Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Jak nie stać się ofiarą mafii taksówkarskiej w Warszawie
Taksówkarze na warszawskim dworcu kolejowym oszukują kobiety, które wsiadają do ich samochodów. Żądają, by zapłaciły dziesięć razy więcej niż ustalono, blokują drzwi, grożą i zachowują się agresywnie. Jak możesz chronić swoje prawa i zabezpieczyć się przed takimi sytuacjami?
Historia ukraińskiej modelki Chrystyny Petroszczuk, od której dworcowy taksówkarz zażądał 300 złotych zamiast 20 za dwukilometrowy przejazd, wywołała falę zwierzeń innych kobiet, które również padły ofiarą podobnych praktyk. Krystyna wsiadła do taksówki w pobliżu Dworca Centralnego w Warszawie, zgadzając się na ustaloną cenę. Po drodze kierowca zapytał ją, czy jest Ukrainką – a kiedy dotarł na miejsce, zablokował drzwi, krzyczał na nią, a nawet groził, że ją uderzy, jeśli nie zapłaci wyższej kwoty. W końcu ją wypuścił. Kiedy zadzwoniła na policję, usłyszała od funkcjonariuszy, że nie reagują na takie przypadki.
Sestry podpowiadają, jak zachować się w takiej sytuacji i gdzie zwrócić się o pomoc, jeśli padniesz ofiarą nieuczciwego kierowcy.
Tylko Ukraińcy się targują. Bo myślą, że wszyscy są im winni
Maria Magdycz przyjechała do Warszawy z Kijowa, by odwiedzić swoją przyjaciółkę.
– Mój autobus przyjeżdżał około 6 rano – wspomina. – Moja przyjaciółka ma małe dziecko, nie chciałam jej więc prosić o spotkanie. Wiedziałam, że Julia mieszka tylko 3 kilometry od dworca i gdyby nie ciężkie walizki, poszłabym pieszo. Pech jednak chciał, że nie wzięłam ze sobą ładowarki, mój telefon się rozładował i musiałam wziąć taksówkę na dworcu. Zawsze wiedziałam, że taksówkarze na dworcach potrafią oszukiwać, ale myślałam, że to Europa, więc tutaj jest inaczej.
Od razu zapytała o cenę kursu. Kierowca powiedział, że to 50 złotych. Chociaż zwykle taki kurs kosztuje 15 złotych, Maria zgodziła się.
– Po pięciu minutach byłam zdenerwowana, bo zdałam sobie sprawę, że czeka mnie długa podróż. Ale taksówkarz powiedział, że przegapił zakręt. Pod domem koleżanki zażądał ode mnie 400 złotych! Wyjaśnił, że wszystko źle zrozumiałam, a z tyłu samochodu miał cennik. Według niego samo wsiadanie do samochodu kosztowało 50 złotych, każdy kilometr 40, a naładowanie telefonu 95 – mówi dziewczyna. Kiedy dojechali na miejsce, kierowca powiedział, że nie odda Marii bagażu, jeśli ta nie zapłaci tyle, ile zażądał. I że to, co robi, jest legalne. Nie było wyjścia – zapłaciła. Jednak najbardziej nieprzyjemne były jego uwagi na temat Ukraińców. Powiedział, że wszyscy pasażerowie płacą spokojnie, a tylko Ukraińcy się targują. Bo uważają, że wszyscy tutaj są im winni pieniądze.
Gdybyś była biedna, nie podróżowałabyś po całym świecie
Iryna Martowycka z Chersonia zapłaciła 800 złotych za przejazd z Dworca Centralnego na Lotnisko Chopina. Musiała oddać kierowcy całą swoją gotówkę. W przeciwnym razie nie wypuściłby jej z samochodu. - Wiem, że nie powinno się wsiadać do taksówek na dworcu, ale leciałam z dziećmi do Hiszpanii, byliśmy spóźnieni i mogliśmy nie zdążyć na samolot – wyjaśnia. – Przyjechaliśmy na lotnisko, dzieci wysiadły z taksówki – siedziały z tyłu, a ja z przodu. Zaczęłam szukać pieniędzy w torebce, nie zauważając, że kierowca zablokował mi drzwi. Powiedział: „Jesteś mi winna 800 złotych”. Zaczęłam się oburzać, ale wcisnął pedał gazu. Wciągu tych kilku sekund prawie oszalałam, bo moje dzieci zostały same na ulicy. W panice wyjęła całą gotówkę z torebki i dała ją taksówkarzowi. Potem usłyszała, jak do niej krzyczy: „Gdybyś była biedna, nie podróżowałabyś po całym świecie!”.
Czego nie robić, a na co zwracać uwagę podczas jazdy taksówką w Warszawie
Po pierwsze, jako zasadę przyjmij korzystanie z zaufanych usług taksówkarskich, które mają własne aplikacje (np. Uber), a nie z prywatnych przewoźników. Co istotne, Uber wygrał przetarg na wynajem miejsc parkingowych przy Dworcu Centralnym, a także planuje instalację uber-kiosków, w których możesz zamówić przejazd nawet jeśli nie masz zainstalowanej aplikacji lub Twój smartfon nie działa. Po drugie, jeśli już zdecydowałaś się skorzystać z prywatnej taksówki, włącz dyktafon w smartfonie i nagraj odpowiedź kierowcy na pytanie o koszt przejazdu. Jeśli na koniec podróży zażąda więcej, nagraj również te słowa. To będzie dowód dla policji. Kolejnym niebezpiecznym momentem jest płacenie kartą czy przez Blik. Przyjrzyj się uważnie kwocie, która wyświetli się na terminalu. Zdarzały się przypadki, że pojawiały się na nim kwoty inne niż te, które na początku ustalono, a taksówkarz mówił, że to mandat za trzaśnięcie drzwiami. - To właśnie nam się przytrafiło. Ponad siedem euro za 4 km – mówiłam się z taksówkarzem na taką stawkę na migi. Okazało się jednak, że dawał mandaty za otwieranie okna, niedokładne zamknięcie drzwi i wsiadanie do samochodu bez ochraniaczy na buty – mówi Kateryna Łogwinienko, mieszkanka Kijowa.
Niełatwo postawić kierowcę przed sądem
W swojej praktyce adwokackiej Aleksandra Domańska spotkała się ze skargami na pozbawionych skrupułów taksówkarzy, którzy, jak się okazało, nie byli legalnie działającymi taksówkarzami. - To nie są odosobnione przypadki i za każdym razem ludzie emocjonalnie mówią nam, że zostali oszukani, a policja jest bezczynna – mówi prawniczka. – Ale przyjrzyjmy się temu bliżej. Głównym problemem jest, że ci kierowcy są zarejestrowani jako prywatni przewoźnicy, a nie taksówkarze. Formalnie mają więc prawo ustalać dowolne ceny za swoje usługi. Władze miasta regulują wysokość opłat dla firm taksówkarskich. Obecnie w Warszawie maksymalna stawka za przejazd oficjalnymi taksówkami nie przekracza 6 zł za kilometr w dni wolne i w nocy na terenie miasta oraz 9 zł za kilometr w przypadku podróży poza miasto.
Aleksandra Domańska podkreśla, że jeśli czujesz się oszukana, powinnaś złożyć skargę na policji i skontaktować się z prawnikiem.
Kierowca niebędący taksówkarzem nie może zostać pociągnięty do odpowiedzialności za żądanie zbyt wysokiej zapłaty, ale nie ma prawa przetrzymywać pasażera w samochodzie. Zgodnie z art. 236 kodeksu karnego oszustem jest ten, kto w celu osiągnięcia korzyści majątkowej nakłania inną osobę do niekorzystnego rozporządzenia mieniem oraz wprowadza ją w błąd w celu osiągnięcia korzyści majątkowej. Dlatego każde nagranie audio/wideo z podróży może być wartościowym dowodem w sądzie.
Zdaniem ekspertki najczęściej wymuszanie przez kierowcy nienależnej zapłaty obliczone jest na wywarcie presji psychicznej. Gdy kobieta jest sama w obcym mieście (i samochodzie), dużo łatwiej ją zastraszyć, a kierowca może to wykorzystać.
Dlatego nie panikuj i nie pokazuj, że się boisz. Powiedz, że zapisałaś dane samochodu, zrobiłaś zdjęcia kierowcy, tablic rejestracyjnych i wysłałaś to wszystko do znajomych lub krewnych.
Jak odróżnić legalną warszawską taksówkę od prywatnego przewoźnika?
- po „kogucie” z napisem „TAXI” na dachu samochodu; - po żółto-czerwonym pasie naklejonym wzdłuż pojazdu (musi być na nim numer rejestracyjny taksówki zgodny z numerem licencji); - po herbie Warszawy pod tablicą rejestracyjną na przednich drzwiach pojazdu; - po informacji o taryfie tylko na tylnych drzwiach, w lewym górnym rogu na szybie (wszystkie informacje o cenach bez ukrytych opłat muszą być tam wskazane); - także wewnątrz pojazdu – po plakietkce identyfikacyjnej, taksometrze oraz informacji, gdzie można złożyć skargę.
Skargi na oficjalnie zarejestrowanych przewoźników można składać, dzwoniąc pod numer 19 115
Dziennikarka, specjalistka ds. PR. Jest mamą małego geniusza z autyzmem i założycielką klubu dla mam PAC-Piękne Spotkania w Warszawie. Prowadzi bloga i grupę TG, gdzie wspólnie ze specjalistami pomaga mamom dzieci specjalnych. Pochodzi z Białorusi. Jako studentka przyjechała na staż do Kijowa i została na Ukrainie. Pracowała dla dzienników Gazeta po-kievske, Vechirni Visti i Segodnya. Uwielbia reportaż i komunikację na żywo.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Aldona Hartwińska: Dlaczego tam jesteś. Czemu wyjechałaś ze spokojnej Polski na wojnę?
"Gypsy": Przed wojną miałam stabilną pracę w banku, zajmowałam się śledztwami finansowymi. W Ukrainie byłam dwukrotnie, ale turystycznie i nie zapuszczałam się w głąb kraju. Byłam we Lwowie, skąd pojechałam autostopem do Rumunii. Kiedy pojechałam do Ukrainy po raz drugi, już własnym samochodem, podróżowałam południową częścią kraju do Mołdawii. Nigdy nie było w moich planach, by zostać tu dłużej. I nigdy nie sądziłam, że wrócę do Ukrainy jako żołnierka.
Kiedy zaczęła się inwazja, pojechałam na przejście graniczne w Medyce i przez kilka miesięcy byłam tam wolontariuszką. Pod wpływem tych wszystkich ludzi, tych wszystkich historii, postanowiłam ruszyć na wschód. W okolicach wakacji pojechałam do Charkowa. Miałam tam zostać na dwa tygodnie, lecz zostałam na sześć. Rozwoziłam pomoc humanitarną potrzebującym i wojsku. Zajmowałam się też ewakuacją ludności cywilnej z terenów okupowanych.
Masz na myśli tereny, na których były już rosyjskie wojska?
Tak, tereny okupowane. To było jakoś w wakacje 2022 roku. Przez jakiś czas w każdy poniedziałek otwierano korytarze humanitarne. My podjeżdżaliśmy vanami na samo nabrzeże rzeki, do tak zwanej szarej strefy, czyli ziemi, na ziemie, na które nie zapuszczali się już nawet ukraińscy żołnierze. Tam był most, „szlak do życia”, jak na niego mówili ukraińscy wolontariusze. Jedna połowa mostu była rosyjska, druga ukraińska. Ci ludzie – z bagażami, dziećmi na rękach, z psami – przechodzili przez most pieszo, a my ich mogliśmy przechwytywać już po stronie ukraińskiej, gdzie powiewała niebiesko-żółta flaga. Pakowaliśmy ich do samochodów i wywoziliśmy w bezpieczne miejsce, gdzie czekał transport do kolejnych miejsc, do innych miast, w których były ich rodziny. Bywało, że robiłam sześć takich kursów jednego dnia. Normalnie do tego vana wchodzi dziewięć osób, ja brałam po siedemnaście. I każda z tych osób miała jeden nieduży bagaż.
Po tych sześciu tygodniach zjawiłaś się w Polsce.
Po powrocie wcale nie planowałam znowu jechać do Ukrainy. Ale przez to, że byłam w kraju tak długo nieobecna, musiałam przejść w pracy przez tak zwany „restart systemu”: zmiana haseł, loginów, kart. Trochę to trwało – i przez ten czas ciągle myślałam o ludziach, którzy zostali w Ukrainie, o tym, jak mogłabym jeszcze pomóc. Pewnego dnia rozmawiałam z kolegą, który służył w ukraińskim wojsku. Powiedziałam mu, że rozważam rzucenie wszystkiego i wyjazd do Ukrainy na stałe, że chciałabym tam znaleźć pracę i być wolontariuszką w weekendy i w każdy wolny dzień. „Zaczekaj chwilę, zaraz do ciebie oddzwonię” – rzekł. Kiedy zadzwonił znowu, powiedział, że opowiedział o wszystkim dowódcy, a ten stwierdził, że moja pomoc się bardzo by przydała ich jednostce. Wiedzieli, że ja wjadę wszędzie, że mam dobry kontakt z wolontariuszami i potrafię wiele rzeczy załatwić, zorganizować. Zaproponowali mi pracę, żebym to wszystko robiła dla ich grupy – nie dla całego batalionu, ale dla ich oddziału. Długo się nie zastanawiałam. Wyjechałam do Ukrainy, poszłam do sztabu i podpisałam kontrakt. Tak znalazłam się w wojsku.
Ale nie trafiłaś tam jako zwykły żołnierz? Na początku nie miałaś misji bojowych?
Na samym początku, po wstąpieniu do wojska, zajmowałam się logistyką, kontaktami z wolontariuszami, organizowałam rzeczy dla mojego oddziału. Niedługo później trafiłam do innego batalionu, lecz miałam tam zajmować się tym samym: opiekować się swoim oddziałem i zapewniać mu wszystko, co na dany moment potrzebne. Mieszkałam z żołnierzami w przyfrontowej wiosce, więc byłam ze wszystkim na bieżąco. Jednak szybko zaczęłam się zajmować absolutnie wszystkim, poczynając od dokumentów czy kontraktów (pomagałam rekrutom przechodzić przez proces podpisywania kontraktu, a nawet zrywania go).
Dowódca obdarzał mnie coraz większym zaufaniem, aż w końcu uczynił ze mnie swego rodzaju asystentkę. Cedował na mnie różne mniej ważne zadania, by móc skoncentrować się na rzeczach ważniejszych, jak np. planowanie misji. Często zdarzało się, że dowoziłam chłopaków do punktów odbioru, zabierałam ich z tych punktów, bywało też, że pracowałam medevacu [ewakuacja medyczna – red.]. Na co dzień pilnowałam, by moja grupa szła na zadanie bojowe przygotowana: by mieli naładowane radia czy dodatkowe baterie do noktowizji.
Ale później przerzucili nas pod Bachmut i mój oddział przestał istnieć.
Straciliście wszystkich?
Nie, choć na jednej z misji zginął mój kolega. Nasz dowódca kompanii nie chciał, byśmy dalej siedzieli w Bachmucie, chciał nam tego wszystkiego oszczędzić, bo tam była rzeź. Wszędzie były rozczłonkowane ciała, nasi chłopcy wręcz po tych ciałach chodzili, wiele ich było i nie miał ich kto ich zbierać – albo to po prostu było zbyt niebezpieczne. Dowódca próbował za wszelką cenę rozwiązać naszą grupę: oprócz mnie i jednego kolegi, całej reszcie nakazano rozwiązać kontrakty. Chcieli się nas pozbyć, ale w dobrej wierze. Dowódca nie chciał brać na siebie odpowiedzialności za to, że wyśle ludzi na śmierć.
Rzucił przed nas worek na zwłoki i powiedział, że jeśli chcemy zostać w Bachmucie, to mamy do tego worka teraz wejść, bo tylko tak stamtąd wrócimy
Po tym wszystkim nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Ale wiedziałam na pewno, że nie chcę siedzieć w sztabie i zajmować się rzeczami, które oni chcieli mi zlecać. Miałam poczucie, że muszę być bardziej pożyteczna, że chcę robić coś serio. Wiedziałam, że nie puszczą mnie na szturmy, bo nie byłam do tego przygotowana – chociaż bardzo dużo ćwiczyłam, brałam udział prawie we wszystkich szkoleniach. Można powiedzieć, że w tej grupie przeszłam przeszkolenie wojskowe od podstaw w bardzo skróconym czasie, więc jakieś pojęcie miałam. Tyle że na pewno za małe, by iść z grupą do szturmu. Zaczęłam myśleć, co w tej chwili jest najbardziej potrzebne na froncie... Operator drona!
W ciągu tego krótkiego czasu, kiedy byłam uziemiona w sztabie, znalazłam kurs operatora drona, odbywał się w innym mieście. Poszłam do sztabu, powiedziałam, że znalazłam sobie taki kurs i bardzo proszę o przygotowanie mi dokumentów, bym mogła zrobić to szkolenie. Zgodzili się. Pojechałam, zrobiłam, wróciłam i… nie miałam już swojej grupy. Ale dali mi szansę – przydzielili mnie do oddziału droniarzy. Usłyszałam, że jeśli się sprawdzę i zostanę zaakceptowana, to będę mogła zostać z nimi na stałe. Zaczęłam z nimi latać, trenować, uczyć się. I zostałam. Myślę, że przez całą tę moją drogę sporo pomogło mi to, że w miarę szybko zaczęłam sprawnie komunikować się po ukraińsku.
Pamiętasz swoje pierwsze zadanie bojowe?
Pracowałam na różnych odcinkach frontu, głównie w okolicach Kupiańska i Bachmutu. Na Donbasie spędziłam półtora roku, w okolicach Kupiańska rok. Moja pierwsza misja bojowa była właśnie tam; pamiętam, że była spokojna. Kiedy zaczynałam pracować jako pilot drona, wojna dronów nie wyglądała jeszcze tak jak obecnie. W pewnym sensie to były dopiero początki, bo nie było tylu anten, pilotom nie zagłuszano sygnału z każdej strony i nie było tylu dronów kamikadze. Na pewno było łatwiej. Dziś wszystkim jest ciężej, pilotom dronów też. Technologia poszła do przodu, pojawia się coraz nowszy sprzęt, a Rosjanie używają innych częstotliwości, przez co coraz łatwiej zagłuszają sygnał. My musimy za tym wszystkim nadążać, musimy też cały czas nabywać nowy sprzęt, uczyć się nowych rzeczy. Na pierwszej misji dowódca wskazał nam miejsce, w które zrzucaliśmy ładunki wybuchowe. Siedzieliśmy w okopie, wszystko spokojnie sobie przygotowaliśmy, nie było żadnych problemów.
A później?
Im dłużej pracujemy w tym samym miejscu, tym więcej Rosjanie o nim wiedzą. Na trzeciej czy czwartej misji w pobliżu pozycji bojowych padł nam samochód. Nie mogliśmy go odpalić, musieliśmy go więc tam zostawić, a nas trzeba było ewakuować. Podczas kolejnej misji naszą pozycję Rosjanie zasypali pociskami. Najpierw był jeden wybuch, daleko. Potem drugi – już bliżej. Trzeci pocisk eksplodował przy naszym okopie i fala uderzeniowa nasypała nam ziemię na głowy. To był w sumie pierwszy raz, kiedy miałam bezpośrednie zetknięcie z artylerią. Nikt z nas nie spanikował, mimo że te pociski spadały coraz bliżej. Jakoś udało nam się wydostać.
Kiedy wróciliśmy, wszyscy już wiedzieli, co się stało.
Przyjechał dowódca batalionu. Powiedział mi, że właśnie dlatego nie chciał puszczać mnie na misje bojowe. Oni bardzo chronią kobiety, starają się je trzymać na tyłach. Boją się o nas
A ja byłam wtedy chyba jedyną kobietą, która jeździła na pozycje bojowe. Dowódca zasugerował mi, że może już dość tego, może powinnam wrócić do spraw administracyjnych. Odpowiedziałam, że przecież jesteśmy zespołem, więc nie może być tak, że oni idą, a ja nie.
Jak się żyje na co dzień w męskim świecie? Bycie kobietą na wojnie jest trudne? Jak to wygląda w kontekście np. „spraw kobiecych”?
Na wojnie wszystkie granice się zacierają. Tak do siebie przywykliśmy, że płeć nie ma już dla nas znaczenia, wszyscy jesteśmy po prostu ludźmi. Czasem mieszkamy w jednym pokoju w pięć czy nawet sześć osób. Każde z nas ma swoje rozkładane łóżko, pod łóżkiem cały swój dobytek – prywatne rzeczy, jakiś sprzęt – i tak mieszkamy wszyscy „na kupie”. Na początku zawsze jest tak, że faceci chcą mnie absolutnie we wszystkim wyręczać, a to coś przenieść, a to jakoś pomóc. A ja od razu wyznaczam granicę: to, że jestem kobietą, nie znaczy, że jestem inwalidką. Mam dwie ręce i dwie nogi, więc nie trzeba mi we wszystkim pomagać. Bo kto później będzie za mnie nosił rzeczy na pozycjach? Tam każdy musi sobie radzić sam, ja też.
Im dłużej jesteśmy w grupie, tym mniej zwraca się uwagę na płeć. A przez to, że jesteśmy ciągle razem, widzimy się non stop, mężczyźni zrozumieli, że miewam „te dni”. Czasami one wypadają w momencie, kiedy jestem na misji. Może trudno sobie wyobrazić zmianę tampona w okopie podczas ostrzału, ale bywa i tak. Gdybym nie była tak blisko z tymi ludźmi, byłoby mi ciężko. I kiedy jest taki moment, że muszę zadbać o tego rodzaju higienę intymną, ale nie mogę wyjść z okopu, to im mówię prosto z mostu: „Muszę iść zmienić tampon”. Bywa i tak, że na pozycjach siedzimy długo i pojawia się potrzeba umycia się. Wiadomo: tam nie ma prysznica. Ale chcę chociaż skorzystać z mokrych chusteczek, zmienić bieliznę. Wtedy nie ma śmiechów, żartów, nie ma żenującej atmosfery. Odwracają się i robię swoje. Ja się generalnie bardzo szybko adaptuję, nie wiem, czy inne kobiety też tak mają.
Dla mnie ta swoboda i komfort są bardzo ważne i cieszę się, że w mojej grupie te „kobiece sprawy” to zupełnie naturalna rzecz, która nikogo nie emocjonuje
W armii jest coraz więcej kobiet, także na pierwszej linii frontu – są czołgistkami, snajperkami. Co myślisz o kobiecej mobilizacji, o której coraz częściej mówi się w Ukrainie?
Trzeba zaznaczyć, że mobilizacja jest przymusowa. Uważam, że mężczyzna nie będzie dobrym żołnierzem, jeśli jest do czegoś przymuszany. Myślę, że jeśli kobieta sama się zgłosi do wojska i będzie chciała iść na pozycje bojowe, to będzie to z korzyścią dla armii, gdy zastąpi kogoś, kto tam być nie chce. Nie ma co się oszukiwać: my, kobiety, jesteśmy nieco słabsze fizycznie. Jednak to nie znaczy, że siły fizycznej nie można wytrenować. W ogóle rola kobiety na przestrzeni wieków zmieniła się. Nie jesteśmy już tylko żonami i gosposiami. Są kobiety, które chciałby służyć w wojsku. Tym bardziej powinny mieć równe prawa.
Kobieta ma trochę trudniej na tej wojnie. Nie dlatego, że jest jakoś szczególnie dyskryminowana, ale dlatego, że w pewnym sensie otacza nas patriarchat. Będąc kobietą, muszę ciągle udowadniać, że jestem w czymś dobra. Bo nawet jeśli jestem w lataniu na tym samym poziomie co facet albo nawet lepsza, to zawsze muszę pokazać, co umiem. A mam wrażenie, że kiedy facet deklaruje, że jest w czymś dobry, to mu po prostu wierzą. Co do żołnierskich umiejętności kobiet – jest niedowierzanie, taki dystans. On nie wynika z dyskryminacji, tylko z tego, że mężczyźni wciąż nie przywykli do obecności kobiet na wojnie.
Nigdy nic przykrego mnie nie spotkało ze strony kolegów żołnierzy, ale mam wrażenie, że na zadaniach bojowych zawsze musiałam pokazać się z najlepszej strony i udowodnić swoją wartość jako żołnierza
Bo to wciąż jest jeszcze trochę taki męski świat.
Wracając do pytania o mobilizację kobiet: Ukraina jest w stanie wojny. Uważam (ale to moja subiektywna opinia), że kobieca pomoc, kobiece wsparcie nie byłoby niczym gorszym od męskiego. A jeśli chodzi o argument, że kobiety powinny skupić się na rodzeniu następnych pokoleń – to skomplikowana sprawa. Wiadomo: mężczyzna dziecka nie urodzi. Jednak to nie znaczy, że kobieta nie może służyć, zajść w ciążę – i wtedy wziąć urlop. Wojsko nie przekreśla możliwości macierzyństwa, chociaż może opcje są nieco ograniczone. Ale to nie jest niemożliwe, bo żołnierki rodzą dzieci na tej wojnie. Ja się nawet trochę śmieję z tego, że przymusowa mobilizacja może wyjść demografii Ukrainy na dobre, bo kobiety, by uniknąć służby albo uchronić przed nią swoich mężczyzn, zaczną rodzić dzieci (w końcu mężczyzna, który ma trójkę dzieci, może być zwolniony ze służby). Myślę jednak, że zdecydowana większość kobiet nie chciałaby iść na wojnę. Tyle że to nie zmienia faktu, że powinniśmy odejść od stereotypowego myślenia.
„Terytorium Kobiet” to ukraińska organizacja, która jednoczy kobiety na całym świecie. Przez prawie 11 lat swego istnienia zrealizowała dziesiątki projektów humanitarnych, społecznych i kulturalnych. Lilia Szeczenko, szefowa organizacji, jest przekonana, że jeśli człowiek zna swoje korzenie, rozumie, kim jest i co musi zrobić, by ocalić swój kraj. Wojna na pełną skalę mocno wpłynęła pracę organizacji, która dostarczyła już ponad 500 ton pomocy humanitarnej dla wojska i ludności cywilnej. Aktywistki z „Terytorium” wspierają rodziny jeńców wojennych i pomagają kobietom, które doświadczyły przemocy. Z każdym dniem są bardziej widoczne w Europie.
Natalia Żukowska: Czym jest „Terytorium Kobiet”?
Lilia Szewczenko: Nasza organizacja została stworzona przez ideowe kobiety, które wprost oddychają Ukrainą. To stwierdzenie nie jest gołosłowne. „Terytorium Kobiet” nie jest zdefiniowane i nie ma granic. To nie tylko terytorium tych kobiet, które mieszkają w Ukrainie. To przestrzeń kobiet na całym świecie – zwłaszcza teraz, gdy miliony Ukrainek, uciekając przed wojną, znalazły schronienie w wielu krajach europejskich. Chcemy im pomagać. Dlatego zdecydowałyśmy, że od teraz „Terytorium Kobiet” będzie działało pod parasolem każdego kraju przyjmującego ukraińskie uchodźczynie, zgodnie z jego prawem. Finalizujemy już prace nad dokumentami, na przykład dla „Terytorium Kobiet” w Polsce. Przeprowadziłyśmy rozmowy z pracownikami Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, z ukraińskimi przesiedlonymi i polskimi firmami.
Jak pomagają ukraińskim kobietom w Polsce? Przede wszystkim organizują szkółki niedzielne. Ważne jest, by dzieci nie zapominały o swojej ukraińskiej kulturze, poznając jednocześnie kulturę kraju, w którym mieszkają. Z uwagi na to, że jesteśmy w stanie wojny na pełną skalę, a większość pieniędzy od firm i ministerstw w Ukrainie idzie na potrzeby wojskowe, ukraińskie Ministerstwo Edukacji nie ma wystarczających funduszy na książki i podręczniki dla dzieci przebywających za granicą. Do zadań zadań „Terytorium Kobiet” należy nie tylko organizowanie szkółek niedzielnych, ale także drukowanie książek. Prowadzimy już rozmowy z Wydawnictwem „Gutenberg” – będziemy rozdawać książki za darmo, zaczynając od naszych szkółek niedzielnych.
Mamy już pewną bazę, więc nie będzie trudno zorganizować pracę w Polsce. Pod koniec 2022 roku jedna z naszych członkiń otworzyła pierwszą szkołę artystyczną w Warszawie i otrzymała już niewielkie dotacje od polskich władz lokalnych. Szkoła nieodpłatnie uczy rysunku zarówno dzieci ukraińskie, jak polskie.
Dałyśmy Europie wykwalifikowany personel. Z powodu wojny w Ukrainie wielu pedagogów, lekarzy i menedżerów wyjechało do UE. Wielu z nich nostryfikowało już swoje dyplomy. Na przykład nasza członkini, która była przewodniczącą „Terytorium Kobiet” w Dnieprze, a teraz mieszka w Gdańsku, ma potwierdzony dyplom i jest w Polsce pełnoprawną prawniczką. Jej matka również nostryfikowała swój dyplom, pracuje jako dentystka. Przekazujemy więc naszą wiedzę i usługi również Polakom.
Chcemy, by Polacy zrozumieli, że nie tylko od nich bierzemy, ale także dajemy. To będzie jedno z zadań „Terytorium Kobiet” w Polsce
Zajmiemy się również przywództwem kobiet i kwestią płci. Kobiety muszą zrozumieć swój status i znaczenie w społeczeństwie.
Jak zmieniła się praca organizacji od początku inwazji?
„Terytorium Kobiet” jest w 90% zaangażowane w wolontariat. Współpracowałyśmy z kilkoma polskimi fundacjami, które miały w Warszawie magazyn dla wolontariuszy o powierzchni 400 metrów kwadratowych. Jesteśmy wdzięczni Polakom za opłacanie czynszu przez długi czas. Magazyn był wypełniony pomocą humanitarną po sufit. Było tam wszystko, od ubrań i żywności po drogi sprzęt medyczny, który wysyłałyśmy do ukraińskich szpitali. Na przykład dyfuzory, z których każdy kosztował około 2500 euro – a miałyśmy ich ponad tysiąc. Wyposażałyśmy szpitale w łóżka, aparaty rentgenowskie, witaminy. W magazynie pracowali zarówno Ukraińcy, jak Polacy. Na prośbę odbiorców wysyłałyśmy ciężarówki z pomocą humanitarną. Organizowałyśmy również miejsca w rodzinnych domach dziecka i domach opieki, zdobywałyśmy opaski uciskowe i kamizelki kuloodporne dla żołnierzy, zbierałyśmy pieniądze na drony. Nie tylko same dostosowałyśmy się do nowych wyzwań, ale także dostosowałyśmy do nich innych.
Kim są członkinie waszej organizacji?
Jest nas około dwóch tysięcy. Są wśród nas kobiety, które mają własne organizacje pozarządowe i fundacje – pełnią funkcje szefowych działów. Jedną z nich jest Iryna Michniuk, wdowa po Bohaterze Ukrainy. Od 2014 roku stoi na czele organizacji „Skrzydła Ósmej Sotni”, do której należą wdowy po poległych i ich dzieci. W Ukrainie mamy 19 oficjalnie zarejestrowanych oddziałów. Zespół składa się z kobiet o różnych zawodach i dochodach, ale o wspólnym samym profilu ideowym i wizji. Są też żołnierki, jak Wiktoria Christenko, która była pierwszą doradczynią admirała ukraińskiej floty.
W moim zespole mam Alinę Czalecką, członkinię zarządu „Terytorium Kobiet” z Doniecka, która została zmuszona do ucieczki z rodzinnego miasta. Jej mąż pracował w donieckiej administracji, ona jest nauczycielką, profesorką, pracowniczką naukową. Opuścili Donieck z niczym, przyjechali do Irpienia. Ledwo zaoszczędzili pieniądze i kupili mieszkanie, a tu wybuchła wojna na pełną skalę i mieszkanie zniszczył pocisk wroga. W Irpieniu znaleźli się pod okupacją. Alinie zaproponowano pracę za granicą – i jak pani myśli, gdzie ona teraz jest? W Irpieniu. Nie chce wyjeżdżać z Ukrainy.
Z jakimi problemami przychodzą do was kobiety?
Odkąd przystąpiłyśmy do koalicji „Kobiety, Pokój, Bezpieczeństwo”, dołączyło do nas wiele kobiet. To aktywistki, które walczą o przywództwo kobiet i pomagają ofiarom przemocy. To duży problem w Ukrainie – Bucza, Irpień... Zna pani te historie. Wiem o wielu rzeczach, ale o nich nie mówię. Mamy umowę: nie mówisz o sprawach, w których nie uczestniczyłaś. Jesteś świadkiem. To historie, której doświadczyli kobieta, dziewczyna czy dziecko. Opowiadają je sami, jeśli chcą. Jak możemy im pomóc? Zawsze opowiadam się za wzajemną pomocą i wsparciem. Do tych ludzi trzeba mówić z wielkim wyczuciem, ponieważ każde słowo może być traumatyczne.
Pomagamy im choć trochę poczuć grunt pod nogami. Dajemy kobietom poczucie siostrzeństwa i przekonujemy, że nie są same, że wszystkie jesteśmy takie same
Mówimy o tym, że każdy może znaleźć się w podobnej sytuacji. Powtarzamy, że jesteśmy dla nich. Czasami prosimy je o pomoc, by zaangażować je w proces i pokazać im, że są potrzebne. Poza tym każde zajęcie przynajmniej częściowo odwraca uwagę od traumy. Nie mamy jasnego programu, jak to zrobić. Od lat jest on dopracowywany.
Dzięki porozumieniu o współpracy z miejskimi urzędami pracy pomagamy też kobietom przekwalifikowywać się i znaleźć pracę. Współpracujemy z ukraińskim Ministerstwem ds. Kombatantów. W „Terytorium Kobiet” jest wiele żołnierek – obrończyń, które były cywilami. Jako pierwsze pomogłyśmy im szyć wojskowe mundury damskie i bieliznę. I zdobyłyśmy dla nich przystosowane dla kobiet kamizelki kuloodporne.
Co udało wam się zrobić od momentu powstania organizacji?
Nasze życie zostało podzielone na przed inwazją i po niej. Przed miałyśmy potężny projekt, który łączył ukraińskie dzieci za granicą. Stworzyłyśmy również Międzynarodowy Festiwal Przemysłu Kulturalnego i Kreatywnego „Terytorium Kobiet”, który później przemianowałyśmy na „Terytorium Mistrzów”. Gdyby nie inwazja, ten festiwal byłby finansowany przez ukraińskie Ministerstwo Kultury i Polityki Informacyjnej. To festiwal, który wydobył ukraińskie produkty z dna. Pokazał, że mogą być marką sprzedawaną nie tylko na targach i bazarach, ale nawet w pięciogwiazdkowych hotelach. Na razie projekt został zawieszony, bo dziś jednoczymy ukraińskie kobiety za granicą.
Robimy wszystko, co w naszej mocy, by zachować Ukrainę w ich pamięci. W pierwszym etapie zarejestrowałyśmy „Terytorium Kobiet” w Polsce i Francji. Następne będą Belgia, Szwajcaria, Niemcy i Hiszpania
Dostarczyłyśmy naszym obrończyniom ponad 1200 paczek z apteczkami pierwszej pomocy, witaminami, specjalnym kremem na bazie oleju, który zapobiega pękaniu skóry, i perfumami.
Bo dziewczyna powinna czuć się dziewczyną, gdziekolwiek jest. Wysyłałyśmy im więc również farby do włosów. Kiedyś poprosiłam dziewczyny na froncie, by zrobiły sobie zdjęcie dla mediów, bo chciałyśmy ogłosić zbiórkę na te paczki. Zrobiły je i nam wysłały – wszystkie były zadbane, z fryzurami i manicure. Za własne pieniądze poszły drogiego manikiurzysty i fryzjera. Powiedziały mi: „Lilia, wiesz, kiedy otworzyłyśmy te pudełka, poczułyśmy się, jak w domu”. Dostały od nas taki psychologiczny zastrzyk szczęścia.
Pani organizacja pomagała kobietom i dzieciom ewakuować się z miejsc zagrożonych okupacją. Ilu osobom pomogłyście?
Nie mamy precyzyjnych szacunków. Ewakuowałyśmy ludzi z Melitopola, Berdiańska, Chersonia, z obwodu donieckiego i lewobrzeżnej części obwodu zaporoskiego, który jest już okupowany. Oczywiście pomagało nam wojsko. Nie wiem, czy mam prawo opowiadać o szczegółach tych wszystkich historii. Podzielę się jedną: historią matki z dwójką dzieci, która opuszczała Melitopol. Córka miała wtedy 15 lat, synek 3, ich ojciec służył w siłach zbrojnych. Jeśli Rosjanie dowiedzieliby się o tym, zastrzeliliby ich. Ta kobieta poprosiła dzieci, by nic nie mówiły, a jeśli to będzie konieczne, by odpowiadały tylko po rosyjsku. Po drodze rosyjscy żołnierze z bronią weszli do ich autobusu, by skontrolować pasażerów. Gdy podeszli do nich, lufa karabinu maszynowego zawieszonego na ramieniu przypadkowo uderzyła dziecko w głowę. Chłopczyk był tak przerażony, że ciągle płakał. Byli przesłuchiwani, ich telefony zostały sprawdzone, przeszli przez wiele kręgów piekła. Na szczęście Rosjanie nie rozebrali chłopca.
Bo już po wszystkim matka odkryła, że pod ubraniem, na piersi, ma kartkę z rysunkiem ojca w mundurze wojskowym, flagą i napisem: „Chwała Ukrainie!”. Chłopczyk sam to narysował
Dla niego właśnie tym jest Ukraina, jego życie. Gdyby Rosjanie zobaczyli ten rysunek, pewnie by ich zastrzelili. Znamy wiele takich historii.
Utrzymuje Pani kontakt z rodzinami, którym pomogła?
Pewnego dnia na pewno sporządzę taką listę, ale teraz celem jest zalegalizownie działalności „Terytorium Kobiet” w Europie i Ameryce. Bo jesteśmy silne, prawdziwe i działamy. Jesteśmy kobietami, które nie są przyzwyczajone do brania, ale do dawania. Z czasem być może zainteresuję się losem kobiet, którym pomogłyśmy. Zawsze jednak myślę o tym, czy one tego potrzebują, czy pojawiając się, nie wyrządzę im krzywdy.
Często podróżuje Pani za granicę. O czym tam Pani mówi? Jak reagują obcokrajowcy? Co interesuje ich najbardziej?
Mówię o jedności narodu ukraińskiego, pokazuję nasze realia wojenne. Opowiadam o tym, jak ciężko nam jest, ile mamy problemów i jak staramy się je rozwiązać. Moje przesłanie jest zawsze takie samo: potrzebujemy pomocy, by uporać się z tymi wszystkimi problemami. Zawsze mówię: „Robimy swoje, a wy nie stójcie z boku, pomóżcie nam w tej wojnie, jak tylko możecie – doświadczeniem, wsparciem humanitarnym, wojskowym”. Ciągle mówimy o pomocy dla ukraińskiej armii. Wiem, że jesteśmy słyszane.
„Terytorium Kobiet” wspiera jeńców wojennych, dołączając do różnych kampanii. To pomaga w organizowaniu kolejnych wymian jeńców?
Zdecydowanie tak. Pomagamy rodzinom jeńców wojennych od początku wojny w 2014 roku. Organizujemy wydarzenia z udziałem ich matek, żon i dzieci. Pamięta pani tych, którzy zostali schwytani na Krymie na początku wojny? Zabraliśmy matkę i córkę jednego z żołnierzy piechoty morskiej do ONZ, aby opowiedzieć prawdę o wojnie w Ukrainie.
Każda kampania informacyjna powinna być zaplanowana i ciągła. Takie działania nie tylko nie pozwalają światu zapomnieć o tych, którzy są w niewoli, ale pomagają też rodzinom jeńców wojennych poczuć, że nie są sami i nie zatracą się w swoim smutku. Problemy łączą ludzi. Mamy wiele przejmujących historii związanych z powrotem jeńców wojennych. Niedawno na liście zwolnionych z niewoli znalazł się żołnierz, na którego wszyscy czekali. Myślałyśmy, że wrócił. Ale to nie był on. Nazwisko takie samo, ale imię inne.
Prowadzi Pani też szkolenia dla agencji rządowych dotyczące komunikowania się z weteranami i ich rodzinami. Jakie są główne zasady, które stara się Pani przekazać?
Posłużę się przykładem Miejskiego Centrum Zatrudnienia w Kijowie. Musisz umieć rozmawiać z weteranem – żołnierzem, obrońcą lub obrończynią. Z natury jesteśmy empatami. Nawet na ulicy czasami chcesz podejść i powiedzieć żołnierzowi: „Dziękuję, że mnie bronisz. Chwała Ukrainie”. Chcesz go przytulić i powiedzieć: „Jesteś bohaterem”. Ale nie możesz tego zrobić, bo takie gesty to wyzwalacze. Powiesz mu, że jest bohaterem, a on może nie być bohaterem dla samego siebie. Uczymy takiego podejścia nie tylko pracowników instytucji państwowych, ale także ludność cywilną. Co najważniejsze, uczymy, jak postrzegać tych ludzi. Na przykład kiedy przychodzą do Miejskiego Centrum Zatrudnienia w Kijowie, kierownik, który z nimi rozmawia, musi być wysoko wykwalifikowany i rozumieć, że każdy żołnierz ma retrospekcje. Uczymy takich pracowników zwracać uwagę na mimikę, oczy, zachowanie. Trzeba być przygotowanym na każdy scenariusz, bo prawie wszyscy wojskowi doznali jakichś urazów. Poza tym środowisko, w którym się znajdą, powinno być wolne od barier i sprzyjające integracji społecznej.
Weterani powinni pracować i być zachęcani do udziału w odbudowie Ukrainy, a nie siedzieć zamknięci w domach
Socjolodzy twierdzą, że po wojnie kraj stanie w obliczu kryzysu, w szczególności kryzysu demograficznego. Czy po zwycięstwie Ukrainki wrócą z Europy? Co trzeba zrobić, by tak się stało?
Nie wiem nawet, czy mam prawo mówić to publicznie – ale tak, będziemy mieli kryzys demograficzny. Wyż demograficzny nas nie uratuje. Zastanawiamy się, jak nad tym pracować, bo przecież to jest nasza przyszłość. Czy kobiety wrócą z zagranicy? Im dłużej trwa wojna na pełną skalę, tym mniej jest to prawdopodobne. Teraz mamy wiele rozwodów. Wiele kobiet dostosowuje się do swoich dzieci, których większość asymiluje się w społeczeństwach, w których żyją. Mieliśmy już takie przypadki wśród moich członkiń. Mieszkały z dziećmi za granicą, córka chciała wrócić, ale syn nie. Zaadaptował się, ma przyjaciół, jest bardziej akceptowany w klasie niż w domu i polubił nowy kraj.
Musimy zrozumieć, że na decyzje rodziców będą miały wpływ ich dzieci. Dlatego za granicą należy pracować przede wszystkim z dziećmi
Ponadto wiele kobiet za granicą było w stanie lepiej się realizować czy zarabiać większe pieniądze niż w kraju. Na przykład była pielęgniarką w szpitalu w zachodniej Ukrainie, a teraz jest pielęgniarką we Wrocławiu i otrzymuje znacznie wyższą pensję. Nasi urzędnicy muszą słuchać społeczeństwa i stworzyć program, który pozwoli ukraińskim kobietom wrócić do domu. „Terytorium Kobiet” na pewno będzie w to zaangażowane, przede wszystkim swoim doświadczeniem i zasobami. W końcu powinniśmy żyć w naszym kraju, bronić go, przywracać do życia i dać mu przyszłość. Większość członkiń „Terytorium Kobiet” za granicą to rozumie.
Wiadomo, że u nas wszystko się spieprzyło, wszystko stracone, wszystko zgodnie z planem. Po 10 latach wojny nerwy ludzi są już poszarpane – a niedługo miną trzy lata tej dużej, powszechnej wojny (jeszcze i to). Oczywiście już w pierwszym roku horyzont planowania przesunął się do jednego miesiąca, a potem pojawiło się zastrzeżenie: „jeśli dożyjemy”.
Teraz zastanawiam się, czy wymieniać kran w moim mieszkaniu, bo jeśli to zrobię, to może szahid rozpieprzy dom z nowym kranem
Facebook kpi ze mnie jeszcze bardziej niż kiedyś, proponując mi trencze na przyszłą wiosnę. „Hej, ty elektroniczny głupku, jak myślisz, komu to oferujesz?” On pisze do mnie po angielsku: „Co będziesz nosić następnej wiosny?” A ja na to: „Posłuchaj mnie, ty elektroniczne gówno, na wiosnę mogę mieć opcje: kaftan bezpieczeństwa, fajną trumnę albo kombinezon przeciwchemiczny, i to w najlepszym przypadku. O czym szepczesz? O jakiej wiośnie? Chciałabym tu dożyć do soboty – i najlepiej nie w domu wariatów”.
Niedawno byłam w Niemczech i pewna Niemka powiedziała do mnie: „Za dwa lata pojedziemy na wakacje... Za trzy lata się przeprowadzimy...”. Spojrzałam na nią, jak na kosmitkę. Nie pamiętam już czasów, kiedy planowałam coś z rocznym wyprzedzeniem. W Ukrainie nawet w najlepszych czasach to był szalony luksus. „Ta rodzina posiada ten zamek od trzech wieków” – mówi przewodnik. Śmieję się w duchu, odziedziczyłam po babci tylko radzieckie prześcieradła, które w 2015 roku poszły na siatki maskujące.
Swoim dzieciom prawdopodobnie nie zostawię nic poza traumą psychiczną i książkami, które udało mi się napisać w jeszcze stosunkowo spokojnych czasach
Na rozmowie kwalifikacyjnej w zagranicznej firmie zapytali moją przyjaciółkę, kim chciałaby być za pięć lat. Przez chwilę się zastanawiała, po czym powiedziała: „Cóż, jeśli do tego czasu nie umrę od atomówki albo szahida, to chciałabym być zdrową psychicznie osobą ze wszystkimi kończynami”. Nie przyjęli jej. Jej uczucia były zbyt pesymistyczne i fatalistyczne.
Teraz, ze względu na wybory w USA i nastroje polityczne w Europie, pytają mnie, co z nami będzie. Ja też mocno się nad tym zastanawiam. Nie, nie prognozuję ani nie obliczam prawdopodobieństwa, ogólnie nie jestem dobra z matematyki. Po prostu znajduję właściwą odpowiedź, coś w stylu: „Zgodnie z teorią Brizmana-Spielhausa (właśnie ją wymyśliłam), mamy prawdopodobieństwo przeżycia około 50 procent – albo nie przeżycia, z takim samym procentem”. To będzie najdokładniejsza prognoza naszej przyszłości. Ale to nie ja taka jestem. To życie jest takie, rozumiecie?!
I nie chodzi tylko o mnie. Rano budzę się, piję czarną kawę, która wygląda i smakuje jak asfalt, i wyglądam przez okno. Na zewnątrz gołe drzewa, szara rzeczywistość, szare domy.
I myślę sobie: no cóż, miałam szczęście, że tej nocy ani rakieta, ani szahid nie zakłóciły tej szarej rzeczywistości za oknem. Poszczęściło mi się
Kiedy planuję podróż za granicę, zwlekam z rezerwacją hotelu do ostatniej chwili. Bo jeszcze zarezerwuję, zapłacę, a tu nagle bęc! – i po sprawie, nigdzie nie pojadę. Szkoda pieniędzy.
Chociaż, oczywiście, jeśli o to chodzi, to nie dbam już o pieniądze.
„Dlaczego jesteś taka spokojna?” – pyta przyjaciółka. Mówię, że napisałam testament. Zgodnie z nim każdy, kto przeżyje mnie i dożyje do tego czasu, musi wybrać moje najbardziej gówniane zdjęcia i udekorować nimi salę pożegnalną. A ta przyjaciółka powinna przyjść z biczem, by wybatożyć każdego, kto zechce powiedzieć, że byłam prorokinią. Oczywiście, jestem prorokinią, ale to brzmi krindżowo, przyznajmy.
„Zamierzasz umrzeć?” – pyta. A ja całkiem szczerze odpowiadam, że już umarłam, tyle że po prostu wciąż żyję. Patrzę więc na wszystko wokół i w zasadzie nic mnie już nie przeraża
I w tym wszystkim jakoś paradoksalnie, desperacko i szaleńczo cieszę się życiem.
Spotykam się z przyjaciółmi przy pierwszej nadarzającej się okazji, czasem potrafię przystanąć na środku chodnika i długo wpatrywać się w chmurę, bo jest piękna. Zgadzam się na każde „zróbmy to...”, bo fajnie jest coś zrobić, mieć na coś czas.
Z Monachium przywiozłam w kieszeni kasztana, który spadł mi na głowę i sprawił, że byłam szczęśliwa. Nadal go noszę w kieszeni kurtki. Czasami natrafiam na wiersz, który jest tak piękny, że uczę się go na pamięć – jak w szkole, dla zabawy. Już przestałam się bać. Jedyne, na czym mi zależy, to mieć czas. Bo nadal przed moim ostatnim dniem chcę zabić jak najwięcej wrogów, bezpośrednio lub pośrednio. Po to to wszystko. Tylko po to.
W tym roku zaplanowano duże spotkanie ukraińsko-polskie.
– Oba kraje muszą się wzajemnie wysłuchać, bo jest o czym rozmawiać. Dlatego spodziewamy się reprezentatywnej delegacji parlamentarzystów i urzędników państwowych. Na jej czele stanie przewodniczący polsko-ukraińskiej grupy parlamentarnej Marcin Bosacki. Będą ważne rozmowy o przyszłości – mówi Mykoła Kniażycki, ukraiński poseł i inicjator Via Carpatia. – Ukraińcy i Polacy mogą wspólnie powstrzymać Kreml przed ponowną agresją i ekspansją w Europie.
W ciągu trzech dni odbędą się dyskusje na różne tematy, w tym dotyczące kultury, obronności, energetyki i współpracy gospodarczej w obliczu wspólnej konfrontacji z rosyjską agresją.
Osobny panel będzie poświęcony bezpieczeństwu.
– W tym trudnym czasie musimy zrozumieć, co będzie podstawą odporności Ukrainy w przyszłym roku i co ostatecznie powinno przybliżyć nas do upragnionego zwycięstwa – dodaje Kniażycki.
Oczekuje się, że w konferencji wezmą udział minister obrony Ukrainy Rustem Umierow, minister przemysłu strategicznego Herman Smetanin, przedstawiciele polskich agencji rządowych oraz konsorcjum informacji obronnej, które zrzesza analityków z czołowych ukraińskich i międzynarodowych ośrodków badawczych: Narodowego Instytutu Studiów Strategicznych, firmy informacyjno-konsultingowej Defense Express, Centrum Studiów nad Armią, Konwersją i Rozbrojeniem oraz platformy New Geopolitics Research Network.
W ramach forum odbędą się również dwudniowe publiczne odczyty literackie, specjalny program dla dzieci oraz tradycyjne wręczenie Nagrody im. Stanisława Vincenza, wybitnego przyjaciela Ukrainy, polskiego filozofa i kronikarza Huculszczyzny, za zasługi humanitarne i wkład w rozwój regionalny.
– W ubiegłym roku nagrodę tę przyznano Josyfowi Ziselsowi, wybitnemu ukraińskiemu działaczowi na rzecz praw człowieka i więźniowi rosyjskich obozów. W przeszłości uhonorowano nią Myrosława Marynowycza, Iwana Małkowycza, Julię Pajewską („Tajrę”), Leonida Finberga i inne wybitne osobistości. Kiedy wymyśliłem ten festiwal, chciałem popularyzować wspaniałą Huculszczyznę. Stanisław Vincenz robił to samo, dosłownie żył i oddychał naszą Huculszczyzną – przypomina Mykoła Kniażycki.
Osobnym wydarzeniem forum będzie premiera spektaklu „Dziady” Adama Mickiewicza, przygotowanego przez zespół Narodowego Akademickiego Teatru Dramatycznego im. Iwana Franki w Iwano-Frankiwsku pod kierownictwem dyrektora artystycznego Rostysława Derżypilskiego w koprodukcji z Teatrem im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Reżyserką spektaklu jest Maja Kleczewska.
– „Dziady” to nie tylko sztuka romantyczna. To manifest polskiej woli wolności. Jedna z części utworu powstała po rozbiciu przez Rosjan powstania listopadowego 1831 roku, w którym licznie wzięli udział Ukraińcy. Hasło: „Za wolność naszą i waszą”, które było szczególnie popularne w tamtym czasie, powinno pozostać kamieniem milowym obecnych stosunków między Ukrainą a Polską – zaznacza Kniażycki.
Wydarzenia Forum Via Carpatia 2024 będą transmitowane na żywo przez telewizję „Espreso”. Panele dyskusyjne konferencji pokaże polski kanał telewizyjny TVP World. Jednym z partnerów medialnych Forum jest serwis Sestry.eu
– Uważam, że Ukraina powinna być w NATO. W Memorandum budapesztańskim zrezygnowaliśmy z broni nuklearnej i [w zamian za to – red.] zagwarantowano nam bezpieczeństwo i integralność terytorialną Ukrainy – tak Wołodymyr Zełenski wyjaśnił Donaldowi Trumpowi, dlaczego Ukraina powinna zostać członkiem Sojuszu.
17 października, podczas szczytu Unii Europejskiej w Brukseli, Zełenski powtórzył tę tezę na konferencji prasowej z udziałem sekretarza generalnego NATO. Powiedział wtedy, że Ukraina nie buduje broni jądrowej i że nie ma dla niej silniejszych gwarancji bezpieczeństwa niż członkostwo w Sojuszu.
Jednak pomimo tego, że ani Zełenski, ani żaden inny ukraiński urzędnik nigdy publicznie nie mówili o możliwości odtworzenia ukraińskiego arsenału jądrowego – wręcz przeciwnie: zaprzeczano takiej możliwości – słowa ukraińskiego prezydenta wywołały falę debat zarówno w Ukrainie, jak za granicą. Dyskutowano o tym, czy Ukraina może, czy nie może wyprodukować bomby atomowej.
Ta debata zrodziła pytanie, czy kraje europejskie i azjatyccy sojusznicy Stanów Zjednoczonych są wystarczająco dobrze chronieni przed zagrożeniem nuklearnym – zwłaszcza w kontekście prowokacyjnego obwieszczenia przez Putina pod koniec września zmiany rosyjskiej doktryny nuklearnej. Kluczowym jej punktem jest klauzula, że jeśli państwo nienuklearne przy wsparciu państwa nuklearnego w jakiejś formie zaatakuje Rosję, to Rosja może uznać to za ich wspólny atak i dokonać odwetu.
Czy to oznacza, że rosyjskie zagrożenie nuklearne stało się dla Europy bardziej realne? Czy Stany Zjednoczone utrzymają swój parasol nuklearny nad europejskimi sojusznikami? I czy sojusze wojskowe gwarantują bezpieczeństwo?
Wojna kognitywna, czyli presja psychologiczna jako broń
Prawdopodobieństwo rosyjskiego uderzenia nuklearnego na Ukrainę lub jakikolwiek kraj europejski jest obecnie bardzo niskie. Rosyjska retoryka i zmiany w jej doktrynie nuklearnej mają raczej na celu straszenie atomem i zniechęcenie partnerów Ukrainy do udzielenia jej większej pomocy.
Dr Jewhenia Gaber, politolożka, ekspertka ds. polityki zagranicznej i bezpieczeństwa, uważa, że dla Rosji o wiele bardziej opłacalne jest ciągłe granie tą kartą, mówienie o możliwości użycia broni jądrowej – niż faktyczne jej użycie.
Po drugie, Stany Zjednoczone mają możliwość wykonania uderzenia odwetowego, które byłoby nie mniejsze, ale większe niż uderzenie Rosji. Chociaż politolożka nie sądzi, by do tego doszło, zaznacza, że teoretycznie jest to możliwe.
– W rzeczywistości cała doktryna odstraszania opiera się na tym, że następne uderzenie będzie silniejsze niż poprzednie – i tak się stanie – mówi Gaber. – Pomimo całej ich retoryki, sygnały polityczne z Rosji są takie, że nie chce ona zobaczyć, co się stanie, jeśli użyje broni jądrowej. Jednocześnie nie powinniśmy zapominać o tak zwanym Globalnym Południu, dla którego w przypadku użycia broni jądrowej Rosja automatycznie zamieni się w państwo upadłe, państwo zbójeckie. W końcu jasne jest, że to, co dzieje się w Ukrainie, dotyczy nie tylko Ukrainy, ale globalnego bezpieczeństwa.
Innym powodem, dla którego Rosja zawsze ucieka się do retoryki nuklearnej, jest według Gaber to, że gdy poprzeczka eskalacji zostaje podnoszona do poziomu użycia broni jądrowej, wszystko, co dzieje się obecnie w Ukrainie, jest postrzegane jako warunkowo dopuszczalne.
– Innymi słowy, użycie bezzałogowych statków powietrznych, użycie bomb, które niszczą wszystko na ziemi, jest rzekomo normalne, ponieważ są to bronie konwencjonalne, a nie broń jądrowa.
Tyle że jeśli spojrzeć na efekt taktycznej broni nuklearnej, w rzeczywistości to wszystko, co Rosja robi w Ukrainie, zbliża się już do 80% efektu użycia taktycznej broni nuklearnej
Rosyjska pałka nuklearna
W rosyjskich mediach w odniesieniu do Ukraińców mamy do czynienia z odczłowieczającą retoryką. Natomiast rozmowy na temat użycia broni nuklearnej są w rosyjskich programach telewizyjnych bardzo swobodne – mówi się nawet o bombardowaniu Londynu, Paryża czy Berlina. To jeden z trzech progów, które zdaniem niektórych ekspertów są niezbędne do użycia broni jądrowej. Tak uważa m.in. dr Graeme P. Herd, specjalista ds. bezpieczeństwa i obrony (Berlin).
– Drugim jest użycie systemów przenoszenia podwójnego zastosowania, takich jak artyleria lub samoloty, które umożliwiają dołączanie głowic nuklearnych do pocisków (jeśli są to pociski artyleryjskie) lub zrzucanie ich z niektórych samolotów – mówi Herd. – To też widzimy. Trzecią rzeczą, której nie widzimy, jest przeniesienie broni z około 13 niestrategicznych obiektów nuklearnych. Nie powstrzymaliśmy dehumanizacji, nie powstrzymaliśmy podwójnego zastosowania. Jednak gdybyśmy za pomocą satelit zauważyli, że Rosja tę broń przemieszcza, moglibyśmy, tak jak zrobiły to Stany Zjednoczone przed inwazją 24 lutego 2022 r., powiedzieć światu, co Rosja zamierza zrobić. Potrzebujemy maksymalnej przejrzystości i musimy upublicznić ten fakt. Ta taktyka, wyjaśnia dr Herd, nazywa się pre-battle. Do pewnego stopnia może być ona skuteczna.
Inną rzeczą, którą można zrobić, jeśli Rosja nagle w jakiejś formie skłoni się ku użyciu broni jądrowej, jest bezpośredni kontakt z kierownictwem rosyjskiego establishmentu bezpieczeństwa:
– Należałoby porozmawiać bezpośrednio z Siergiejem Szojgu, sekretarzem rosyjskiej Rady Bezpieczeństwa, z Aleksandrem Bortnikowem, szefem FSB, lub Putinem i powiedzieć: „Jeśli użyjecie niestrategicznej broni jądrowej, będzie to miało katastrofalne konsekwencje”.
W rzeczywistości niemożliwe jest wyróżnienie jednego, rzekomo słabszego członka NATO, chociaż właśnie taka narracja stoi za groźbami nuklearnymi Putina wobec państw europejskich. Jednak jest on w pełni świadomy, że taki scenariusz z pewnością obejmowałby odpowiedź nuklearną, zauważa Maximilian Terhalle, naukowiec wizytujący na Uniwersytecie Stanforda/Hoover Institution. A to, że Putin był w stanie zinstrumentalizować obawy niektórych państw europejskich, zwłaszcza Niemiec, w celu ograniczenia dostaw broni konwencjonalnej do Ukrainy, w żaden sposób nie neguje faktu, że NATO będzie bronić krajów NATO.
– Kijów niestety nie ma takiej gwarancji – mówi Terhalle. – Jednak jak pokazał październik 2022 roku, amerykańskie groźby mogą powstrzymać Putina przed zaatakowaniem Ukrainy taktyczną bronią jądrową.
Przywódca Kremla wie, że Biden to bardzo poważny polityk. Trump to inna sprawa
Trump i parasol nuklearny NATO
Jeśli jednak chcemy być uczciwi wobec Trumpa, powinniśmy pamiętać o jego deklaracji: jeśli nie uda się wynegocjować z Putinem tego, co potencjalny następny prezydent USA uzna za uczciwe, to Trump da Ukrainie więcej broni. A jeśli Ukraina nie będzie negocjować, Trump przestanie dostarczać jej broń.
– Tak więc jest to oferta skierowana do obu stron, aby spotkać się i negocjować – mówi dr Graeme P. Herd. – Oczywiste jest jednak, że Rosja kontroluje 18% terytorium Ukrainy, więc każdy kompromis zasadniczo pozostawia Rosję jako zwyciężczynię. Jednocześnie podczas swojej pierwszej kadencji Trump mówił jedno, a jego administracja robiła co innego. W rzeczywistości zrobiła więcej niż administracja Obamy, by wesprzeć Ukrainę i wzmocnić wojskowo Polskę.
Nikt nie wie, co Trump naprawdę myśli, co zrobi, a czego nie zrobi. On nie ma żadnego planu, zaznacza Maximilian Tergalle:
– Jeśli Trump naprawdę chce wyraźnie odejść od artykułu 5 NATO, wkraczamy w nową erę, która nie wróży dobrze ani Ukrainie, ani Europie, ani nikomu innemu.
„Dynamika wynikająca z takiego scenariusza może doprowadzić do szybkiego rozprzestrzeniania się broni jądrowej w Europie, z nieprzewidywalnymi tego konsekwencjami. Od dawna proponuję, aby w takim przypadku Niemcy, w porozumieniu ze swoimi sąsiadami, stały się nową potęgą nuklearną w Europie. Jestem przekonany, że Polacy myśleliby podobnie. W obecnych okolicznościach, z punktu widzenia Ukrainy, całkiem logiczne byłoby dążenie do odstraszania nuklearnego” – napisał na portalu X Fabian Hoffmann, ekspert norweskiego Oslo Nuclear Project.
Jego zdaniem odstraszanie nuklearne jest oczywistym rozwiązaniem najbardziej palących problemów Ukrainy, które jednocześnie pokazuje porażkę amerykańskiej wielkiej strategii nierozprzestrzeniania broni jądrowej.
Główną tezą Wołodymyra Zełenskiego nie było to, że Kijów chce broni jądrowej, ale to, że Ukraina musi być chroniona przed rosyjską agresją. A bronić się można tylko na dwa sposoby: własną bronią jądrową lub członkostwem w NATO. I z tych dwóch sposobów Ukraina jako kraj, który szanuje porządek międzynarodowy i reżim nierozprzestrzeniania broni jądrowej, ma zarówno moralne prawo, jak wolę polityczną, aby wybrać NATO. Dlatego obowiązkiem partnerów, którzy zagwarantowali bezpieczeństwo Kijowa na mocy Memorandum budapesztańskiego, jest zapewnienie, że Ukraina, jeśli nie przystąpi do NATO już teraz, to przynajmniej otrzyma konkretne zaproszenie, które byłoby również sygnałem politycznym dla Rosji, podkreśla Jewhenija Gaber. Jej zdaniem nie ma alternatywy dla bezpieczeństwa zbiorowego:
– Artykuł 5 działa, odstraszanie działa, ale ważne jest również, by reagować na czas. Wyobraźmy sobie, że Rosja spróbuje wlecieć jednym dronem do Rumunii, innym pociskiem do Polski, innym dronem do Chorwacji. Jeśli nie będzie reakcji, Kreml spróbuje zdestabilizować sytuację.
Ogólnie rzecz biorąc, nie widzę jednak obecnie możliwości, by Rosja zaatakowała którykolwiek kraj NATO
Sojusze wojskowe i arsenały jądrowe
Jeśli spojrzymy na hipotetyczne scenariusze, najgorszym z nich jest upadek NATO, uważa dr Graeme P. Herd. Oznacza to, że artykuł 5 nie działa, Rada Północnoatlantycka jest sparaliżowana, SACEUR [Supreme Allied Commander Europe, czyli naczelny dowódca wojsk sojuszniczych w Europie – red.] nie należy już do Stanów Zjednoczonych, wojska amerykańskie są wycofywane z Europy, krytyczne aktywa (satelity, wywiad, samoloty strategiczne) są wycofywane, rozszerzone odstraszanie nuklearne jest redukowane. Graeme P. Herd uważa, że to najgorszy scenariusz:
– W takich warunkach Europejczycy rozważyliby albo utworzenie paneuropejskich sił nuklearnych na poziomie strategicznym i taktycznym, albo wykorzystanie 600 głowic, które mają Wielka Brytania i Francja, do europejskiego strategicznego odstraszania Rosji.
Jednak w praktyce zrodziłoby to wiele pytań, od czysto technicznych po prawne.
Kraje europejskie przestrzegają prawa międzynarodowego i reżimu nierozprzestrzeniania broni jądrowej, więc obecnie nie ma mowy o rozbudowie arsenałów jądrowych na kontynencie, mówi Jewhenia Gaber:
– Ale będą dyskusje o tym, gdzie rozmieścić amerykańską broń jądrową. Kraje takie jak na przykład Polska, które są bezpośrednio narażone na rosyjskie zagrożenie, będą domagać się gwarancji parasola nuklearnego. I oczywiste jest, że Rosja wykorzysta to, aby pokazać, że Stanom Zjednoczonym nie można ufać, ponieważ Ukraina zrezygnowała z broni nuklearnej, a teraz nie jest chroniona.
To bardzo, bardzo niebezpieczny trend i jeden z powodów, dla których musimy pomóc Ukrainie przetrwać i wygrać, aby nie podważać całego systemu nierozprzestrzeniania broni jądrowej
– Jednocześnie należy pamiętać, że jeśli Rosja odniosłaby sukces na polu bitwy w Ukrainie, a Stany Zjednoczone poszłyby w kierunku izolacjonizmu i wycofania się z Europy, Rosja będzie dalej eskalować – podsumowuje Jewhenia Gaber.
Projekt jest współfinansowany przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę”, realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji