Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Krymski impas. Jak Sikorski powiedział prawdę o Krymie, której boi się ukraiński rząd
Bez rozwiązania kwestii okupowanego Krymu nie będzie stabilności i pokoju w Ukrainie. Zaanektowany półwysep stał się głównym przyczółkiem wojskowym, dzięki któremu Rosja szybko przejęła kawałek terytorium od Mariupola do Chersonia
Minister spraw zagranicznych RP Radosław Sikorski. Zdjęcie: Chubotin Kirill/ukrinform/Abaca/Abaca/East News
No items found.
Problem polega na tym, że w obecnie rządzących Ukrainą kręgach politycznych brakuje intelektualistów, którzy mogliby przedstawić wizję powrotu półwyspu do macierzy. Nic więc dziwnego, że kiedy polski minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski przyjechał do Kijowa i pozwolił sobie na, uznane potem za niestosowne, wypowiedzi na temat audytu ludności Krymu i jego ewentualnego przekazania pod mandat ONZ, wielu potraktowało je z dystansem. A niektórzy w odpowiedzi poradzili [Polakom], by może oddali Niemcom Gdańsk lub Wrocław.
Co do rekonkwisty Krymu, to warto powiedzieć szczerze: nie mamy zasobów ludzkich, by militarnie odbić półwysep
I jest mało prawdopodobne, aby ci, którzy chcieli pić wino nad brzegiem morza w Jałcie, dołączyli teraz do brygad szturmowych, by Krym odzyskać. Według wstępnych szacunków ekspertów wojskowych do tego zadania potrzebowalibyśmy zmobilizować dodatkowe kilkaset tysięcy ludzi.
Sikorski w Kijowie nikomu nie narzucał swojej wizji ani pomysłów. Słowa o weryfikacji legalnych rezydentów i czysto teoretycznym referendum pod mandatem ONZ padły na forum YES. To prywatna platforma dyskusyjna z udziałem czołowych intelektualistów, organizowana co roku przez ukraińskiego multimilionera Wiktora Pinczuka.
Słowa polskiego dyplomaty oburzyły szefa Kancelarii Prezydenta Andrija Jermaka i ukraińskie MSZ. Sikorski wyjaśnił jednak później, że nikt nie myśli o naruszaniu integralności terytorialnej Ukrainy:
– Na konferencji miała miejsce hipotetyczna dyskusja w gronie ekspertów w trybie off the record, gdzie próbowaliśmy się zastanowić, jak zrealizować sugestie samego prezydenta Zełenskiego o tym, jak odzyskać Krym. On mówił o działaniach dyplomatycznych.
Jako lokalna mieszkanka i obserwatorka polityczna nie widzę nic złego w tym, że doświadczeni zachodni politycy proponują własne rozwiązania kwestii krymskiej.
W końcu przywołana opinia na temat Krymu to tylko wizja Sikorskiego. Po to właśnie organizowane są platformy dyskusyjne
Czas wreszcie porozmawiać o realnych potrzebach i realnych problemach. Wyludnienie naszego południa, zniszczenie Mariupola i przekształcenie Chersonia w miasto wojskowych i emerytów to właśnie efekt niepoświęcania uwagi kwestii Krymu. To skutek ignorowania przez polityków faktu, że obecność rosyjskich wojsk na półwyspie komplikuje nasz handel morski i sprawia, że nasze nieodległe miasta są bezbronne, a front trudny do utrzymania.
Możemy nadal mówić, że „Krym to Ukraina” – i nadal jeść krymskie czebureki w bufetach
Ale możemy też zaproponować własną wizję i plan B. Tym bardziej że ukraińscy wojskowi od dawna rozważają możliwość obowiązkowej demilitaryzacji półwyspu.
W sierpniu 2024 r. szef wywiadu Ukrainy Kyryło Budanow wyjaśnił, że głównym celem wojska jest wyparcie Floty Czarnomorskiej z krymskich portów.
– To wszystko, co robimy, oprócz rutynowego niszczenia logistyki i kolei, to także desakralizacja Krymu. Most musi zostać zniszczony, a my musimy mieć pewność, że Rosja wycofa swoje okręty z Krymu tak daleko, jak to możliwe. Do Ochamczyry [nowy port Rosji w okupowanej Abchazji – red.]? Świetnie! – powiedział Budanow w komentarzu dla agencji Ukrinform.
Pokrywa się to z wypowiedziami Bena Hodgesa, byłego dowódcy US Army w Europie, który nieustannie podkreśla, że Krym jest beczką prochu, która może ponownie wybuchnąć. A fakt, że półwysep jest w rękach rosyjskich okupantów, bezpośrednio wpływa na ukraińską gospodarkę i bezpieczeństwo w dużych miastach mających dostęp do morza, takich jak Odessa i Mikołajów.
Wszystko zależy więc od ochoty polityków do poszukiwania odpowiednich rozwiązań. W końcu z roku na rok Rosja coraz mocniej zakorzenia się na Krymie
Warto przypomnieć, że od początku okupacji na półwysep przeniosły się tysiące rodzin pracowników rosyjskich służb bezpieczeństwa i wojskowych. Dzieci tych ludzi urodziły się i wciąż się rodzą na Krymie, więc jest logiczne, że gdy dorosną, będą twierdzić, że to ich ziemia. A na dowód pokażą swoje paszporty z wpisanym miejscem urodzenia.
Sikorski zaproponował jedną z opcji. Podkreślmy: to była opcja, a nie żądanie czy ultimatum.
– Moglibyśmy przekazać go [Krym – red.] pod mandat ONZ z misją przygotowania uczciwego referendum po zweryfikowaniu, kto jest legalnym mieszkańcem i tak dalej... I moglibyśmy odłożyć to na 20 lat – powiedział.
Powinniśmy mieć plan, co zrobić z tymi byłymi posiadaczami ukraińskich paszportów, którzy szczęśliwie ewakuowali się przez Czonhar [wieś w obwodzie chersońskim leżąca na trasie z Krymu – red.].
I wreszcie – musimy się zastanowić, czy dzieci rosyjskich żołnierzy, którym żony czy matki doradzały, jak gwałcić ukraińskie kobiety, mają prawo mieszkać na Krymie
Niestety, przez lata okupacji nie usłyszeliśmy żadnych sensownych propozycji politycznych, co zrobić z Krymem. A polityka pozyskiwania mieszkańców Krymu dla sprawy ukraińskiej zasiłkami, paszportami i darmową edukacją na ukraińskich uczelniach zawiodła.
Dlatego wizja ponownego obliczenia tych, którzy mają prawo do życia na Krymie i współpraca z ONZ w sprawie Krymu jest bardziej otrzeźwiająca niż pomysł jedzenia gór krymskich medycznymi konopiami indyjskimi. Lub powiesić ogłoszenia o poszukiwaniu nowych przywódców, którzy mogą przyjść i przejąć władzę w swoje ręce po deokupacji.
Prezydent Wołodymyr Zełenski i jego szef biura Andrij Jermak szczerze wierzą, że drugi szczyt pokojowy będzie bardziej udany niż pierwszy.
Jednak żadne spotkania z Rosją i bez niej nie przyniosą pokoju bez rozwiązania problemu krymskiego
W przeciwnym razie będzie to tymczasowa przerwa, w której Rosjanie pomyślą na pewno i co zrobiliśmy źle. Dlaczego musimy lepiej przygotować się na nową wojnę? Aby zająć Kijów i Odessę i sprawić, by jeszcze więcej ludzi pojechało do Polski i Niemiec na zawsze.
Projekt jest współfinansowany przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę” realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji
Ukraińska dziennikarka, konsultant polityczny i medialny. Przez ponad 10 lat pracowała jako felietonistka parlamentarna. Pracuje zarówno z Censor.net, jak i Espresso. Jest autorem popularnych kanałów YouTube Censor.net i Showbiz. Specjalizuje się w polityce, ekonomii i technologiach medialnych.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Trudno to nazwać największym problemem Ukrainy. W świetle (a raczej w ciemności) wydarzeń, które ogarnęły nasz kraj w ciągu ostatnich niemal trzech lat, jest to tylko zwiastun większego problemu. Ale groźny, wysoce łatwopalny zwiastun, który może zmienić bieg historii. Nie, to nie przesada.
Nawet na początku wielkiej inwazji dzikich istniało prawdopodobieństwo porażki. I nawet ta nieprawdopodobna liczba ochotników, którzy chwycili za broń, nie dodawała wiary. Chociaż to, co się działo, było zaskakujące.
Wszyscy za jednego. Tysiące, setki tysięcy zdeterminowanych mężczyzn i kobiet zostawiło wszystko i wróciło z zagranicy, by założyć mundur
W drugim tygodniu wojny mój batalion rozrósł się do rozmiarów brygady. Mieliśmy czternaście kompanii zamiast trzech. W tamtym czasie mrocznego chaosu nikt nie oglądał się na tych, którzy nie dołączyli. Było nas wystarczająco wielu. A wobec braku ustalonego frontu nie było jasne, ilu ludzi potrzeba.
Jednak od ponad roku kwestia mobilizacji jest tak dotkliwa, że boli tych zaangażowanych. Nawiasem mówiąc, ta sprawa dotyczy wszystkich. Nawet tych, którzy myślą, że są wystarczająco daleko od wojny, by ją ignorować.
Jednostki na froncie zostały straszliwie poharatane. Oprócz przewlekłych chorób, wielu żołnierzy ma problemy psychiczne, które są wynikiem ciągłego narażenia na nieludzki stres. Piechota, niczym mydło, wpłukuje się z każdym dniem aż do stanu, gdy nie zostaje już nic. Jednostki strzeleckie, których zadaniem jest strzelać, a nie kopać, i strzelają, i kopią, by mieć jakąkolwiek szansę na wyczołganie się z pola bitwy. To nie są już ci sami chwaccy żołnierze, którzy dwa lata temu wkroczyli do piekła z plecakami pełnymi siły, odwagi i bohaterstwa.
Kontakty, które utrzymuję z moimi towarzyszami broni, potwierdzają moje przypuszczenia: na froncie wojny totalnej żołnierz może wytrzymać do roku. Potem się załamuje i znika
Żołnierz potrzebuje przerwy. By się pozbierać, potrzebuje leczenia, odpoczynku i czasu spędzonego w przyjaznej atmosferze. Trochę lepiej jest z tymi, którzy służą dalej od frontu. Ale po dwóch lub trzech latach odcięcie od cywilnego życia i życie w kleszczach systemu wciąż odbija się na twoim morale. Zobaczyć swoje dzieci, pobyć z bliskimi, odwiedzić groby krewnych, wyspać się i poczuć, że twoje życie należy tylko do ciebie – tylko to może przywrócić cię do życia. Nie 10-15-dniowy urlop, nie 30-dniowe zwolnienie lekarskie, ale pełnoprawny wypoczynek. Przynajmniej przez rok.
Z drugiej strony miasta na tyłach pełne są mężczyzn, z których wielu maniakalnie wypatruje końca wojny. Im szybciej, tym lepiej. Końca wojny – choćby z odciętymi przez Rosję terytoriami, z tysiącami jeńców, z własnym poczuciem winy. Bo im szybciej to się skończy, tym mniej prawdopodobne jest, że zostaną siłą wzięci do armii, by wypełnić swój konstytucyjny obowiązek. Tym mniej prawdopodobne jest, że będą musieli kupować dla siebie kamizelki kuloodporne albo płacić od pięciu do czterdziestu tysięcy dolarów łapówki przemytnikom pomagającym uciec za granicę.
Za granicą też są różni Ukraińcy. Niektórzy z nich również czekają, aż to wszystko jakoś się skończy, aż Ukraina złoży broń, odda dziesiątki tysięcy kilometrów kwadratowych terytorium, zrezygnuje z prawa do wyboru swojej przyszłości i umieści setkę kolaborantów w Radzie Najwyższej, aby uchwalać ustawy pod dyktando Kremla. Nie ma znaczenia, co się stanie, byle tylko to skończyło się jak najszybciej. Żebyśmy mogli wrócić, żebyśmy mogli znowu swobodnie chodzić po naszych miastach i nie bać się, że wpadniemy na chłopaków z TCK [terytorialnego centrum rekrutacji – red.]. Byle tylko nie było wojny.
Nikt nie chce wojny. Wyczerpanie i żal sprowadzają wszystko do prostego pragnienia: pozostawić wojnę historii. Historia jednak powtarza się z niepokojącą częstotliwością
A to, co pozostawimy niewypowiedziane (nieprzedyskutowane), będzie czarnym dziedzictwem dla naszych dzieci i wnuków. Musimy walczyć tak długo, jak długo możemy to robić na korzystnych warunkach. Musimy angażować naszych zachodnich partnerów, szukać dyplomatycznego wsparcia ze strony cywilizowanego świata, utrzymać cały front i pokonać wroga w jego własnym legowisku. Dopóki jesteśmy w stanie to robić – musimy to robić.
Ale czy ci sami ludzie, którzy uratowali kraj w pierwszych miesiącach, którzy przez dwa i pół roku na polach i bagnach Dniepru tracili zdrowie i towarzyszy broni – nadal powinni to robić? Czy to poświęcenie powinno być wyłącznym udziałem tych ochotników, którzy zaciągnęli się w pierwszych miesiącach? Ich dzieci dorosły, ich żony są zmęczone czekaniem, a ich rodzice są starzy.
A oni wciąż są zaprzęgnięci do tego cholernego pługa i ciągną go przez pola przesiąknięte krwią
Proste pytanie brzmi: dlaczego tylko my? A jeśli będziemy to robić – aż do przezroczystej nieważkości, kalectwa lub końca wojny – czy będziemy potem potrafili żyć w tym samym kraju co ci, którzy unikali tej wojny wszelkimi sposobami, dając łapówki, uciekając do sąsiednich państw lub ukrywając się przed mobilizacją jak karaluchy przed słońcem w letni dzień?
Front utrzyma się tak długo, jak długo utrzyma go żołnierz łamany przez ekstremalną presję. Jak długo ten żołnierz będzie jeszcze w stanie walczyć? I co będzie dalej? Co się stanie z wojną? Rozpuści się? Nie, nie rozpuści się, nie zniknie, bo to nie jest opryszczka.
Ukraina ma wystarczające zasoby mobilizacyjne, by nie tylko uzupełnić szeregi sił obronnych, ale także w pełni zastąpić przynajmniej tych, którzy weszli do tego piekła jako pierwsi. Wygląda jednak na to, że państwo nie jest w stanie wziąć się w garść i powiedzieć swoim obywatelom na tyłach, że teraz ich kolej chwycić za pług. Że nadszedł czas na zmianę.
Nadszedł czas, aby grać według uczciwych zasad, w których nie ma miejsca na flirtowanie z elektoratem
Czy tak się stanie? Nie wierzę. Bo niemal codziennie słyszę, że demobilizacja jest niemożliwa. Nie ma odpoczynku. Nie ma wytchnienia. Nie ma zastępstwa. Nie ma nikogo, kto mógłby ich zastąpić. Ci, którzy zostali na tyłach, są cennymi pracownikami w gospodarce. Bariści i listonosze nie urodzili się do wojny. A w wioskach ci, którzy się do niej urodzili, zostali już zgarnięci.
Dystopijna rzeczywistość jako podstawa waszej przyszłości. Tyle że wcale nie jest pewne, że będziecie mieli taką przyszłość. Chociaż – być może my wam podziękujemy. Nie wszystkim. Tylko tym, którym się uda przeżyć.
A kiedy ci, którym się uda, wrócą, będą musieli żyć obok tych, którzy uciekli od swoich obowiązków. Obok kobiet, które ukrywały swoich mężów przed wojną. Obok urzędników, którzy w tym ukrywaniu pomagali, obok lekarzy, którzy stawiali fałszywe diagnozy, obok kierowców, którzy przemycali zdrowych mężczyzn w wieku poborowym przez granice jak papierosy. Obok całej tej armii ludzi, którzy uniemożliwili nam uratowanie kraju i niszczyli go od środka, jak nowotwór.
Będą musieli żyć obok nich. Chodzić do tych samych lekarzy i urzędników, koegzystować z tą armią zdrajców, słuchać frazy: „To nie my was tam wysłaliśmy”. Wszystko to przeobrazi się w społeczne bagno, przedłużającą się i wyczerpującą walkę między tymi, którzy bronili i podtrzymywali wolność, a tymi, którzy do ostatniej chwili odwracali od wojny wzrok.
Bo ci, którzy nie widzieli wojny, nie zrozumieją tych, którzy ją widzieli. Nigdy
Całe to bagno pojawi się jednak dopiero wtedy, gdy nadejdzie to długo oczekiwane „powojnie”. Bo jeśli ci, którzy mogą przyjść z pomocą, nie przyjdą, może być inaczej. Bo wszędzie tam, gdzie dotrze rosyjska artyleria, czołgi i karne oddziały rosyjskich służb specjalnych – będzie krwawa wojna.
Na razie się trzymamy. Wolontariusze, aktywiści, dyplomaci, ratownicy – i oczywiście żołnierze. Musimy tylko pamiętać, że żołnierz doprowadzony do rozpaczy jest złym żołnierzem. Widziałem, jak najsilniejsi opadają z sił, dodatkowo zniechęceni tym, że na wojnie nie ma sprawiedliwości.
Nie. Sprawiedliwość istnieje, tyle że nie dla wszystkich.
Abstrahując od wszystkich napięć między naszymi krajami, trzeba przyznać, Ukraina desperacko potrzebuje pomocy Polski w odparciu inwazji Kremla. Pozostaje jednak pytanie, jak najlepiej sformułować prośbę o pomoc dla ukraińskiego wojska, by zamiast prowadzić dyskusje, można było popchnąć sprawy naprzód.
Istotna stała się na przykład kwestia przekazania Siłom Zbrojnym Ukrainy samolotów MiG-29, które wciąż znajdują się w posiadaniu polskich sił powietrznych. Nasi obrońcy potrzebują tych myśliwców „na wczoraj”, ale Polska jest gotowa dać je w najlepszym razie „pojutrze” – i ma argumenty. W rezultacie sprawa utknęła w martwym punkcie.
Jestem jednak przekonany, że jeśli przeanalizujemy tę kwestię bardziej szczegółowo i zdefiniujemy motywy i interesy obu siostrzanych krajów, będziemy w stanie szybciej znaleźć najlepsze rozwiązanie.
Dlaczego Ukraina potrzebuje polskich myśliwców MiG-29?
Jeśli założymy, że odpowiedź na to pytanie jest oczywista, spowolni to tylko komunikację ze stroną polską na wszystkich poziomach w sprawie przekazywania samolotów. Porozmawiajmy więc bardziej szczegółowo. Zwłaszcza że obraz jest bardziej skomplikowany niż stwierdzenie: „To samoloty byłego Układu Warszawskiego, dla których mamy pilotów i infrastrukturę”.
Zacznijmy od tego, że choć Ukraina dostaje już F-16 i ma perspektywy otrzymania innych zachodnich samolotów bojowych, wydaje się, że maszyny z czasów radzieckich będą musiały być używane aż do całkowitego wyczerpania ich użyteczności. W ciągu najbliższych pięciu lat nasz kraj powinien otrzymać do 90 sztuk F-16, podczas gdy potrzebuje ich 128.
To oznacza, że niedobór nowoczesnych samolotów będzie musiał zostać uzupełniony przez samoloty poradzieckie, które są jeszcze do dyspozycji
Co więcej, istnieją powody, by sądzić, że nawet strategiczne plany Stanów Zjednoczonych i innych partnerów w zakresie długoterminowego wsparcia obronnego dla Ukrainy zawierają klauzulę, w myśl której nasi lotnicy będą musieli używać radzieckich MiGów i Suchojów jeszcze przez długi czas.
Powodem, by tak mniemać, jest wypowiedź Lloyda Austina podczas cyklicznego spotkania w formacie Ramstein we wrześniu 2024 r. Szef Pentagonu powiedział wtedy, że Ukraina wraz ze Stanami Zjednoczonymi i niektórymi europejskimi firmami pracuje nad zamiennikiem pocisków powietrze-powietrze R-27, używanych przez MiGi-29 i Su-27 (i że mówi się też o pracach nad zamiennikiem rakietowych systemów S-300). Gdyby zakładano, że koniec historii radzieckich samolotów w ukraińskim lotnictwie jest bliski, Austin nie wspominałby o zamiennikach R-27.
Zwykle mówimy o myśliwcach MiG-29 jako o narzędziu obrony powietrznej, które może działać przeciwko wrogim pociskom manewrującym i dronom Shahed, pozostając głęboko wewnątrz terytorium Ukrainy. Ale praktyka pozwoliła ujawnić jeszcze jedną ważną rolę tego typu samolotów: „latającej artylerii” wyposażonej w kierowane bomby lotnicze (KAB) z USA i Francji, które mogą być zrzucane z odległości do 40 kilometrów od celu. Odpowiada to maksymalnemu zasięgowi najlepszych systemów artyleryjskich o kalibrze 155 mm, takich jak polski Krab.
Z uwagi na obiektywne problemy z pozyskiwaniem i produkcją pocisków dla Sił Zbrojnych Ukrainy, MiG-29 jako „latająca artyleria” stałby się szczególnie istotną bronią.
A dlaczego powinniśmy prosić o te myśliwce Polskę? Bo to obecnie jedyny kraj w cywilizowanym świecie, który ma je sprawne.
Dlaczego Polska nie może szybko dostarczyć MiGów?
Na pierwszy rzut oka odpowiedź wydaje się oczywista. Polska musi poczekać albo na dostawę zamówionych F-35 z USA, albo na wsparcie innych krajów europejskich w patrolowaniu swojego nieba. I dopóki do tego nie dojdzie, nie może przekazać swoich MiGów-29 ukraińskiemu wojsku. Ale nawet to jest obrazem zbyt uproszczonym, który nie pozwala nam w pełni zrozumieć motywów Polski w tej sprawie.
Zacznijmy od policzenia, ile MiGów-29 trafiło już z Polski do Ukrainy. Oficjalnie mówi się o 14 zdolnych do walki samolotach przekazanych na początku 2023 roku. Przy okazji warto przywołać informacje z książki „Polska w stanie wojny” Zbigniewa Parafianowicza, zgodnie z którymi na początku pełnej inwazji Ukraina mogła otrzymać jeszcze kilkanaście zdemontowanych samolotów tego typu, które mogłyby zostać wykorzystane jako „dawcy części zamiennych” lub przywrócone do stanu gotowości bojowej.
Obecnie polskie Siły Powietrzne mają już tylko 14 samolotów MiG-29. A fakt, że Polska nie posiada już żadnych „dodatkowych” samolotów, powoduje, że jej armia jest nadal zmuszona do używania nawet Su-22 (11 jednostek), które są wysłużone i technicznie przestarzałe.
Aby zastąpić MiGi-29 przekazane Ukrainie, Polska kupiła 12 samolotów szkolno-bojowych FA-50 od Korei Południowej
Jednak dalsze pozyskiwanie tego typu samolotów przez Polaków może być utrudnione przez bariery finansowe, technologiczne i inne.
Prawie wszystkie kraje zachodnie mają samoloty bojowe przydzielone do różnych misji w ramach NATO, więc teraz pojawia się problem rozmieszczenia misji „policji powietrznej” osobno dla Polski.
Skoro oficjalna Warszawa przyłączy się do zestrzeliwania rosyjskich rakiet i Shahedów na niebie nad Ukrainą, to tym bardziej będzie potrzebowała MiGów-29 będących jeszcze na stanie jej Sił Powietrznych.
Jakie jest rozwiązanie?
O ukraińsko-polskim legionie lotniczym, mającym wykorzystywać myśliwce MiG-29, nikt publicznie jeszcze nie mówi. Ale dlaczego nie zaproponować właśnie takiego rozwiązania? Utworzenie wspólnej jednostki lotnictwa bojowego mogłoby być interesującym precedensem dla struktur NATO, nie wspominając już o wzajemnym zaspokajaniu potrzeb przez Ukrainę i Polskę w zakresie obrony powietrznej.
Opcją umiarkowaną byłoby poproszenie Polski o wydzierżawienie MiGów-29, w zamian za ich przystosowanie do przenoszenia zachodnich KAB-ów i „następczyń” rakiet powietrze-powietrze R-27.
Współpraca wojskowo-techniczna zawsze poprawia stosunki między współpracującymi krajami
Ale jeśli obie powyższe opcje wydają się zbyt śmiałe, warto wspomnieć o czymś jeszcze. Otóż jeszcze w latach 80., kiedy upadek sowieckiego „więzienia narodów” nie był rozważany nawet jako hipoteza, Jerzy Giedroyc położył podwaliny pod porozumienie między Ukrainą a Polską. A to prowadzi nas do prostego wniosku: skoro mamy szczęście stać na ramionach tytanów, musimy teraz podjąć decyzje, które stworzą fundament wzajemnych relacji na kilka następnych dekad. Nawet jeśli jest to tylko „punktowa” kwestia MiGów-29, których Ukraina potrzebuje, a które Polska już ma.
Maria Górska: Podczas wizyty w Stanach Zjednoczonych prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski przedstawił sojusznikom „Plan zwycięstwa”, który w skrócie można opisać tak: więcej broni i zgoda na uderzanie w głąb Rosji bronią dalekiego zasięgu – plus zaproszenie Ukrainy do NATO. Co Pan sądzi o wykonalności tego planu? Jak szybko można by go wdrożyć?
Paweł Kowal: Końcówka kadencji Joe Bidena to szczególny moment. Czy prezydent Zełenski będzie w stanie coś osiągnąć w tym okresie? To czas, kiedy o amerykańskim prezydencie mówi się, że jest „kulawą kaczką” – oczywiście w sensie przenośnym. Chodzi o to, że Biden nie jest już w stanie podejmować długofalowych decyzji, nie czuje poparcia społecznego.
Jednak właśnie w tym momencie jest też otwarty na pewne decyzje, bo nie chodzi już o kolejne wybory, nie jest już kandydatem.
Lokator Białego Domu może sobie teraz pozwolić na więcej, ponieważ jego decyzje nie będą miały szczególnego wpływu na opinię publiczną, jeśli nagle okazałyby się kontrowersyjne
Czy na to pójdzie? Nie wiem. Chciałbym, żeby takie decyzje były podejmowane przede wszystkim w odniesieniu do możliwości użycia broni dalekiego zasięgu, żeby Ukraińcy nie mieli tu przed sobą sztucznych przeszkód. Jeśli chodzi o NATO, to stanowisko Polski jest jasne: rozszerzenie jest dobre dla zakończenia wojny. Rosjanie rozumieją tylko taki język. Być może jednym z impulsów prowadzących do obecnej wojny było to, co się stało na szczycie NATO w Bukareszcie w 2008 roku [Niemcy i Francja zablokowały wtedy przedstawienie Ukrainie i Gruzji planu działań na rzecz członkostwa w NATO, obawiając się reakcji Rosji – red.]. Popełniono historyczny błąd. Teraz sytuacja jest podobna. Prezydent Biden kończy kadencję, a Sojusz Północnoatlantycki nie zachowuje się wystarczająco zdecydowanie. Ekspansja NATO jest w interesie Polski. Zobaczymy, czy prezydent Zełenski potrafi dobrze wykorzystać ten okres wyborczy.
Wśród ważnych decyzji, które zostały podjęte, jest przyznanie Ukrainie prawie 8 miliardów dolarów na obronność. Czy właśnie tego się spodziewaliśmy? I czy tych pieniędzy wystarczy do czasu ewentualnej następnej pomocy?
Wsparcie finansowe 8 miliardami dolarów pokazuje, że administracja USA ma wolę kontynuowania pomocy. Z drugiej strony, spotkanie prezydenta Zełenskiego z Trumpem sugeruje, że prezydent Zełenski próbuje zabezpieczyć politykę bezpieczeństwa USA w Europie Środkowej, w tym w Ukrainie, grając na dwóch fortepianach jednocześnie. Trump, a zwłaszcza J.D. Vance, jego potencjalny zastępca...
...nie spodobał im się wywiad Wołodymyra Zełenskiego dla „The New Yorker” [ukraiński prezydent powiedział, że Trump nie wie, jak zakończyć wojnę, a pomysł J.D. Vance'a, by zakończyć ją kosztem Ukrainy, jest nie do przyjęcia – red.].
Nie o to chodzi. Oczywiście, wywiad im się nie spodobał, ale ich podejście do zakończenia wojny jest po prostu niebezpieczne. Mają skłonność do kierowania się zasadą „ziemia za pokój”. W przypadku Rosji ta zasada nigdy nie zadziała. Gdybym mógł coś powiedzieć byłemu prezydentowi Trumpowi i jego potencjalnemu zastępcy, J.D. Vance'owi, powiedziałbym, że ziemia za pokój w przypadku Rosji będzie jedynie zachętą do kolejnego ataku, więc nie warto iść w tym kierunku.
Jest tu jeszcze jeden aspekt. Kamala Harris odwołuje się w tej kampanii do Polaków, bo Polacy żyjący w Ameryce są ważną społecznością, a w Pensylwanii – kluczową grupą wyborców
Losy wyborów mogą się rozstrzygnąć w tym stanie, w którym zresztą są też wyborcy ukraińscy
800 tysięcy Polaków i 150 tysięcy Ukraińców – wspominał o nich podczas swojej wizyty prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski. Co wiadomo o preferencjach politycznych tych ludzi? Jak mogą głosować i jak ważny jest ich głos i wpływ?
Mogę powiedzieć więcej o polskich wyborcach, ponieważ widzę, jak głosują w naszych wyborach. Kilka aspektów tej sprawy zdaje się sugerować, że gra jest warta świeczki. Obecnie poparcie dla obojga kandydatów dzieli się mniej więcej na pół. Ale w Pensylwanii zdecyduje 1%, a może pół procenta, czy nawet kilka głosów, które zmienią obraz w całym stanie. Dlatego moim zdaniem walka o głosy polskie i ukraińskie ma sens, choć to bardzo delikatna gra. Amerykanie nie lubią, gdy ktoś w ich polityce jest nadmiernie aktywny i próbuje wpływać na sytuację wewnętrzną. Trzeba więc działać bardzo ostrożnie. Wielu ekspertów dobrze znających Amerykę, Ukrainę i Polskę, z którymi spotkałem się w ostatnich dniach, mówi mi, że warto podjąć ten wysiłek – ale musimy to robić mądrze. Możemy mówić o apelach ludzi wpływowych, autorytetów moralnych – o swego rodzaju miękkim wpływie.
Po spotkaniu z Wołodymyrem Zełenskim Kamala Harris poparła „Plan zwycięstwa” dla Ukrainy, a jej stanowisko jest wyraźnie proukraińskie. Jak ważne jest to teraz?
Powiedziałbym, że ta wojna nauczyła nas – niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z Demokratami, czy Republikanami – ciągłego prezentowania naszych argumentów i wywierania presji. Ameryka jest daleko, więc potrzebna jest pewna presja zarówno na polityków republikańskich, jak demokratycznych. Bo często zdarzało się, że ci, którzy początkowo wydawali się niezwykle trudnymi partnerami, jak Mike Johnson [republikański spiker Izby Reprezentantów – red.], nagle zmieniali swoje stanowisko i akceptowali niektóre argumenty. Mądrą polityką jest odwoływanie się zarówno do Republikanów, jak Demokratów, ponieważ mogą się zdarzyć najbardziej nieoczekiwane rzeczy. Wybory są w toku.
Sam jestem politykiem i wiem, że w kampanii wyborczej pada wiele słów, ale potem politycy muszą dotrzymać obietnic. Musisz być przygotowany na różne opcje
W swoich ostatnich przemówieniach do wyborców Donald Trump nazwał Ukrainę „zrujnowanym krajem, w którym nie ma ani jednego żołnierza”, a prezydenta Zełenskiego „najlepszym sprzedawcą w historii”, który dokonuje „brudnych małych ataków” na „ulubionego prezydenta Ameryki” – czyli samego Trumpa. Skąd Trump ma tak sprzeczne poglądy na temat Ukrainy?
Jest po prostu niedoinformowany i nadmiernie skoncentrowany na sobie. Wszystkie te wypowiedzi, o ile mamy je analizować, kryją w sobie coś, z czego prezydent Zełenski powinien być zadowolony. Jeśli ktoś jest biznesmenem takim jak Trump i mówi o kimś: „najlepszy sprzedawca w historii”, to jest to niemal komplement. Oznacza to, że były prezydent docenia niektóre talenty Zełenskiego, choć nie ma prawdziwych informacji o sytuacji w Ukrainie.
Oczywiście, z jednej strony to źle. Ale jeśli zinterpretujemy to pozytywnie, być może jego stanowisko zmieni się, gdy będzie miał dostęp do faktów i ktoś wyjaśni mu, jaka jest sytuacja.
Podczas swojej wizyty w USA prezydent Ukrainy odwiedził zakład zbrojeniowy w Pensylwanii. Co Pan sądzi o skandalu, który wybuchł w związku z tym? Przypomnijmy, że Mike Johnson zażądał dymisji Oksany Markarowej, ambasadorki Ukrainy w Waszyngtonie, bo zaprosiła na to spotkanie przedstawicieli Partii Demokratycznej, a Republikanów nie.
To problem Republikanów. Bo co tu się kryje w tle? Musimy zrozumieć Amerykę. Chodzi o miejsca pracy, o zyski. Nagle okazało się, że wspieranie Ukrainy amunicją oznacza nowe miejsca pracy w Pensylwanii. Co więc tak zdenerwowało Mike’a Johnsona? To, że prezydent Zełenski jedzie do Pensylwanii i sprytnie daje do zrozumienia: „Och, produkujecie tutaj broń dla Ukrainy, więc może warto zachować te miejsca pracy?”. To potężny argument. Wszyscy w USA są teraz bardzo skoncentrowani na kilku stanach – Pensylwanii, Karolinie Północnej, Nevadzie, Arizonie, Pasie Rdzy – w których rozstrzygną się losy wyborów.
Niektórzy eksperci nazwali wizytę Zełenskiego w USA błędem, ponieważ odbyła się w trakcie kampanii wyborczej. Rzeczywiście, wywołała prawdziwą burzę, ale z drugiej strony Ukraina nie ma innego wyjścia: musi pukać do każdych drzwi, a każdy moment jest właściwy, by chronić demokrację w Ukrainie i na świecie. Jaki będzie tego efekt?
Działamy w jeden sposób w normalnych czasach, a w inny w czasach wojny – ponieważ wtedy stawką jest wszystko
Musimy działać bardziej niekonwencjonalnie. Zastanawiam się nad sytuacją, gdyby na przykład do USA przyjechał polski prezydent i bardziej aktywnie zaangażował się w amerykańską kampanię. Powiedziałbym, że byłoby to niewłaściwe. Ale znaczna część terytorium Ukrainy jest tymczasowo okupowana przez Rosję, a walka trwa. Dyplomatyczna brawura Zełenskiego ma więc sens.
Czego możemy się spodziewać po tej wizycie? I czy spotkanie Zełenskiego z Trumpem wpłynie na stanowisko tego ostatniego w sprawie Ukrainy? Dla przypomnienia: Trump powiedział, że USA powinny wycofać się z wojny w Ukrainie.
Za bardzo wsłuchujemy się w każde słowo Trumpa. Te wypowiedzi są dość niejasne. Trump mówi o wszystkim poza Stanami Zjednoczonymi bardzo ogólnie, jego język i sposób komunikacji są niezwykle proste – także w odniesieniu do wewnętrznych kwestii amerykańskich. Nie ma sensu analizować wszystkich tych tez. Trump po prostu niewiele wie o Ukrainie. Mówi, że zakończy wojnę, bo zakończenie wojny jest dobre dla każdego wyborcy. Wszyscy to rozumieją. Ale za tymi wypowiedziami nie stoją żadne strategiczne punkty. One znajdują się gdzie indziej.
Prawdziwą politykę Trumpa poznamy dopiero wtedy, gdy wygra wybory, a do tego czasu musimy traktować jego słowa jako oświadczenia na wiecach, gdzie kwestie międzynarodowe odgrywają minimalną rolę
W odpowiedzi na dyskusję o zwiększeniu zdolności Ukrainy do przeprowadzania ataków dalekiego zasięgu na Rosję Putin postanowił rozszerzyć listę warunków użycia rosyjskich sił jądrowych. Co Pan o tym sądzi?
Putin jest przerażający, ale należy go traktować poważnie, ponieważ ma realne narzędzia. Te groźby to nie żart. Putin zawsze wykazał się determinacją i konsekwencją, lecz nie powinniśmy się go bać.
Będzie wiele problemów – i politycy o tym wiedzą. Dlatego nie chcą całkowitego upadku Rosji, także poprzez uzbrojenie Ukrainy i silną presję sankcji. Rosja była, jest i będzie krajem terrorystycznym – trzeba to brać pod uwagę w każdym scenariuszu. Aby zminimalizować jej wpływy i destrukcyjne działania, potrzebujemy solidnych planów, wielkich koalicji i czasu (którego nie mamy). W tym artykule nasz partner, niezależny projekt medialny Zaborona, wyjaśnia ryzyko i konsekwencje ewentualnej defederalizacji Rosji.
W jakich okolicznościach mogłoby do dojść do rozpadu Federacji Rosyjskiej
Wojna Rosji z Ukrainą i bezprecedensowe zachodnie sankcje wywierają presję na rosyjską rzeczywistość. Zachód ma nadzieję, że dyktatura upadnie, a jej miejsce zajmą siły demokratyczne – co byłoby bezstresową transformacją władzy zarówno dla Rosji, jak dla świata. Pozwoliłoby to bowiem uniknąć takich konsekwencji jak dezintegracja, całkowity upadek państwa – i mieć Rosję, z którą można negocjować i współpracować.
– Widzimy jednak, że w Rosji może być inaczej. Na przykład bunt Prigożyna, przywódcy Grupy Wagnera, pokazał, że dramatyczne zmiany mogą nastąpić w każdej chwili – i nawet sam reżim nie może zagwarantować sobie długiego istnienia – mówi dr Stanisław Żelichowski, ekspert od spraw międzynarodowych.
Sugeruje on, że w efekcie niektóre elity mogą zostać zastąpione przez inne o tym samym paradygmacie politycznym – lub nieco odmiennych poglądach. Mogą one na przykład chcieć zaprzestania działań wojennych, negocjować z Zachodem lub szukać kompromisów. Ale zdaniem Żelichowskiego musimy zdać sobie sprawę z tego, że zasadnicza oś polityczna może zostać utrzymana, a nawet wzmocniona.
„Putina nie zastąpi Thomas Jefferson – napisał prawie dwa lata temu Luke Coffey, starszy pracownik naukowy w Centrum Europy i Eurazji. – Osoba, która go zastąpi, będzie równie nacjonalistyczna i autorytarna. Zachodni decydenci powinni porzucić nadzieję na pojawienie się umiarkowanego rosyjskiego przywódcy, który będzie chciał pokoju z sąsiadami i reform w kraju”.
Rozpad Rosji byłby możliwy pod warunkiem nałożenia jeszcze poważniejszych sankcji lub z powodów, które osłabiłyby ją od wewnątrz. Nastąpiłaby wówczas dekoncentracja władzy i całego pionu państwowego. Każdy z podmiotów wchodzących w skład Federacji Rosyjskiej mógłby wtedy pójść swoją drogą.
– Jest to bardziej prawdopodobne po porażce Rosji w wojnie [w Ukrainie – red.]. Wtedy Putinowi byłoby naprawdę trudno wytłumaczyć zarówno utratę ludzi na froncie, jak kwestie ekonomiczne – argumentuje Żelechowski. – Te czynniki zbiegłyby się w jednym punkcie i pojawiłoby się zagrożenie zarówno od wewnątrz, jak na poziomie zamieszkujących tam narodowości. Wtedy moglibyśmy mówić o rozpadzie Rosji.
<frame>Moskwa stała się Rosją pod koniec XVII wieku, po zajęciu terytoriów na lewym brzegu Dniepru. Po tym nastąpiło zniszczenie Siczy Zaporoskiej za pomocą ekspedycji karnych. 22 października 1721 r. Piotr Wielki ogłosił Królestwo Moskiewskie „Imperium Rosyjskim”, a Moskali „Rosjanami”. <frame>
Jarosław Żaliło, zastępca dyrektora Ukraińskiego Narodowego Instytutu Studiów Strategicznych, sugeruje rozważenie umiarkowanego scenariusza, który uwzględniałby kryzys i upadek rosyjskiego rządu centralnego, ale jednocześnie istnienie podmiotów, które mogłyby organizować działania na rosyjskich terytoriach.
– Faktem jest, że jeśli mówimy o czymś destrukcyjnym i początku kompletnego chaosu, byłby to szok dla globalnej polityki i gospodarki. Mogą też pojawić się bardzo poważne zagrożenia związane z uchodźcami, bezpieczeństwem granic sąsiednich krajów i kwestiami humanitarnymi. Globalna społeczność będzie starała się uniknąć tej opcji – przewiduje ekonomista.
Secesja drogą naturalną
Federacja Rosyjska jest największym krajem na świecie pod względem terytorium, ale 60% jej powierzchni pokrywa wieczna zmarzlina. Oznacza to, że populacja jest nierównomiernie rozłożona. Oficjalne dane dotyczące liczby mieszkańców pochodzą z 2015 r. (142 mln), a dane rzeczywiste są nieznane.
Obecnie Federacja Rosyjska składa się z 83 podmiotów, z których wiele ma obywateli o wspólnej kulturze, historii i języku, różniących się od słowiańskiej populacji Rosji.
19 z tych podmiotów to republiki. W przeciwieństwie do krajów i obwodów, są one formą państwowości określonego narodu (narodów) w ramach Rosji i przyjmują własne konstytucje, mają też prawo do określania swoich języków urzędowych.
Nikt nie wie na pewno, na jakie części rozpadnie się Federacja Rosyjska, zaznacza Maksym Majrow, analityk z Ukraińskiego Centrum Komunikacji Strategicznej i Bezpieczeństwa Informacji. Pierwszymi kandydatkami do secesji są republiki narodowe, takie jak Czeczenia czy Buriacja.
– Republiki narodowe mogą stać się nowymi państwami z własnymi tytularnymi grupami etnicznymi. Oczywiście potencjał państwotwórczy tych republik nie jest taki sam: niektóre mają małe terytorium, inne – niedogodne położenie geograficzne, a jeszcze inne mają zbyt wiele „nienazwanych” grup etnicznych w populacji, głównie Rosjan. Te z nich, które będą w stanie przezwyciężyć problemy, mają szansę na niepodległość – uważa ekspert.
<frame>Istnieje jednak pewien niuans: terytoria republik narodowych i ich ludność stanowią stosunkowo niewielką część obecnej Federacji Rosyjskiej. Według Majorowa ich separacja nie będzie wyglądać jak całkowity rozpad, jak to było w przypadku ZSRR czy Austro-Węgier. <frame>
– Nie należy jednak lekceważyć regionalizmu – terytoriów, na których formalnie obecna jest rosyjska większość etniczna, ale gdzie ze względu na cechy historyczne, geograficzne i kulturowe istnieje silne pragnienie suwerenności – zauważa analityk. – Pod pewnymi warunkami mogą one również stać się odrębnymi państwami, a to już zwiększa szanse na zaistnienie stanu, który moglibyśmy nazwać dezintegracją.
Zachodni eksperci są ostrożni w komentowaniu wydarzeń, które nie mają podstaw naukowych lub jeszcze nie miały miejsca. Dlatego w otwartych źródłach istnieje tylko kilka założeń dotyczących możliwych odrębnych państw, które mogłyby powstać w wyniku rozpadu Federacji Rosyjskiej. Opierając się jednak na danych etnicznych i historycznych, a także na opiniach ekspertów, pozwolimy sobie zwizualizować wyimaginowaną mapę separacji niektórych podmiotów.
Według Stanisława Żelichowskiego Kaukaz Północny może być miejscem najgorętszym, ponieważ jest domem dla wielu narodów.
– Mieszkańcy Iczkerii próbowali już oderwać się od Federacji Rosyjskiej. Wraz z obaleniem reżimu Putina upadnie również lokalny reżim Kadyrowa i rozpoczną się ruchy na rzecz niepodległości. Trudno powiedzieć, czy te małe narody będą w stanie ją zdobyć, chociaż zachowały swoje cechy narodowe – język, religię, tradycje – w stopniu największym ze wszystkich narodów Rosji. To stanowiłoby podstawę państwowości – argumentuje ekspert.
Jego zdaniem Tatarstan może być kolejnym po Iczkerii państwem chętnym do secesji, ponieważ ma zasoby (ropa naftowa) i dość duże terytorium. Oficjalnym językiem tej republiki jest tatarski, drugi najczęściej używany język w Rosji (oficjalnie 5 milionów użytkowników). Należy on do języków turkijskich, które obejmują również turecki, krymskotatarski, kazachski, azerski, uzbecki, tuwiński i turkmeński.
We wrześniu 2024 r. członkowie Organizacji Państw Turkijskich uzgodził uzgodnili przejście na 34-literowy wspólny alfabet łaciński. Podstawą był alfabet turecki, do którego dodano litery charakterystyczne dla innych języków. Do tej pory do unifikacji alfabetu przyłączyły się Azerbejdżan, Kirgistan, Kazachstan, Uzbekistan i Turcja, inicjatorka konwergencji turkijskiej. W Tatarstanie wiadomość to tym przyjęto z zazdrością, a lokalny orientalista Azat Achunow nazwał tę kwestię „historyczną traumą”. W latach 90. ruchy narodowe dążyły bowiem do przejścia na alfabet łaciński, ale rząd federalny za pośrednictwem Sądu Konstytucyjnego im tego zakazał.
– W ostatnich dziesięcioleciach w Tatarstanie powszechna była rusyfikacja, a wiele osób nie mówi po tatarsku, co stanowi problem. To samo dotyczy Republiki Sacha [Jakucja – red.] i innych: istnieją ogromne terytoria, ale nie wiadomo, czy będą w stanie samodzielnie utworzyć państwo – mówi Żelichowski.
Konsekwencje i ryzyko
Globalna społeczność będzie starała się uniknąć chaotycznego upadku Federacji Rosyjskiej, ponieważ byłby to potężny wstrząs dla światowej gospodarki i polityki.
Jarosław Żaliło sugeruje rozważenie umiarkowanego scenariusza – czyli pojawienia się kryzysu i upadek centralnego rządu Rosji, ale jednocześnie istnienie podmiotów, które mogą organizować działalność na terytoriach obecnej Federacji Rosyjskiej.
– Upadek powinien generować minimum globalnych zagrożeń, przede wszystkim z powodu użycia broni jądrowej. To nie będzie miało bezpośredniego wpływu na gospodarkę, ale może mieć wpływ na wzrost niepokoju, pogorszenie nastrojów konsumenckich i inwestycyjnych oraz gwałtowny wzrost wydatków na obronność w krajach sąsiadujących z Rosją i należących do NATO – mówi ekspert.
Bezpieczeństwo żywnościowe
Druga kwestia ma charakter ekonomiczny. Rosja jest dostawcą gazu ziemnego i ropy naftowej na rynki energetyczne – i nawet kraje UE nadal importują jej gaz.
– Jeśli jakieś destrukcyjne procesy doprowadzą do zakończenia tych dostaw, będą poszukiwane alternatywne opcje dostaw – wyjaśnia Żaliło. – Fakt, że zależność Europy od rosyjskiego gazu zmniejszyła się, oznacza, że ryzyko to będzie coraz mniejsze.
Obecność Rosji na globalnym rynku żywności jest znacząca i nie słabnie, pomimo sankcji. Obejmuje ona dostawy zbóż do Afryki, Azji i na Bliski Wschód.
Co ciekawe, zaledwie sześć regionów gospodarczych dostarcza prawie całą rosyjską pszenicę, a połowa z nich znajduje się w pobliżu obszaru, na którym armia rosyjska toczy zacięte walki. Północny Kaukaz, region Czarnoziemu, region Wołgi, Ural i Zachodnia Syberia to regiony z nadwyżką pszenicy – podczas gdy region Centralny i Moskwa są deficytowe.
– Mogą wystąpić znaczne zagrożenia dla dostaw żywności, dlatego będziemy musieli szukać alternatywnych dostawców. Ukraina może przyjąć taką rolę – uważa Żaliło.
Polityka i uchodźcy
Dominik Gąsiorowski, ekspert ds. przeciwdziałania rosyjskiej dezinformacji w Polsce, jest bardzo ostrożny w kwestii upadku Rosji. Według niego można się tylko domyślać, że sanie się to okazją dla innych państw do interwencji w politykę europejską lub globalną.
– Być może Chiny lub Iran spróbują wykorzystać sytuację, co doprowadzi do konfrontacji ze Stanami Zjednoczonymi lub Europą. Jest też kwestia tego, jak będą traktowani uchodźcy z Federacji Rosyjskiej – zauważa. – Po wojnie w Ukrainie Polska będzie bardzo niechętnie przyjmować rdzennych etnicznych Rosjan, nawet w przypadku katastrofy humanitarnej. Sytuację można porównać tylko do tego, co stało się w Iraku i Syrii. Stany Zjednoczone obawiały się, co będzie po upadku reżimu Saddama Husajna.
Mychajło Strelnikow, inicjator zbudowania w Warszawie Muzeum Zwycięstwa nad Despotyzmem, uważa jednak, że nie należy spodziewać się dużej fali emigracji. W końcu 90% Rosjan jest nieaktywnych zawodowo.
– Upadek Rosji nie będzie tak naznaczony migracją jak upadek ZSRR, kiedy powstanie samowystarczalnych republik doprowadziło do migracji do Europy i Stanów Zjednoczonych – mówi. – Kilka milionów tych, którzy chcieli opuścić Rosję, już wyjechało – przed rozpoczęciem wojny, wraz z rozpoczęciem inwazji na pełną skalę, a potem wraz z mobilizacją. I nie spowodowało to żadnego chaosu w Europie.
Mówiąc o możliwych systemach zarządzania po nowych podmiotach, amerykański politolog Janusz Bugajski, autor książki „Niewypłacalne państwo. Instrukcja rozczłonkowania Rosji”, podkreśla:
– [Po upadku Związku Radzieckiego] kraje bałtyckie zbudowały demokrację, Białoruś, Kazachstan i Uzbekistan zbudowały państwa autorytarne, a Ukraina potrzebowała trochę czasu, aby do demokracji dojść. Z Rosji wyłonią się różne państwa o różnych systemach.
Broń jądrowa: zagrożenie nie zniknie
Koniec państwowości tworzy próżnię władzy, którą ktoś może chcieć wypełnić. Najczęściej są to państwa sąsiednie.
– Jak pokazała wojna w Syrii, takich sił może być wiele, a niestabilność może trwać w nieskończoność. W przypadku Rosji trzeba też pamiętać o jej arsenale nuklearnym – ostrzega Dominik Gąsiorowski.
Kwestia nuklearna to wielkie ryzyko. Może ono jednak nie być aż tak poważne, jak w przypadku Związku Radzieckiego. Wówczas poza granicami radzieckiej Rosji rozmieszczonych było prawie 7 tysięcy głowic. W latach 70. Związek Radziecki był opisywany jako „Górna Wolta z rakietami”, a w 2010 roku Rosja – jako „stacja benzynowa z bronią jądrową”. Czy stanie się atomową Somalią?
„Obecnie, z wyjątkiem baz marynarki wojennej, siły nuklearne kraju znajdują się głównie w centrum Federacji, na południu i wzdłuż głównych szlaków komunikacyjnych – zauważa Bruno Tertreuil, starszy badacz w Institute Montaigne. – Chociaż czasami są one zbyt blisko granic, by nie budzić poważnych obaw o ich los w przypadku poważnych zaburzeń”.
<frame>Dzisiejsza Rosja regularnie grozi bronią nuklearną. Według oficjalnych danych posiada 4 380 głowic, z czego 1 710 jest rozmieszczonych. Istnieją obawy, że broń ta może trafić do innych krajów lub do tych, które pojawią się na jej terytorium. <frame>
– Nie wiemy, jakie reżimy będą w tych republikach, czy nie będą ze sobą walczyć. Być może zostanie utworzona międzynarodowa misja monitorująca, a organizacje takie jak ONZ, MAEA i główne mocarstwa będą zaangażowane w monitorowanie arsenału jądrowego – zastanawia się Stanisław Żelichowski.
Osobną kwestią jest to, czy możliwe będzie podpisanie traktatów z tymi krajami w sprawie rezygnacji z broni jądrowej lub jej nierozprzestrzeniania. Tym razem może się to nie udać. W 1994 r. podpisano memoranda z Ukrainą, Białorusią i Kazachstanem, kiedy kraje te zrezygnowały z arsenału nuklearnego w zamian za niedotrzymane potem przez Rosję gwarancje bezpieczeństwa.
– I wszyscy wiedzą, do czego to doprowadziło – podkreśla ekspert.
Michaił Strelnikow przypomina, że do 2014 r. rosyjski arsenał jądrowy był utrzymywany przez pracowników Południowego Zakładu Budowy Maszyn w Dnieprze w Ukrainie.
– Przez ostatnie dziesięć lat nie wiedzieliśmy, kto i jak dbał o te pociski i zapasy, profesjonalnie czy nie. Widzimy opłakany stan rosyjskiej infrastruktury – zalane tamy, kanały, które gdzieś popękały. [Rosjanie] nie mogą sobie z tym poradzić, więc co tu mówić o utrzymaniu rakiet – ostrzega. – Kiedy Putin grozi naciśnięciem przycisku nuklearnego po przekroczeniu „czerwonych linii”, nikt tak naprawdę nie wie, ile pocisków poleci, a ile wybuchnie w silosach.
Niezależne republiki postrosyjskie – albo części innych państw
Nowe państwa postrosyjskie mogą łączyć się ze sobą lub wchodzić w związki federalne i konfederacyjne. Jednak przyłączenie terytoriów Federacji Rosyjskiej do jej obecnych sąsiadów jest mniej prawdopodobnym scenariuszem, uważa Maksym Majorow. W końcu prawo międzynarodowe jest łagodniejsze w przypadku separatyzmu niż aneksji – tyle że Rosja pierwsza przekroczyła tę czerwoną linię.
– Dlatego w pewnych okolicznościach nie można całkowicie wykluczyć ekspansji terytorialnej Chin, Japonii, a nawet Ukrainy kosztem Federacji Rosyjskiej – mówi.
Na przykład Japonia może rościć sobie prawa do Wysp Kurylskich i Sachalinu, podczas gdy Pekin ma na oku Ural, ponieważ jest zainteresowany dodatkowymi obszarami do zasiedlenia i dostępem do Arktyki.
Eksperci, z którymi rozmawiała Zaborona, zgadzają się co do tego, że Rosja może stać się polem rywalizacji między państwami zachodnimi, Chinami i Turcją – o ropę, gaz i inne zasoby naturalne oraz o wpływ na kraje Azji Środkowej, które są zależne od dostaw z Rosji.
Jarosław Żaliło apeluje, by nie zakładać, że nic się na terytorium Rosji nie wydarzy. Coś się wydarzy – i będzie to interesujące dla globalnego kapitału.
– Chiny już teraz przejmują rolę lidera w tych relacjach. Już teraz określają, czego potrzebują – podkreśla ekonomista. – A jeśli Rosja wycofa się z grona dostawców do krajów Azji Środkowej, Chiny ją w tym zastąpią. Ekspansja chińskiego kapitału w Rosji trwa już od dłuższego czasu, a teraz się rozszerza. Może to stać się czynnikiem organizującym, który pomoże utrzymać kontrolę nad znaczną częścią zasobów Rosji nawet w przypadku kryzysu w rosyjskim rządzie centralnym.
Bez rozpadu: Rosja po przegranej wojnie
Jeśli pozwolimy sobie na analogię do sytuacji po II wojnie światowej, to powinniśmy pamiętać, że zarówno agresorzy, jak zwycięzcy byli wtedy zaangażowani w Plan Marshalla. Dzięki niemu w Europie zbudowano spójny system, który stał się podstawą pokoju na kontynencie na prawie 80 lat.
Był jeszcze jeden plan dla Niemiec, przypomina Jarosław Żaliło, tzw. Plan Morgenthaua. Przewidywał on zniszczenie potencjału gospodarczego tego kraju i nie pozwalał na rozwój jego przemysłu. Doprowadziłoby to do negatywnych konsekwencji i kopii sytuacji po I wojnie światowej. Pokonane w niej Niemcy w ciągu 10-15 lat stworzyły podwaliny pod reżim nazistowski i szeroką podstawę do rozwoju nacjonalizmu.
– Aby zapobiec zaistnieniu takiego scenariusza w przypadku Federacji Rosyjskiej, potrzebna będzie polityka, która zbudowałaby nową gospodarkę, podstawę nowego społeczeństwa w ramach globalnego porządku światowego na tym terytorium. Mówimy o dziesiątkach milionów ludzi, potencjalnych problemach, potrzebie zapewnienia rozwoju tego terytorium – wyjaśnia ekonomista. – Oczywiste jest, że należy tu zbudować pewne programy i strategie, takie jak Plan Marshalla, które ponownie uruchomiłyby gospodarkę. Wdrożenie tych programów może być potężnym impulsem dla globalnej gospodarki, tworząc dla niej nową przestrzeń i nowy scenariusz rozwoju. Ukraina może odegrać aktywną rolę w tym resecie.
Nie powinniśmy mieć nadziei, że po kapitulacji i rozbrojeniu Rosjanie nagle przejrzą na oczy i przyznają, że się mylili. Wręcz przeciwnie: uraza z powodu upokorzenia „zwycięskiego narodu” zakorzeni się w nich i będą szukać zemsty. Dlatego w przyszłości sojusze wojskowe będą musiały podjąć środki, by utrzymać rosyjskich mieszkańców jak najdalej od pomysłu zaatakowania swoich sąsiadów. Niezwykle ważne jest również zastąpienie propagandy pracą ideologiczną na rzecz uznania prawdy historycznej: o wojnach w Ukrainie i Gruzji, o II wojnie światowej, o deportacjach, głodzie, ludobójstwach. Być może wtedy przyszłym pokoleniom będzie bardziej zależało na pokoju na świecie.
– Planem na zwycięstwo jest wzmocnienie Ukrainy. Dlatego prosimy naszych przyjaciół, naszych sojuszników, by nas wzmocnili. To bardzo ważne. Myślę, że jesteśmy bliżej pokoju, niż nam się wydaje. Jesteśmy bliżej końca wojny. Musimy tylko być bardzo, bardzo silni – powiedział Wołodymyr Zełenski w wywiadzie dla ABC News.
Prezydent Ukrainy i Pierwsza Dama przebywają z oficjalną wizytą w Stanach Zjednoczonych. Wołodymyr Zełenski pozostanie w Nowym Jorku do środy, gdzie weźmie udział w posiedzeniu wysokiego szczebla Zgromadzenia Ogólnego ONZ. 26 września planuje natomiast przedstawić w Waszyngtonie „Plan zwycięstwa” prezydentowi USA Joe Bidenowi. Szef ukraińskiego państwa podkreślił, że plan ten nie obejmuje negocjacji z Rosją:
– Tu nie chodzi o negocjacje z Rosją. To jest pomost do dyplomatycznego rozwiązania, aby zatrzymać wojnę.
Tylko dzięki silnej pozycji będziemy w stanie dyplomatycznie naciskać na Putina, aby zatrzymał wojnę
Prezydent Zełenski stwierdził również, że Putin obawia się operacji kurskiej prowadzonej przez ukraińską armię:
– To prawda. Bardzo się boi. Dlaczego? Ponieważ jego naród zobaczył, że nie jest w stanie go obronić, że nie jest w stanie obronić swojego terytorium.
Droga do NATO
Zaproszenie Ukrainy do NATO jest częścią „Planu zwycięstwa” Wołodymyra Zełenskiego. Powiedział o tym szef prezydenckiego sztabu Andrij Jermak, przemawiając w Council on Foreign Relations w Nowym Jorku – i wezwał partnerów do ignorowania rosyjskich gróźb eskalacji. Podkreślił, że ukraiński plan zawiera jasną wizję kroków, które należy podjąć w celu zapewnienia sprawiedliwego i trwałego pokoju. Składa się on z części wojskowej i dyplomatycznej:
– Musimy mieć przewagę na polu bitwy, by zmusić Putina do zaprzestania walk. Bardzo się staramy. Bez okrętów zniszczyliśmy już Flotę Czarnomorską.
Bez przewagi powietrznej zatrzymaliśmy rosyjskie natarcie na większości kierunków, w tym na charkowskim. Bez strachu sprowadziliśmy wojnę z powrotem do Rosji
Duda atakuje polski rząd
W USA dyskutowano również o przystąpieniu Ukrainy do Unii Europejskiej. W szczególności temat ten poruszył prezydent Polski Andrzej Duda. Podkreślił on, że próby zablokowania przystąpienia Ukrainy do Unii Europejskiej są na rękę Putinowi. W ten sposób polski prezydent skomentował oświadczenie polskiego wicepremiera i ministra obrony Władysława Kosiniaka-Kamysza, że Ukraina nie może przystąpić do UE bez załatwienia kwestii wołyńskiej:
– Starałem się działać tak, by w jak największym stopniu nie tworzyć napięcia między Warszawą a Kijowem – stwierdził Duda. – Nie było to łatwe, bo są między nami trudne tematy. Ale rozmawiałem też na te tematy z prezydentem Zełenskim, czego najlepszym przykładem była obecność prezydenta w Łucku w rocznicę tragedii wołyńskiej. Znalezienie porozumienia z nami we wszystkich trudnych kwestiach, w tym historycznych, leży również w interesie Ukrainy. Pamiętajcie, że Ukraińcy mają wiele problemów z przeszłością od czasów II wojny światowej.
Duda zaznaczył przy tym, że Putin zaatakował Ukrainę m.in. po to, by powstrzymać jej integrację z Unią:
– Jeśli ktoś mówi w związku z tym, że zablokuje Ukrainie dostęp do Unii Europejskiej, to wpisuje się tym samym w politykę Władimira Putina.