Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Polski film „Kwiaty Ukrainy” został najlepszym filmem dokumentalnym na Kijowym Międzynarodowym Festiwalu Filmowym „Młodzież”. I to nie była rewersja - film jest właściwie lepszy
„Kwiaty Ukrainy”, „Dwie siostry” i „Pod wulkanem” – trzy polskie filmy na jednym festiwalu. Ich obecność na tegorocznej imrezie była potrzebna. We wszystkich tych trzech filmach narodowe niuanse przeplatały się w tak zabawny sposób, że można się tylko zastanawiać, dlaczego polsko-ukraińskich koprodukcji jest tak mało, a jeszcze mniej – dobrych.
Adelina Borets, reżyserka „Kwiatów Ukrainy”, ukończyła wydział reżyserii Warszawskiej Szkoły Filmowej, a następnie kurs scenariopisarstwa w Szkole Wajdy i studia magisterskie w Szkole Filmowej im. Krzysztofa Kieślowskiego.
Jako że pochodzi z Mariupola, nie mogła pozostać z dala od zbrodni, których od zimy 2022 roku Rosjanie dopuszczają się w jej domu.
Producent filmu Glib Łukianets i reżyserka Adelina Borets
Chociaż jej „Kwiaty Ukrainy” nie są o Mariupolu, to są dla Ukrainy. Dokumentalny charakter tego filmu tylko dodaje mu wartości – „Dwie siostry” były filmem całkowicie fikcyjnym, a „Pod wulkanem” naśladował dokument. Czysty dokument to inny, mocniejszy i jednocześnie trudniejszy sposób mówienia o rzeczywistości.
Kino dokumentalne pozbawione jest możliwości kręcenia według gotowego scenariusza, jak to ma miejsce w filmach fabularnych. Nie da się wymyślić i przewidzieć życia ze wszystkimi jego możliwymi zwrotami akcji. Dlatego jeśli historia wybrana przez reżysera jako godna filmu zaczyna nabierać własnej, niewymyślonej fabuły, możemy już mówić o sukcesie.
A jeśli dodatkowo fabuła zyskuje wartościowe momenty i zwroty narracyjne, gdy pojawiają się postacie z własnymi historiami, pełnymi prawdziwego napięcia i dramatyzmu, to film staje się Filmem. Takich dzieł jest niewiele, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę to, że reżyserowi musi dopisać szczęście w trzech sprawach: a) znalezieniu odpowiedniej historii; b) posiadaniu w sobie odpowiedniej dozy cierpliwości, by czekać na jej rozwój; c) uzyskaniu pełnoprawnej fabuły ze znaczeniami, uogólnieniami i zakończeniem.
„Kwiaty Ukrainy” to właśnie taki szczęśliwie udany film, zrodzony z nadziei reżyserki na coś wielkiego.
W rzeczywistości na początku pomysł na ten film nie był taki jak ten, który rozwinął się podczas pracy nad nim. Historia 65-letniej Natalii, mieszkanki darnyckich [rejon Kijowa w okolicach stacji metra „Darnycja” – red.] slumsów, miała opowiadać o jej walce o miejsce pod słońcem i sprzeciw wobec przyszłych deweloperów.
Mieszkając w dole dawno temu wykopanym pod jakiś dom, zamieniła go w ogród pełen kwiatów, który latem kwitnie witalnym pięknem i siłą
Oczywiście, wraz z rozwojem Kijowa każdy kawałek ziemi stawał się coraz bardziej interesujący dla lokalnych latyfundystów i budowniczych – a tutaj jest dół, który był już przeznaczony pod budowę, tyle że porzucony i przypadkowo zagospodarowany przez spontaniczny akt samoosiedlenia. Nie mając podstaw prawnych do życia w otoczeniu wieżowców kijowskiej Darnycji, Natalia walczy o swoje prawa jako osoba, która już tu mieszka i już powołała wokół siebie do życia wiele roślin.
Ponadto mieszka tu jej dziwny przyjaciel (mąż?) o imieniu „Kotik”, chory i bezdomny. I jeszcze jeden mężczyzna (pomocnik), który pomaga Natalii w pracach domowych. Przychodzi też tutaj wnuczka Natalii. Wokół róże, ziemniaki i łąki – a obok opuszczone garaże, jakieś ruiny. I w tym wszystkim tkwi jej bajkowy dom w kształcie grzyba. W jednej ze scen Natalia mówi do kierowcy ciągnika wysłanego tu do wyburzenia wszystkiego, co się da: „Poczekaj, przyniosę solarium i spalę ci ten traktor”.
Natalia od razu staje się centralną postacią filmu – w nie tyle ze względu na jej specyficzne miejsce zamieszkania, ile z uwagi na osobistą charyzmę. Nie wygląda na 65-latkę, kopie w ziemi, sadzi kwiaty, bez przerwy gada, śmieje się, jak młoda kobieta, i opowiada o seksie. Jest prawdziwą fontanną emocji i słów – zarówno przy stole, prowadząc z zaangażowaniem rozmowy z mężczyznami czy ze swoją wnuczką, jak też rozmawiając o niepodległości Ukrainy, wolności i prawach.
Ma jakieś niesamowite, naturalne usposobienie, łączące siłę ciała z siłą ducha, z poczuciem humoru jako trzecim elementem w trójcy fundamentów jej życia
Gwałtownym zwrotem akcji i ratunkiem dla filmu przed monotonią jest początek inwazji Rosji na Ukrainę. O ile do tej pory można było sporadycznie reagować na żarty dziwnych ludzi i dziwny śmiech wiecznie pobudzonej Natalii w oczekiwaniu, aż w końcu coś się stanie – to od pierwszych pocisków, które spadły 24 lutego 2022 roku, następuje zmiana.
Natalia włazi do ciasnej i przerażającej piwnicy ze swoimi konserwami, przeznaczonej do ich przechowywania, a nie do ratowania życia podczas bombardowania. To jest początek prawdziwego filmu, a wszystko, co wydarzyło się wcześniej, było tylko lirycznym prologiem w oczekiwaniu na dramatyczne wydarzenia. Bohaterka uaktywnia się: wysyła swojego „Kotika” do Warszawy, odwiedza miejsca, w których zbombardowano domy, zapisuje się do obrony terytorialnej, zaczyna wyplatać siatki maskujące...
Jej życie, podobnie jak tło zdarzeń, wypełniają odgłosy wybuchów i syren, napięcie i telefony od córki i destrukcja otaczającej przestrzeni
Kalejdoskop wydarzeń całkowicie porywa ekran i duszę widza, który już został podbity przez bohaterkę i głęboko zaangażowany przez kompetentny montaż, bez długich ujęć, z krótkimi cięciami, dodatkowo udramatyzowany przez dynamiczną i nerwową muzykę zespołu DachaBracha.
Rok mija, jak w tytule filmu Kim Ki-duka: „Wiosna, lato, jesień, zima... i znowu wiosna”. Rok to prawdziwe życie, wypełnione wirem wydarzeń, wyraźnie ilustrującym wzloty i upadki człowieka. Adelinie Borets i jej zespołowi udało się znaleźć interesującego człowieka, dogadać się z nim i przejść przez to wszystko razem z nim, mimo wojny. A zakończenie filmu jest tak słoneczne – dosłownie – że „Kwiaty Ukrainy” stają się rodzajem nadziei nas wszystkich na radość ze zwycięstwa życia nad śmiercią.
Dziennikarz, krytyk filmowy, scenarzysta. Został opublikowany w ponad 60 czasopismach, gazetach i stronach internetowych. Opublikował ponad 3 tysiące materiałów. Był redaktorem działu „kina” w magazynie „SHO”, w magazynie „Cinema Digest” był redaktorem naczelnym, a także w ukraińskim przedstawicielstwie międzynarodowego magazynu Total Film. W 2015 roku rozpoczął festiwal „Tydzień Odrodzenia Strzelania” (przy wsparciu finansowym Państwowej Agencji Filmowej). W 2018 roku brał udział w tworzeniu festiwalu „Tydzień Odrodzenia Strzelania” (przy wsparciu finansowym Państwowej Agencji Filmowej). W 2018 roku brał udział w tworzeniu Związków Krytyków Filmowych Ukrainy, festiwalu „Tydzień Krytyków Filmowych”, a później — w tworzeniu nagrody Związku Krytyków Filmowych „Kinokolo”. W 2021 roku był współtwórcą Korosten Street Film Festival. W 2020 roku napisał scenariusz pełnometrażowego filmu fabularnego wojskowego filmu akcji „Prawo do zemsty” (we współpracy z Julią Czerniawską), aw 2021 roku scenariusz pełnometrażowego filmu fabularnego kryminalnego thrillera erotycznego „Klucze do piekła i raju”. Członek Związku Krytyków Filmowych Ukrainy, Ukraińskiej Akademii Filmowej, Związku Dziennikarzy Ukrainy.
Zostań naszym Patronem
Nic nie przetrwa bez słów. Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.
Historyczna superprodukcja „Dowbusz”, której premiera odbyła się już po wybuchu wojny, stała się jednym z najdroższych filmów w historii ukraińskiego kina (jej budżet wyniósł 120 mln hrywien – ok. 12 mln zł), a przy tym jednym z najbardziej dochodowych (zarobił około 70 mln hrywien). Opowiada historię mitycznego bohatera Ukrainy, który herosem stał się mimo woli, bo nie mógł zaakceptować niesprawiedliwości. Ta historia trafiła do serc widzów, bo pojawiła się we właściwym czasie.
Ołeś Sanin, reżyser, producent i autor zdjęć do filmów „Przewodnik”, „Mamaj” i „Dowbusz”, za ostatni z nich otrzymał Narodową Nagrodę im. Tarasa Szewczenki. Jego filmy są już klasykami. Między innymi dlatego, że Ołeś kręci filmy o tym, na czym się zna. Gra na bandurze, lirze kołowej, torbanie i zna kobziarzy, których losy są godne scenariuszy filmowych.
Reżyser i odtwórca roli Dowbusza
Nasz czas nadszedł
Oksana Honczaruk: Jak Pan myśli, dlaczego właśnie teraz otrzymał Pan Nagrodę Szewczenki?
Ołeś Sanin: Nagroda została przyznana zespołowi twórczemu filmu „Dowbusz”, czyli mnie jako reżyserowi, operatorowi Serhijowi Mychalczukowi i kompozytorce Ałle Zahajkewycz. We troje nakręciliśmy wszystkie trzy moje filmy fabularne. 20 lat temu powstał „Mamaj”, 10 lat temu „Przewodnik”, a w zeszłym roku odbyła się premiera „Dowbusza”.
Dyskutowaliśmy o metodzie twórczej, o wpływie naszych historii na widza. Być może nadszedł nasz czas, a nasze prace zaczęły współbrzmieć z czymś w ludzkich duszach. Jedyne, czego żałuję, to to, że podczas gdy literatura, muzyka i sztuki piękne mogą czekać na uznanie, sława kina jest ulotna: 2-3 tygodnie – i inne filmy pojawiają się na plakacie zamiast twojego.
Nie spodziewałem się jednak, że „Dowbusz” będzie aż tak popularny. I że stanie się artystycznym ambasadorem Ukrainy za granicą, wyjaśniając coś o nas innym.
Tak sobie teraz pomyślałam, że być może Pana film został nagrodzony jako taki „ostatni Mohikanin”. Bo nie wiadomo, kiedy w Ukrainie powstanie kolejny film o takiej skali.
Nie wiem. Ludzie mówili mi o „Przewodniku”, że nikt nie obejrzy go po ukraińsku, tym bardziej dlatego, że on mówi o trudnych czasach. Ale stał się liderem box office i dzierżył palmę pierwszeństwa przez bardzo długi czas. Mówili też, że nikt nie obejrzy „Dowbusza” i że nie uda się znaleźć pieniędzy na taki film. Potem obawiano się, że wybuchnie wojna i nikt nie będzie chodził do kin. Tymczasem ten film nie tylko stał się absolutnym liderem krajowego box office, ale był pokazywany w 27 krajach i powstało 17 jego wersji językowych. Nie jestem więc gotów poprzeć tezy, że nie będziemy w stanie dalej robić dobrych filmów.
Nikt nie wie, co się stanie. Najważniejsze, by twórca był gotowy na artystyczne inwestowanie w ludzkość
Nad czym Pan teraz pracuje?
Trudno poważnie mówić o planach twórczych, gdy wszystko kręci się wokół wojny. Pomagam na froncie. Większość pieniędzy, które zarobiliśmy na filmie, przeznaczyliśmy na pomoc wojsku i osobom dotkniętym wojną. Mamy bardzo duże zbiórki na wolontariat, nasi artyści przekazali większość rekwizytów z „Dowbusza” – kostiumy, broń, wszystko – na aukcje.
Jeśli chodzi o moją twórczą historię, mam sporo pomysłów, z których część została już spisana w scenariuszach, część ma storyboardy, a część muzykę. Planuję film, który mógłby być zrealizowany w najbliższej przyszłości w Ukrainie. Prawdopodobnie będzie to film koprodukcyjny; prowadzę negocjacje. Na pewno nie będzie to fabuła o dzisiejszej wojnie, rodzaj bezpośredniej ilustracji wydarzeń w Buczy czy coś takiego. Ewentualnie możemy zrobić film o nas dzisiaj. Ale przede wszystkim teraz jestem na wojnie i wszyscy moi bliscy przyjaciele tam są, więc moim najważniejszym planem jest doczekać się ich powrotu.
Z siemdziesięciu osób z ekipy filmu "Dowbusz" służących w wojsku pięć zginęło, a siedem zaginęło bez wieści
Któryś z reżyserów powiedział, że teraz jest dobry czas na rejestrowanie wojny, ale nie na odtwarzanie jej w filmie.
O tym wszystkim można opowiedzieć w filmach, ukrywając się za innym gatunkiem, jak science fiction, komedia romantyczna czy coś innego. Bo dziś w Ukrainie serca ludzi są tak pełne krwi, że trudno im oglądać filmy o teraźniejszości. Chciałbym zrobić film muzyczny. Przygotowuję się więc do tego, co publiczność zechce obejrzeć, na co znajdę środki i w czym koledzy spoza Ukrainy wesprą mnie finansowo.
Kiedy Pan się przygotowuje, inni kręcą komedie romantyczne i melodramaty. Tyle że w takich przypadkach trudno mówić o sztuce, bo to czysta komercja.
Nie chodzi o pracę tych, którzy kręcą filmy dla zarobku i sławy. Proszę mi uwierzyć – ani po sukcesie „Dowbusza”, ani po ceremonii rozdania nagród żaden z właścicieli kanałów telewizyjnych czy producentów filmowych nie powiedział: „Łeś, mam świetny pomysł, zróbmy film, ja znajdę pieniądze”. Mój telefon milczy, bo przed wojną ci ludzie skupiali się na produkcji rosyjskich produktów za rosyjskie pieniądze. Przemysł, który na to pracował, teraz się odbudowuje i szuka możliwości w innych światach. Pozostałości tej plebejskości wciąż istnieją i będą istnieć jeszcze przez jakiś czas, ale ludzi to już nie interesuje.
Kino: dowód na to, że istniejemy
Jak powinno dziś wyglądać prezentowanie ukraińskiej kultury za granicą?
Jedną rzeczą jest podróżowanie grup artystów z przedstawieniami za granicę, by pokazać je Ukraińcom tymczasowo szukającym tam schronienia. Ci ludzie z chęcią będą zapoznawać się z wszelkimi przejawami ojczystej kultury.
Inną sprawą jest europejska publiczność i integracja naszej kultury z tamtym światem. By obcokrajowcy mogli poznać Ukrainę, musimy przenieść naszą sztukę do ich dużych sal. A to oznacza zupełnie inne projekty, inną skalę i koszty. Potrzebujemy poważnych produkcji, które potrafiłyby zaskoczyć.
I musimy współpracować z Europejczykami. Działam teraz w dyplomacji kulturalnej: szukam kontaktów, rozmawiam z producentami z konkretnych krajów. Bo aby projekt odniósł sukces za granicą, musisz zrozumieć, jak będzie tam działał. Nie możesz tego zrobić sam, siedząc w Ukrainie.
Jak rozumiem, przyszłość naszego kina leży w koprodukcji.
Jako przykład mogę podać sukces naszych filmów dokumentalnych na świecie. Gdyby nasi twórcy nie mieli za sobą producentów francuskich, brytyjskich i amerykańskich, nie zdobylibyśmy Oscara za filmy dokumentalne.
Czekają tam na nas, bo mamy coś do powiedzenia i jesteśmy tak od nich różni?
Na początku tego wieku byliśmy przekonani, że wszyscy jesteśmy tacy sami, że w tym supermarkecie narodów twój język, kultura, tożsamość nie są już ważne. Bo ludziom, którzy sprzedają towary, wygodnie jest myśleć, że tacy sami ludzie będą mieć takie same telefony i nosić takie same koszulki. Czy to nie przypomina trochę tego, czego doświadczyliśmy w ZSRR?
Tyle że dziś ludzie w wielu krajach stają się coraz bardziej świadomi swojej tożsamości narodowej. Politycy wyrażający idee narodowe stają się popularni w wielu europejskich krajach. Okazało się bowiem, że nadal ważne jest, by ludzie wiedzieli, czy ich kultura i język ocaleją.
Na planie "Dowbusza"
A dla Ukrainy jeszcze ważniejsze jest zrozumienie, co nas wyróżnia i za czym się opowiadamy.
Dziś pytanie brzmi: Czy ukraińska kultura w ogóle będzie istnieć, czy zostanie przekształcona w coś jasnego i nowego? Czy powiemy światu o sobie coś ciekawego – nie tylko to, że jesteśmy narodem wojowników, którzy będą walczyć o naszą ziemię do końca?
To nie tylko kwestia przejęcia naszych terytoriów i wypalenia z nas tego, co czyni nas Ukraińcami. Te wyzwania stoją teraz przed całym światem, choć może dla innych nie są tak dotkliwe, jak dla nas. Bo my jesteśmy dziś światowym laboratorium przetrwania.
Fakt, że jesteśmy jakimś „laboratorium”, jest przerażający.
Ale to prawda. Niemal codziennie otrzymuję prośby od zagranicznych naukowców, którzy chcieliby przyjechać do Ukrainy, by badać, jak ludzie radzą sobie w zamkniętej, wrogiej przestrzeni, jak przyzwyczajają się do wybuchów i co robią z nimi wstrząsy społeczne. Ci naukowcy nie mogą odnieść się do doświadczeń ludzi chodzących po ulicach, gdy jest alarm i bombardowanie, więc uważają, że powinniśmy byli opuścić nasze domy dawno temu. Ale proszę zapytać mieszkańców Charkowa, jak to wszystko przetrwali, jak po kolejnym koszmarze rano ulica jest sprzątana, muzycy grają koncerty, a nowożeńcy biorą śluby. Nawet mimo tego, że panowie młodzi są mundurach i nazajutrz muszą iść na front, pragnienie zakładania rodzin pozostaje nieśmiertelne.
To nasz sposób na przetrwanie, nasz wewnętrzny opór wobec wroga, który przybył, by odebrać nam nie tylko dom, ale i życie
Tyle że my nie jesteśmy obiektami testowymi, prawda?
Nie. Żyjemy na tym świecie i znajdujemy odpowiedzi na pytania, bo inaczej nie da się przetrwać. A ktoś inny przygląda się temu, próbując zdobyć doświadczenie, by kiedyś też przetrwać. Bo o czym świadczy to, że codziennie wymyślamy nowe technologie wojskowe?
Musimy uratować nasze dzieci i przygotować je na to, że będą budować wielką, nowoczesną, europejską Ukrainę. Musimy teraz kształcić nowych Einsteinów, a naszym głównym zadaniem jest nie pozwolić, by wróg odebrał im życie. Takie jest moje przekonanie, tak staram się żyć: jeśli jesteś odpowiedzialny za edukację, naukę, kulturę, musisz dać to ludziom tu i teraz. Nie masz prawa czekać na koniec wojny, nie masz prawa żyć z dnia na dzień, próbując tylko przetrwać.
Po co siedzieć i na co czekać?
Moi koledzy – aktorzy, artyści, kamerzyści – którzy chwycili za broń i poszli bronić Ukrainy, kupili takim jak ja trochę czasu. Skończyłem „Dowbusza” tylko dlatego, że Serhij Mychalczuk, z którym miałem iść na wojnę, powiedział: „Musisz to skończyć teraz, bo nie mamy nic poza tym filmem. Może odniesie sukces i będzie historią naszego ruchu oporu”. I tak się stało, Serhij miał rację. Film wszedł na ekrany w czasie wojny, podczas premiery latały rakiety, a po alarmie ludzie wrócili do kina, by dokończyć oglądanie.
Dziś widzowie oglądają „Dowbusza”, by powiedzieć sobie: „Żyjemy”. A ludzie za granicą pytają: „Jak zrobiliście taki film w czasie wojny?”. To dla nas dowód, że istniejemy
Kadr z filmu „Przewodnik”
Nie potrzebujemy już mesjasza
W „Dowbuszu” zgłębia Pan ideę, dlaczego ludzie stają się bohaterami. Okazało się, że bohaterowie są wszędzie wokół.
I tak jest zawsze. Bohaterowie żyją wśród nas. Po prostu czasami przychodzą chwile, które ich urzeczywistniają. Ludzie potrzebują bohatera, który da im nadzieję. Wszyscy wierzyliśmy w „Ducha Kijowa”, w pilota, którego nie mógł zabić żaden rosyjski pocisk. I wszyscy byli szczęśliwi, że on chroni niebo nad nami. Znam osobę, która wymyśliła ten mit. Ale tu nie chodzi o pomysł, lecz o to, że ludzie wierzyli w istnienie bohatera, ponieważ zabrał od nich strach i dał nadzieję na przetrwanie.
Powiedział Pan kiedyś, że Huculi czekali na Dowbusza, bo potrzebowali mesjasza. Czy teraz Ukraińcy też potrzebują mesjasza?
Myślę, że już przeżyliśmy ten czas.
Dziś oczekiwanie, że ktoś przyjdzie i da ci szczęście i wolność, byłoby już dziwne. Musisz bronić tego, co kochasz, bo to nie jest zadanie mesjasza. To twoje zadanie
Teraz dla nas Szewczenko to nie „Kateryna”, ale „Kaukaz” [poematy Tarasa Szewczenki – red.]: „Nie czekaj na wolność, na którą liczysz – ona zasnęła: car Mikołaj ją uśpił”. Tylko ty sam. W „Dowbuszu” mówię o tym, dlaczego to stało się to tak ważne.
Wydaje się, że kiedy ktoś dokonuje bohaterskiego czynu, nie myśli o tym.
Nikt o tym nie myśli. Na wojnie nie ma czegoś takiego, jak pragnienie dokonania bohaterskiego czynu. Bo ci, którzy mają takie pragnienie, umierają pierwsi. Na froncie po pierwszym strzale w twoim kierunku cały heroizm kończy się natychmiast – nie ma żadnego romantyzmu. Z czasem zaczynasz rozumieć, dlaczego to, co robisz, nazywasz pracą. Pracą, która jest zaskakująco codzienna dzięki twojemu charakterowi, twojej sile oporu i przetrwania oraz motywacji.
W takich warunkach słowo „ojczyzna” dla człowieka kurczy się do rozmiarów małej historii – do rodziny: jeśli zawiedziesz tutaj, oni tam umrą. I tak krok po kroku człowiek staje się bohaterem
Wracając do Dowbusza: on miał brata Iwana, który chciał zostać bohaterem. Ale kiedy sprawa stanęła na ostrzu noża, uciekł. Ołeksa Dowbusz nie chciał być bohaterem, ale musiał się nim stać, bo czuł się odpowiedzialny za innych. Chciał zwykłego ludzkiego szczęścia i tego, by nikt mu tego szczęścia nie odebrał. Dlatego musiał zostać bohaterem.
Pokazywaliście „Dowbusza” na froncie i w szpitalach. Jak to jest technicznie możliwe?
Zabieramy ze sobą projektor, aparaturę dźwiękową i ekran (dość duży), a potem to wszystko rozstawiamy. W ciągu kilku godzin możemy zorganizować kino nawet w szczerym polu. Tam, gdzie na linii frontu jest trudno, robimy coś mniejszego. Dla żołnierzy ważna jest nie tylko projekcja – mogą przecież obejrzeć film na swoich telefonach. Liczy się komunikacja na żywo, opowieść o tym, jak powstał film.
Żołnierze na projekcji "Dowbusza"
Podobnie jest, gdy Sławik Wakarczuk lub Iwan Leno [ukraińscy muzycy – red.] odwiedzają żołnierzy. Wychodzą z jedną gitarą, a może ktoś wystuka rytm w pudełku po muszlach. To wszystko, czego potrzebują, bo nie liczy się show, tylko to, że ktoś zwrócił na tych żołnierzy uwagę. Przychodzi do ciebie osoba z telewizji i rozmawia z tobą, jak równy z równym. Chłopaki widzą, że ich czyny, które są dla nich tylko pracą, nie są bez znaczenia, że są naprawdę potrzebne. Nie lubię mówić o froncie kulturowym czy jakimkolwiek innym froncie, ekonomicznym czy dyplomatycznym.
Mamy teraz tylko jeden front. My jesteśmy tyłami, czyli tymi, którzy naszym bohaterom walczącym na froncie dają poczucie, że za nimi są ci, których warto chronić
Film kosztuje tyle co tuzin czołgów
Jak bardzo zmienili się nasi żołnierze na froncie przez te trzy lata wojny?
Bardzo. Na początku było wielu ochotników, duże grupy. Teraz oni są ranni, wielu już nie żyje, a wielu innych utraciło motywację. Dziś w centrach szkoleniowych jest wiele osób, które nie są zbyt chętne do pójścia na front. Trudno nawiązać z nimi kontakt.
Ostatnio pokazałem film żołnierzom, którzy właśnie wrócili z rosyjskiej niewoli. To całkowicie odrębna publiczność. Przez długi czas byli poza naszą przestrzenią informacyjną, było im bardzo ciężko.
Mój niedawny pokaz dla rannych w szpitalu to zupełnie inna historia. Przywieziono ich na wózkach inwalidzkich – bez rąk, bez nóg, niewidomych. Ale chcieli mnie posłuchać, poznać mnie. Poprosiłem tych, którzy widzieli film, by podnieśli ręce, a wtedy jeden z nich rzucił wesoło: „Nie mogę podnieść ręki, bo nie mam ręki”. Wszyscy się roześmiali. A potem przyprowadzili żołnierza bez oczu, a on powiedział: „Widziałem twój film, bo przyjechałeś do nas półtora roku temu”. Wtedy przypomniałem sobie, że wyświetlałem „Dowbusza” w centrum szkoleniowym, a następnego dnia poszedłem na front.
Tamten żołnierz stracił kończyny i oczy już w pierwszej bitwie.
Świadomość, że Pana film jest jedną z ostatnich rzeczy, które widział i zapamiętał, to wielka odpowiedzialność.
Odpowiedzialność artysty w takiej sytuacji to nie puste słowo. Po prostu się rozklejam, bo rozumiem, że wszystko, co robię, nie może być tworzone dla własnej sławy czy pieniędzy. Nie powinieneś marnować pieniędzy, które można by wydać na wojsko.
Film kosztuje tyle co tuzin czołgów, więc jeśli twoja praca jest bez znaczenia, lepiej pomóc wojsku
Reżyser Ołeś Sanin i operator Serhij Michalczuk (w szarej kurtce) podczas pracy
Jak Pana rodzina przetrwała lata wojny?
Mam czworo dzieci: dwoje jest w domu, najmłodsze kończy szkołę podstawową, a syn jest w dziesiątej klasie. Moje dwie starsze córki pracują. Najstarsza wyjechała z mężem na leczenie do Stanów Zjednoczonych i być może zostanie tam przez jakiś czas, lecz będzie pracować dla Ukrainy. Niestety mój pierwszy zięć [Christopher Campbell, weteran armii amerykańskiej, żołnierz Legii Cudzoziemskiej – red.], który przyjechał bronić Ukrainy w 2022 roku, zginął. Zgodnie z jego wolą pochowaliśmy go tutaj. Miał zaledwie 27 lat.
Oprócz tego, że był zawodowym żołnierzem, był biologiem i po zakończeniu służby wojskowej chciał zajmować się genetyką. Był jednym z tych obcokrajowców, którzy otwarcie mówili, że losy świata rozstrzygają się w Ukrainie.
Kobziarz śpiewa o zmarłych, byśmy o nich nie zapomnieli
Jest Pan wybitnym przedstawicielem sztuki gry na kobzie i lirze. 5 grudnia 2024 r. UNESCO uznało ukraińskie kobziarstwo za niematerialne dziedzictwo ludzkości. Jak to wpływa na tradycję kobziarską?
Na początku kobziarze uważali, że ta decyzja nie da nam nic szczególnego. Ale dlaczego nie wykorzystać UNESCO jako globalnej platformy do opowiedzenia światu o Ukrainie, o jej walce o własną tożsamość i kulturę, której częścią jest kobziarstwo? To tradycja, która przetrwała wszystkie kataklizmy.
Kobziarstwo to nie tylko śpiewanie pieśni przy akompaniamencie instrumentu muzycznego. To historia przetrwania
To także zachowanie epickiej tradycji narodowej, ponieważ istnieją utwory, które mają ponad 500 lat, a korzenie tej tradycji sięgają tysięcy lat wstecz.
Zdjęcie: Dmytro Sanin
Możemy mówić o związkach tradycji kobziarskiej z bojanami [poeci i pieśniarze Rusi Kijowskiej – red.] oraz o tym, że naród, który w ciągu całej swojej historii był pozbawiany języka i kultury przez wrogów, a jego literatura i pieśni były zakazane, znalazł sposób na zachowanie swojej tożsamości w bardzo specyficznej formie: cały materiał trafił w ręce muzyków, którzy w większości byli niewidomi. Wędrowali po kraju, żebrali o jałmużnę w pobliżu kościołów, a w swoich utworach opowiadali o chwale, wolności i historii Ukrainy.
W XVIII wieku większość kobziarzy stanowili Kozacy z utraconej Siczy. Tradycje kobziarskie stały się kontynuacją ich walki o własną tożsamość – i udawało im się to przez 300 lat. Nawet w latach trzydziestych XX wieku, gdy doszło do systematycznej eksterminacji kobziarzy, o czym opowiada mój film „Przewodnik”, pozostało jeszcze kilku lirników, którzy ocalili dziedzictwo. Ich następcy opracowali własną tajną sztukę zachowywania i przekazywania informacji. Dzięki temu kobziarstwo przetrwało i żyje do dziś.
A UNESCO wspiera tę tradycję i rozpowszechnia wiedzę o kobziarstwie. Czy to korzyść?
Świat się nami interesował, jeszcze zanim UNESCO nas uznało. Przed wojną do Ukrainy przyjeżdżali rekonstruktorzy muzyki dawnej z krajów, gdzie tradycja się nie zachowała – z Niemiec, Norwegii, Islandii. Oni mają epicką tradycję, ale martwą, bo nie ma jej nosicieli. Byli zainteresowani naszymi technologiami tworzenia instrumentów i technikami gry.
Ołeś Sanin: - Gdy chcemy zrobić instrument, szukamy drzew, które zimą podgryzł bóbr. Zdjęcie: Dmytro Sanin
W naszej armii jest wielu braci z kobziarskiego cechu.
Tak, bracia są na wojnie. Okazało się, że są teraz bardzo potrzebni w wojsku. Dzisiaj na froncie dumki o śmierci Kozaka są bardzo aktualne. Bo zdarza się, że modlitwa kapelana przy pochówku poległego na wojnie nie wystarcza.
Bo kiedy w pobliżu pojawia się kobziarz i śpiewa, że czyn zmarłego nie jest daremny, że 300 lat temu wydarzyło się to samo, a pamięć o tamtych bohaterach wciąż żyje, to ten, który teraz broni ojczystej ziemi, zdaje sobie sprawę, że też nie zostanie zapomniany. Bo kobziarze opowiedzą o nim całemu światu
Nawiasem mówiąc, to taki przypis do tematu znaczenia artysty w czasach wojny.
Co stało się z kobziarskimi manufakturami podczas wojny? Słyszałam, że warsztat w obwodzie kijowskim został zniszczony przez rakiety, a mistrzowie z Charkowa przenieśli się do innych miast.
Obecnie mamy trzy warsztaty kobziarstwa: w Kijowie, Charkowie i Lwowie. Rzeczywiście, część kobziarzy przeniosła się z Charkowa do Lwowa, a część do Połtawy. Wielu młodych ludzi poszło służyć. Niektórzy zostali zabici lub ranni, są też tacy, którzy stracili kończyny. Nie trzeba dodawać, że staramy się kontynuować wytwarzanie instrumentów i grać na nich, mimo okoliczności. Teraz w Ukrainie jest może z pięćdziesięciu braci. Tylko niewielka część z nich to mistrzowie, reszta to czeladnicy. Mamy nowych członków, którzy stracili zdrowie, np. wzrok, na froncie. To bardzo młodzi ludzie, którzy nie chcą rezygnować z walki. Tyle że teraz ich bronią jest instrument.
Joanna Mosiej: Powiedziała Pani, że największym Pani marzeniem jest, żeby świat się obudził i żebyśmy mieli przyszłość. Czy naprawdę jesteśmy już w momencie, w jakim była Republika Weimarska w swoim schyłkowym okresie? Nie ma dla nas nadziei i odwrotu? Historia musi się powtórzyć?
Agnieszka Holland: Boję się, że trudno będzie zawrócić z tej drogi, jeżeli nie ma prawdziwej woli. Oczywiście nadzieja umiera ostatnia, ale to musi być nadzieja zbiorowa, a nie tylko jednostek. A w tym momencie, wśród tych, którzy decydują o naszych losach, nie ma pomysłów, nie ma woli. I nie ma odwagi.
Obecnie wszystkie rządy centrowo liberalno-prawicowe idą zdecydowanie w stronę reaktywności wobec czegoś, co wydaje im się nieuchronne, czyli fali brunatnego populizmu. A kiedy tej fali nie przeciwstawia się nic innego, tylko jeszcze więcej populizmu, to nie można wygrać rozgrywki o losy świata. Przynajmniej nie w najbliższym dziesięcioleciu. A równocześnie nie widzę takiej pracowitości, determinacji, nie widzę charyzmy, która mogłaby ludzi przekonać, że warto się o pewne wartości bić. I to w każdym wymiarze. I w takim, w jakim biją się Ukraińcy i w takim, jakim jest rezygnacja z pewnego komfortu, po to, żeby zapewnić lepszą przyszłość, żeby poszerzyć prawa innych.
Jednocześnie coraz więcej ludzi do tej pory zaangażowanych, z powodu zmęczenia, rozczarowania i utraty nadziei, udaje się na wewnętrzną emigrację.
Tak, odpływają do takiego niebytu i pasywności, dlatego kryzys nadziei wydaje mi się najgłębszym i najbardziej niebezpiecznym kryzysem. I on wyraża się w wielu sprawach, jak chociażby w takiej niechęci do prokreacji, która jest w krajach zamożniejszych i która wynika właśnie z braku nadziei, z braku wiary w to, że przyszłość ma sens. Że jest na tyle dobra, że warto projektować siebie w tę przyszłość. I takie ogromne rozczarowanie, poczucie bezsensu, chęć odcięcia się od polityki młodych ludzi czy ludzi wrażliwych, ideowych, jest zjawiskiem śmiertelnie niebezpiecznym dla jakiejkolwiek próby utrzymania demokracji.
Także jesteśmy w takim smutnym czasie. Zresztą to co się dzieje w Polsce jest jakimś odbiciem tego, co się dzieje w skali światowej. To co wyprawia Donald Trump, jak szybko rosną różne autorytaryzmu i to takie dystopijne. Można na to zareagować jako na fatalizm, poddać się temu i próbować iść z falą, co robi większość klasy politycznej.
To podejście takiego specyficznego, narcystycznego egoizmu, które świetnie wyczuwają politycy pokroju Donalda Trumpa. Oni na tym budują. Dają nadzieję tym, którzy są na tyle bezkrytyczni, że przyjmą każdą błyskotkę za złoto i bardzo łatwo jest ich uwieść. Nie są wyposażeni w narzędzia jakiegoś elementarnego krytycyzmu, żeby się przeciwstawić nowoczesnym środkom komunikacji.
A w czasach rewolucji internetowej, sztucznej inteligencji, social mediów z ich algorytmami, manipulacja opinią publiczną jest banalnie łatwa i piekielnie skuteczna
Więc te potwory mają po swojej stronie jakieś zupełnie niebywałe narzędzia. To jest wielka wina całego systemu edukacji, również mediów, które poddały się presji klikalności tak bardzo, że w gruncie rzeczy przestały być autorytetem dla kogokolwiek.
Reżyserka Agnieszka Holland podczas performancu Joanny Rajkowskiej w Ogrodzie Saskim, dotyczącego granicy polsko-białoruskiej, Warszawa, 14 maja, 2023 roku. Zdjęcie: Maciek Jaźwiecki / Agencja Wyborcza.p
Mam wrażenie,że tragizm Ukrainy polega też na tym, że walczy o przyłączenie do świata, którego już nie ma - do świata demokracji liberalnej, praw człowieka, państwa prawa. Do świata, który się topi jak jakiś cenny kruszec.
Trochę tak właśnie jest. Ostatnie posunięcia Donalda Trumpa, czyli zamrożenie środków z USAD, godzą bezpośrednio w ich byt. Odbierają nadzieje nie tylko na lepszą przyszłość, ale i teraźniejszość. Z tych środków finansowana była praca wielu organizacji pozarządowych oraz konkretna pomoc humanitarna. Trudno będzie zastąpić te środki. Musimy zatem na nowo odbudować na jakichś innych zasadach niezależne organizacje pozarządowe i niezależne media. To będzie ogromny wysiłek. Bo pieniądze są w większości po tamtej stronie, gdzie wszyscy milionerzy i big techy. Trump i jego zastępcy, jak jacyś uczniowie czarnoksiężnika, mogą imponować skutecznością wynikającą z całkowitego braku zahamowań. Do tej pory byliśmy przyzwyczajeni, że są pewne reguły i granice, których nie można przekraczać.
My jesteśmy zdecydowanie w defensywie.
Jak to się skończy?
Myślę, że mniej więcej wiadomo. Skończy się to jakąś apokaliptyczną katastrofą, po której, mam nadzieję, znowu wrócimy do domu. Jeżeli przetrwamy, to wrócimy dojakiegoś sensu, ale jak na razie nie wygląda to dobrze.
To jak dawać nadzieję? Mogę wyrażać tylko swój podziw, bo szczerze mówiąc, dawanie nadziei w sytuacji, kiedy nie wiem skąd ją wziąć, byłoby no takie nieodpowiedzialne.
Jest Pani sumieniem polskiego kina, a kto byłby dla Pani bohaterem dzisiejszych czasów, takim Obywatelem Jonesem?
Obywatel Jones, odważny sygnalista jest zawsze moim bohaterem. Bohaterem są też aktywiści, ci, którzy idą pod prąd, którzy zawsze kierują się najbardziej podstawowymi wartościami. Oni są dla mnie bohaterami naszych czasów. Jest im ciężko, bo to wielka mniejszość. Tak jak była wielka mniejszość demokratycznej opozycji w krajach komunistycznych, czy jak była ogromna mniejszość pierwszych chrześcijan.
No ale wierzę, że ten świat się jednak odbudowuje za każdym razem i za każdym takim zawirowaniem te wolności się poszerzają. Więc mam nadzieję, że teraz też tak nastąpi
W Pani filmie „Europa, Europa”, jest taka surrealistyczna scena, w której Hitler w tańczy w objęciach ze Stalinem. Myślę, że dzisiaj można by pokazać podobną scenę Putina tańczącego z ….
No tak, myślę, że można by zrobić taki krąg, dość duży, tańczących oszalałych autorytarnych narcyzów, którzy nie oglądają się na żadne wartości, poza swoim doraźnym wielkim zwycięstwem.
„Europa, Europa’, która była w pewnym sensie ostrzeżeniem, aktualizuje się, jak wszystkie filmy czy opowieści, w takich momentach, które mówią o tym, co dzieje się z człowiekiem, który jest postawiony wobec najprostszego wyboru, żeby siebie ratować.
I wszystko inne przestaje się liczyć.
Kręciliśmy go w 1989 roku, a do kin wszedł na przełomie 1990 i 91 roku. To był czas wielkiej nadziei, wielkich zmian w naszej części Europy. Często pytano mnie, skąd ten podwójny tytuł. Ja odpowiadałam, że dla mnie ciekawa jest podwójność Europy, swoista dychotomia, która się odbija w losach chłopaka – bohatera filmu.
Europa z jednej strony jest kolebką największych wartości, demokracji, praw człowieka, równości, braterstwa, solidarności, wspaniałej kultury. A z drugiej strony - kolebką największych zbrodni przeciw ludzkości i największego okrucieństwa
To jest właśnie ta podwójność. I teraz ponownie zaczyna przechylać się na tę ciemną stronę. Wchodzimy w mrok i na razie nie widać jeszcze światełka w tunelu. No, ale to nie znaczy, że nie mamy iść w stronę tego światełka.
Trzeba budować koalicję przeciwko temu, co się dzieje. Trzeba wlać ducha otuchy w opornych. Ludzi dobrej woli ciągle jest dużo i na tym ich oporze musimy budować przyszłość.
Reżyserka Agnieszka Holland na planie filmu “Europa Europa”, Łomianki, 10 czerwca, 1989 rok. Zdjęcie: Sławomir Sierzputowski /Agencja Wyborcza.pl
Wreszcie chociaż trochę otuchy.
A moim ukraińskim znajomym, przyjaciółkom i przyjaciołom chciałam powiedzieć, że światło się pojawi. Chwilowo widzimy wokół ciemność i wydaje się nam, że nie ma w ogóle światła. Ale to światło jest. Ono jest w nas. My jesteśmy nosicielami tego światła i ci, którzy walczą w Ukrainie, są bardziej niż ktokolwiek inny jego nosicielami. Jest wokół dużo sił, które chcą to światło zgasić. No musimy je chronić. Jedyne, co mogę wyrazić, to podziw dla ich siły i solidarność.
Bardzo dziękuję. Pięknie to Pani powiedziała. My sobie ostatnio powtarzamy, że nadzieja jest w nas. Bo gdy się wydaje, że nie ma skąd jej brać, to musimy znaleźć ją w sobie.
Dokładnie, ma Pani rację. Właśnie to chciałam powiedzieć, że światło, czyli nadzieja jest w nas.
Nadiya Yarish jest pielęgniarką z obwodu charkowskiego, która podpisała kontrakt z siłami zbrojnymi w 2017 roku i została przydzielona do szpitala w Mariupolu. Tam spotkała się z ofensywą wroga na pełną skalę. Opuściła oblężone miasto trzeciego dnia, ewakuując rannego strażnika granicznego. Dopiero miesiąc później udało jej się wrócić do rodziny, do Azovstalu. Nadiya Yarish opowiada nam o ucieczce do okupowanego Mariupola, życiu w Azovstal, niewoli i uwolnieniu.
Nadieżda Jarisz
„Czułam się jak dezerter”
- Dwa dni przed rosyjskim atakiem pracowałam jako asystentka dyżurna w szpitalu”, mówi Nadiya Yarish, „a potem około drugiej nad ranem otrzymałam telefon i kazano mi natychmiast zebrać cały personel. Obdzwonienie wszystkich zajęło mi pół godziny. Nie wolno było opuszczać szpitala. Nie zostaliśmy ostrzeżeni o możliwym rosyjskim ataku.
24 lutego o wpół do piątej rano obudziły nas straszne eksplozje w pobliżu. A o dziesiątej rano zaczęli przybywać pierwsi ranni. Większość z nich pochodziła z Wołnowachy, z obrażeniami od wybuchu miny.
26 lutego otrzymaliśmy ranną strażniczkę graniczną w ciężkim stanie. Miała amputowaną kończyny dolnej. Kobieta wymagała pilnej ewakuacji z miasta. Nasz zespół był w większości młody. W tamtym czasie uważałam, że bezpieczniej jest zostać w szpitalu niż wyjeżdżać. Zgłosiłam się więc na ochotnika do eskorty, aby nie narażać moich kolegów na niebezpieczeństwo.
Po drodze widzieliśmy spalone samochody. Jechaliśmy i nie wiedzieliśmy, co nas czeka. Nawiasem mówiąc, kierowca, który nas wiózł, uciekł później do tak zwanej „DRL”. Na szczęście dotarliśmy do Dniepru bez incydentów. Czekałam na rozkaz dowódcy, żeby wracać, ale takiego rozkazu nie było. Powiedział, że najwyżej pojadę do punktu przerzutu rannych, a potem wrócę do Dniepru. Ale wtedy zdecydowałam, że muszę wrócić do Mariupola. Przez cały pobyt w Dnieprze czułam się jak dezerter. Chociaż w tym czasie około 80% personelu szpitala w Mariupolu wyjechało do Dniepru.
Pewnego dnia kierownictwo zebrało nas i zapytało: „Kto chce wrócić do Mariupola, aby pomóc kolegom?” Spośród 60 osób tylko ja podniosłam rękę
O piątej wieczorem zostaliśmy wezwani do dowódcy, gdzie na korytarzu spotkałam dwóch kolejnych chirurgów i dwóch anestezjologów gotowych do udania się do Azovstalu.
Tajny lot do zablokowanego Mariupola
Operacja została przeprowadzona przez wywiad obronny Ukrainy. O drugiej nad ranem przyleciały po nas cztery helikoptery. Załadowaliśmy amunicję, żywność i lekarstwa. Załadowaliśmy też ludzi z Azowa i strażników. Lecieli bardzo nisko, żeby nie rzucać się w oczy. Ja jednak w ogóle nie zwracałam na nic uwagi, bo cały czas bałam się, że zwymiotuję na chłopaków. Nigdy wcześniej nie latałam. Przed lotem wziąłam różne leki przeciw nudnościom, ale niewiele pomogły.
Śmigłowce na „Azovstal”
Desant odbył się w porcie Mariupol. Cała operacja rozładunku amunicji i załadunku rannych żołnierzy trwała 7 minut. Śmigłowce odleciały, a nas odebrał pułk Azow.
Gdy tylko wsiedliśmy do samochodów, rozpoczął się ciężki ostrzał. Zabrano nas do punktu stabilizacyjnego w porcie. Znajdował się on na drugim piętrze. Pomagałam tam zorganizować salę operacyjną. Pojawili się pierwsi ranni. Pamiętam dwóch mężczyzn, których do nas przywieziono. Musieli być ulubieńcami Boga. Jeden z nich miał ranę na szyi - milimetr od tętnicy szyjnej, a drugi miał ranę pod pachą, ale tętnica nie była uszkodzona.
Powiedziano nam, że nie ma sposobu, aby dostać się do Azovstalu. Droga jest odcięta. Ale nadal chciałam być z moimi ludźmi. Później otrzymaliśmy rozkaz przygotowania się. Zaprowadzono nas do motorówki na zniszczonej drodze, bez włączonych reflektorów.
Okazało się, że jedynym sposobem na dotarcie do Azovstal była woda.Nawiasem mówiąc, w ogóle nie umiem pływać.I w pewnym momencie silnik się zatrzymał.Zatrzymał się trzy razy, a ja tyle samo razy żegnałam się z życiem
Chłopaki przed nami zginęli na tej samej przeprawie, zostali „utopieni” - spalili się na śmierć. My na szczęście mieliśmy więcej szczęścia. Zostaliśmy przewiezieni na drugą stronę, wysadzeni i kazano nam czekać. W sumie dotarcie do Azovstal zajęło mi ponad 26 godzin. Przywieziono nas do bunkra o nazwie Zhelezyaka. Znajdował się tam szpital.
Bunkier „Żelezyak”
Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam w bunkrze, było mnóstwo rannych. Około 350 osób o zrozpaczonych oczach. Powiedzieli mi: „Zapomnieli o nas. Nikt nas nie potrzebuje”. Na co odpowiedziałam: „Jest rozkaz od prezydenta, sztabu generalnego i dowódcy sił medycznych, że przybywamy wam pomóc. Więc myślicie, że o was zapomniano czy nie?”. Moje słowa dały im trochę więcej wiary.
Tak zaczęła się moja praca w Azovstalu. Była tam jedna sala operacyjna z dwoma stołami. Operowało czterech chirurgów. Wykonywali takie operacje, że w cywilu mało prawdopodobne, aby którykolwiek z lekarzy podjął się takiego zadania.
Jeden z operacyjnych „Azovstal”. Zdjęcie z archiwum Aleksandra Demczenki
Były też dwie pielęgniarki operacyjne, młode dziewczyny w wieku 20-25 lat. Ze zmęczenia zasypiały na nogach. Pracy było bardzo dużo. Czasami pracowałyśmy tak ciężko, że była już trzecia nad ranem. Do dezynfekcji narzędzi chirurgicznych używano tylko środków antyseptycznych.
Nie było wody. Żeby się umyć, wychodziłam z bunkra na górę. Był tam hangar z dużymi pojemnikami z wodą przemysłową, po którą musiałam chodzić i szukać. Było to dość ryzykowne, bo miejsce było otwarte. Wychodziłam raz na dwa dni. Było nas sześć dziewczyn. Kąpałyśmy się i myłyśmy włosy w tym samym wiadrze. Robiłyśmy to na zmianę. Prałyśmy tam też swoje ubrania.
To właśnie na Zhelezyaka spadły cztery bomby lotnicze. Pierwsza trafiła tam, gdzie były generatory. Druga trafiła w kuchnię. Tam zawsze jest tłoczno, ale tym razem cudem nikogo tam nie było. W czasie ataków byłam w pokoju z 15 osobami. Mieliśmy półki, na których spaliśmy. Byliśmy ułożeni jak bułeczki w piekarni. Jedzenia prawie nie było, kuchnia została zbombardowana.
Chłopaki ze stanowisk przynosili nam jedzenie w termosach. Pół plastikowego kubka owsianki i mały kawałek bekonu, który dawałam mężczyznom
Inne dziewczyny robiły to samo. Leki również stopniowo się kończyły. 8 maja, kiedy Redis zgodził się, by medycy (jako niebojowi) opuścili Azovstal, zostałam z chłopakami i jednym z chirurgów. Odmówiliśmy wyjazdu.
Niewola, Olenovka i „Dushohubka”
Chłopaki z Azowa i ja zrozumieliśmy, że mamy dwie opcje: schwytanie lub śmierć. Nie chcieliśmy się poddać. Jednak 18 maja otrzymaliśmy rozkaz poddania się i musieliśmy to zrobić. Powiedziano nam, że zostaniemy wymienieni za miesiąc lub dwa. Powiedzieli też, że nie będą nas w ogóle dotykać. Kiedy wyszłam z bunkra, zostały tam trzy osoby, które musiały zniszczyć wszystko - lekarstwa, broń, radia, rzeczy osobiste, telefony. Zostało nawet 200 litrów alkoholu.
Na początku byłam w Ołeniwce. Codziennie słyszeliśmy, jak chłopcy są torturowani. Nawet teraz, kiedy słyszę dźwięk taśmy klejącej, wszystko we mnie się przewraca. W ten sposób zrozumieliśmy, że zbliża się przesłuchanie.
Rosjanie zażądali, żebym mówiła po rosyjsku, a ja odmówiłam. Za nieposłuszeństwo wrzucili mnie do celi „zabójców dusz” na 41 dni. Było to pomieszczenie o powierzchni sześciu metrów kwadratowych z dziurą w podłodze zajmującą większość przestrzeni. Było stale zapchane i śmierdziało. W celi przeznaczonej dla dwóch osób przebywało 10 kobiet. W szczególności Valeriya Subotina „Nava” i Kateryna Polishchuk „Ptashka”. Jeśli chodzi o jedzenie, rano miały owsiankę, kawałek chleba i herbatę. W porze obiadowej jadły coś podobnego do barszczu. Jeśli chodzi o tortury, dziewczęta nie były dotykane w Ołeniwce.
Pewnego dnia „Ptaszka” przyszła z podrapanymi paznokciami i bardzo płakała. Podrapała ją rosyjska dziennikarka, ponieważ nie chciała udzielić jej wywiadu
„14 października, w Dniu Sił Zbrojnych, zostaliśmy przeniesieni z Ołeniwki do Taganrogu. Panowały tam najgorsze warunki przetrzymywania i traktowania. Próbowano nas złamać moralnie i psychicznie - krzykiem i poniżaniem.
Kiedy skończyłam jeść, musiałam powiedzieć: „Dziękuję Federacji Rosyjskiej”.Mówisz to, ale myślisz:„Mam nadzieję, że umrzecie, dranie”.
Kazali mi nauczyć się rosyjskiego hymnu narodowego. Nieustannie powtarzali nam też, że Ukraina już nie istnieje. Moja wiara pomagała mi się trzymać. Wiedziałam, że nas wymienią, że wrócimy. Spędziłam 5 miesięcy w niewoli.
„Dziewczyny, jesteśmy na Krymie”
W Taganrogu spędziłam tylko trzy dni. Okazało się, że byłyśmy już przygotowywane do wymiany. Tego dnia miałam dziwne przeczucie, że coś się wydarzy. 17 października wywołano nazwiska trzech dziewczyn a reszcie kazano iśc spać. Jednak w ciągu 10 minut usłyszałyśmy również nasze nazwiska. Umieszczono nas w małym pomieszczeniu - jak śledzie. Nie można było się nawet obrócić. Wywoływano nas pojedynczo. Wyszliśmy i dostaliśmy nasze rzeczy. Poszliśmy do innego pokoju i przebraliśmy się. Fotografowano nas nago z profilu i całą twarzą. Niektóre dziewczyny mówiły, że były nawet poddawane badaniu „palcem”, zmuszane do kucania. Nie rozumiem dlaczego. To wszystko działo się na oczach mężczyzn.
Potem przyszedł strażnik i wywołał moje imię. Zapytał: „Czy masz okulary i zegarek?”. Odpowiedziałam: „Tak”. Przyniósł mi je. A potem gdzieś nas zabrali.
Okulary Nadieżdy Yarish, które zostały jej zwrócone. Zdjęcie: Oleksandra Yefymenko/Hromadske Radio
Wcześniej, kiedy wymieniali 'Ptaszkę", mówili, że zabranie jej na Białoruś zajęło im ponad dwie godziny, a potem został wymieniona. A dla tych, którzy zostali zabrani do kolejnego miejsca uwięzienia, lot trwał tylko dwie godziny. Więc zdecydowałam, że jeśli lot będzie trwał dwie godziny, to znaczy, że zostałyśmy wysłani do kolejnego więzienia. A jeśli dłużej, to będziemy wymienione. Wsadzono nas do samolotu. Na podłodze, która była zimna jak lód siedziałyśmy w jodełkę, jedna między drugą, w trzech rzędach, pochylone do przodu. Ręce miałyśmy związane krawatami lub taśmą. Czapki naciągnięte na oczy. Liczyłam czas. Leciałyśmy dokładnie dwie godziny, więc uznałam, że to tylko kolejne miejsce uwięzienia.
Z samolotu przeniesiono nas do trzech ciężarówek. Strażników już z nami nie było. Podczas podróży jedna z dziewczyn zobaczyła przez rozdarty worek znak drogowy z nazwą miejscowości. Powiedziała: „Dziewczyny, jesteśmy na Krymie”. W ten sposób zaczęłyśmy się domyślać, że zabrano nas na wymianę. Po drodze nie dano nam wody ani jedzenia. Podczas postojów nie mogłyśmy też skorzystać z toalety. Dziewczyny wzięły więc kilka rzeczy osobistych i torbę i poszły w najdalszy kąt ciężarówki, aby się załatwić. Nie było innego wyjścia. W ten sposób przywieziono nas do Wasylówki.
Wysiadając z autobusu, dziewczyny automatycznie schyliły się z najniższego stopnia na ziemię.Mimo że widziały już żołnierzy w ukraińskich mundurach i naszą flagę.Ponieważ w niewoli, jeśli podniosłeś głowę, natychmiast cię bili.Patrzyłam na to wszystko i płakałam.
Widzieliśmy, za co nas wymieniają. To były dobrze odżywione świnie ważące po sto kilogramów, z walizkami na kółkach - jak z kurortu. Byli ubrani, umyci, ogoleni. A my byliśmy jak bezdomni, ubrani w to, co mieliśmy, wychudzeni i wyczerpani. Ale mimo wszystko czuliśmy radość i dumę.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po powrocie, było przefarbowanie włosów, ponieważ cała moja głowa była siwa.
Wojskowe kobiety zwolnione z rosyjskiej niewoli 17 października 2022 r. Zdjęcie: OP
„Dopóki wróg jest na naszej ziemi, nie mogę siedzieć w domu”
Po rehabilitacji kontynuowałam służbę. Byłam starszą pielęgniarką na oddziale chirurgicznym szpitala w Zaporożu. Mój młodszy syn Vladyslav zgłosił się do służby razem ze mną. Ma 24 lata. Z zawodu jest inżynierem wiertniczym. Ukończył Połtawski Uniwersytet Nafty i Gazu. Ma jednak tylko tytuł licencjata. Zawiesił studia. Teraz jest kierowcą karetki pogotowia, ewakuującym rannych.
„Cały czas chciałam dołączyć do moich ludzi w Azowie. Dopiero niedawno mój syn i ja zostaliśmy tam przeniesieni. Znalazłam się wśród ludzi, których dobrze znam i którym ufam.
Jeśli chodzi o mojego syna, to oczywiście martwię się o niego. Zawsze trudno jest martwić się o swoje dzieci. Mój najstarszy syn, na przykład, mieszka w Charkowie w dzielnicy Saltovka, która jest stale ostrzeliwana przez Rosjan. Jego rodzina nigdy nie opuściła miasta. Przeszłam długą drogę, ale jestem szczęśliwym człowiekiem, ponieważ mam dzieci, dwoje wnuków. Jestem dumna, że wychowałam takiego wojownika jak mój najmłodszy syn Vlad.
Nadieżda Yarish: „Dopóki wróg jest na naszej ziemi, nie mogę siedzieć w domu”
Oczywiście nie mogłam iść na front. Jednak dopóki wróg jest na naszej ziemi, nie mogę siedzieć w domu. Pewnego razu, podczas przesłuchania, Rosjanie zapytali: „Gdy będziesz wymieniona - wrócisz na front, czy zostaniesz w domu?” Powiedziałam: „Będę tam, gdzie potrzebne są moje ręce i głowa”.
„Marzę o szacunku dla wojska i lekarzy”
Dla mnie osobiście zwycięstwo zostanie osiągnięte, gdy będzie szacunek dla wojska i zapewniona zostanie pomoc, której potrzebują. Przede wszystkim pomoc medyczna. Zwycięstwo nadejdzie, gdy będziemy szanować wojskowych nie tylko wtedy, gdy ich potrzebujemy, ale przez cały czas. To samo dotyczy stosunku do lekarzy.
A nasze wspólne zwycięstwo nadejdzie, gdy stopy agresora nie będą już na terytorium Ukrainy. Naprawdę chcę widzieć ją wolną, niezależną, bez okradających ją ludzi. Chcę, żeby ludzie pomagali sobie nawzajem bezinteresownie.
Wiesz, bez względu na to, co stało się później w życiu, nigdy nie żałowałem swojej decyzji o powrocie do Mariupola. Zrobiłabym to ponownie bez wahania. Ponieważ uratowałam co najmniej kilka istnień ludzkich, udając się do zablokowanego miasta...
Larysa Kuczerenko pochodzi z Mariupola. Z niewoli została zwolniona dwa lata temu. Dziś mieszka z matką, względnie bezpieczna. Jednak za każdym razem gdy dochodzi do wymiany więźniów, z nadzieją przegląda listy nazwisk. W końcu dwie najbliższe jej osoby, syn i mąż, wciąż są w niewoli.
17 października 2022 r. odbyła się pierwsza wymiana Ukrainek uwięzionych przez Rosjan. Wśród zwolnionych była Larisa Kuczerenko. Zdjęcie: Telegram/Andriy Yermak
Godło, flaga i kalina
– Niewola bardzo mnie zmieniła – mówi Larysa. – Wyszłam z niej zupełnie inna, lecz nie oglądam się za siebie. Ktoś mi się skarży, a ja nie potrafię mu powiedzieć, że mnie to nie obchodzi. Wcześniej powiedziałabym: „Wszystko będzie dobrze, uspokój się, pozwól sobie pomóc!”. Teraz chyba stwardniałam.
Była jedną z kobiet, które zostały schwytane przez tak zwaną DRL [Doniecką Republikę Ludową, samozwańczy twór donieckich separatystów pod kuratelą Rosji – red.] i odsiedziała ponad sześć miesięcy tylko dlatego, że jest Ukrainką i żołnierką jednostki wojskowej numer 3057. Jej syn służył jako kierowca transportera opancerzonego w 12. Brygadzie Gwardii Narodowej Ukrainy. Mąż był ślusarzem.
– Kiedyś trudno mi było o tym mówić, lecz teraz już mogę – mówi była więźniarka.
Wspomina, że ona i jej mąż zostali zatrzymani przez uzbrojonych bandytów z DRL pod pozorem obowiązkowej przymusowej ewakuacji. Dzień wcześniej sąsiedzi pytali ją, czy się nie boi – ona, wojskowa, której syn służył i był w tym czasie w Azowstali [kombinat metalurgiczny w Mariupolu, w 2022 r. broniony przez siły ukraińskie jako fort – red.]. Teraz podejrzewa, że mieli coś wspólnego z jej aresztowaniem.
W zajętym przez Rosjan Mariupolu zatrzymanie Larysy Kuczerenko było kwestią czasu
Rodzina Kuczerenków przed wojną. Mąż i syn Larysy wciąż są w niewoli
Jej niewola rozpoczęła się 2 kwietnia 2022 roku. Wraz z mężem zostali przewiezieni do Starobieszewa. I tutaj powiedziano im, że są aresztowani: ona jako służąca w armii, on za przynależność do pułku „Azow”. Bezpośrednim owodem były jego tatuaże: godło Ukrainy, flaga i kalina.
– Trafiłam do celi z innymi dziewczynami, również żołnierkami. Pierwszym uczuciem było otępienie. Pytały mnie, czy wszystko w porządku, czy mnie pobili, a ja siedziałam, wpatrując się w jeden punkt przez cały wieczór, i nie mogłam zrozumieć, co się ze mną dzieje.
Organizacja terrorystyczna 3057
Bardzo szybko więźniowie zdali sobie sprawę, że nie potrzeba bicia, by zniszczyć ich moralnie:
– Kiedy zaczęły się przesłuchania, zdałam sobie sprawę, że jestem więźniarką i tylko Bóg jeden wie, co się ze mną stanie. Nie bili mnie, ale grozili, poniżali i głodzili
5 kwietnia 2022 r. Larysa i inne więźniarki zostały przewiezione do Ołeniwki. W dwuosobowej celi było dziesięć kobiet, z „Azowa” i innych brygad. Później przeniesiono je do innej celi, przeznaczonej dla ośmiu osób. Upchnięto ich tam dwadzieścia:
– Najgorsze jest to, że trafiasz do miejsca, w którym jesteś maltretowana. Byliśmy w Ołeniwce przez miesiąc, tam prawie nie było wody. Przynosili nam tylko wodę do picia i trochę do mycia. Współwięźniowie przynosili wodę przemysłową, ale to nie wystarczało. A toaleta była w celi. Inni więźniowie mieli lepsze warunki.
Okupanci oskarżyli Larysę o udział w organizacji terrorystycznej i przygotowanie ataku terrorystycznego
Larysa miała podpisać zeznanie o swoim udziale w „organizacji terrorystycznej o nazwie jednostka wojskowa 3057” i popełnieniu aktu terrorystycznego przeciwko Mariupolowi i jego mieszkańcom:
– Zapytałam, co to za bzdury. Urodziłam się w Mariupolu, całe życie mieszkałam w tym mieście. Moi rodzice i syn urodzili się tutaj, więc jak mogłabym popełnić przestępstwo?
Nie podpiszę tego, bo to nieprawda. A facet, który przyniósł mi te papiery, powiedział: „Jeśli nie chcesz, to nie musisz, oni w ogóle nie potrzebują twojego podpisu”.
Odtąd warunki, w których przetrzymywano kobiety, stały się nie do zniesienia: obelgi stały się jeszcze częstsze, ukraińskie żołnierki nazywano „faszystkami”. Spały na materacach na brudnej podłodze. W maju zostały zabrane do donieckiego aresztu śledczego (SIZO). Larysa spędziła tam ponad sześć miesięcy, aż do uwolnienia.
15 godzin na stojąco
W SIZO rosyjscy złoczyńcy i ich wspólnicy urządzili prawdziwe piekło. Larysa i inne kobiety były tu przetrzymywane w suterenie z pleśnią na ścianach, bez spacerów i bez światła. Pod sufitem żarzyła się słaba żarówka:
– Wszystko było brudne, spałyśmy na samych materacach, bez pościeli: powiedzieli, że nie wolno nam jej mieć. Szczoteczkę do zębów dostałam tuż przed wymianą. Niczego nie wolno nam było mieć.
W celi nie było też wolno siedzieć, więźniarki musiały stać od 6 rano do 9 wieczorem.
Dziś Larysa jest inwalidką wojenną. Ma problemy z nogami, kolanami i stopami. W niewoli schudła 40 kilogramów i cierpi na wiele chorób. Cierpiała też na świerzb
– Były drwiny i znęcanie się. Kiedy zabierali nas na przesłuchania, celowo nas popychając. Do dziś mam bliznę na nodze. Kiedy mnie wlekli, uderzyłam nią w taczkę, którą dowożono jedzenie. Ta rana nie goiła się przez półtora miesiąca.
Mówienie po ukraińsku było surowo zabronione. Każdego ranka wszyscy więźniowie byli zmuszani do śpiewania rosyjskiego hymnu i skandowania haseł sławiących Federację Rosyjską.
Najgorsze były strażniczki. Groziły rozstrzelaniem za każdy „błąd”. W donieckim SIZO obok celi dla kobiet znajdowała się cela dla mężczyzn – krzyczeli z bólu i umierali z powodu tortur. Więźniarki poważnie traktowały wszystkie groźby:
– Mówili: „Jeśli my was nie zastrzelimy, to zrobią to wasi, gdy wysiądziecie z autobusu”. Wymyślali też różne głupie przyśpiewki z przekleństwami.
Czekając na męża, czekając na syna
Larysa ma się za kogo modlić. Jej syn i mąż nadal są w niewoli. Syn prawdopodobnie przebywa w kolonii w Torezie, w obwodzie donieckim, a mąż w Kirowsku, niedaleko Jenakijewe.
Jeszcze będąc w niewoli wykorzystywała każdą okazję, by czegokolwiek dowiedzieć się o ich losie:
– Było kilka osób z neutralnym nastawieniem do nas. Zapytałam jednego z nich o mojego męża. Powiedział: „Przykro mi, nie mogę się niczego o nim dowiedzieć. Nie wolno nam w ogóle z tobą rozmawiać”.
Larysa do dziś nie ma kontaktu z mężem ani synem. O ich losie dowiaduje się czasem czegoś z rozmów z chłopakami, którzy zostali już wymienieni i wrócili z niewoli.
Wie, że syn został dwukrotnie ranny i częściowo stracił słuch, a mężowi w niewoli wybili zęby
Obaj bardzo schudli, ale podobno starają się zachować pozytywne nastawienie, a nawet wspierać innych.
O losie syna Larisa dowiaduje się od uwolnionych więźniów
Uwolnienie Larysy było niespodziewane. Pewnego dnia ona i współwięźniarki zostały wyprowadzone z celi, podpisały papiery – i je wywieziono. Kiedy okazało się, trafiły do aresztu w Doniecku, w którym siedziały wcześniej, były przerażone:
– Wszystkie dokumenty zostały podpisane: zgodnie z nimi nie byłyśmy już w areszcie i mogli nam zrobić, co chcieli. Nie spałyśmy całą noc.
Następnego ranka procedura była taka sama: straszyli, że zostaną wywiezione do kolonii w Kursku lub Woroneżu i tam będą bite.
– Następnego zabrali nas do Taganrogu. Siedziałyśmy w samochodzie do siódmej rano, a potem zaczęli pakować nas pojedynczo do samolotu. W Ukrainie przywitali nas żołnierze z naszej jednostki – wspomina Larysa.
To już nie jest mój Mariupol
Larysa Kucherenko czeka na każdą kolejną wymianę więźniów. Mocno podupadła na zdrowiu, więc nie może brać udziału w wiecach, których uczestnicy upominają się o schwytanych żołnierzy Azowa i innych uwięzionych ukraińskich żołnierzy.
– Kiedyś byłam pełna energii, teraz odczuwam wiele bólu i ze wszystkim mam problemy. Ale zdaję sobie sprawę, że muszę walczyć o swój naród – mówi.
Larysa z matką
Kiedy wróciła z niewoli, jej matka została wywieziona z Mariupola. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiła po powrocie, było podarcie dokumentów filtracyjnych matki, by nawet nie pomyślała o powrocie do rodzinnego miasta:
– To już nie jest mój Mariupol. Straciłam tam wielu przyjaciół. Mój wojskowy „ojciec chrzestny” został zabity w Azowstali przez bomby, jego ciało wciąż nie zostało odnalezione. Młodszy brat mojego męża też został tam zabity, podobnie jak wiele dziewczyn, które znałam.
Z krewnymi, którzy pozostali w Mariupolu, Larysa nie utrzymuje kontaktu
Tysiące cywilnych i wojskowych Ukraińców wciąż znajduje się w rosyjskiej niewoli. Na początku roku było ich ponad 8000. Dzięki wymianie 3767 zostało uwolnionych.
Dwaj dokumentaliści, francusko-algierski reporter wojenny Mani Yacir Benchela i włosko-australijski fotograf Patrick Tombola, przez 55 dni filmowali w Charkowie początek inwazji Rosji na Ukrainę. Pracując pod ostrzałem ryzykowali życiem, ale jako dziennikarze już od 25 lat działający w strefach wojen – w tym w Syrii, Dżakarcie, Egipcie, Gazie, Ameryce Łacińskiej – wiedzieli, w co się pakują. Dobrze rozumieli cel swojego zadania i wybraną koncepcję: pokazać ogromne miasto i jego mieszkańców, głównie rosyjskojęzycznych ludzi mających krewnych w Rosji – w ogniu. Taka koncepcja była uzasadniona i trafna, ponieważ obalała bezczelny i fałszywy mit stworzony przez najeźdźców – że ratują język rosyjski i rosyjskojęzycznych obywateli Ukrainy. Bo w rzeczywistości Rosjanie ich zabijali – w przenośni i dosłownie. Celem filmu było przekazanie tego faktu amerykańskiej i globalnej społeczności.
W tym sensie warto zauważyć, że film, opisywany przez wiele światowych mediów i dostępny na największym na świecie serwerze filmowym IMDB, z jakiegoś powodu otrzymał zmodyfikowany tytuł, z którego usunięto słowo „Rosja”, przez co napastnik w Ukrainie staje się bezimienny: „Ukraine: Life Under Attack”. W ten sposób ujawnił się wciąż istniejący strach przed cywilizacją rosyjskich barbarzyńców z pałką nuklearną
Bez wyrażania swojego stanowiska, bez deklaratywności i manipulacji, zgodnie ze standardami dziennikarstwa, Benchela i Tombola pokazali ludzi atakowanych przez tych barbarzyńców, przechodząc od bohatera do bohatera, przez płomienie zniszczenia i śmierci na ulicach i w domach. Na początku dziennikarze spotykają Romana, strażaka, który mieszka z rodziną w remizie. Między akcjami w kolejnych płonących budynkach jest on w stanie wyjaśnić w prostych słowach, że „Putin to fakt”, „życie jest życiem” i że pochował już 40 swoich kolegów strażaków.
Strażak Roman. Zdjęcie: Materiały prasowe
Następnie kamera przenosi się do zniszczonych wieżowców w słynnej dzielnicy Sałtiwka w Charkowie, których wypalone dziury w budynkach po trafieniach pocisków, niczym czarne oczy zmarłych, powinny pozostać w pamięci wszystkich widzów. Pod ścianami tych betonowych portretów śmierci kryje się kolejny odnaleziony przez filmowców bohater, bezzębny Serhij. Stracił rękę (a może i zęby), gdy pocisk uderzył w jego dom. Spod gruzów wyciągnęli go strażacy (a może sanitariusze) i teraz mieszka w schronisku z dziesiątkami innych takich jak on przymusowych bezdomnych. Czasami przychodzi do szkieletu swojego domu. Wspina się wtedy po tym, co zostało z podłogi, z otwartymi ustami zagląda do mieszkania przez puste otwory okien, w stosie pokruszonych cegieł znajduje kubek i wspomina, jak pił z niego herbatę.
Być może i jego uratowała sanitariuszka Tetiana, ku której teraz zwraca się kamera. Być może, bo w chaosie codziennego ostrzału i masowego zapominania nie da się już tego ustalić. Tetiana idzie tam, gdzie jej każą, i ratuje tych, których może. Czasami ranni, których udaje się jej ustabilizować w karetce, w szpitalu oddają swoje dusze Bogu. Bo nie wszystkie prośby, takie jak córki rannego mężczyzny: „ratujcie ojca!” – udaje się spełnić. Rosyjskojęzycznych mieszkańców Charkowa Rosjanie zabijają tak samo bezwzględnie, jak mordują wszystkich innych.
Ulice Charkowa, niegdyś tętniącego życiem 1,5-milionowego miasto, zamarły i opustoszały. Tysiące ludzi, decydując się na pozostanie tutaj, przeniosły się pod ziemię, do stacji metra, które wyglądają jak jakiś piekielny panoptikon
Na torach zatrzymany pociąg z otwartymi drzwiami; na peronie setki łóżek, koców i materacy; wszędzie termosy i słoiki z wodą; namioty, klatki z papugami, wiadra, psy, a nawet pralki, których nie dosięgły jeszcze ręce rosyjskich szabrowników.
Kadr z planu filmowego. Frontline PBS
86-letni Witalij zabawia ludzi grą na gitarze i rosyjskojęzycznymi piosenkami o Cyganach, podczas gdy 10-letnia dziewczynka, Wika, mówi o strachu, dodając, że wie, że wokół jest wojna, ale nie rozumie dlaczego. W dziewiątym roku wojny nie wie, dlaczego jest wojna. Nikt jej nic nie powiedział. Może jej rodzice też nie wiedzą? W pewnym sensie twórcy filmu potwierdzają to przypuszczenie materiałem z innego miejsca – ze schronu, w którym ludzie oglądają radzieckie filmy o II wojnie światowej. Jakby nic się nie stało, jakby byli zaskoczeni obecną wojną rozpętaną przez Rosjan i tłumaczyli to swoje zaskoczenie stwierdzeniem: „nasi dziadkowie razem walczyli, beznadzieja”.
Czy ludzie zrozumieją, co się stało, dlaczego wybuchła wojna i co należy zmienić w przyszłości, aby to się nie powtórzyło? Twórcy filmu nie odpowiadają na to pytanie. Bo odpowiadanie na pytania nie jest ich zadaniem
Rejestrują rzeczywistość tylko po to, by widz mógł się nad nią zastanowić. O ile jest do tego zdolny. Film „Ukraine: Life Under Russia's Attack” to po prostu obraz Charkowa z wiosny 2022 r., dokument o Ukraińcach w momencie ich życiowej katastrofy, horroru i bólu.
Osiem miesięcy później filmowcy powrócili do swoich bohaterów i nakręcili swego rodzaju epilog – kiedy Rosjanie zostali już wyparci spod Kijowa, a ze zdobycia Charkowa nic nie wyszło. Ludzie odważyli się opuścić metro i wyjść na świat. Bezręki Serhij wciąż odwiedza ruiny swojego domu. Strażak Roman przeprowadził się z rodziną do Niemiec. A muzyk Witalij zamienił gitarę na akordeon i nadal gra rosyjskojęzyczne piosenki w metrze, w którym nie ma już łóżek i ludzi. Jego marzeniem jest zapomnieć o pierwszych miesiącach wojny. Teraz chce żyć z nowymi myślami.
Wtedy, na początku 2023 roku, bohaterowie filmu nie mogli wiedzieć, że Charków będzie ostrzeliwany jeszcze straszniej, rakietami, bombami i z dział.
Kadr z filmu. Frontline PBS
P.S. Film powstał w latach 2022-23 na zlecenie brytyjskiego kanału Channel 4 Television i amerykańskiego nadawcy publicznego Frontline PBS – tego samego, który wyprodukował oscarowego „20 dni w Mariupolu” Mścisława Czernowa i Jewhena Małoletki.