Exclusive
20
min

Liudmyła Monastyrska: "Trudno być perfekcjonistką, jeśli w połowie arii przerywają ci i wysyłają do schronu"

"Niedawno w Ameryce zapytali mnie, czy jestem gotowa zaśpiewać “Damę Pikową” Czajkowskiego. Odpowiedziałam, że jako obywatelka Ukrainy nie zrobiłabym tego, zwłaszcza po tym jak wyszłam na scenę Metropolitan Opera z ukraińską flagą. Amerykanie wszystko rozumieją, ale na wszelki wypadek pytają mnie, czy jestem gotowa zrobić to za pieniądze"

Oksana Gonczaruk

Ukraińska diva operowa Liudmyła Monastyrska symbolicznie zastąpiła Rosjankę na scenie Metropolitan Opera w "Turandot". Zdjęcie: metopera.org

No items found.

Liudmyła Monastyrska to ukraińska marka znana na całym świecie. Jej potężny sopran liryczno-dramatyczny od wielu lat można usłyszeć na najbardziej prestiżowych scenach muzycznych, w tym La Scali w Mediolanie, Royal Covent Garden Theatre w Londynie i Metropolitan Opera w Nowym Jorku. Po wybuchu wojny głos Liudmyły stał się symbolem Ukrainy dla wielu ludzi na świecie. Jej Aida, Turandot, Lady Makbet, Abigail - wszystkie są dziś ukraińskimi kobietami.

Po inwazji Rosji na Ukrainę Liudmyła Monastyrska zastąpiła w "Turandot" na scenie Metropolitan Opera Annę Netrebko, rosyjską śpiewaczkę, której kontrakt został anulowany za wspieranie reżimu Putina. Zamiana rosyjskiej gwiazdy na ukraińską była symbolicznym gestem. Kiedy Liudmyła wyszła do publiczności pod koniec spektaklu, owinięta w ukraińską flagę, dostała owację na stojąco.    

W kraju, jako solistka Opery Narodowej Ukrainy, Pani Liudmyła wychodzi na scenę pomimo nalotów. Za granicą nie tylko śpiewa - także przekonuje, walczy, obserwuje i analizuje. Z magazynem Sestry rozmawiała o tym, jak bardzo obcokrajowcy są zmęczeni wojną w Ukrainie, czy ukraińscy artyści powinni odmawiać pracy na scenach, na których występują Rosjanie, czy świat jest zainteresowany ukraińską muzyką i co ukraińscy dyplomaci mogą zrobić, by promować naszą kulturę.

Liudmyła Monastyrska przed Operą Narodową Ukrainy w Kijowie. Zdjęcie: Valentyn Kuzan

Ukraińscy artyści otrzymują niższe wynagrodzenie niż rosyjscy

Oksana Honczaruk: W kwietniu 2022 roku Peter Gelb, dyrektor generalny Metropolitan Opera, poprosił Panią o zastąpienie rosyjskiej gwiazdy operowej Anny Netrebko w roli Turandot. Zgodziła się Pani. Od tego czasu wasze nazwiska nieustannie krzyżują się w mediach. Nie irytuje to Pani?

Liudmyła Monastyrska: Wiele osób interesuje się tym, co myślę o Netrebko. Ale co mam myśleć o niej - muszę myśleć o sobie. Ania pracowała i nadal będzie pracować, ponieważ ma nazwisko, które stworzyła 25 lat temu.

OH: Ale Pani też jest znana.

LM: Tak. Ponadto moja kariera rozwijała się szybciej. Nie przechwalam się, po prostu tak ułożyły się gwiazdy, szczęście mi dopisało.

OH: A jednak był to precedens, że Anna Netrebko została pozbawiona ról w Metropolitan Opera. Poza tym wszyscy wiedzą, że była ulubienicą Petera Gelba.

LM: Zawieszenie zostało jej zrekompensowane zapłatą za wszystkie zaplanowane występy - nie spędziło jej to snu z powiek.

OG: Kiedyś powiedziała Pani, że rosyjscy artyści są bardzo wspierani przez rosyjskich urzędników w Stanach Zjednoczonych. Przychodzą na występy całymi delegacjami i przynoszą swojej primadonnie mnóstwo kwiatów. Jak często ukraińscy urzędnicy państwowi przychodzą na Pani występy? Takie wzajemne wsparcie byłoby dobre dla wizerunku Ukrainy.

LM: Wyjaśnię sytuację nie w kategoriach bukietów, ale w kategoriach procentowych.

Jako obywatelce Ukrainy USA odliczają 30% od mojego honorarium, podczas gdy rosyjskim artystom tylko 6%. Jest różnica czy nie?

I dopiero niedawno te procenty zaczęły być odbierane rosyjskim artystom; wcześniej otrzymywali oni swoje pieniądze brutto. Odbywało się to oficjalnie - było porozumienie między Rosją a Stanami Zjednoczonymi.

A my mamy 30% i żadnej alternatywy. Ponadto odsetki są one pobierane nie tylko od honorarium artysty, który wychodzi na scenę, ale także od artystów rezerwowych, od tak zwanych coverów, czyli tych, którzy są za kulisami, gotowi w każdej chwili zastąpić swojego kolegę na scenie.

W jakiś sposób rosyjskim urzędnikom ds. kultury udało się przekonać tamtejsze władze, żeby od zarobków rosyjskich artystów nie pobierały wysokich odsetek. I to jest prawdziwe wsparcie na poziomie państwowym. Marzy mi się, aby nasz sektor publiczny również wspierał w ten sposób ukraińskich artystów za granicą.

Teraz pani rozumie, dlaczego Rosjanom bardzo opłaca się pracować w Ameryce, a ich menadżerowie starają się, jak mogą, aby ich artyści dostali się do jakiegokolwiek teatru w USA.

Liudmyła Monastyrska jako Abigail w "Nabucco" w Royal Covent Garden Theatre w Londynie. Zdjęcie: Bill Cooper / The Royal Opera Season

OH: Czy próby Ukrainy, by w jakiś sposób ograniczyć popularność rosyjskiej opery i baletu na świecie, by usunąć rosyjskich śpiewaków ze sceny, są skuteczne?

LM: Mam co do tego coraz więcej wątpliwości. Robimy w tym celu wszystko: rozmawiamy, przekonujemy, walczymy, czasem nawet wygrywamy. Ale ogólny obraz pozostaje praktycznie niezmieniony. Dzieje się tak dlatego, że Rosja narzuca światu swoją kulturę od dziesięcioleci, a nie od lat. Ogromne sumy pieniędzy były i są inwestowane w artystów, przedstawienia i propagandę. Oczywiste jest, że nie da się natychmiast zmniejszyć wpływu rosyjskiej kultury - zajmie to Ukrainie dziesięciolecia.

Ukraińska opera jest reprezentowana na świecie w minimalnym stopniu

OG: Wszyscy znają rosyjskie opery i balety. Z biznesowego punktu widzenia są to dzieła opłacalne. Niemal każdy teatr na świecie ma w swoim repertuarze "Eugeniusza Oniegina", "Damę pikową" i "Jezioro łabędzie", a dyrektorzy teatrów nie chcą z nich łatwo rezygnować...

LM: Niedawno w Ameryce zapytali mnie, czy jestem gotowa zaśpiewać "Damę pikową" Czajkowskiego. Odpowiedziałam, że jako obywatelka Ukrainy nie zrobię tego, zwłaszcza po tym, jak wyszłam na scenę Metropolitan Opera z ukraińską flagą. Amerykanie wszystko rozumieją, ale chcą wiedzieć, czy jestem gotowa zrobić to za pieniądze. Ja nie zdradzam swojej ojczyzny i wiem, że moja postawa jest tutaj szanowana - obywatele USA są bardzo lojalni wobec swojego kraju, więc rozumieją i cenią czyjś patriotyzm. Ze swojej strony doceniam życie w Ukrainie i dbam o to, co się tutaj dzieje. Dlatego moja rezygnacja ze śpiewania do rosyjskiej muzyki nie jest kaprysem, ale stanowiskiem. Niestety, nie wszyscy moi koledzy mogą pochwalić się taką uczciwością. Poza tym gdy nie ma pracy, człowiek może zmienić swoje zasady. Nie jestem już tutaj sędzią - chociaż dzisiaj, kiedy Ukrainę niszczą rakiety, kiedy nasi chłopcy oddają życie na froncie w imię wolności Ukrainy, nie warto tego robić

Liudmyła Monastyrska w "Nabucco" w Metropolitan Opera. Zdjęcie: Met Opera

OH: Ilu artystów operowych z Ukrainy pracuje obecnie za granicą?

LM: Można wymienić do dziesięciu nazwisk; to bardzo mało. Dlatego wydaje mi się, że nie należy zmuszać dziś ukraińskich artystów do dobrowolnego opuszczania projektów, do których „przypadkowo” dołączył artysta z Federacji Rosyjskiej. Wyjaśnię: opera ukraińska i tak jest na świecie minimalnie reprezentowana. Załóżmy, że odmawiasz udziału w projekcie, z zasady nie chcąc śpiewać na jednej scenie z obywatelem kraju-agresora. I co mamy w wyniku? Projekt nadal istnieje, ale już bez udziału Ukrainy. Co więcej, na nasze miejsce organizatorzy mogą znowu zaprosić Rosjan.

Wydaje mi się, że wręcz przeciwnie: powinniśmy przy każdej okazji wychodzić na scenę i bronić ukraińskiej szkoły wokalnej, demonstrować swoje znakomite umiejętności i za każdym razem udowadniać, że w Ukrainie są wspaniali śpiewacy operowi.

Jesteśmy Ukraińcami i musimy chodzić z podniesioną głową. Nie możemy przegapić żadnej okazji, aby to robić. Ukraina jest dziś trendy, a każda wartościowa inicjatywa jej obywateli działa na naszą korzyść. To jest zauważane. Łatwo jest odmówić, ale zaproszenie do występu na poważnej scenie jest czasami warte całego życia artysty.

Chciałabym jeszcze raz podkreślić, że nie możemy wpływać na dyrektorów castingów dużych teatrów, którzy zapraszają rosyjskich artystów. Teatry nie wstydzą się dziś zapraszać rosyjskich reżyserów. Nie powinieneś więc martwić się tym, na co nie masz wpływu. Trzeba myśleć o sobie. O tym, gdzie można wywrzeć wpływ. Trudno walczyć z rosyjską machiną na wszystkich frontach.

Hasło: "Kultura to broń" jeszcze na nas nie działa

OH: Czy kiedy była Pani z wizytą w USA ktoś z ukraińskiej ambasady uczestniczył w przedstawieniu "Nabucco"?

LM: Kiedy w 2022 roku uczestniczyłam w projekcie kulturalnym Ukrainian Freedom Orchestra [orkiestra złożona z 74 najlepszych ukraińskich muzyków uchodźców - red.], prowadzonym przez Kanadyjkę Carrie-Lynn Wilson, podróżowaliśmy do wielu krajów. To była duża trasa koncertowa. Projekt rozpoczął się 28 lipca 2022 roku w Operze Narodowej w Warszawie, a finałowy koncert odbył się w Waszyngtonie. Oksana Markarowa [ambasadorka Ukrainy w USA — red.] wzięła udział w tamtym koncercie, a nawet wygłosiła przemówienie. Teraz, na "Nabucco", jej nie było. Szkoda, bo chętnie zobaczyłabym ją podczas występu. A amerykańscy dziennikarze na pewno nie przegapiliby tego momentu.

OH: Ukrainian Freedom Orchestra to świetny projekt, świetni muzycy.

LM: W 2022 roku w projekcie były dwie solistki: ja jako wokalistka i ukraińska pianistka Hanna Fedorowa, która teraz mieszka z rodzicami w Amsterdamie. Na każdym koncercie, a było ich 12, w finale Hanna i ja wychodziłyśmy na scenę z ukraińskimi flagami. W 2023 roku wokaliści nie brali już udziału w tym projekcie. Co będzie w 2024 roku, jeszcze nie wiadomo.

Liudmyła Monastyrska, kanadyjska dyrygentka Carrie Lynn-Wilson (z prawej) i Ukrainian Freedom Orchestra w Warszawie. 2022. Fot: Krzysztof Bieliński/Teatr Wielki - Opera Narodowa

OH: Kiedy w kwietniu 2022 roku pojawiła się Pani w MET z ukraińską flagą, dyrektor generalny teatru Peter Gelb nazwał Panią "silnym wokalnym symbolem ukraińskiego oporu". Czy teraz też się Pani pojawia z naszą flagą?

LM: Gdziekolwiek mogę wyjść z ukraińską flagą, robię to. To nie tylko spontaniczny impuls; trzeba uzyskać pozwolenie od organizatorów wydarzenia. Choćby dlatego, że spektakle w Metropolitan są wielonarodowe, na scenie występują prawie wszystkie narodowości i rasy świata. W tak kultowych teatrach nie patrzą na paszport, a jeśli jesteś utalentowaną osobą, to jesteś mile widziana.

OH: Dziś w Ukrainie odkrywamy wspaniałą muzykę napisaną przez naszych rodaków. Czy jest zainteresowanie inscenizacją ukraińskich oper w Europie?

LM: Przede wszystkim każda muzyka narodowa musi być promowana na poziomie państwowym i trzeba w ten proces zainwestować dużo pieniędzy. Nasze Ministerstwo Spraw Zagranicznych i Ministerstwo Kultury powinny być zaangażowane w promowanie ukraińskiej kultury. Nasze hasło powinno brzmieć: "Kultura jest bronią". Jednak z jakiegoś powodu ono jeszcze nie działa. Każdy artysta w swoim miejscu pracy próbuje zrobić coś na własną rękę, ale w ogólnym kontekście to nie wystarcza.

OH: Czy uważa Pani, że ludzie na świecie są naprawdę zmęczeni wojną w Ukrainie?

LM: Tak. Byli bardzo zmęczeni, to prawda. A kiedy do naszej wojny dołączyły tragiczne wydarzenia w Izraelu, ludzie byli kompletnie zdezorientowani.

Czasami moi zagraniczni koledzy podchodzą do mnie i mówią wprost: "Po prostu oddajcie te swoje terytoria, jesteśmy zmęczeni waszą wojną, chcielibyśmy, żeby już się skończyła"

Co ich to obchodzi? Na ich podwórka nie lecą rakiety. A człowiek jest takim stworzeniem, że kiedy jemu jest dobrze, nie chce się martwić innymi. Zwykli Amerykanie myślą teraz o tym, jak zarobić dodatkowego dolara i nie interesują ich żadne wojny za granicą. Dlatego nasi politycy nie powinni czuć się zmęczeni zwracaniem uwagi świata na problemy Ukrainy.<br>

Bardzo tęsknię za moim domem

OH: Czy planuje Pani jakieś kreatywne projekty z Polską w najbliższej przyszłości?

LM: Latem zaśpiewam w Polsce "Turandot". Polacy są teraz zainteresowani moją pracą, zwłaszcza po projekcie Ukrainian Freedom Orchestra, w którym aktywnie uczestniczyli. Pierwszy koncert w ramach tego projektu odbył się w Operze Warszawskiej. Teraz omawiamy możliwości współpracy z Warszawą.

OH: Jest Pani w trasie od miesięcy. Czy jest to dla Pani trudne?

LM: Tak, to trudne. Po pierwsze, zawsze bardzo tęsknię za domem. Po drugie, miałam ostatnio dużo na głowie. Wojna, śmierć mojej mamy — niestety jej choroba nie dała nam żadnych szans. Ale mimo wszystkich wyzwań, staram się być nastawiona pozytywnie i szukać miłości we wszystkim, co mnie otacza.

OH: Czytałam w recenzjach "Nabucco", w którym Pani śpiewa, że dekoracje są piękne, ale niebezpieczne i wymagają od wykonawców sprawności fizycznej. Więc teraz nie tylko Pani śpiewa, ale także wykonuje dużo ćwiczeń cardio?

LM: Czasami jest to bardziej niebezpieczna, a nawet ryzykowna akrobacja niż ćwiczenia kardio. W centrum konstrukcji znajdują się bardzo strome i wysokie schody prowadzące do tronu. Na dodatek konstrukcja ma ciemny kolor, a na scenie panuje półmrok. Osoba ze słabym wzrokiem nie miałaby co robić w takich warunkach.

Ale trudno mnie czymś takim przestraszyć. W mojej scenicznej karierze skręcałam już kostki i zrywałam więzadła. Przechodziłam przez różne rzeczy. W pewnym projekcie w Europie aktorki były zmuszane do skakania w szpilkach z wysokości kilku metrów — to ogromne ryzyko dla kostek. Scena zawsze była traumatycznym miejscem: niewygodne pochyłości podłogi, śliskie schody, zwłaszcza jeśli jest to teatr w starym stylu, jakaś stara produkcja z lat 60.

Liudmyła Monastyrska w majestatycznej scenerii  "Nabucco". Zdjęcie: metopera.org

OH: W Ukrainie Pani występy są okresowo przerywane przez alarmy przeciwlotnicze. Niedawno przedstawienie "Turandot" w Operze w Dnieprze, w którym śpiewała Pani główną partię, zostało przerwane na dwie godziny. Ludzie cierpliwie poczekali jednak końca alarmu i wrócili na swoje miejsca. Jak radzi sobie Pani z takimi sytuacjami?

LM: Tak, występ w Dnieprze był bardzo stresujący. Jeszcze pięć minut i orkiestra by poszła. A ludzie przyjechali na ten występ z innych miast. Na szczęście udało nam się wszystko zaśpiewać i zagrać. Nie wiem, jak to wytrzymuję, opieram się na swoim charakterze. Jestem bardzo sumienna w pracy, nie ma dla mnie różnicy, czy to Metropolitan Opera, czy Opera w Dnieprze. Ale trudno być perfekcjonistką, jeśli w połowie arii zatrzymują cię i wysyłają do schronu.

OH: Na początku wojny Pan córka miała duże trudności z wyjazdem pociągiem ewakuacyjnym z Kijowa do Europy. Jak potoczyły się jej losy? I gdzie jest teraz Pani syn?

LM: Kiedy wybuchła wojna, śpiewałam na kontrakcie w Neapolu. 27 lutego pojechałam do Warszawy i tam zostałam. Moja córka Ania została sama w Kijowie, opuszczała miasto ze swoimi licznymi zwierzętami: trzema kotami, psem i dwiema papugami. To była bardzo stresująca ewakuacja. Pojechała do Rumunii, następnie przeniosła się do Hiszpanii. Ale ponad rok temu wróciła do Kijowa.

Sytuacja z moim synem Andrijem była zupełnie inna. Przed wojną wyjechał do Polski i tam zaskoczył go 24 lutego. W kwietniu 2022 r. postanowił wrócić do Kijowa. Przyjechał do mnie, do Warszawy, i powiedział, że jedzie do Ukrainy. Nie było sensu płakać i go powstrzymywać, mogłam go tylko pobłogosławić. Mam bardzo niezależne dzieci, podejmują własne decyzje. W Kijowie mój syn kontynuuje studia psychologiczne i prowadzi własną praktykę psychologiczną. Pracuje głównie z naszymi żołnierzami, daje im wsparcie. Czasami udziela mi profesjonalnych porad. Muszę przyznać, że pomagają.

OH: Co doradził Pani syn?

LM: Żeby słuchać własnego sumienia, emocji i zdrowego rozsądku, a nie rad innych ludzi.

No items found.

Ukraińska dziennikarka, piosenkarka i kompozytorka (pierwotnie była muzyka, która do tej pory nigdzie nie zniknęła). Swoją pracę w dziennikarstwie rozpoczęła od artykułów w magazynie muzycznym „Galas”. Przez wiele lat pracowała jako felietonistka kulturalna gazety „KP w Ukrainie”, była również redaktorką naczelną magazynu „Atelier”. Przez ostatnie kilka lat była krytykiem muzycznym w Vesti.ua, a wraz z wybuchem wielkiej wojny odnalazła się jako dziennikarka w reportażu społecznym.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
Miesiąc miodowy Żanna Ozirina

Gdy oglądam na ekranie parę kochanków – dwoje ludzi sukcesu, którym udało się przemyśleć swoje życie na wiele lat do przodu, a potem rzucających wszystkie swoje plany w kąt, tracących orientację i przyszłość, zmieniających poglądy – jako widza ogarnia mnie złość. Ale ten gniew ma działanie terapeutyczne, bo sprawia, że sama chcę działać.

Reprezentanci „Miesiąca miodowego” w Wenecji: aktorzy Roman Łucki i Iryna Nirsza, reżyserka Żanna Ozirna i producent Dmytro Suchanow

Dla mnie to nie było tak

Oksana Honczaruk: Na „Miesiąc miodowy” otrzymała Pani grant od organizatorów Festiwalu Filmowego w Wenecji i programu Biennale College Cinema, który finansuje produkcje niskobudżetowe. Miał powstać od zera w dokładnie rok – przy założeniu, że przyznana kwota będzie jedynym źródłem finansowania projektu. O jakiej kwocie mówimy? I jak trudno było zdobyć ten grant?

Żanna Ozirna: Mówimy o 200 tysiącach euro, rywalizowaliśmy o ten grant z filmowcami z całego świata. W 2023 roku wygrały cztery projekty: z Włoch, Węgier, Ghany i Ukrainy. To pierwszy ukraiński film, który wygrał i otrzymał dofinansowanie.

Jako reżyserka z radością przyjmuję zwycięstwa, które podsycają moje ambicje – ale do tych zwycięstw, które dają mi możliwość pójścia dalej, jestem nastawiona wręcz entuzjastycznie. Kiedy w Wenecji dostaliśmy pieniądze na realizację „Miesiąca miodowego”, było to dla mnie prawdziwe zwycięstwo, bo dało mi możliwość pracowania.

Ten film bardzo mi pomógł, ponieważ, pochłonięta pracą, nie miałam zbyt wiele czasu na myślenie o okropnych rzeczach wokół mnie. Po prostu wpadłam w wir pracy na rok.

Żanna Ozirna odbiera Grand Prix na festiwalu „Molodist”. Listopad 2024 r.

Kręciliście w Ukrainie?

Tak. Nakręcenie filmu w Ukrainie było dla nas ważne, postrzegaliśmy to jako wybór moralny i etyczny, bo wojna trwa, a wielu Ukraińców wciąż żyje pod okupacją. Ale był to także wybór praktyczny, ponieważ wielu ukraińskich filmowców straciło pracę z powodu wojny lub zostało zmobilizowanych do wojska. „Miesiąc miodowy” stał się więc naszym małym wkładem we wsparcie branży.

Jak europejska publiczność odebrała film?

Myślę, że on dobrze wypełnia swoją misję. Postrzegam ten projekt jako dyplomację kulturową, co dla mnie oznacza, że to film wyjaśniający obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy, którą nie do końca rozumieją.

Czy istnieje różnica w postrzeganiu filmów przez Ukraińców i obcokrajowców?

Ukraińcy patrzą na filmy o wojnie jak na świadectwa i oceniają je z punktu widzenia tego, czy przekazują te świadectwa, czy nie. Porównują je z własnymi doświadczeniami. Obcokrajowcy nie mają takich doświadczeń, więc patrzą na film jak na produkt artystyczny. Oceniają, jak dobrze poradziłam sobie ze scenariuszem, reżyserią, grą aktorów, dźwiękiem i kamerą. Moje rozmowy o „Miesiącu miodowym” z obcokrajowcami wyglądają jak rozmowy o sztuce. Natomiast dla Ukraińców wszystko zaczyna się od zdania: „Dla mnie to nie było tak...” Chociaż to nie jest film dokumentalny, a fabularny.

Kadr z filmu „Miesiąc miodowy”

Nikt nie tęsknił za dawnym życiem

Na początku filmu, po eksplozjach, kiedy bohaterowie zaczynają wszystko rozbierać na części pierwsze, Ola cytuje wiersz Oksany Zabużko: „A co tam się naprawdę stało, kogo to obchodzi, Panie? Liczy się to, jak będzie, a będzie tak, jak napiszę”. Wstawiłam ten fragment, by z góry odpowiedzieć wszystkim komentatorom, którzy powiedzą, że im się to nie przydarzyło.

Ponoć włoscy krytycy narzekali, że film nie zawierał wystarczającej ilości codziennych szczegółów. Jak odebrali go europejscy filmowcy?

Nie narzekali, odnotowali to jako świadomy ruch z mojej strony. Niedawno w Ukrainie ukazała się recenzja Igora Kromfa, w której on wyjaśnia, że nie zwracam uwagi na codzienne szczegóły, bo to nie jest robinsonada, opowieść o przetrwaniu, ale film o wewnętrznej przemianie. Celowo nie pokazuję, jak bohaterowie chodzą do toalety, jak jedzą i ile mają jedzenia. Nie interesuje mnie to.

Był taki moment, kiedy powiedziałam moim zagranicznym kolegom, że ten film jest o utknięciu w nieznanym – lecz oni nie do końca to zrozumieli. Natomiast podoba im się określenie: „film o ludziach, którzy stracili wszystko i tęsknią za dawnym życiem”. Tyle że w pierwszych dniach wojny nikt tutaj nie tęsknił za dawnym życiem. Próbowaliśmy przetrwać, zastanawialiśmy się, co się z nami stanie, byliśmy kompletnie zdezorientowani. Nie wszyscy to rozumieją.

Żanna Ozirna na planie

Zauważyłam też, że kiedy zaczynasz mówić o miłości, dzieciach, karierze, sztuce, ludzie w każdym kraju to rozumieją. Ale kiedy mówisz o tożsamości, niezależności, odpowiedzialności za kraj, nawet w trzecim roku wojny, wielu obcokrajowców nie rozumie, nie akceptuje tego, a nawet są zirytowani. Tymczasem Ukraińcy są teraz bardzo skupieni na udowadnianiu innym, że to nasza ziemia, że jesteśmy Ukraińcami i że nie należy nas mylić z nikim innym.

Mieszkanie: gniazdko, schron, pułapka

Ten film bardzo mnie poruszył, bo okazuje się, że zupełnie zapomniałam, jak to było 24 lutego 2022 roku i w kolejnych dniach. To tak jakby mój mózg ukrył te wspomnienia, a podczas filmu pozwolił im się wydobyć.

Na premierę zaprosiłam kilka osób z Buczy, które przeżyły okupację. To one były punktem odniesienia dla tego filmu – ich historie stały się podstawą scenariusza. Moja przyjaciółka, która też jest z Buczy i była pod okupacją z rodzicami, płakała przez połowę seansu. Niektórzy widzą w tym siebie, inni nie. Nie chciałam nikogo wzruszać, komukolwiek imponować, przemieniać czyjąś duszę za pomocą kina. Nie chciałam manipulować, ale porozmawiać o moich wewnętrznych wątpliwościach i lękach.

Chciałam opowiedzieć nie tylko o wojnie i okupacji, ale także o tym, że ludzie z pokolenia 30+, do którego należę, są teraz zmuszeni do radzenia sobie z globalnymi problemami: jak mamy rodzić dzieci, jak planujemy przyszłość i czy to, co robimy, ma sens
Kadr z filmu „Miesiąc miodowy”

Dla wielu ludzi pierwsze dni wojny w Ukrainie to panika i ucieczka. Pani przedstawiła inną wersję wydarzeń: bohaterowie pozostali w swoim mieszkaniu, jak w schronie, i dosłownie utknęli w nieznanym. Jak widzowie odebrali takie zachowanie ludzi żyjących pod okupacją?

Rzeczywiście, wiele osób uważa, że chaos był najtrafniejszym opisem sytuacji. Niedawno znajomy krytyk filmowy powiedział, że moi bohaterowie są zbyt, z grubsza mówiąc, emocjonalnie zamrożeni. Chociaż nie ma uniwersalnego doświadczenia, istnieje wiele zupełnie różnych doświadczeń.

Ludzie, którzy upierają się, by powiedzieć, co było z nimi nie tak, zapominają o trzech podstawowych psychologicznych reakcjach na stres: walka, ucieczka, zamrożenie. Niektórzy przestraszyli się i uciekli, podczas gdy inni, jak Pani bohaterowie, „zamarli”.

Rozmawiałam z wieloma osobami, które były w podobnej sytuacji, które ukrywały się w mieszkaniu. Wszyscy oni byli zdezorientowani i nie rozumieli, dokąd uciekać i jak się zachować. Na dodatek na początku ich mieszkania wyglądały jak kryjówki. Dopiero później zamieniało się w pułapkę, a ta transformacja nastąpiła bardzo szybko. To ciekawe, jak zmienia się ta sama przestrzeń: przytulne rodzinne gniazdko, potem kryjówka, potem pułapka, a wreszcie miejsce, z którego trzeba natychmiast uciekać.

Sama miałam podobny poranek: obudziłam się przed szóstą i zaczęłam... sprzątać. To nie wybuchy mnie obudziły

Z jakiegoś powodu ich nie słyszałam, mimo że mieszkam na małym osiedlu pod Kijowem, na Zazymie. Sprzątałam i obserwowałam przez okno sąsiadkę, której tego ranka dostarczono meble. Rozładowywano je przy wejściu, a sąsiad stał tam w szoku, palił i patrzył na te meble, nie wiedząc, co z nimi zrobić.

Rozegrać uczucia pod mikroskopem

Co było później?

Zadzwoniła moja przyjaciółka i poprosiła, żebym przyjechała do niej, do dzielnicy Obołoń. Nie miałam wtedy samochodu. Jakimś cudem udało mi się zadzwonić po taksówkę, a ta zawiozła mnie z jednej strony Dniepru na drugą. Potem ja, moja przyjaciółka i jej rodzice pojechaliśmy do Żytomierza, a stamtąd do zachodniej Ukrainy. Kiedy byliśmy już względnie bezpieczni, odebrałam telefon z Polskiej Akademii Filmowej, z którą współpracowaliśmy. Polacy zaproponowali mi pokój w pensjonacie dla weteranów sceny i filmu pod Warszawą. W tamtych czasach wszystkie pokoje w tym pensjonacie były zarezerwowane dla ukraińskich artystów. Zgodziłam się przyjechać, bo w zachodniej Ukrainie nie było już miejsc – przyjeżdżali ludzie z Irpienia i Charkowa. Ale gdy tylko Kijowszczyzna została wyzwolona, natychmiast wróciłam do domu. Kolumna najeźdźców zatrzymała się o jedną wieś od naszej gromady [odpowiednik polskiej gminy – red.]. Nie dotarli do nas, ale byli bardzo blisko.

Roman Łucki i Iryna Nirsza w „Miesiącu miodowym”

Jedną z mocnych stron filmu jest duet aktorski: Roman Łucki i Iryna Nirsza. Udało im się zbudować chemię między postaciami na ekranie, odczuwalną pomimo horroru okoliczności. Co było dla Pani ważne w pracy z tymi aktorami?

To, by nie przeszkadzali sobie nawzajem. Roma jest bardzo energiczną osobą, zna swoją wartość, ma już na koncie kilka dobrych ról filmowych. A dla Iry to pierwsza duża praca, na dodatek bardzo trudna psychologicznie, ciążyła więc na niej większa presja. Ich interakcję zbudowaliśmy częściowo na miłości, a częściowo na rywalizacji. Mieli normalną relację, ale czuło się, że nie zamierzają sobie nawzajem ustępować.

Dlaczego wybrała Pani akurat ich?

Wielu aktorów służy obecnie w wojsku. Ałła Samojlenko, dyrektorka castingu, kiedy zaczęłyśmy rozmawiać o aktorach do filmu, powiedziała: „Wiesz, jest jeden facet, o którym po przeczytaniu scenariusza od razu pomyślałam, ale zginął kilka dni temu na froncie”. Potem rozpoczął się casting. Odpowiednich chłopaków bardzo trudno było znaleźć, ponieważ są tacy, którzy mają naturalną wewnętrzną pewność siebie, ale są i tacy, którzy jej nie mają. I w filmie możesz to poczuć – że dana osoba zbudowała tę pewność siebie. Ja potrzebowałam dwojga pewnych siebie ludzi. Może nawet trochę zbyt pewnych siebie.

Myślę, że zagranie roli Tarasa było dla Romy wyzwaniem, ale bogaty wachlarz jego doświadczeń dał mu możliwość uwolnienia się i pokazania – niektórzy powiedzieliby – słabości, choć ja bym powiedziała: ludzkiej wrażliwości i kruchości. Nie jest łatwo człowiekowi podjąć takie wyzwanie. Ira to ambitna osoba, która uwielbia wysokie stawki. Jestem pewna, że od początku była zainteresowana rozgrywaniem tych uczuć jakby pod mikroskopem.

Zdjęcia: FB „Miesiąc miodowy”

20
хв

„Miesiąc miodowy” - film, który wyjaśnia obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy

Oksana Gonczaruk
muzycy, żołnierzy, występ

Czarny van podskakuje na wybojach. Polna droga zaczyna schodzić stromo w dół, a sprzęt muzyczny w bagażniku buja się we wszystkie strony. GPS dawno zgubił drogę, więc kierowca jedzie „na czuja”.

– Dobra, złapałem trochę zasięgu, weź się zatrzymaj!– krzyczy Dmytro z przedniego fotela pasażera. Odwraca się do nas: – Chwilka przerwy!

Wysiadamy w szczerym polu, do moich uszu dociera cykanie koników polnych, a szum ciepłego, jesiennego wiatru przyjemnie otula. Za mną z vana wyskakuje Witalij Kyryczenko, wokalista rockowego zespołu Numer 482. W ręku ma maleńką mandolinę.

– Witamy państwa na dzisiejszym występie! – wykrzykuje i robi ukłon, a potem szeroko się do mnie uśmiecha: – Publika dziś trochę inna niż zwykle.

Witalij wskazuje palcem na pole, na którym pasą się krowy. Niektóre przyglądają się nam z zaciekawieniem. Witalij zaczyna delikatnie szarpać za struny i nucić coś pod nosem. Jest dobrą duszą zespołu, zawsze z uśmiechem, zawsze z naładowanymi na maksa bateriami. Jeszcze niedawno w sieci można było zobaczyć jego zdjęcia z okopów wokół Bachmutu, zmarzniętego i umorusanego w błocie. Służył tam ramię w ramię z żołnierzami 59. Samodzielnej Brygady Piechoty imienia Jakuba Handziuka. Dziś mówi, że gdyby nie poszedł wtedy walczyć, odebrałoby mu to głos jako artyście. Bo i oczym miałby później opowiadać? Jak mógłby mówić o wojnie, gdyby jej nie dotknął, nie przeżył? Ale przekonali go, że sztuka jest tym, co buduje tożsamość narodową przyszłych pokoleń, i artyści muszą żyć, muszą leczyć muzyką i sztuką tych, którym na froncie jest trudno. A potem Witalij z powrotem zamienił karabin na gitarę – i teraz służy w Desancie Kulturowym.

Witalij Kyryczenko. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Terapia sztuką

Desant Kulturowy to projekt niezwykły. Łączy artystów, którzy w poprzednim życiu byli muzykami, aktorami, reżyserami, a nawet lalkarzami. Pracowali na scenie w pięknych kostiumach, które dziś zamienili na mundury w barwach multicam. Szlak bojowy niektórych z nich, jak Witalija, wiódł przez najgorętsze odcinki frontu. 

Dmytro Romanczuk jest diabelsko zdolnym bandurzystą. Kiedy zaczęła się inwazja, od razu dołączył do ochotniczego batalionu broniącego Kijowa. Gdy go pytam o szczegóły, mówi jedynie: „było ciężko” – a jego wzrok ucieka w drugą stronę.

Ale kiedy rozmowa schodzi na bandurę, jego ciemne oczy zaczynają błyszczeć i prostuje się na krześle, gotowy do opowieści. Bo dla Dmytra ukraińska dusza ma dźwięk bandury

– Bandura jest integralną częścią tradycji pieśni epickiej, wyjątkowego zjawiska wędrownych śpiewaków, muzyków, kobziarzy, bandurzystów, liryków, bez których trudno sobie wyobrazić naszą kulturę i przestrzeń historyczną poprzednich pokoleń– mówi z przekonaniem. – To jest sedno, te rzeczy ukształtowały naszą naszą duchową integralność, nasze przekonania. To właśnie te rzeczy dają odpowiedź na pytanie, kim jest Ukrainiec.

Na podwórzu przed domem powoli gromadzą się żołnierze. Siadają na długich ławkach, jak uczniowie przed apelem. Na ich twarzach widzę zmęczenie i kompletny brak zainteresowania tym, co ma się za chwilę wydarzyć. Jakby ktoś kazał im tam usiąść za karę. Mężczyzn jest może ze trzydziestu. To jedna ze szturmowych brygad, które zasłużyły się bojach na wielu odcinkach frontu – często tych najgorętszych. Po ciężkich bojach w okopach trudno im się odnaleźć, a tym bardziej czekać na jakieś występy. Komu to niby potrzebne?

Dmytro Romanczuk. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Do swojego magicznego koncertu Dmytro przygotowuje się w ciszy. Znajduję go w sadzie, pomiędzy drzewami, gdzie w samotności, cichutko stroi bandurę. Przez chwilę obserwuję z oddali, jak w skupieniu skrupulatnie sprawdza każdą ze strun. A są ich dziesiątki, nie jestem w stanie nawet policzyć. W zależności od typu bandury, liczba strun różni się. Niektóre instrumenty mają dwadzieścia, inne ponad sześćdziesiąt. Sam wygląd bandury imponuje, budzi respekt i zadumę. Dlatego kiedy Dmytro staje na przeciwko tej nietypowej publiki, natychmiast zapada milczenie.

– Czy jest tu ktoś, kto nigdy nie słyszał bandury? – Dmytro rozgląda się po widowni. W górę nieśmiało unosi się kilka rąk, a on zaczyna swoje magiczne przedstawienie.

Jest w tym instrumencie coś wyjątkowego,pozaziemskiego. Kojące dźwięki dumki granej kilka kilometrów od miejsca, w którym ci dzielni wojownicy walczą o niepodległość – to przeżycie zostaje w tobie na zawsze. Obserwuję, jak twarze żołnierzy łagodnieją. Niektórzy wyciągają telefony i zaczynają nagrywać, inni skrywają twarze w dłoniach, jakby zawstydzeni, że tak łatwo poddali się tej przedziwnej terapii. Viva l’arte!

 Wciąż jesteśmy ludźmi

W swoim poprzednim życiu Dmytro Melniczuk był nauczycielem aktorstwa, a także reżyserem teatralnym w Teatrze Dramatycznym w Kołomyi. Dziś jest głównodowodzącym kramatorskiego „oddziału” Desantu Kulturowego. Odpowiada za to, by artyści bezpiecznie i na czas dotarli na występ, zresztą na każdym wydarzeniu jest też swego rodzaju wodzirejem. Głęboko wierzy, że to, co robią, ma sens.

– Sztuka leczy, a bez sztuki nie byłoby niczego –twierdzi. – W tym, co my robimy, muzyka ma znaczenie terapeutyczne. Piękna muzyka tworzy wibracje w organizmie, w środku, w duszy. To jak medytacja, która człowiekowi pomaga. Tak jak sztuka wizualna. Gdy człowiek obserwuje jakieś piękne obrazy, może wrócić do pięknych wydarzeń iwspomnień. Naszym zadaniem jest przypomnienie tym dzielnym ludziom, za co walczymy. To nie są puste słowa czy zwykłe piosenki. My budzimy w żołnierzach różne wspomnienia, np. z dzieciństwa, przywołujemy te najdroższe. Pośród tego brudu, który wojna na nich naniosła, wyciągamy to wszystko z piwnicy ich świadomości.

Przypominamy im, kim jestem Ja. Przywracamy im świadomość, że wciąż jesteśmy i pozostaniemy LUDŹMI

Zdaniem Melniczuka najważniejszym zadaniem Desantu Kulturowego jest dbanie o zdrowie psychiczne żołnierzy. Bo wojna pokazała, że nie byliśmy na to wszystko psychicznie gotowi. Choć na froncie żołnierze radzą sobie świetnie, walczą zacięcie i dzielnie, poprawiając swoje umiejętności z każdym tygodniem, to na poziomie psychicznym jest bardzo ciężko. Brakuje motywacji, morale słabnie, czas spędzony w okopach dłuży się tak bardzo, że ludzie często zapominają, po co tam w ogóle są. Wojna to najgorsza rzecz, jaka mogła spotkać ludzkość. Naraża na niebezpieczeństwo i skrajne emocje, po których trudno wrócić do równowagi. Podczas występów przed wojskowymi Dmytro zauważył, że ludzie ci wracają z wojny nie tylko z ranami na ciele, ale też z ranami duszy, ze zrujnowaną psychiką. A występów jest niemało.

Dmytro Melniczuk. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

– Jest ciężko: cztery, pięć, a nawet sześć występów dziennie – przyznaje Dmytro. – Ale my dobrze rozumiemy, że żołnierzom to jest bardziej potrzebne niż nam wypoczynek. Nie mamy prawa okazać słabości, zmęczenia. Wiemy, że tam ludzie są zmęczeni jeszcze bardziej od nas, że na froncie jeszcze ciężej pracują. Na dodatek prawie wszyscy w Desancie Kulturowym mamy doświadczeniasceniczne sprzed wojny; ja sam w teatrze spędziłem trzydzieści lat. Napięcie, stres przed występem, pęd i nieprzespane noce – my jesteśmy przyzwyczajeni do życia w zmęczeniu. A nasi żołnierze są dla nas najważniejsi.

Służba w Desancie Kulturowym nie ma nic wspólnego z gwiazdorskim życiem, choć gwiazdy często do „desantowców” dołączają. Niemal od początku istnienia projektu pojawiają się wśród nichsławy, które na kilka dni porzucają życie w mieście, by przyjechać do przyfrontowych wiosek. Regularnie pojawiają się między innymi Alyona Alyona, Chrystyna Sołowij, Skofka czy Vivienne Mort. Przyjeżdżają, choć bywa niebezpiecznie. Dmytro wspomina, jak kiedyś w pogoń za ich czarnym vanem puścił się rosyjski dron kamikadze. Kilka dni przed naszą rozmową bardzo blisko miejsca, w którym występowaliśmy, spadła kierowana bomba lotnicza FAB. 

Muzyka na wojnie

Sztuka i muzyka towarzyszą żołnierzom, odkąd ludzie toczą wojny. Wielu znanych muzyków brało udział w działaniach zbrojnych jako żołnierze, inni, występując, dbali o morale walczących. Bo muzykazbawiennie wpływa na zdrowie psychiczne i emocjonalne, na przykład redukując stres i lęk. Słuchanie spokojnej muzyki, zwłaszcza klasycznej, może wpłynąć na obniżenie poziomu kortyzolu, nazywanego hormonem stresu. Muzyka może pomóc w tworzeniu chwilowego poczucia bezpieczeństwa i normalności pośrodku chaosu wojennego, co pozwala na chwilę odpocząć. A to ma bezpośrednie przełożenie na morale. 

Jak wspomniał Dmytro, znane i lubiane piosenki mogą przypominać żołnierzom o domu, rodzinie i przyjaciołach, wzmacniając ich poczucie celu i motywację do dalszej walki. Z kolei pieśni patriotyczne czy piosenki wojskowe wzmacniają poczucie jedności i tożsamości narodowej, przypominając, po co i za co walczymy. 

Muzyka jest też doskonałym narzędziem pomagającym w regulacji emocji, a nawet w terapii poważnych traum, jak zespół stresu pourazowego. Regularne słuchanie muzyki może łagodzić jego objawy, jak flashbacki, koszmary senne czy nadpobudliwość.

20
хв

Desant kultury, czyli z bandurą na froncie

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

„Miesiąc miodowy” - film, który wyjaśnia obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy

Ексклюзив
20
хв

Desant kultury, czyli z bandurą na froncie

Ексклюзив
20
хв

Przygody Amerykanki we Wrocławiu

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress