaci traumy. Nawet już samo słowo sestry – siostry, niesie taką jakość. Przekonanie, że w świecie, w którym może się wydarzyć takie zło, jest też jednak ciepło, dobro, przyjaźń. Jakieś światło nadal jest prawdziwe.
Jak rozpuszczać ten ból? To zależy od momentu i możliwości. Jak masz tylko 15 sekund, to kładziesz sobie rękę na brzuchu, zamykasz oczy i robisz cztery głębokie wdechy i wydechy. I odważasz się poczuć to, co czujesz. To taki mikro akt. Ale to czasami już jest bardzo dużo wykonać taki pojedynczy akt kontaktu ze sobą. To jest też akt powiedzenia sobie, że siebie nie opuściłam. I jeżeli to zrobię cztery razy w ciągu dnia, czyli minutę, to już będzie ważne dla tej struktury najbardziej kruchej dziewczynki we mnie.
No i ciało. Jak mówi jedna z nauczycielek jogi na YouTubie: “Jak dotarłaś na matę, to najtrudniejsze za tobą”. Chociaż ja pamiętam takie długie miesiące właśnie w covidzie, kiedy po prostu nie byłam w stanie dotrzeć na matę. Moja nauczycielka mówiła mi - wejdź na matę i zrób tylko psa z głową w dół i zobaczysz co potem.
Oraz drugi człowiek. Nasz krąg. Kocham kręgi kobiet. Ale to nie musi być formalny krąg. Wystarczy przyjaciółka, która zadzwoni i zapyta: Jak tam? Ale to też szacunek do tego, co żywe w nas.
Dla mnie Ukraina to kraj, który naprawdę wybiera życie. To jest również rodzaj bohaterstwa, żeby się nie zasklepić, nie poddać
Co zrobić z taką ilością bólu, dramatów, które tam się dzieją każdego dnia?
Pytasz, jak to pomieścić? Wydaje mi się, że ważną rzeczą jest, żeby czuć swoje uczucia. Te uczucia są. Ale mogą być na tyle trudne, że nie chcemy ich poczuć. I to jest taka bomba z opóźnionym zapłonem.
Ja pamiętam, że oczywiście znowu mówię z perspektywy osoby, która mieszka w kraju, w którym nie ma wojny. Ale pamiętam, że w 2022 jak się zaczęła pełnoskalowa inwazja, to był to chyba najdłuższy okres w moim życiu, kiedy nie płakałam. Nawet teraz jak o tym rozmawiamy, obie mamy łzy w oczach, a wtedy chyba przez dwa albo trzy tygodnie nie mogłam płakać.
Co jest dla mnie dość nietypowe, bo jako osoba wysokowrażliwa nie ma dnia, żebym nie płakała. Pamiętam, że w kółko słuchałam takiej piosenki o kimś, kto zszedł do piwnicy. I wiedziałam, że ja też tam w jakimś sensie zeszłam. Psychicznie. Że ja po prostu nie byłam w stanie czuć tego, co czuję.
Może jest jakaś mądrość w tym, że w sytuacji skrajnej początkowo jest się w stanie zwarcia, mobilizacji, że się nie chce rozsypać, rozwalić? Więc dla mnie to jest też takie pytanie w planie pojedynczego życia: “Czy ja mogę poczuć dzisiaj tylko troszkę”? Że to nie musi być tak, że ja teraz biegnę na terapię, gdzie będę wszystko z siebie wyrzucać. Bo czasami to zbyt dużo, gdy wszystko jest takie świeże. Może na początku będę w stanie położyć sobie rękę na brzuchu i zrobię wdech i wydech. I może powiem swoje imię na głos? Coś delikatnego. I ważne jest, żeby się nie izolować. Żeby poszukać kogoś, kto umie nas wysłuchać. Nawet pięć rozmowy.
Wspomniałaś o swojej wysokiej wrażliwości. Widzimy, że do armii zgłosiło się wielu poetów, pisarzy, aktorów. To zazwyczaj osoby o wielkiej wrażliwości, jest im trudniej?
To jak w tej piosence, o której mówiłam: że chciałabym, żeby serce przestało rosnąć, ale tego nie da się cofnąć. Dla ludzi, którzy mają w sobie tak dużo wrażliwości i zajmują się opisywaniem świata i opisywaniem złożoności człowieka, nie ma takiej opcji, żeby zamknąć oczy. Odwrócić się, zaprzeczyć temu, co się wydarza. Dlatego decydują się na taką bohaterską formę udziału w wojnie. Nie chcą być bezczynni. Są gotowi ryzykować życie za to w co wierzą.
Ale wewnątrz tej samej sytuacji jest wielka rozpiętość naszych reakcji, postaw. I nie mówimy tylko w kategoriach „albo-albo”. Albo zapomnijmy, że jest wojna, albo poświęćmy wszystko. Wydaje mi się, że dla części może być jakąś opcją “trochę”. Nawet przy ambicjach ratowania świata. Można znaleźć takie przestrzenie na wdech i wydech. I jest też taka przestrzeń pomiędzy wdechem i wydechem. Można tam znaleźć takie szczeliny, którymi można dotrzeć do siebie samej i dać sobie trochę wytchnienia w tym, co najtrudniejsze. Nasza chwila wytchnienia w szczelinie.