Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Z jednej strony mamy listopadową decyzję Komisji Europejskiej, która zaleciła rozpoczęcie negocjacji z Mołdawią i Ukrainą w sprawie przystąpienia do UE. Z drugiej strony bez znaczących zmian w polityce wewnętrznej i optymalizacji wysiłków dyplomatycznych Ukraina nie powinna oczekiwać sukcesu w tym przedsięwzięciu.
Arytmetyka przedwyborcza
Zalecenia Komisji Europejskiej dotyczące rozpoczęcia rozmów akcesyjnych z Mołdawią i Ukrainą, przyznania Gruzji statusu kraju kandydującego do UE oraz przypomnienia Bośni i Hercegowinie o perspektywach integracji europejskiej są łatwe do wyjaśnienia. W swoim przemówieniu do posłów do Parlamentu Europejskiego w połowie września przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen podkreśliła potrzebę "odpowiedzi UE na historyczne wyzwania" i wyraziła przekonanie, że Unia Europejska będzie skuteczna nawet z ponad trzydziestoma członkami.
Oczywiste jest, że Europejska Partia Ludowa, która obecnie dominuje w przestrzeni politycznej Starego Świata, musi rozwiać obawy przed nowym brexitem, odpowiedzieć eurosceptykom i zademonstrować własną wizję perspektyw politycznych.
Słowa Ursuli von der Leyen zostały podchwycone i przekazane na różnych platformach przez szefa unijnej dyplomacji Josepa Borrella i przewodniczącą Parlamentu Europejskiego Robertę Metsolę (oboje politycy reprezentują Europejską Partię Ludową (EPL), która zrzesza krajowe partie konserwatywne i liberalne na szczeblu europejskim). Sugeruje to, że EPL będzie nadal demonstrować aktywność Unii nie tylko w ramach stowarzyszenia, ale także w relacjach z partnerami. Nie należy jednak zapominać o krajach bałkańskich, które nie tylko od dawna dążą do członkostwa w UE (wiele będzie zależało od zbliżających się przedterminowych wyborów w Serbii), ale także mają silne lobby w Unii ze strony Austrii i Niemiec (Chorwacja i Słowenia mogą również wspierać byłe republiki jugosłowiańskie w ich aspiracjach integracyjnych).
Geopolityczny galop w Skopje
Coroczne spotkanie ministrów OBWE w Macedonii Północnej pozostawiło skandaliczny posmak, ponieważ uczestniczył w nim rosyjski minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow. Weteran rosyjskiej dyplomacji kontynuuje linię Andrieja "Pana Nie" Gromyki, szefa radzieckiego MSZ. Jednak w czasach sowieckich Moskwa nie zachowywała się tak podstępnie i bezczelnie. W stolicy Macedonii Północnej Ławrow pozwolił sobie bezpośrednio zagrozić Mołdawii, mówiąc, że kraj ten "stanie się kolejną ofiarą błędnej polityki Zachodu".
Ten leksykalny ślad zimnowojennej polityki ma zrozumiałe wytłumaczenie: jest skierowany do zewnętrznej publiczności. Trudno byłoby sobie wyobrazić, że Ławrow, doświadczony dyplomata, nie wie, iż Mołdawia graniczy tylko z Rumunią i Ukrainą, a potencjał militarny separatystycznego Naddniestrza jest znikomy. Rosyjski minister spraw zagranicznych wspomina o sukcesach rosyjskiej broni na ukraińskim południu, choć są one efemeryczne, i nie wspomina o zniszczeniu krążownika rakietowego Moskwa, okrętu flagowego rosyjskiej Floty Czarnomorskiej, przez ukraińskie siły zbrojne. Nawiasem mówiąc, bezpośrednie groźby Ławrowa pod adresem Mołdawii mogą odegrać rolę w pozytywnej decyzji Rady Europejskiej o rozpoczęciu negocjacji z Mołdawią w sprawie przystąpienia do UE. Jednak członkowie OBWE nie są w stanie wyrzucić Rosji za drzwi tej organizacji, nawet pod groźbą utraty własnej wiarygodności. OBWE pozostaje zbyt pstrokatą organizacją, która nie ma realnego mechanizmu wywierania presji na agresora, zwłaszcza gdy rolę tę odgrywa mocarstwo nuklearne. Szczerze mówiąc, jest wielu polityków i zakulisowych graczy na Zachodzie, którzy chcieliby powrócić do business as usual z Kremlem.
Czynnik regionalny
Ukraina ma więcej problemów, z których pierwszym jest oczywiście wojna. Chociaż Kreml nigdy formalnie nie sprzeciwiał się członkostwu Ukrainy w Unii Europejskiej, stanowisko UE po 24 lutego 2022 r. raczej nie zadowoli Moskwy. Chociaż UE dostarczyła Ukrainie tylko jedną trzecią z obiecanego miliona pocisków artyleryjskich, pomoc ta była bezprecedensowa z wielu powodów. Putin i jego zwolennicy doskonale zdają sobie sprawę, że projekt integracji europejskiej nie zostanie ukończony bez Ukrainy, więc chcą, aby nasz kraj był największą szarą strefą w Starym Świecie, gdzie mogliby dyktować lub forsować własne zasady postępowania. Tak jak to było przed rokiem 2014.
Jest jeszcze jeden czynnik, który może utrudnić Ukrainie rozpoczęcie negocjacji w sprawie członkostwa w UE. Chodzi o stosunki z najbliższymi sąsiadami z Europy Środkowej, którzy są członkami Grupy Wyszehradzkiej. Pewnym wyjątkiem są Czechy, ale od ponad roku nie ma tam ukraińskiego ambasadora. Węgry od kilku lat znajdują się w czołówce krajów o antyukraińskich nastrojach. Viktor Orban nie ukrywa, że obawia się rywalizacji o fundusze unijne z Ukrainą, więc wciąż wymyśla nowe powody, by ją dyskryminować. Doskonale zdaje sobie sprawę, że Bruksela nie chciałaby "HunExitu", więc demonstracyjnie utrzymuje stały kontakt z Putinem i okazuje eurosceptycyzm w każdy możliwy sposób.
Reprezentanci Grupy Wyszehradzkiej na szczycie w Pradze w listopadzie 2023 r. Prezydenci (od lewej): Węgier - Katalin Novák, Polski - Andrzej Duda, Czech - Petr Pavel i Słowacji - Zuzana Čaputová. Zdjęcie: twitter.com/visegrad24
Co zrobią Fico i Tusk
Robert Fico wciąż rozważa, jakie powinny być jego działania wobec Ukrainy. Z jednej strony antyukraińskie hasła były ważną częścią kampanii wyborczej jego partii Smer-SD, ale z drugiej Słowacja musi wypełniać zobowiązania obronne, aby utrzymać swój wizerunek "tygrysa gospodarczego" w Europie Środkowej i poprawić standardy życia swoich obywateli, nie odmówi więc udziału w odbudowie Ukrainy. Fico jest zbyt doświadczonym politykiem, by nie rozumieć potrzeby manewrowania między Rosją, Ukrainą i Zachodem. Dlatego oscylowanie między pragmatyzmem a pragnieniem "przywrócenia stosunków z Rosją" będzie kontynuowane. Nawiasem mówiąc, prawdopodobny premier Polski Donald Tusk może nie zdążyć w pełni rozwiązać problemu wznowienia transportu między Polską a Ukrainą przed posiedzeniem Rady Europejskiej. Ten doświadczony polityk rozumie, że nadmierny entuzjazm w tej sprawie może zagrać przeciwko niemu już w pierwszych 100 dniach premierostwa. Prawo i Sprawiedliwość czeka na błędy Tuska i tego nie ukrywa. Przeciwnicy zarzucają Tuskowi, że jest skłonny tańczyć pod dyktando Brukseli, a potwierdzanie tych publicznych oskarżeń własnymi działaniami byłoby dla niego po prostu politycznie nieopłacalne. W rzeczywistości w przyszłej polskiej koalicji rządzącej nie ma jednolitego stanowiska ani w sprawie ukraińskiego zboża, ani w kwestii blokowania transportu na granicy polsko-ukraińskiej.
Potrzebne są zmiany!
W czasie, który pozostał do posiedzenia Rady Europejskiej, ukraińskie władze powinny podjąć szereg działań, aby odpowiedzieć przynajmniej na pogłoski, że decyzja o rozpoczęciu negocjacji zostanie odroczona do wiosny 2024 roku. Jest bowiem kluczowe, aby Ukraina zademonstrowała swój europejski wybór poprzez działania w obecnej sytuacji:
*Wyciągnięcie ręki do krajów Grupy Wyszehradzkiej i podkreślanie, jak ważne jest ich doświadczenie dla przyszłej integracji europejskiej Ukrainy;
*Oczywiste, ale i szczere przyspieszenie wdrażania "pracy domowej" zaproponowanej przez Komisję Europejską;
*Podkreślenie znaczenia integracji europejskiej i wyrażanie wdzięczności wobec Unii Europejskiej za jej konsekwentne wsparcie;
*Zademonstrowanie elementów jedności narodowej (nie tylko na pokaz, ale w rzeczywistości) w sprawach związanych z integracją europejską;
*Odrzucenie tezy: "Będziemy gotowi do przystąpienia do UE w ciągu dwóch lat", z zamiast jej podtrzymywania wykazanie się realizmem i pragmatyzmem.
Jewhen Magda to ukraiński politolog, historyk, dziennikarz, dyrektor Instytutu Polityki Światowej. Autor książek „Wojna hybrydowa. Przetrwaj i wygraj” oraz „Agresja hybrydowa Rosji: lekcje dla Europy”. Znalazł się w pierwszej dziesiątce ekspertów politycznych i analityków Ukrainy w rankingu edycji „Komentari” w 2020 roku.
R E K L A M A
Zostań naszym Patronem
Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.
Wybuchła burza komentarzy po ogłoszeniu tegorocznych zwycięskich fotografii w konkursie World Press Photo. W jednej kategorii bowiem znalazł się oprawca i ofiara. Na pierwszym zdjęciu, autorstwa Floriana Bachmeiera, jest sześcioletnia Anhelina, uchodźczyni z jednej z przyfrontowych wiosek niedaleko Kupiańska. Dziewczynka ma traumę spowodowaną wojną i cierpi na ataki paniki. Autor zdjęcia uwiecznił ją kilka chwil właśnie po takim ataku, który mógł być wywołały kolejnym rosyjskim bombardowaniem.
Ranny rosyjski żołnierz, który odniósł obrażenia w pobliżu miasta Bachmut, leży w szpitalu polowym urządzonym w podziemnej winnicy. Później amputowano mu lewą nogę i rękę. Donbas, Ukraina, 22 stycznia 2024 r. Zdjęcie: Nanna Heitmann/Magnum Photos, dla The New York Times / World Press Photo
Drugie zdjęcie przedstawia rosyjski punkt stabilizacyjny, znajdujący się w podziemnej winiarni niedaleko okupowanego przez Rosję Bachmutu. Żołnierz ze zdjęcia został wcielony do armii wspieranej przez Rosję separatystycznej “Donieckiej Republiki Ludowej” dwa dni przed początkiem pełnowymiarowej inwazji. Gdzieś na polu boju, na terenach okupowanych przez Rosję, mężczyzna stracił rękę i nogę.
Agresor i zaatakowany to nie są takie same ofiary wojny
Z jakiegoś powodu uznano, że oba te zdjęcia można połączyć w jednym konkursie, w jednej, europejskiej kategorii. Że można postawić znak równości pomiędzy ofiarą, a oprawcą. Pokazać małe dziecko ze zniszczoną psychiką i tego, kto tę psychikę niszczy. Poprzez stylizację i symbolikę (nawiązanie do piety, zdjęcia Chrystusa z krzyża) stworzyć wrażenie, że obie osoby są ofiarami tej wojny, i obu stronom należy współczuć. Tymczasem to kolejny przykład normalizacji rosyjskich zbrodni, które, na rozkaz Putina, popełniane są w Ukrainie codziennie - zarówno na żołnierzach, jak i na ludności cywilnej.
Świat powoli daje przyzwolenie na udział rosyjskich artystów w życiu kulturalnym świata. Występy muzyków, rozgrywki sportowe, oscarowe filmy, udział w światowych konferencjach i debatach. A teraz, w prestiżowym konkursie fotografii prasowej, znalazł się rosyjski żołnierz. Leży w winiarni, prawdopodobniej tej, w jakiej produkowano słynne ukraińskie wino, lubiane na całym świecie, a która została zrównana z ziemią przez rosyjską artylerię. Jego cierpienie wzbudza współczucie. I zapominamy, kto jest tu agresorem.
Wiele osób, po wyzwoleniu z okupacji Buczy, mówiło: tego świat przecież Rosji nie wybaczy.
A później były odkryte masowe groby w lesie w Iziumie, żółta kuchnia w przepołowionym rosyjską rakietą bloku mieszkalnym w Dnipro, czy zasypywanie ukraińskich żołnierzy zakazaną przez Konwencję Genewską bronią fosforową. Dziś potężne bomby lotnicze, spadające na centrum Zaporoża, na nikim nie robią już wrażenia. Nocne ataki Szahedów na ukraińskie miasta traktowane są w kategorii kolejnego już “newsa z wojny”, która jest gdzieś daleko i nas przecież nie dotyczy. Tej nocy znowu zginęli niewinni ludzie.
A jurorzy konkursu World Press Photo stawiają znak równości między ofiarami i agresorami, idąc w sukurs rosyjskiej propagandzie.
Zmienia dyskurs społeczny, uczłowiecza działania nieludzi, którzy bezwstydnie i systematycznie, każdego dnia i nocy, mordują takie sześciolatki jak Anhelina, ich matki i ojców.
Wiadomość o wycofaniu się USA z Międzynarodowego Centrum Badania Zbrodni Agresji przeciwko Ukrainie, w skład którego wchodzili prokuratorzy zbierający wstępne dowody zbrodni popełnionych przez Rosjan, spadła jak grom z jasnego nieba. Rzeczniczka Białego Domu Caroline Leavitt w nieśmiałym komentarzu stwierdziła, że… nic o tej decyzji nie słyszała.
Tak czy inaczej, wpisuje się to w logikę przedłużającego się miesiąca miodowego administracji Donalda Trumpa z Władimirem Putinem. 47. prezydent USA wręcz pali się do zawarcia umowy z rosyjskim dyktatorem. Tak bardzo, że gotów jest przymknąć oko na fakt, że kwestie Ukrainy, irańskiego programu nuklearnego czy współpracy w zakresie syberyjskich minerałów będzie musiał załatwiać z prawdziwym zbrodniarzem wojennym.
Ciała cywilów na ulicy Jabłońskiej w Buczy. Zdjęcie: RONALDO SCHEMIDT/AFP/East News
Kiedy chodzi o okupantów z Federacji Rosyjskiej, nie wierzę w przyzwoite sądy. Wierzę w likwidację. Przemyślaną i podstępną. W grudniu ubiegłego roku Ukraińcy odczuli pewną satysfakcję po tym jak w Moskwie zlikwidowano Igora Kiryłowa, generała, który wydał rozkaz użycia broni chemicznej przeciwko ukraińskim żołnierzom. Kiedy opuszczał swój dom, w pobliżu wejścia eksplodowała hulajnoga.
„Urzędnik był odpowiedzialny za użycie broni chemicznej na wschodnim i południowym froncie Ukrainy. Z powodu rozkazu Kiriłłowa od początku wojny na pełną skalę odnotowano ponad 4800 przypadków użycia amunicji chemicznej przez wroga” – napisała Służba Bezpieczeństwa Ukrainy w jego nekrologu.
To na jego rozkaz okupanci zrzucali z dronów na punkty obrony Ukraińców amunicję z substancjami toksycznymi. Wielu żołnierzy trafiło do szpitala z poważnymi oparzeniami błon śluzowych i dróg oddechowych.
Likwidacja Kiryłowa była ciosem dla Putina znacznie cięższym niż zaoczne procesy, gdziekolwiek by one się nie odbywały
To po raz kolejny potwierdza, że to Rosjanie powinni bać się Ukraińców, Polaków, Litwinów – i wszystkich innych, w stronę których zwrócą swoje oczy i łapy – wszędzie. Na lądzie, na morzu czy w barach z alkoholem w pięciogwiazdkowych tureckich hotelach.
Polityczny stawka działań prezydenta Trumpa jest jasna. Jeśli zamierza odbywać zwycięskie spotkania z przywódcami Rosji, Iranu i Korei Północnej, z pewnością nie chce, aby zostali uznani za zbrodniarzy wojennych. W przeciwnym razie nie mógłby ściskać ich dłoni.
W otwartych źródłach można znaleźć informacje o tym, za co Stany Zjednoczone były odpowiedzialne w grupie, z której się wycofały: zapewniały pomoc logistyczną i pomagały naszym prokuratorom. Ale większość pracy spoczywa na ukraińskich ekspertach, których jest bardzo niewielu i którzy oprócz zbrodni wojennych badają też sprawy cywilne.
Jaki jest zakres tej pracy? Od początku inwazji na terytorium Ukrainy odnotowano ponad 150 000 rosyjskich zbrodni wojennych
Wszystkie te przypadki muszą zostać przynajmniej wniesione do jakiegoś sądu, by krewni torturowanych i zamordowanych otrzymali odszkodowanie i moralną satysfakcję. Pamiątkowy krzyż i drewniana kapliczka nie powinny być jedynymi śladami po ludobójstwie.
Dodajmy do tego jeszcze kilka nieprzyjemnych decyzji Stanów Zjednoczonych, które mogą tylko utwierdzić dyktatorów w przekonaniu, że „kto silny, ten ma rację”. Zaczęło się w lutym, gdy przedstawiciele USA na spotkaniu Core Group – krajów przygotowujących międzynarodowy trybunał dla Putina za jego zbrodnie wojenne w Ukrainie – odmówili nazwania Rosji „agresorem”. Co więcej, Waszyngton znienacka odmówił podpisania się pod oświadczeniem ONZ wspierającym integralność terytorialną Ukrainy i żądającym od Moskwy wycofania wojsk z okupowanych terytoriów.
Administracja Trumpa odmówiła też podpisania komunikatu G7 nazywającego Rosję „agresorem” w wojnie z Ukrainą z okazji trzeciej rocznicy wojny, przypadającej 24 lutego 2025 r.
„Europejscy urzędnicy obawiają się, że pochlebstwa pana Trumpa dla Putina mogą doprowadzić do tego, że rosyjski dyktator zostanie oszczędzony przed konsekwencjami swojej inwazji w ramach jakiegokolwiek porozumienia pokojowego” – napisała brytyjska gazeta „The Telegraph”.
Ostatnio na światło dzienne wypłynęła też inna sprawa. Otóż 43-letnia prokuratorka Jessica Aber, która prowadziła śledztwo w sprawie rosyjskich zbrodni wojennych, została znaleziona martwa w swoim domu. Przed dojściem Trumpa do władzy była członkinią zespołu Departamentu Sprawiedliwości USA badającego zbrodnie wojenne Rosji w Ukrainie. Prowadziła też przeciwko Rosjanom szereg dochodzeń w sprawie cyberprzestępczości i prania pieniędzy.
Gdy świadkowie zbrodni wojennych umierają, a uprowadzone dzieci są poddawane przez Rosję praniu mózgu, niezwykle trudno zebrać informacje o zbrodniach wojennych. A każdy stracony dzień to szansa dla zbrodniarzy na uniknięcie odpowiedzialności, wygodne życie i zdobywanie nowych doświadczeń dla kolejnych aktów ludobójstwa w przyszłych wojnach.
Ratownicy podczas ekshumacji w rejonie Iziumu. Fot: Evgeniy Maloletka/Associated Press/East News
Może się zdarzyć, że po jakimś czasie, gdy rozmowy pokojowe zakończą się fiaskiem, USA zmienią swoje nastawienie do Putina i Rosji. Jeśli jednak Waszyngton wycofuje się gdzieś z gry, oznacza to tylko jedno: kraje europejskie muszą być bardziej aktywne i twarde. Bo rosyjscy „bohaterowie” tzw. specjalnej operacji wojskowej, którzy dziś publikują filmiki pokazujące zabijanie ukraińskich jeńców na Donbasie, jutro mogą nadawać gdzieś z nadbałtyckich lasów.
Projekt jest współfinansowany przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę”, realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji
Znowu pojawiły się głosy, że Kreml został oszukany na początku lat 90., kiedy zachodni politycy rzekomo obiecali ówczesnym rosyjskim przywódcom – najpierw prezydentowi ZSRR Michaiłowi Gorbaczowowi, a później prezydentowi Rosji Borysowi Jelcynowi – że NATO nie rozszerzy się na wschód. I chociaż nie ma oficjalnego potwierdzenia takich obietnic, to nadal się na to nalega – nie tylko w Rosji, ale także w Stanach Zjednoczonych i Unii Europejskiej.
Niedawno odbyłem nawet dyskusję z pewnym amerykańskim profesorem, który, demonstrując kolejną monografię naukową, upierał się, że takie wnioski są realistyczne.
Nie trzeba chyba wyjaśniać, że pod koniec lat 80. i na początku lat 90. nie było dyskusji na temat ewentualnego rozszerzenia NATO z tego prostego powodu, że Układ Warszawski wciąż istniał i nikt nie mógł sobie wyobrazić, jak szybko zniknie tak zwany „obóz socjalistyczny” – czyli radziecka strefa okupacyjna w Europie. No i sam Związek Radziecki.
Później przyznał to Michaił Gorbaczow, pierwszy i ostatni prezydent komunistycznego imperium, który podkreślił, że nie negocjował rozszerzenia NATO właśnie dlatego, że nie wierzył, że Układ Warszawski zniknie. A skoro Układ Warszawski nigdy nie miał zniknąć, to o czym tu było rozmawiać?
Dyskusje wokół „oszustwa” Gorbaczowa odnoszą się wyłącznie do kwestii zjednoczenia Niemiec
W tamtym czasie sowieckie przywództwo naprawdę starało się powstrzymać ten proces, a niektórzy niemieccy politycy uważali, że nie należy „budzić” sowieckiego niedźwiedzia, by nie przeszkadzał w zjednoczeniu narodu.
Jednak stanowisko to nigdy nie zostało oficjalnie wyrażone. Kiedy ówczesny niemiecki minister spraw zagranicznych Hans-Dietrich Genscher mówił na wiecu wyborczym o neutralności Niemiec, jego stanowisko zostało natychmiast odrzucone przez kanclerza federalnego Helmuta Kohla – jako osobista opinia nie tyle ministra, co lidera niemieckiej FDP, która wówczas walczyła o miejsca w parlamencie.
Twierdzenie o rzekomych obietnicach złożonych Gorbaczowowi przez sekretarza stanu USA Jamesa Bakera również nie wytrzymuje krytyki, ponieważ oficjalne oświadczenia prezydentów Gorbaczowa i Busha wyraźnie stwierdzały, że Stany Zjednoczone z zadowoleniem przyjmują zjednoczenie Niemiec w ramach NATO, ale nie będą się sprzeciwiać, jeśli naród niemiecki wybierze inną drogę.
Tak więc kwestia rozszerzenia NATO nie jest kwestią z epoki Gorbaczowa, ale jest już związana z erą Jelcyna i nowymi stosunkami między Zachodem a Rosją.
Pierwsza oficjalna wizyta prezydenta USA Billa Clintona w Rosji w 1994 roku. Na zdjęciu: Bill Clinton, prezydent Rosji Borys Jelcyn i prezydent Ukrainy Leonid Krawczuk. Zdjęcie: Wojtek Laski/East News
I to właśnie wtedy stanowisko Kremla, który nadal sprzeciwiał się rozszerzeniu NATO, było dość zaskakujące dla zachodnich polityków. W końcu, jeśli Rosja jest demokratycznym krajem, który chce być częścią cywilizowanego świata, a jej przywódca jest dumny z członkostwa w G8, to jakie zastrzeżenia może mieć Moskwa do rozszerzenia NATO?
Bo NATO jest sojuszem obronnym i z pewnością nie zagraża krajom demokratycznym, a jedynie konsoliduje siły do obrony przed autokracją.
Oświadczenia rosyjskich przywódców przeciwko ekspansji NATO były raczej grą mającą na celu zatrzymanie części elektoratu Jelcyna, który tęsknił za epoką komunizmu. W Rosji było wielu takich ludzi: lider rosyjskich komunistów, Giennadij Ziuganow, w 1996 roku prawie został prezydentem, a wielu uważa, że faktycznie wygrał, a nie dostał się na Kreml tylko z powodu oszustwa wyborczego.
Dlatego Jelcyn i jego zespół musieli składać oświadczenia, które przypominały politykę sowiecką. Dotyczyło to nie tylko ekspansji NATO, ale także na przykład utworzenia państwa związkowego z Białorusią. Jelcyn spełnił żądania Łukaszenki właśnie dlatego, że chciał utrzymać radziecki mit w umysłach Rosjan. Bo zdawał sobie sprawę, że zdecydowana większość populacji była daleka od demokracji i nadal żyła w imperialnych narracjach.
Później Władimir Putin w pełni wykorzystał te rewanżystowskie nastroje w rosyjskim społeczeństwie.
Należy jednak przyznać, że dla rosyjskich przywódców „czerwoną linię” zawsze stanowiły nie byłe kraje socjalistyczne, ale byłe republiki radzieckie
Już na szczyt NATO w Madrycie w 1997 roku, gdzie podjęto pierwszą decyzję o rozszerzeniu Sojuszu, Moskwa wysłała wicepremiera Walerija Sierowa, który był odpowiedzialny za stosunki z krajami Wspólnoty Niepodległych Państw.
Dlaczego?
Ponieważ na tym szczycie ówczesny prezydent Ukrainy Leonid Kuczma podpisał Kartę o szczególnym partnerstwie z NATO. Fakt ten podekscytował Moskwę znacznie bardziej niż przystąpienie Polski, Czech i Węgier do Sojuszu.
Od 1991 roku Moskwa nadal uważała wszystkie byłe republiki radzieckie (z możliwym wyjątkiem krajów bałtyckich) za państwa o tymczasowej suwerenności. Koncepcja ta obowiązywała zarówno pod rządami Jelcyna, jak Putina.
Uważano, że prędzej czy później wszystkie byłe republiki radzieckie – od Ukrainy i Białorusi po kraje Azji Środkowej – zostaną ponownie przyłączone do Rosji. Członkostwo którejkolwiek z tych republik w NATO uniemożliwiłoby osiągnięcie tego celu, ponieważ stworzyłoby zagrożenie konfliktem nuklearnym.
Dlatego Rosja jest zaniepokojona nie tyle ekspansją NATO, ile niemożnością okupacji byłych republik radzieckich i aneksji ich terytoriów
To główny powód żądań Kremla, by kraje te zrezygnowały z integracji z Sojuszem Północnoatlantyckim. Dlatego możemy powiedzieć, że to nie NATO „oszukało” Rosję, ale Rosja nadal oszukuje świat, nie ujawniając swoich prawdziwych intencji.
Jeśli Ukraina i inne byłe republiki radzieckie nie staną się częścią NATO lub nie otrzymają znaczących gwarancji bezpieczeństwa, nowe wojny w przestrzeni poradzieckiej są nieuniknione.
Powinni to zrozumieć wszyscy ci, którzy teraz myślą o „kompromisach” z agresorem.
Melania Krych: Kim ty jesteś i skąd się wziąłeś w Stanach?
Daniel Chervoniuk: Jestem studentem New York University oraz aspirującym powieściopisarzem i scenarzystą. Urodziłem się i wychowałem w Sioux Falls w Południowej Dakocie, w rodzinie imigrantów z Europy Wschodniej. Mieszkam w Nowym Jorku, ale mama i siostra nadal mieszkają w Południowej Dakocie, a reszta mojej rodziny jest w Ukrainie lub Łotwie.
Dlaczego twoi rodzice ze wszystkich miejsc wybrali Amerykę?
Mój tata jest z Ukrainy, mama pochodzi z Łotwy. Tata wyemigrował po odbyciu obowiązkowej, dwuletniej służby wojskowej w radzieckich siłach zbrojnych oraz kilku latach w Chersoniu jako gitarzysta basowy, grając na weselach i w restauracjach. Wyjechał, by zarobić, ale zakochał się w tym kraju i został. Myślę, że mama wyemigrowała z podobnego powodu, ale bardziej po to, aby spotkać się z innymi przyjaciółmi, którzy przeprowadzili się do Ameryki. Kiedy poznała mojego tatę w Key West, zdecydowała, że spróbuje być z nim na stałe.
Jakie były Twoje relacje z Ukrainą w okresie dorastania?
Mój związek z Ukrainą był bardzo subtelny i nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo odsuwało mnie to od rówieśników. W domu jedliśmy pierogi i sało, a mój tata wycinał mięso z okoni, i szczupaków, kładł je na żytnim chlebie, i popijał kwasem chlebowym. Bardzo miło wspominam mojego tatę, który uczył mnie, jak czyścić balichok – suszoną rybę, którą kupowaliśmy w markecie Beryozka, oraz jak zębami oddzielać ości od mięsa. Często jedliśmy balichok, kiedy tata był w domu.
Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo ludzie z tego powodu patrzyli na mnie jak na innego. W Południowej Dakocie każdy jest białym Amerykaninem – jest bardzo mało różnorodności. Zrozumienie, że ludzie nie chcieli być moimi przyjaciółmi lub uważali, że jestem dziwny ze względu na mój akcent w dzieciństwie, jedzenie, które przynosiłem do szkoły, lub akcent moich rodziców, sprawiło, że poczułem się bliżej mojej kultury – jakbym przeżywał wyjątkowe doświadczenie, które niewielu ludzi w tym kraju mogło zrozumieć. Podczas wakacji rozbrzmiewała Verka Serduchka. W domu, w samochodzie – rano, wieczorem i w nocy – słyszałem dużo „Chita Drita”, „Gop Gop” oraz „Vse budet horosho”. To były hymny mojego dzieciństwa. Mój tata tańczył do nich w najzabawniejszy sposób i zawsze starał się sprawić, żebym czuł się z tymi pieśniami związany. Tak wyglądało moje wychowanie w Ameryce. To był zawsze świadomy wysiłek, aby poczuć się bliżej swojego kraju, mimo że był on tak daleko.
Czułem się Ukraińcem, jasne – ale zawsze wiedziałem, że muszę to pielęgnować, wkładać wysiłek w utrzymanie tej tożsamości, bo inaczej wymknie mi się z rąk i zniknie na zawsze. Bycie Ukraińcem było jak dar, choć czasem trudny dar
Daniel Chervoniuk. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Ta część Ukrainy w Tobie dorastała razem z Tobą?
Było to bardzo skomplikowane na przestrzeni lat. Na przykład od dzieciństwa postrzegałem to jako święto i sposób na bycie bliżejtaty. Wszystko, co łączyło się z moją ukraińskością, miało na celu bycie bliżej rodziny i celebrowanie chwil, kiedy wszyscy byliśmy razem (mój tata pracował jako kierowca ciężarówki, więc nie było go zbyt często w domu). Gdy dorastałem i odkryłem swoją miłość do pisania oraz opowiadania historii, w głowie pojawiło się poczucie obowiązku – jakbym nagle stał się świadomy mojego przywileju bycia Ukraińcem-Amerykaninem. Że mam szansę i możliwość oddania się mojej kulturze i społeczności, odnosząc sukces finansowy i pomagając Ukrainie – czy to budując tam szpitale, biblioteki, czy rozpoczynając programy artystyczne, aby pomócwspierać kolejne pokolenie ukraińskich twórców. Kiedy zacząłem odkrywać, co chciałem zrobić ze swoim życiem, robiłem to dla Ukrainy.
Nie wiem, dlaczego mój umysł poszedł w tym kierunku. Może po to, by tata był ze mnie dumny. Rozważałbym taką możliwość, w każdym razie. Stałem się świadomy swojego usposobienia. Nie chodziło już o świętowanie swojej ukraińskości, ale o to, jak zamierzam się do tego przyczynić. Jak miałem powiedzieć: „Hej, Ukraino. Oto, co zrobiłem, abyście byli ze mnie dumni. Oto, jak zamierzam sprawić, by małe dzieci w mojej sytuacji – czy to Ukraińcy w Ameryce, czy w Ukrainie – zrozumiały, że nie ma nic złego w byciu Ukraińcem i że jest to część ciebie, która powinna być celebrowana i postrzegana jako inspirująca oraz niesamowita, a nie tylko ciężka i traumatyczna”.
Jak to się zmieniło, gdy wybuchła wojna?
To uczucie się we mnie wzmocniło. Wiem, że niektórzy Ukraińcy odwrócili się od swojej kultury i częściowo ich rozumiem. To absurdalnie trudne budzić się codziennie i czytać te straszne wiadomości, wiedząc, że rodzina, którą kochasz i którą pamiętasz, żyje w piekle wywołanym przez Rosję. Pomyśleć o małych dziewczynkach, które są gwałcone i palone żywcem, jak np. w Buczy czy Iziumiu, o mężczyznach i kobietach, którzy idą walczyć i wracają bez kończyn oraz z traumą, jeśli nie w czarnych workachna zwłoki. Bezlitosne zabijanie Ukraińców i ludobójstwa, którym jesteśmy poddawani od setek lat. Jesteśmy zagrożeni tylko dlatego,że wierzymy we własną suwerenność.
Po wybuchu wojny zacząłem się więcej uczyć o ukraińskiej historii i kulturze. Dowiedziałem się o ukraińskiej awangardzie inowoczesności w kinie oraz sztuce
Dowiedziałem się także o ukraińskich dysydentach, renesansie ukraińskości oraz więcej oBabim Jarze i Hołodomorze. Dowiedziałem się, jak to, co czuję, zostałoby ukarane, gdybym urodził się zaledwie 60 lub 70 lat temu w moim rodzinnym kraju.
Najsilniejszym uczuciem było jednak poczucie winy. Winy za to, że byłem bezpieczny, że byłem w Ameryce i byłem Amerykaninem; winy za to, że nie walczyłem o swój kraj, nie pojechałem i nie próbowałem ratować mojej rodziny; winy za relacje z Rosjanami w mojej szkole, usprawiedliwianie ich ignorancji oraz ukrytej nienawiści do Ukraińców, a także za pozwalanie Amerykanom na nazywanie Ukraińcow „niezrozumiałymi”. To naprawdę mnie złościło bardziej niż cokolwiek innego. Poczucie winy zmieniło mój stosunek do bycia Ukraińcem.
Dlaczego mogę spełniać swoje marzenia, podążać za tym, co chcę robić w życiu, spotykać się z przyjaciółmi i zakochiwać, podczasgdy mężczyźni w moim wieku umierają, kobiety w moim wieku umierają? Ja też mógłbym umrzeć gdyby mój tata został w Ukrainie.
Cytując Oksanę Zabużko: „Ukraiński wybór to wybór między nieistnieniem a istnieniem, które cię zabija. Ucieknij od siebie i przestań istnieć, albo zaakceptuj fakt, że jesteś Ukraińcem i cierp z tego powodu każdego dnia.”
Ja wybrałem to drugie. Myślę, że to ważne. Świętowałem bycie Ukraińcem, kiedy byłem dzieckiem, a teraz doprowadza mnie to do płaczu. Nie czyni mnie to jednak mniej Ukraińcem i zamierzam nadal świętować swoją ukraińskość.
Daniel z tatą i siostrą. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Jesteś pisarzem i scenarzystą, chciałbyś pewnego dnia wrócić do Ukrainy i zmienić tamtejszy przemysł filmowy?
Nie wiem. Chciałbym odnaleźć część siebie, którą straciłem jeszcze przed urodzeniem. Nie oczekuję pięknych przeżyć, ani nawet tego, że znów zobaczę rodzinę. Czuję, że jest we mnie tak wiele, czego nie dowiem się, dopóki nie wrócę do Ukrainy, a także tak wiele o ludzkimdoświadczeniu. Zastanawiam się, czy kiedy zobaczę, skąd pochodzi moja rodzina, zrozumiem trochę więcej o tym, co to znaczy być Ukraińcem i co to znaczy być rabinem, a także co to znaczy być okradzionym z doświadczenia bycia wychowanym w kraju – a to stanowi część mojej tożsamości. Produkcje filmowe z Ukrainy są fenomenalne i niesamowicie dobrze zrobione. Myślę, że problem jaki ma świat z nami polega na tym, że jesteśmy narodem, który myśli tylko o wojnie i przetrwaniu. Jakbyśmy byli karaluchami. Nie sądzę, że musimy przestać kręcić filmy wojenne, ale myślę, że świat musi dać Ukraińcom możliwość wyrażenia siebie jako naród, który nie jest definiowany tylko przez nasze przetrwanie, odporność, siłę i traumę. Zachód nie musi postrzegać nas jako narodu ofiar i bohaterów wojennych. Możemy być sportowcami, detektywami, duchami, licealistami, złodziejami, tancerzami, muzykami itp. Nie musimy być tylko żołnierzami, zdruzgotanymi wdowami czy sierotami. I czuję, że ukraińscy
Amerykanie są idealnym głosem dla tych historii i mogą być reprezentantami, którzy pokażą światu, co oznacza bycie Ukraińcem poza wojną i przemocą, kim jesteśmy poza naciskiem Rosji
Jesteśmy ludźmi i zasługujemy na opowiadanie wszystkich rodzajów historii, nie tylko tych o wojnie.
Jak opisałbyś obecnie współczesny ukraiński film?
Jestem sfrustrowany tym, że potrzeba krwi tysięcy Ukraińców, aby film został zaakceptowany przez zachodnią publiczność. Jestem sfrustrowany, że zachodnia publiczność może patrzeć na film taki jak „Anora”, nad którym pracowali Rosjanie, którzy popierają wojnę i który został dobrze przyjęty przez rosyjską publiczność w Ameryce nagradzając Oscarem. Rosjanie mają pozwolenie na kręcenie filmów niewojennych, a Ukraińcy - nie.
Płakat filmu „107 matek”. Zdjęcie: materiały prasowe
Mieliśmy tak świetne współczesne filmy, jak „Luksemburg Luksemburg”, „Moje myśli milczą” i „107 matek”, które zostały całkowicie przemilczane, bo nie są o wojnie w Ukrainie. Widzę przestrzeń dla filmów o ukraińskim doświadczeniu poza wojną, realizowanych przez ukraińskich Amerykanów. Widzę duży potencjał dla opowieści o tym, co to znaczy być Ukraińcem, które mogą oddzielić nas kulturowo od Rosji w oczach Zachodu. Musimy nadal kultywować historie, które pokażą odbiorcom, że nadal chcemy przyjaźni, miłości, bliskości, tożsamości, awansów, pieniędzy – wszystkich tych rzeczy, których inni ludzie pragną. Istniejemy jako całość, nie tylko jako naród bojowników. Potrzebujemy ukraińskich historii, które uczłowieczają nas poza wojną – nie tylko dla zachodniej publiczności, ale także dla Ukraińców, abyśmy pamiętali, kim tak naprawdę jesteśmy.
Joanna Mosiej:Czy wyobraża pan sobie Norymbergę dla Putina?
Edwin Bendyk: W tej chwili to całkowicie nierealne. Zwłaszcza po zwrocie, jaki wykonały Stany Zjednoczone pod wodzą Donalda Trumpa.
Zaakceptujemy zbrodnie wojenne i ich nie rozliczymy, a nawet zalegitymizujemy je, siadając do negocjacji z Putinem? To przecież wielka niesprawiedliwość.
Oczywiście, dlatego Ukraińcy tyle mówią o sprawiedliwym pokoju, którego elementem będzie wymierzenie kar i konsekwencje dla Rosji. Ale w tym momencie nie wiemy, jakie są scenariusze sprawiedliwego pokoju. A Trump pokazał, że taka kategoria go nie interesuje.
A wyobrażamy sobie, co to oznaczałoby dla świata, jeśli Ukraina przegra i stanie się częścią Rosji?
Stawka polega na tym, jak teraz przekonać świat, że drogą do powstrzymywania Rosji przed realizacją jej neoimperialnych zamiarów jest obrona przed odtworzeniem imperium, czyli oddaniem Ukrainy w jej strefę wpływów. Bo wtedy Rosja przekształciłaby się w imperium z zasobami Ukrainy, również z jej armią. To jest dopiero zagrożenie!
I tu chyba kończy się wyobraźnia Zachodu, bo nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie takiego scenariusza.
Rosja bez Ukrainy nie ma szansy stać się tym, o czym Putin mówi i o czym marzy
On określił to w 2021 roku. Jego ideą jest powrót do sytuacji sprzed 1997 roku, czyli sprzed rozpoczęcia negocjacji z NATO przez kraje takie jak Polska. I ograniczenie aspiracji nie tylko Ukrainy, ale również Polski, Finlandii czy Węgier w ramach odtwarzania imperialnej strefy wpływów.
15.10.2022 Lodz. Igrzyska Wolnosci "Zielona niepodleglosc". Edwin Bendyk, polski dziennikarz, publicysta, prezes Zarządu Fundacji im. Stefana Batorego, eseista i wykładowca akademicki. Zdjęcie: Piotr Kamionka/REPORTER
Między starym i nowym porządkiem
To kto obecnie jest gwarantem pokoju w Europie? Stany Zjednoczone nie chcą, organizacje międzynarodowe, jak Międzynarodowy Trybunał Karny, są albo bezradne, albo się kompromitują – jak ONZ.
A czy z Trumpem u władzy można mieć pewność na przykład w to, że w NATO będzie obowiązywał piąty artykuł? Nagle przekonaliśmy się, że gwarancje są ważne tylko wtedy, kiedy tworzy je sojusz w miarę równych, czyli silnych, sojuszników. Nie może to być sojusz klientelistyczny, jak było w czasach po II wojnie światowej, kiedy Stany Zjednoczone miały głęboki interes w zachowaniu pokoju w Europie. Teraz trzeba być przygotowanym na to, że NATO i piąty artykuł mogą okazać się iluzją, jeśliby Rosja na przykład wkroczyła na Litwę czy do Estonii. Dlatego wyjściem są właśnie sojusze wewnątrz NATO, jak układ nordycko-bałtycki, które nasycają abstrakcję artykułów traktatowych zbrojnym konkretem.
Ukraińcy doskonale sobie zdają sprawę, co to oznacza, bo przecież Ukraina nie jest formalnie w żadnym układzie sojuszniczym, ma tylko kraje wspierające. A i tak można powiedzieć, że to cud, że dzięki ogromnej determinacji udało im się uzyskać pomoc o takiej skali.
„Klif Seneki” – tak określił Pan w swojej ostatniej książce „W Polsce, czyli wszędzie. Rzecz o upadku i przyszłości świata” moment, w którym świat tkwi na zboczu pomiędzy starym i nowym porządkiem, w wielkiej niepewności o przyszłość. Kiedy i jak to wszystko się skończy?
Oczywiście problemem jest to, że nikt tego nie wie. Klif Seneki, jak opisywałem go w swojej książce odwołując się koncepcji włoskiego uczonego Ugo Bardiego, odnosił się do kwestii materialnych warunków funkcjonowania współczesnej cywilizacji. Problem po raz pierwszy został opisany w 1972 w raporcie „Granice wzrostu” przygotowanym dla Klubu Rzymskiego. Autorzy ostrzegali, że rozwój zgodnie z obowiązującym paradygmatem nieograniczonego wzrostu gospodarczego musi doprowadzić do wyczerpania zasobów i załamania cywilizacyjnego. Właśnie oscylujemy wokół tego momentu.
Widzimy kryzysy, właściwie wiele kryzysów jednocześnie: kryzys klimatyczny – z powodziami, suszami, pożarami, które są jego konsekwencją; kryzys migracyjny; wojnę w Ukrainie. I nie wiem, czy nie najgorszy z kryzysów: kryzys demokracji i pewnego porządku świata, który wydawał nam się gwarantem bezpieczeństwa i pokoju. Problemem jest również to, że chyba słabo rozumiemy, co to dla nas oznacza.
Problemem współczesnej cywilizacji jest również to, że jest nadmiernie złożona. By starać się to zrozumieć, trzeba zobaczyć większy obrazek i analizować kilkanaście procesów i zależności jednocześnie
Myśląc na przykład o kryzysie klimatycznym, ocieplaniu się klimatu, skupiamy się na ekstremalnych zjawiskach pogodowych, które są przez niego spowodowane, jak pożary, susze czy powodzie. Tymczasem kryzysowe zmiany ekologiczne wpływają na nas głównie poprzez procesy społeczne i polityczne. To, co się obecnie dzieje w sferze politycznej, od wojny w Ukrainie poczynając po ponowny wybór Trumpa w Stanach Zjednoczonych, jest właśnie w dużej mierze polityczną odpowiedzią na ten głęboki kryzys. Tak jak wszystko to, co od lat dzieje się w Syrii, a zostało zapoczątkowane przez wieloletnią suszę, błędy w zarządzaniu gospodarką oraz gwałtowny wzrost populacji. Odpowiedzią na głód był bunt, a w konsekwencji próby jego stłumienia przemocą bez rozwiązania problemu – wojna domowa. I tak kryzys o źródłach ekologicznych przekształcił się w kryzys polityczny, który wpłynął na politykę światową.
Tymczasem większość uważa, że ekologia to zabawa aktywistycznej młodzieży z uprzywilejowanych części świata. Mam wrażenie, że z punktu widzenia przeciętnego człowieka zrozumienie tych zależności to syzyfowa praca. W każdej minucie jesteśmy bombardowani nadmiarem niepotrzebnych informacji, a nasze zdolności poznawcze paradoksalnie maleją.A gdy dodamy do tego dezinformację, eksplozję populizmu, to już w ogólnie nie widać nadziei. W efekcie świat definitywnie skręca w prawo i robi niewiele, by zatrzymać katastrofę klimatyczną.
Właśnie tak. Istnieją scenariusze przyszłości pokazujące co nas czeka z dużym prawdopodobieństwem, jeżeli nie poradzimy sobie z problemami klimatycznymi. Jednak zanim zaczniemy „smażyć się” w swoich krajach wskutek tego, że temperatura wzrośnie jeszcze bardziej, nastąpi dekompozycja systemu politycznego. Również dlatego, że utrzymanie takiej złożoności świata wymaga olbrzymiej ilości zasobów, a tych zaczyna brakować. Z drugiej strony ich rosnące zużycie powoduje konsekwencje środowiskowe, o których właśnie mówimy.
I jeszcze Trump, który kwestionuje wszystko, co wiąże się ze zmianami klimatycznymi.
To prawda.
Jednocześnie Trump jawi się jako siła rewolucyjna niezbędna do wymuszenia niezbędnych głębokich zmian systemowych
Bo niestety, cztery lata rządów Bidena zmieniły niewiele. Podobnie zresztą, jak w większości innych państw, w których funkcjonuje system demokracji liberalnej. Podejmowane zmiany są niewystarczające, by odpowiedzieć na współczesne wyzwania.
To nie znaczy, że systemy autorytarne lub demokracja nieliberalna poradzą sobie lepiej. To jasne, że Trump nie ma zamiaru odpowiadać na wyzwania kryzysu ekologicznego, bo w niego nie wierzy. Ale realizując swoją agendę mobilizuje energię, która na pewno przyspieszy zmiany instytucjonalne.
Być może właśnie to jest potrzebne, żeby na gruzach obecnego systemu powstał jakiś nowy ład, który będzie lepiej odpowiadał na rzeczywistość.
Dzieci trzymają transparenty i wykrzykują hasła podczas „Strajku szkolnego na rzecz klimatu” w ramach marszu „Na rzecz klimatu w Ukrainie” w centrum Kijowa 20 września 2019 r. Zdjęcie: Sergei SUPINSKY / AFP
Żeby cywilizacja była mniej złożona
A co takiego proponuje Trump? Wojny handlowe i izolacjonizm.
To właśnie jedna z możliwych odpowiedzi: sposób na zmniejszenie złożoności naszej cywilizacji. Deglobalizacja. Skrócenie łańcuchów dostaw, postawienie na lokalną gospodarkę o obiegu zamkniętym. Brzmi utopijnie.
Ale dyskurs o zmniejszaniu złożoności jest coraz głośniejszy w różnych kręgach, od konserwatywnych po lewicowe. Tyle że w tych propozycjach nie uwzględnia się odpowiedzi na pytanie: „Jeżeli przeprowadzimy już taką dekompleksyfikację, to jaka nowa struktura społeczna będzie jej odpowiadać?” Pamiętajmy bowiem, że obecna złożoność jest również gwarancją wolności, którą mamy. Z niej wynika liczba miejsc w strukturze społecznej, która jest do dyspozycji w zależności od wykształcenia, kompetencji, aspiracji. W świecie, w którym połowa ludzi musiała pracować na roli, żeby wyżywić świat, los połowy ludzi był zdeterminowany. Gdy udział zatrudnienia w rolnictwie w krajach rozwiniętych zmalał do 2%, pozostałe 48% zyskało możliwość robienia czego innego. Pole wyboru, a więc i wolności się zwiększyło. Ale gdy gospodarka będzie bardziej lokalna przy jednoczesnym coraz trudniejszym dostępie do zasobów materialnych, może dojść do załamania modelu opartego na wzroście produktywności pracy. A wówczas odpowiedzią będzie wzrost pracochłonności, czyli konieczność zwiększenia zatrudnienia w sektorach wymagających pracy fizycznej, jak rolnictwo czy wytwarzanie dóbr materialnych. Ci z kolei może oznaczać powrót do tradycyjnego podziału obowiązków i norm taki podział uzasadniających.
To w ogóle możliwe?
Oczywiście, przecież to już się dzieje. W Afganistanie w latach 60. kobiety studiowały i chodziły w miniówkach, a dzisiaj nie mogą nawet głośno mówić. Decyzja Sądu Najwyższego w USA podważająca prawo do aborcji podjęta w 2022 może być odczytywana jako wyraz zwrotu konserwatywnego w tym kraju.
Podobnie jak fakt, że w całej Europie rośnie znaczenie formacji konserwatywnych i skrajnie prawicowych. W wielu państwach przynajmniej część rządu tworzą formacje skrajnie prawicowe głośno mówiące o tradycyjnej roli kobiet ich „naturalnej” misji jaką ma być przede wszystkim zajmowanie się domem i dziećmi.
Może to właśnie ta narracja odpowiada na potrzebę mniej złożonego świata? Bo ten konserwatywny zwrot może oznaczać też retradycjonalizację społeczeństwa i przygotowanie do przesunięcia kobiet w strukturze społecznej, „tam, gdzie ich miejsce” – czyli, jak to się mówi w socjologii, w obszarze reprodukcji społecznej: rodzenie, wychowanie, troska – to wszystko co potrzeba w skali mikro, żeby funkcjonowało społeczeństwo w skali makro. W złożonych społeczeństwach rozwiniętych istotną część pracy reprodukcyjnej wykonywał system usług społecznych. Gdy zostanie rozmontowany, potrzeby nie znikną, więc ktoś będzie musiał je zaspokajać.
W świecie o mniejszej złożoności więcej pracy trzeba będzie wykonać w domu
Ludzie nie martwią się o to, jak wykarmić dziewięć miliardów ludzi, tylko widzą, że im samym żyje się coraz gorzej. Nie chcą analizować hiperzłożoności świata, tylko wybierają konserwatywną, prawicową ofertę.
Socjologowie amerykańscy już od dawna opisują przemiany strukturalne amerykańskiego społeczeństwa i dobrze zdefiniowali to, co „wyprodukowało” Trumpa. To nie jest kwestia tego, że jeśli zwiększymy nakłady na edukację obywatelską w szkołach, ludzie będą potrafili dobrze wybierać. Oni ze swojego punktu widzenia wybierają dobrze. Tak samo nie można powiedzieć, że w 2015 roku ci, którzy głosowali na PiS, zostali oszukani. PiS spełniło swoją obietnicę i wielu ludzi w 2019 roku potwierdziło ten wybór.
Jeśli spojrzeć na sondaże, to dzisiaj też by wygrali.
Właśnie na tym polega problem: że mamy do czynienia z czymś bardziej poważnym, co wymaga odpowiedzi nie tylko czysto politycznej. Nie chodzi o zbudowanie oferty programowej i komunikowanie jej w ramach rutynowej rywalizacji politycznej. Za tym musi pójść rzeczywista wizja głębokiej zmiany strukturalnej, która dotyczyć będzie również przebudowy systemu gospodarczego – a w związku z tym przebudowy stylu życia, który będzie polegał na świadomym dostosowaniu konsumpcji do możliwości odtwarzania zasobów w taki sposób, by nie oznaczał załamania systemu.
Nie wierzę w samoograniczanie, tym bardziej że strona konserwatywna głosi populistyczne hasła w stylu: „Make America great again” czy: „Dobre życie Polaków”.
Problem polega na tym, że nie ma dla tego równie atrakcyjnej alternatywy, która pokazałaby, że możliwa jest dekomplesyfikacja przy zachowaniu wszystkich wartości, które są nam bliskie, do których przywykliśmy w ramach liberalnej demokracji. Powtarzamy, głęboko w to wierząc, że demokracja liberalna w połączeniu z rynkowym kapitalizmem jest najlepszym z systemów i najlepiej nadaje się do rozwiązywania problemów współczesnego społeczeństwa.
Nie jesteśmy jednak gotowi przyjąć do wiadomości, że jak to pokazał niemiecki socjolog Jens Beckert w książce „Jak sprzedaliśmy swoją przyszłość” to właśnie logika rynkowego kapitalizmu musiała doprowadzić do głębokiego kryzysu strukturalnego, którego symptomem jest kryzys klimatyczny i ekologiczny, a wyrazem narastające konflikty społeczne i polityczne. I że w tym systemie nie ma rozwiązania dla tego kryzysu. Pozostaje więc pytanie, czy jesteśmy w ramach demokracji liberalnej zaprojektować adekwatną alternatywę, która demokracji liberalnej nie pogrzebie?
Niestety, trudniej szukać odpowiedzi na to pytanie niż opowiadać o projektach prawicowych i populistycznych. Posługują się prostą narracją
o zdradzie elit, opartą na resentymentach, odwołującą do poczucia godności i fantazji o tym, że kiedyś było lepiej ale złoty wiek się skończył skradziony przez migrantów. Te hasła dobrze rezonują z emocjami coraz większej liczby ludzi zmęczonych nadmierną złożonością, której mechanizmów nie rozumieją, za to boleśnie odczuwają kolejne kryzysy przekładające się na wzrost niepewności, utratę poczucia bezpieczeństwa i coraz chudszy portfel.
Tyle tylko, że za tą retoryką i dekompozycją dotychczasowego ładu instytucjonalnego nie idzie rekompozycja, która by problemy tych ludzi rozwiązała. Powstaje natomiast system feudalno-oligarchiczny, w którym wpływ polityczny zyskują tacy ludzie, jak Elon Musk, a Stany Zjednoczone – cywilizacyjne centrum zaczynają wchodzić w standardy niegdyś obowiązujące na peryferiach kapitalizmu.
Załoga Plumas Hotshots schodzi z linii ognia podczas pożaru parku w hrabstwie Tehama w rejonie Mill Creek w Kalifornii 7 sierpnia 2024 r. Według Cal Fire, w ciągu dwóch tygodni pożar spalił około 414 042 akrów (167 557 hektarów), a jego powstrzymanie wyniosło 34%. Zdjęcie: JOSH EDELSON / AFP
Ekosocjalizm na ratunek
No właśnie: co z gospodarką? Co zamiast kapitalizmu?
Najbliższymi mi próbami opisu tej rzeczywistości są różne wizje ekosocjalizmu. Na przykład takie, które zakładają możliwość demokratycznego zarządzania rozwojem wobec konieczności ograniczenia konsumpcji, bo ona tak czy inaczej nadejdzie. Można tym zarządzać autorytarnie albo demokratycznie. Jeżeli demokratycznie, to tylko w modelu właśnie takiego demokratycznego socjalizmu, który uwzględnia nie tylko kwestie socjalne (bo sam socjalizm był odpowiedzią na nierówności społeczne), lecz także ekologiczne. Doskonałym przykładem jest książka „La vie large. Manifeste écosocialiste” Paula Magnette, burmistrza Charleroi.
Socjalizm nie ma dobrych notowań.
Socjalizm, jaki znamy, ten realny, akurat dobrze pamiętamy. Jednak w warunkach krajów demokratycznych, jak Francja czy Niemcy, socjalizm przyniósł radykalną zmianę. Udział partii socjalistycznych i socjaldemokratycznych w rządach wielu krajów zbudował Europę, w której kwestia socjalna, kwestia służby zdrowia i jakości życia wielu obywateli została pozytywnie rozwiązana.
Rozwiązania socjalne w Europie są znacząco lepsze niż na przykład w Stanach Zjednoczonych.
Kruszą się fundamenty naszego zachodniego świata. Kruszą się i kompromitują wartości, na których był oparty. Czy Europa jest teraz w takim momencie, w jakim było jak Cesarstwo Rzymskie na chwilę przed upadkiem?
Warto pamiętać, że Cesarstwo Rzymskie upadało bardzo długo. A średniowiecze też niekoniecznie od razu było takie beznadziejne. Ale – fakt: to dobry przykład dekompleksyfikacji jednej cywilizacji, która w pewnym swoim kształcie upadła, choć nie oznaczało to końca świata.
Rzym przetrwał, tyle że zaczął pełnić inną funkcję. Dlatego koniec nie musi być katastrofą. Ale też nie możemy katastrofy wykluczyć.
Najbardziej ponurą książką, jaką ostatnio przeczytałem jest najnowsze dzieło wspomnianego Ugo Bardiego zatytułowane „Exterminations: Preparing for the Unthinkable” (Eksterminacje. Przygotowując się do niewyobrażalnego). Analizuje on historyczne przypadki masowych eksterminacji cały grup ludności i pokazuje, jak łatwo w sumie doprowadzić do sytuacji, gdy kryzysowy impuls prowadzi do społecznej legitymacji dla radykalnego rozwiązania problemu poprzez eliminację grup lub społeczności obciążanych odpowiedzialnością za ten problem. Bardi pokazuje analitycznie to, co wyraził Primo Levi piszą w kontekście Holocaustu: „to się stało, a więc może znów się zdarzyć”.
W co gra Rosja?
Dlaczego właściwie Rosja zaatakowała Ukrainę?
Putin liczył, że Europa jest już tak słaba, że można wrócić do gry, w której Rosja odnowi to, czym była w czasie istnienia Związku Radzieckiego: graczem, który decyduje o całej Europie.
Na razie wciągnęli nas w grę, której wynik wciąż zależy bardziej od nas niż od Putina. To znaczy, że jeśli przyjmiemy jego reguły gry, uda mu się.
Jeżeli przestaniemy wierzyć, że Ukraina ma szansę wygrać tę wojnę i przestaniemy jej pomagać, to doprowadzimy do tego, że Putin wygra. A to byłoby potwierdzeniem, że Rosja jest silna, co w rzeczywistości nie jest prawdą. W Europie mamy wszystkie zasoby, które umożliwiają zbudowanie innego świata niż ten, w którym do gry wróci Imperium Rosyjskie.
Czy w związku z tym uważa Pan, że mamy już punktową III wojnę światową?
Jeszcze nie. Momentami wydaje się, że jesteśmy blisko, ale to nie jest jeszcze zdefiniowane w jednoznaczny sposób. Uczestnicy wszystkiego, co się teraz dzieje i na Bliskim Wschodzie, i w Ukrainie, i gdzieś tam, na Oceanie Spokojnym, gdzieś wokół Tajwanu, wciąż utrzymują komunikację między sobą. To nie jest tak, że świat już się podzielił na dwa obozy, co byłoby podstawą myślenia w kategoriach trzeciej wojny.
Rosja bardzo by tego chciała.
Oczywiście. Ale upadek reżimu Assada w Syrii pokazał, jak złożona jest sytuacja. Przypomniał, że są tacy gracze jak Turcja, którzy prowadzą własną grę. Turcy są częścią NATO i częściowo Zachodu, ale mają własną politykę regionalnego mocarstwa średniej mocy. I są wystarczająco silni, by oddziaływać na układ bliskowschodni. To powoduje, że wciąż istnieją jakieś dynamiczne sojusze między potencjalnymi wrogami; Turcja nadal prowadzi rozmowy z Rosją. To wszystko sprawia, że wciąż jest szansa, że te wszystkie wojny toczone regionalnie, które są jakimś aspektem budowy nowego ładu światowego, doprowadzą do jego stworzenia bez etapu III wojny światowej.
Czyli bez radykalnego rozstrzygnięcia między głównymi graczami?
Tak, to będą raczej wojny proxy, lokalne, sprawdzające, kto jaką ma siłę. Rosja, która przez to, że zaangażowała się w Ukrainie dużo bardziej niż planowała, straciła pozycję na Bliskim Wschodzie. Ale przede wszystkim wraz z początkiem wojny w Ukrainie straciła pozycję supermocarstwa, z armią nie do pokonania. Iran, który poparł Rosję, na skutek działań izraelskich też okazał się znacznie słabszym graczem. Każde takie wydarzenie zmienia globalną rozgrywkę.
Obecnie najważniejszym pytaniem jest to, jaką rolę w tym procesie odegrają Stany Zjednoczone. Donald Trump zdaje się wywracać stolik nie tylko dystansując od Europy ale także przywracając Putina jako godny uznania podmiot relacji międzynarodowych. Czy prezydentowi USA chodzi o to, żeby odciągnąć Rosję od Chin w ramach budowy nowej równowagi światowej, w podobny sposób jak Nixon z Kissingerem zrobili z Chinami przeciwko ZSRR w latach 70?
Nawet jeśli, to niemniej ważnym pytaniem jest, czy w ramach tej rozgrywki uda mu się „nakłonić” Ukrainę, by zgodziła się zapłacić za taką operację utratą suwerenności i podporządkowaniem Rosji. Temu pytaniu musi towarzyszyć inne, o rolę Europy – czy zdoła zdefiniować swoją rolę decydując się na powstrzymywanie Rosji, stanowiącej największe zagrożenie dla europejskiego bezpieczeństwa, poprzez wsparcie Ukrainy i angażowanie Chin.
Więcej dziś pytań, niż odpowiedzi, a ciągle pamiętać trzeba o kwestii, od której rozpoczęliśmy – kryzysie złożoności.
Co trzy lata temu poszło nie tak
Wracając do początku inwazji Rosji na Ukrainę: od 2020 roku tkwimy w zawieszeniu pomiędzy nadzieją i beznadzieją. Dlaczego nie wsparliśmy Ukrainy tak, by mogła wygrać?
Musimy pamiętać, że przedmiotem polityki globalnej takich krajów jak Stany Zjednoczone, ale również Francja czy Niemcy, nigdy nie była Ukraina, tylko Rosja. Ukraina była tylko elementem tej polityki. Była kosztem lub szansą, zasobem do wykorzystania w relacjach z Rosją. Wystarczy przypomnieć sobie przemówienie Bidena w Warszawie w marcu 2022 roku, w którym tak naprawdę o Ukrainie nic istotnego nie powiedział. Powiedział za to, że nie odda ani centymetra NATO-wskiej ziemi. To było jego główne przesłanie: wojna nie może przekroczyć granicy z państwami NATO. Dlatego wiele początkowych działań to była konsolidacja w ramach NATO, ale niekoniecznie za Ukrainą. Ukraina została raczej spisana na straty. Plan aktywnego ratowania Ukrainy pojawił się, gdy – przepraszam, że tak powiem – Ukraińcy sprawili kłopot i nie dali się pokonać w ciągu kilku dni, a nawet tygodni.
Okazało się, że trzeba zmienić kalkulacje i że wsparcie Ukrainy jest najlepszą formą powstrzymywania Rosji.
Ostatnio oglądałam „Przechwycone”, film będący zapisem rozmów rosyjskich żołnierzy z ich rodzinami z pierwszych miesięcy wojny, przechwyconych przez ukraińskie służby. Wyraźnie widać tam, jak byli wtedy słabi, nieprzygotowani, zdezorganizowani i łatwi do pokonania.
Po pierwsze, był autentyczny strach przed użyciem przez Rosję broni jądrowej, zresztą dane wywiadowcze potwierdzały te obawy, to zagrożenie nie było nierealne
Drugi powód to obawa przed wciągnięciem państw NATO w wojnę. Była głęboka niewiara w to, że Ukraina jest w stanie dłużej stawiać opór. Rosjanie zaatakowali nieporadnie, ale co będzie, gdy się pozbierają i zaatakują skutecznie? Ukraina upadnie, a my (mam na myśli NATO) będziemy już zbyt mocno zaangażowani. Ten strach przed eskalacją jest zresztą obecny w Europie cały czas.
Kolejna kwestia to „rozbrojenie” Europy. Uwierzyliśmy w hasło: „Nigdy więcej wojny” i zbyt wolno wracamy do zwiększania wydatków na obronność.
Oczywiście. To jest również spowodowane tym, o czym mówiliśmy wcześniej – że trudno nam sobie wyobrazić, byśmy mieli sami się ograniczać. A właśnie to musimy zrobić, jeżeli chcemy skutecznie przeciwstawić się Putinowi.
To oznacza coraz większe wydatki na zbrojenia, może nawet o więcej niż obecne 5%. A zwiększenie wydatków na zbrojenia to potencjalnie mniej pieniędzy w budżetach państw, na przykład na cele socjalne czy służbę zdrowia w starzejących, a więc bardzo potrzebujących zaawansowanych usług społecznych społeczeństwach.
Kolejny czynnik słabości Europy, który wojna ujawniła, to uzależnienie od importu energii. Jedyną szansą dla Europy jest transformacja energetyczna w oparciu o odnawialne źródła energii. Europa robi to konsekwentnie, może tylko wciąż za wolno. Niestety ten model transformacji nie jest do końca dobrze zarządzany na poziomie Unii Europejskiej, jak również na poziomie poszczególnych państw, co wywołuje protesty społeczne. No i możemy mieć paradoksalnie sytuację, że to, co służy zarówno rozwiązaniu problemu klimatycznego, jak strategicznego, jakim jest uniezależnienie się od importu ropy i zwiększenie konkurencyjności gospodarki, będzie niestety zahamowane przez populistów. Bo oni kwestionują ten model rozwoju, umiejętnie mobilizując społeczne niepokoje.
A przecież Zielony Ład, który ogłosiła Unia Europejska za poprzedniej kadencji, nadal wpisany w program strategiczny Unii, ma dla niej sens nie tylko ekologiczny, ale również strategiczny. Chodzi o to, byśmy mieli dostęp do energii, która nie będzie uzależniona od importu, ale też będzie tańsza.
Musimy również zmienić myślenie, że dywidenda pokojowa jest dana na zawsze. Myślenie w kategoriach bezpieczeństwa nie było jednak domeną ani prerogatywą całej Unii Europejskiej, tylko prerogatywą rządów poszczególnych państw.
Natomiast interesującą odpowiedzią na tę sytuację jest konsolidacja sojuszu nordycko-bałtyckiego, do którego Polska dołączyła.
Tak, krajom bałtyckim, jak krajom Europy Środkowo-Wschodniej, nie trzeba tłumaczyć, czym jest Rosja.
To prawda. Tylko musimy wziąć pod uwagę to, co ta wojna ujawniła, a o czym zapomnieliśmy: że konfrontacja z Rosją może oznaczać wojną pełnoskalową, wymagającą olbrzymiego zaangażowania. Wydawało nam się, że wojny będą już tylko takie, jak ta w Iraku w 2003 albo w Afganistanie, gdzie wyspecjalizowane jednostki z ograniczoną ilością zaopatrzenia materiałowego wykonują jakieś misje. A tu wróciliśmy do innego myślenia o wojnie, co jest problemem dla społeczeństw, w których w ogóle samo myślenie o wojnie budzi głęboki lęk.
Załoga moździerza wojskowego maszeruje przez pole suchych słoneczników, region Zaporoża, południowo-wschodnia Ukraina. Zdjęcie: Ukrinform/SIPA
Optymizm społeczeństwa postapokaliptycznego
W naszej rozmowie nie mogę znaleźć żadnego optymistycznego wątku. Czy jest w ogóle coś pozytywnego w chaosie, w którym jesteśmy? Są jakieś światełka w tunelu beznadziei?
Są, ale oparte raczej na intuicji i przekonaniu, że w sytuacjach głębokiego kryzysu często ujawniają się zasoby, których nie widać w czasach „normalnych”. W Polsce mamy klasyczny, wyświechtany już przykład Solidarności. Nic nie wskazywało, że powstanie tak wielka siła.
Socjologowie nie dopatrzyli się procesów, które by to umożliwiły. Tymczasem w środku beznadziei powstał ruch, który miał istotne znaczenie nie tylko dla Polski, ale dla znacznej części naszego świata. I pokazał ideę ruchu społecznego jako ciągle ważną.
Więc według mnie – mimo całego tragizmu tego, co się dzieje w Ukrainie – to Ukraina właśnie jest niezwykłym przykładem nieustannego uruchamiania zasobów, które powodują, że ona trwa. To samo w sobie już jest cudem.
Gdy się jeździ do Ukrainy, to widać, że właśnie w tych tragicznych warunkach Ukraińcy potrafili zdefiniować przestrzeń dobrego życia, co widać po niezwykle aktywnym życiu kulturalnym, fermencie w sztuce, pełnych księgarniach i teatrach
Walczą o przetrwanie tego sposobu życia, który jest im bliski, czyli także życia w wymiarze politycznym – demokracji, wolności. Jest to jakby odpowiedź na mizerię Zachodu, w którym wystarczy lekka deprywacja ekonomiczna, żeby oddawać głosy populistom. Być może to jest psychologiczny mechanizm radzenia sobie z teraźniejszością, ale za tym idą konkretne prace, badania, dyskusje. To pokazuje coś, co nazywam optymizmem społeczeństwa postapokaliptycznego. Bo Ukraina już niejedną apokalipsę przeżyła – od Hołodomoru i Wielkiego terroru poczynając, przez Czarnobyl, a na obecnej wojnie z Rosją kończąc. Ukraińcy pokazują ważność pewnych zasobów, o których my zapomnieliśmy. Pokazują, że nigdy nie jest tak źle, żeby nie można było znaleźć sposobu na dobre życie.