Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Dlaczego leki antydepresyjne stały się nagle niezbędne dla tych, którzy nigdy nie uważali się za podatnych na depresję? Dla tych, którzy przed wojną rozprowadzali energię jak Wi-Fi? Tych, którzy zwykli wychodzić z najtrudniejszych momentów życia z uśmiechem?
Jestem ukraińską dziennikarką w Walii. Jestem tu od półtora roku i po raz pierwszy odebrałam z apteki leki antydepresyjne.
Wszyscy czytaliśmy dziesiątki materiałów o etapach adaptacji emigrantów. I chociaż nie jesteśmy emigrantami, jesteśmy uchodźcami. Ale z punktu widzenia psychologii osoby, która znajduje się w obcym kraju, nie ma żadnej różnicy.
Przez rok pracowałam w lokalnej administracji - miałam pomagać Ukraińcom szukać pracy.
Kateryna Gorodnicza przeniosła się do Walii po wybuchu Wielkiej Wojny. Zdjęcie: z archiwum osobistego
Tak właśnie myślałam. Tak samo myśleli Ukraińcy, którzy przychodzili do nas po pomoc. W rzeczywistości organizacja udziela porad, pomaga w pisaniu CV, uczy, jak przejść rozmowę kwalifikacyjną, ale nie szuka pracy. Ukraińcy dostawali przeżywali jedno rozczarowanie po drugim. Okazało się więc, że przez te same "etapy adaptacji" przechodziłam dziesiątki razy - z każdym z podopiecznych osobno.
Pierwszy etap to "miesiąc miodowy". Zdecydowana większość tych, którzy przyjechali do Wielkiej Brytanii, to ludzie, którzy włożyli w to trochę więcej wysiłku niż na przykład wyjazd do Polski czy Niemiec. Potrzebowali bowiem wizy. Trzeba było również znaleźć Brytyjczyków, którzy byliby skłonni przyjąć rodzinę do swoich domów. Po przejściu przez ten proces i napotkaniu bezprecedensowego wsparcia ze strony miejscowych, byliśmy w większości w euforii. Trudna droga została pokonana, dzieci będą teraz bezpiecznie chodzić do szkoły, a my jutro pójdziemy do pracy. Normalnie, jak w Ukrainie.
Dziesiątki razy widziałam ludzi, którzy osiągnęli wiele w swoim kraju, ale nie mówili po angielsku, szczerze wierząc, że za kilka miesięcy ich poziom języka wystarczy, żeby mogli podjąć pracę w swoim zawodzie. Z jednej strony to wiara w siebie, a z drugiej - infantylne przekonanie, że wszyscy wokół nam pomogą.
Na drugim etapie, "odchodzenia od euforii", zaczynamy zauważać, że gościnność miejscowych Brytyjczyków sprowadza się do podstawowej opieki. Czyli karmienia i przynoszenia ubrań. Musimy się głębiej zintegrować, by pracować jak Brytyjczycy.
Rozpoczyna się redukowanie celów i potrzeb, który załamuje wiele osób. Na tym etapie ludzie zaczynają szukać takich jak oni i próbują wspólnie utrzymać się na powierzchni. Tym samym opóźniają integrację i doskonalenie języka. To przytulanie się do swoich nie gra na naszą korzyść - zaczynamy dzielić się emocjami, otrzymujemy potwierdzenie naszego ogólnego rozczarowania od innych i utwierdzamy się w przekonaniu, że nie ma perspektyw.
Jesteśmy teraz tutaj. To jest moment, w którym zdecydowana większość uchodźców potrzebuje antydepresantów. U mnie kryzys nastąpił w momencie ostatecznego uznania faktu, że moja praca nie przynosi rezultatów, których oczekuję i których oczekują ludzie, którzy do mnie przychodzą.
Kateryna Gorodnicza pracowała w mediach na Ukrainie - zawsze w gorączce i gotowa do działania. Zdjęcie: z jej osobistego archiwum
Przez sześć miesięcy nie mogłam uwierzyć, że może mnie ogarnąć depresja. Kiedy śpisz 24 godziny na dobę, kiedy nie masz energii i ochoty na nic, kiedy żadne pomysły nie wzbudzają entuzjazmu. Jadłam garściami witaminy, bo myślałam, że mam problem z aklimatyzacją. Próbowałam poradzić sobie z poziomem hormonów, bo podejrzewałam, że to wina przeprowadzki i stresu. I dopiero kilka miesięcy później, kiedy nic nie pomogło, pozwoliłam sobie pomyśleć, że to depresja. Pod każdym względem. Z wyjątkiem nastrojów samobójczych.
W Wielkiej Brytanii wiele uwagi poświęca się zdrowiu psychicznemu. Dostałam się do lekarza dosłownie dwie godziny po tym, jak zadzwoniłam. To fantastyczne, ze tak może działać opieka zdrowia. W ciągu 10 minut przepisano mi leki przeciwdepresyjne, a w ciągu 5 minut dostałam je za darmo w aptece.
Oczywiście nie możemy zmienić naszej sytuacji ani brytyjskiego rynku pracy, ale możemy sobie pomóc. Podobnie jak w samolocie, najpierw trzeba założyć maskę tlenową sobie, potem pomagać innym. Psychiatra lub specjalista od zdrowia psychicznego (w Wielkiej Brytanii nie musisz iść do psychiatry, aby dostać leki przeciwdepresyjne) jest twoim przewodnikiem.
Tak więc, jeśli etap frustracji się przeciągnął, jeśli nie masz siły, aby uspokoić swoją rozpacz, zdecydowanie nie powinieneś zaniedbywać pomocy. To jedyny sposób, by przejść do etapu akceptacji i zacząć tworzyć swoją rzeczywistość od nowa. To dziwne uczucie odzyskania siebie jest trudne do przecenienia. A wniosek dla samego siebie jest taki, by nigdy nie brać za pewnik ilości i jakości własnej energii do życia.
Kateryna Gorodnicza i jej syn rozpoczynają życie w Wielkiej Brytanii. Zdjęcie: archiwum rodzinne
Dziennikarka, redaktorka, producentka, scenarzystka. Ma dwudziestoletnie doświadczenie w ukraińskiej telewizji oraz w publikacjach internetowych. Członek Ukraińskiej Akademii Filmowej, założycielka firmy producenckiej Stories. W 2022 roku przeprowadziła się do Wielkiej Brytanii, do Walii, gdzie wraz z kolegami założyła festiwal sztuki ukraińskiej w Cardiff. Obecnie jest korepetytorem i redaktorem konsultingowym w Harbingers.
R E K L A M A
Zostań naszym Patronem
Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.
– Rozmowy z ukraińskimi pacjentami naszej przychodni podsunęły mi pomysł opracowania ankiety. Dzięki niej zdobyliśmy ważne informacje o tym, jak poprawić świadczenie usług medycznych dla wrażliwych grup osób, takich jak uchodźcy – mówi polski lekarz Tomasz Kardacz, inicjator badania, założyciel i kierownik Kliniki im. Ludwika Rydigera w Olsztynie, a także autor kilkudziesięciu publikacji i artykułów w czasopismach medycznych.
Badanie przeprowadzono od stycznia do października 2024 roku. Ukraińscy uchodźcy, którzy skorzystali z usług medycznych w polskich placówkach, wypełnili 54 ankiety.
Większość respondentów stwierdziła, że przyjechała do Polski z obwodów, w których według raportu Światowej Organizacji Zdrowia odnotowano największą liczbę zniszczonych i uszkodzonych placówek opieki zdrowotnej: chersońskiego, charkowskiego i donieckiego.
Inicjatorem badania był doktor Tomasz Kardacz. Zdjęcie: archiwum prywatne
Płacić czy nie?
Ludzie w Ukrainie nie mogli otrzymać odpowiedniej opieki medycznej nie tylko z powodu ostrzału. Na dostęp do leczenia wpływają również wysokie koszty leków (któremu towarzyszy wzrost poziomu ubóstwa) oraz nieformalne płatności (w Ukrainie pacjenci często muszą płacić lekarzom).
Tomasz Kardacz: – Ukraińscy pacjenci w Polsce też chcieli płacić lekarzom w państwowych placówkach z własnej inicjatywy. Mówią, że oferują pieniądze, ponieważ byli do tego przyzwyczajeni w Ukrainie.
Uważają, że jeśli nie zapłacisz lekarzowi za konsultację, nie otrzymasz opieki wysokiej jakości
W 2023 roku co drugi pacjent w Ukrainie płacił za leczenie zarówno ambulatoryjne, jak szpitalne. 60% płaciło za opiekę szpitalną w państwowych i miejskich klinikach. W latach 2018-2020 odsetek takich pacjentów wynosił ponad 80%.
Oznacza to, że liczba osób płacących za leczenie szpitalne spadła, ale wydatki wzrosły. Wysokość nieformalnych „dowodów wdzięczności” dla lekarzy lub innego personelu medycznego wzrosła prawie dwukrotnie (średnia kwota to 5273,30 hrywien (ponad 500 zł).
Jeśli chodzi o opiekę ambulatoryjną, 40,8% pacjentów płaciło w momencie wizyty. Nie obejmuje to jednak kosztów leków, badań laboratoryjnych i diagnostycznych. Cztery lata temu za opiekę ambulatoryjną płaciło 62,6%. Kwota nieformalnej płatności zaczyna się od 300 hrywien (30 zł).
– Różnica między polskim systemem opieki zdrowotnej a ukraińskim jest taka, że u nas nie ma nieformalnych płatności – mówi Tomasz Kadracz. – I Ukraińcy uważają to za cechę pozytywną
Obywatele Ukrainy, którzy przyjechali do Polski po 24 lutego 2022 r., podobnie jak Polacy, mają prawo do bezpłatnej opieki zdrowotnej w ramach świadczeń udzielanych przez Narodowy Fundusz Zdrowia. Pokrywa on koszty wizyt Ukraińców dzięki dodatkowym środkom z budżetu państwa. Dotyczy to również kosztów leków refundowanych.
Czas oczekiwania na wizytę u specjalisty bywa szokujący
Aby otrzymać podstawową opiekę medyczną, uchodźcy muszą wybrać przychodnię i zarejestrować się w niej na wizytę u lekarza rodzinnego, który stwierdza obecność choroby, diagnozuje ją i podejmuje decyzje dotyczące dalszej opieki. W razie potrzeby kieruje cię do innych specjalistów lub do szpitala.
Ze skierowaniem od lekarza rodzinnego możesz umówić się na bezpłatną konsultację ze specjalistą. Na wizytę możesz czekać od kilku dni lub tygodni do kilku miesięcy – a nawet roku.
Pacjenci – nie tylko Ukraińcy, ale także Polacy – często narzekają, że muszą zbyt długo czekać na wizytę u specjalisty. Niektórzy Ukraińcy myślą, że jeśli zapłacą nieformalną opłatę lekarzowi rodzinnemu, to szybciej dostaną się do specjalisty. Ale w Polsce to tak nie działa
Kolejną różnicą wskazaną przez uchodźców w kwestionariuszu są oficjalne płatności w ukraińskich szpitalach. Średnia kwota płatności za leczenie szpitalne w Ukrainie do kasy placówki medycznej wynosi 12247,54 hrywien (ponad 1200 zł), a średnia kwota wpłaty na fundusz charytatywny wynosi 3428,50 hrywien (ok. 350 zł). Co drugi pacjent(58,8%), który zapłacił na fundusz charytatywny, został poproszony o uiszczenie takiej opłaty.
– W tej kwestii musimy bardziej szczegółowo przeanalizować doświadczenia Ukrainy – zaznacza Kardacz. – Polska jest jednym z niewielu krajów UE, w których Narodowy Fundusz Zdrowia w pełni refunduje koszty usług medycznych. Na przykład Norwegowie dopłacają do usług medycznych, a ich ubezpieczeniowy system opieki zdrowotnej jest jednym z najlepszych w Europie – przy czym norweski budżet zdrowotny jest znacznie większy niż polski. Dlaczego tak robią? Bo żaden system medyczny, nawet najdoskonalszy, nie wytrzyma takiego obciążenia.
Nieufność wobec polskich psychologów i psychiatrów
Wyniki badania uchodźców pokazują również, że stan zdrowia psychicznego Ukraińców pogorszył się. Jednak w większości nie szukają oni pomocy u polskich psychiatrów i psychologów.
Najczęstszą praktyką Ukraińców w takim przypadku jest samoleczenie: przywożą z Ukrainy leki, których nie można kupić w Polsce bez recepty
Respondenci stwierdzili również, że korzystają z medycyny tradycyjnej. Na przykład jeśli bolą ich kolana, robią kompres z liści kapusty i miodu. Przymocowują go bandażem lub bawełnianym bandażem i owijają nogi ciepłym kocem na noc.
Dwaj 50-letni uchodźcy (z obwodów mikołajowskiego i odeskiego) powiedzieli, że od czasu przybycia do Polski w marcu 2022 roku nigdy nie korzystali z opieki medycznej. Kilkakrotnie podróżowali do Ukrainy i tam poddawali się badaniom lekarskim, a niezbędną pomoc otrzymywali w ciągu tygodnia lub dwóch.
– Wyniki naszego badania mogą stać się podstawą do bardziej dogłębnych badań, które pomogą nam zrozumieć, jak poprawić funkcjonowanie systemu opieki zdrowotnej w czasie wojny – podsumowuje Tomasz Kardacz.
Dr Rafał Szmajda - lekarz, psychiatra dzieci i młodzieży. Specjalizuje się w leczeniu i terapii ADHD, zaburzeń zachowania, spektrum autyzmu. Na co dzień pracuje w dziecięcym szpitalu psychiatrycznym w Łodzi.
Dr Rafał Szmajda. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Anna J. Dudek: Do Rzecznika Praw Obywatelskich trafiła petycja rodziców dzieci z ADHD. Pismo dotyczy możliwości ubiegania się o orzeczenie kształcenia specjalnego dla tych dzieci, które mają zdiagnozowany zespół nadpobudliwości psychoruchowej z deficytem uwagi. Obecnie o takie orzeczenia mogą ubiegać się rodzice dzieci ze spektrum autyzmu i niepełnosprawnościami różnego typu. Jak Pan ocenia tę petycję?
Dr Rafał Szmajda: Myślę, że takie działanie ma głęboki sens. Dzieci z ADHD to dzieci ze szczególnymi potrzebami, więc możliwość kształcenia specjalnego umożliwi im naukę według potrzeb, na przykład w mniejszych grupach, częściowo w zindywidualizowanej ścieżce, w innym tempie pracy.
Dzieci z ADHD myślą bardzo szybko i działają impulsywnie, ale tempo pracy szkolnej mają wolniejsze, mogą uczyć się wolniej
To dlatego, że o wiele bardziej niż dzieciom neurotypowym przeszkadzają im bodźce zewnętrzne. Grupa dzieci jest zawsze głośna, więc podczas pracy w 30-osobowej klasie dziecko z ADHD będzie korzystało mniej niż rówieśnik, który nie ma takich "rozpraszaczy". Jeśli będzie możliwość utworzenia mniejszych grup, takim dzieciom będzie łatwiej. Dostosowanie klas, szkół, systemu nauczania do potrzeb wszystkich dzieci ma głęboki sens. Nie oznacza to, że każde dziecko powinno być nauczane indywidualnie, bo to niekorzystne dla samego pacjenta i obciążające dla systemu. Jednak praca w mniejszych grupach i dostosowanie się do potrzeb dzieci ma głęboki sens.
Pokutuje pogląd, że dzieci z ADHD "przeszkadzają", są niegrzeczne, a na dodatek zaniżają poziom. Jak to jest?
Ludzie są różni. Dzieci to też ludzie i też są różnie. W całej grupie pacjentów z ADHD mamy dzieci funkcjonujące intelektualnie na bardzo wysokim poziomie, które dobrze radzą sobie w szkole i później, zapamiętują, dużo wynoszą z lekcji. Mamy też takie, które, choćby emocjonalnie, są trochę za swoją grupą rówieśniczą, a w kontakcie mogą sprawiać wrażenie młodszych o rok czy dwa w stosunku do swojego wieku - tym bardziej że ADHD często współistnieje z innymi zaburzeniami rozwojowymi. Jeśli chodzi o tę "niegrzeczność", to tak: dzieci z ADHD są głośne, impulsywne, wiercą się, słowem: nie są "idealnymi" dziećmi do polskiej szkoły, w której głównie się siedzi i przepisuje coś z tablicy.
Zdjęcie: Shutterstock
Takie dziecko jest "wyłuskiwane" przez nauczyciela, bo przecież odstaje od grupy - neurotypowych dzieci, które siedzą w tych ławkach i przepisują. Tymczasem dziecko z ADHD wierci się, maże w zeszycie, odpowiada nie pytane, nie przestrzega zasad, mówi dużo głośniej i zdarza się, że rzuci coś wulgarnego.
I uwaga w dzienniczku gotowa. Ja zresztą tak anegdotycznie czasami proszę rodziców o taki dzienniczek uwag, który pokazuję potem studentom, żeby zrozumieli, o co chodzi. Tych uwag rzeczywiście jest bardzo wiele w przypadku nadruchliwego dziecka.
A czy nie byłoby fajnie, gdyby na przykład zamiast zapisywania negatywnych uwag nauczyciele wpisywali pozytywne?
To jest szczególnie polecane do pracy właśnie z dzieciakami z ADHD, bo one cały czas, na każdym etapie swojej edukacji, a w ogóle może i życia, doświadczają ciągłego strofowania, ciągłych takich porażek.
Jak już się zepnie w sobie i odrobi tę pracę domową, to okazuje się, że to była praca domowa sprzed tygodnia. I znowu porażka, i znowu lipa, i jeszcze wszyscy się śmieją, że generalnie to dziecko jest gapa i odrobiło nie tę pracę domową, co trzeba. Dlatego pozytywne wzmocnienia, supermoce to bardzo ważna kwestia, bo takie dziecko ze szkoły po iluś tam uwagach przychodzi i słyszy - tym razem od rodziców: znowu masz bałagan w pokoju, nie posprzątałeś, znowu nie wziąłeś worka na kapcie, dlaczego nie umyłeś jeszcze zębów - i tak dalej. Ciągle ktoś o coś się czepia, więc te dzieciaki poczucie własnej wartości mają zazwyczaj zaniżone absolutnie. Trzeba im więc pokazywać te ich supermoce, żeby miały szansę na prawidłowy rozwój i zdrową samoocenę.
Z obserwacji terapeutów, ale też ze statystyk wynika, że kiedy ADHD jest niezdiagnozowane lub niezaadresowane, często koreluje w późniejszym życiu z depresją czy zaburzeniami lękowymi.
Rzeczywiście, w około 30 proc. taka sytuacja może się wiązać właśnie z zaburzeniami z tej sfery depresyjno-lękowej. Kolejne 30 proc. to ryzyko uzależnienia, następne - ryzyko wystąpienia kwestii związanych z zachowaniami antyspołecznymi czy przestępczością. Przy niewłaściwie zaopiekowanym ADHD istnieje wysokie ryzyko, że pacjent pójdzie w jedno z tych zaburzeń lub w kilka naraz, bo one się wzajemnie nie wykluczają. Co trzeci będzie miał problemy depresyjno-lękowe, co trzeci z kolei będzie miał problemy z jakimś uzależnieniem, a następny co trzeci - na przykład kłopoty z różnymi antyspołecznymi zachowaniami. Nie oznacza to oczywiście, że już na pewno zostanie kryminalistą, tylko że na przykład wda się w jakąś bójkę i z tego powodu będzie miał problemy prawne. Bo jeżeli ktoś ma tak wysoki poziom impulsywności, to wdać się w bójkę to jest naprawdę chwila. Widzimy to też wśród naszych pacjentów na oddziałach.
Zdjęcie: Shutterstock
A propos impulsywności: natknęłam się taki adekwatny, wydaje mi się, cytat na temat funkcjonowania dzieci z ADHD: "Mają mózg, jak rakieta, a hamulce od roweru".
Absolutnie się z tym zgadzam.
Mózg jak rakieta mają, jak każdy z nas, ale rzeczywiście większość z nas ma lepsze hamowanie
A jeżeli myślimy o takich neurobiologicznych podstawach, to faktycznie ADHD to przede wszystkim deficyt hamowania, bo u tych osób pobudliwość jest na odpowiednim poziomie, właściwie w normie. Natomiast to hamowanie jest na kiepskim poziomie i dlatego tak szybko przerzucają uwagę z miejsca na miejsce. To zależy od pobudzenia.
Nie potrafią utrzymać uwagi na jednym temacie, ponieważ to zależy od hamowania. Dlatego często wtrącają się do czyjejś wypowiedzi, nie mogą ustać w kolejce, nie są w stanie wytrzymać i mówią, zanim ktoś dokończy pytanie. Generalnie są niecierpliwe i się wiercą.
Ale to nie jest tak, że ich mózgi są szybsze od mózgów tych dzieciaków, które nie mają problemu z ADHD.
Czy dzieci obierają sobie jakieś strategie przetrwania? Bo wydaje się, że każde sobie jakieś obiera - żeby nie odstawać od grupy, jakoś sobie poradzić, na przykład w szkole czy w grupie rówieśniczej? Dlatego niektóre kogoś udają kogoś, podlizują się, imitują...
Te dzieci ciągle mają poczucie, że doświadczają jakichś porażek. Na przykład koledzy wyśmiewają się z chłopca, że jest gapowaty, więc on idzie w agresję. Bo przecież nikt mu nie powie, że jest gapą, jeśli wszyscy będą się go bali. To jest jedna z opcji.
Druga jest taka, że dzieciak będzie naśladował wszystkie zachowania grupy. Więc lgnie do tej grupy, nawet jeśli ona zachowuje się niewłaściwie.
Czasami u dziecka pojawia się też taka motywacja, że "skoro wszyscy mi mówią, że ja jestem taki niegrzeczny, to ja wam dopiero pokażę, co to znaczy być niegrzecznym".
I rzeczywiście wtedy mamy problemami z zachowaniem - widzimy, jak te dzieci potrafią być "niegrzeczne".
Mówiliśmy o supermocach. Czy z ADHD wiążą się jakieś wyjątkowe cechy lub predyspozycje?
Generalnie tak, bo to zazwyczaj są ludzie, którzy mają mnóstwo energii. Ona, owszem, może być ukierunkowana na "przeszkadzanie" na lekcji - ale też na sport czy muzykę. To są dzieci, które nigdy się nie męczą, więc może być tak, że dopiero po treningu piłki nożnej, tenisa czy judo wraca do domu o 20 i się wycisza. Ci ludzie mają "gadane", potrafią zjednywać sobie innych, mają fajną energię w kontaktach.
Śmieję, że pacjent z ADHD może i nie będzie urodzonym księgowym, ale urodzonym handlowcem, zagadującym i reklamującym różne rzeczy - jak najbardziej
A artystą? Czy ADHD wiąże się z kreatywnością?
Tak. To ludzie, którzy zwykle mają wiele zainteresowań i zajęć, co może być zarówno pozytywne, jak negatywne. Z jednej strony to dzieciaki o szerokich horyzontach, które interesuje wiele spraw. Z drugiej - mogą być postrzegane jako takie, które mają słomiany zapał, bo dopiero co grały w piłkę, teraz grają szachy, a później jest tenis, pływanie czy puzzle. Z ADHD wiąże się także zjawisko nazywane w literaturze "hiperfocusem". To zdolność maksymalnego i długiego skupienia uwagi na czymś, co w danym czasie czy w danej chwili budzi zainteresowanie.
Czyli: jeżeli coś mnie "jara", coś ma dla mnie duży ładunek emocjonalny i sprawia mi radość, to mogę to robić godzinami - i wtedy nie widać zaburzeń uwagi. Ktoś kiedyś powiedział, że ADHD jest głównie zaburzeniem czynności nudnych. Trudno, żeby wszystkie lekcje w szkole były ciekawe. Ale jeżeli moim konikiem będzie język angielski, to choćby nie wiem co, będę z tego angielskiego dobry. Miałem pacjentów, dla których takim konikiem była matma - zawsze piątki, poziom niemal na olimpiadę. Miałem też zapalonego historyka, który w czwartej klasie podstawówki znał i rozumiał historię na poziomie liceum. To może być zarówno historia, jak piłka nożna.
Warto znaleźć coś, na co dziecko ma ten "hyperfocus" - i to rozwijać. Mówimy o takich wyspach kompetencji: może z matmy czy z polskiego nie jest najlepsze, ale za to najlepiej pływa, najlepiej biega albo gra w piłkę.
Zdjęcie: Shutterstock
To nie są "łatwe" dzieci. Czy ich wychowywanie i wspieranie wymaga od rodziców szczególnych kompetencji? Bo można prosić takie dziecko o umycie zębów czy założenie butów piętnaście razy, a ono nie zareaguje. Albo nie słyszy, albo jest pochłonięte w tym czasie czymś innym.
Ono realnie może nie słyszeć, ale nie dlatego, że ma jakkolwiek jest problem ze słuchem. Problem w tym, żeby ta informacja przebiła się przez ten cały szum informacyjny.
O ADHD mówimy także jako o zaburzeniu selektywności bodźców, które polega na tym, że z całego tego szumu informacyjnego ciężko jest dziecku wyłowić konkretną informację - że np. mama do niego mówi. Po drugie, nawet jeśli dziecko zacznie już robić to, o co je prosiliśmy, to w dowolnym momencie może się rozproszyć i zająć się czymś innym. A w nas rośnie frustracja, bo znowu coś, o co prosiliśmy, jest niezrobione. Natomiast u dziecka, któremu znów ktoś przeszkadza, przerywa jakąś jego aktywność, może dojść do wybuchu negatywnych emocji. I znowu mamy deficyt hamowania, rakietę z hamulcami od roweru. Wtedy meble potrafią latać po domu, bo niby jak dziecko ma sobie z tym poradzić?
Istnieją specjalne grupy wsparcia dla rodziców dzieci w spektrum autyzmu i z ADHD, bo zachowanie cierpliwości i okazywanie zrozumienia przy jednoczesnym stawianiu granic i konkretnych wymagań może być wyczerpujące. Jak ci rodzice mogą być ze swoim dzieckiem, wspierać się, wzmacnia, po prostu sobie radzić?
To, co zawsze działa, to stały plan dnia. To podstawowa kwestia, przy czym taka rutyna działa lepiej w przypadku młodszych dzieci. Trudniej będzie z nastolatkiem, który przeżywa kryzys adolescencji - a zawsze tłumaczę rodzicom, że dzieciaki z ADHD przeżywają go do sześcianu.
Wstajemy o 8., myjemy zęby, jemy śniadanie, ubieramy się, wychodzimy do przedszkola czy szkoły - i tak dalej.
Potem o 18 odrabiamy lekcje, o 19 czytamy czy oglądamy bajkę albo robimy cokolwiek innego.
Dzieci z ADHD o wiele lepiej funkcjonują w sztywnej strukturze dnia
Dajemy im też tylko jedno zadanie naraz. Bo jeśli poprosimy, żeby najpierw się ubrało, potem umyło zęby, a potem posprzątało zabawki, to zęby może umyje, ubierze się może do połowy, ale już na wykonanie trzeciego zadania nie ma szans.
Poza tym jego uwagę trzeba przywołać. Gdy w danej chwili wydajemy jedno polecenie: "chodź tu do mnie, popatrz na mnie, teraz idziesz wyrzucić śmieci", a dodatkowo prosimy, by powtórzyło, co ma zrobić, to pójdzie i te śmieci wyrzuci.
Chwilą wytchnienia dla rodziców czy opiekunów bywa tablet bądź telefon. Włączamy bajkę czy grę - i już, spokój. Jak to działa na dzieci z ADHD?
ADHD wiąże się z wyższym niż w populacji ogólnej ryzykiem uzależnienia, które nie dotyczy, jak zwykliśmy to sobie wyobrażać, tylko alkoholu czy narkotyków, ale też internetu, korzystania ze smartfona, gier komputerowych czy mediów społecznościowych.
Dzieci z ADHD bardzo to chłoną, dostają też szybkie poczucie gratyfikacji, bo to jest to jedna z niewielu rzeczy, na których one mogą się absolutnie skupić. Tam ta uwaga jest bowiem stale bombardowana i stymulowana.
Do tego dochodzi adrenalina związana z tym, jak się gra i rywalizuje z innymi. I jest to niebezpieczeństwo, że taki człowiek, doznający frustracji w życiu realnym, przeniesie się do świata online, bo tam ma szybszą, łatwiejszą gratyfikację. I tam nikt go w kółko nie strofuje.
Zdjęcie: Shutterstock
Kiedy należy włączyć leczenie farmakologiczne?
Ani diagnozy, ani leków nie należy się bać. Generalnie zasada jest taka, że nawet jeżeli jest diagnoza, to najpierw wprowadzamy szereg oddziaływań pozafarmakologicznych. Chodzi tu chociażby o kwestie związane z tym ustalonym planem dnia, o których była mowa wcześniej. To jedna z najprostszych interwencji, która poprawia funkcjonowanie takiego młodego człowieka. Jeżeli ta bateria interwencji psychospołecznych okazuje się nieskuteczna, powinny wkroczyć leki.
Leki powinny też wkroczyć wtedy, gdy pacjent zaczyna rozwijać powikłania ADHD, czyli na przykład zaburzenia opozycyjno-buntownicze. Mamy z nimi do czynienia wówczas, gdy przez co najmniej sześć miesięcy występuje utrwalony wzorzec buntowania się, sprzeciwiania normom społecznym dorosłych, wybuchy złości, złośliwość, mściwość.
W przypadku rozwijania się tego typu powikłań albo powikłań typu: "poszedł do pierwszej klasy podstawówki i po trzech tygodniach już go chcą wyrzucić" włączenie leków jest jak najbardziej wskazane.
Ale rodzice leków się boją.
Myślę, że wynika to z braku rzetelnej informacji i nieporozumienia związanego z tym, że najpopularniejszy i najskuteczniejszy lek w Polsce, metylofenidat, jest uważany za lek narkotyczny. Owszem, mechanizm jego działania jest podobny, natomiast podstawowa różnica jest taka, że on nie powoduje euforii, a wzmaga koncentrację, skupienie się. Dzięki temu w 90% jest skuteczny. Leków nie trzeba się bać, bo one bardzo znacząco mogą poprawić funkcjonowanie dzieci i młodzieży.
Wybuchła burza komentarzy po ogłoszeniu tegorocznych zwycięskich fotografii w konkursie World Press Photo. W jednej kategorii bowiem znalazł się oprawca i ofiara. Na pierwszym zdjęciu, autorstwa Floriana Bachmeiera, jest sześcioletnia Anhelina, uchodźczyni z jednej z przyfrontowych wiosek niedaleko Kupiańska. Dziewczynka ma traumę spowodowaną wojną i cierpi na ataki paniki. Autor zdjęcia uwiecznił ją kilka chwil właśnie po takim ataku, który mógł być wywołały kolejnym rosyjskim bombardowaniem.
Ranny rosyjski żołnierz, który odniósł obrażenia w pobliżu miasta Bachmut, leży w szpitalu polowym urządzonym w podziemnej winnicy. Później amputowano mu lewą nogę i rękę. Donbas, Ukraina, 22 stycznia 2024 r. Zdjęcie: Nanna Heitmann/Magnum Photos, dla The New York Times / World Press Photo
Drugie zdjęcie przedstawia rosyjski punkt stabilizacyjny, znajdujący się w podziemnej winiarni niedaleko okupowanego przez Rosję Bachmutu. Żołnierz ze zdjęcia został wcielony do armii wspieranej przez Rosję separatystycznej “Donieckiej Republiki Ludowej” dwa dni przed początkiem pełnowymiarowej inwazji. Gdzieś na polu boju, na terenach okupowanych przez Rosję, mężczyzna stracił rękę i nogę.
Agresor i zaatakowany to nie są takie same ofiary wojny
Z jakiegoś powodu uznano, że oba te zdjęcia można połączyć w jednym konkursie, w jednej, europejskiej kategorii. Że można postawić znak równości pomiędzy ofiarą, a oprawcą. Pokazać małe dziecko ze zniszczoną psychiką i tego, kto tę psychikę niszczy. Poprzez stylizację i symbolikę (nawiązanie do piety, zdjęcia Chrystusa z krzyża) stworzyć wrażenie, że obie osoby są ofiarami tej wojny, i obu stronom należy współczuć. Tymczasem to kolejny przykład normalizacji rosyjskich zbrodni, które, na rozkaz Putina, popełniane są w Ukrainie codziennie - zarówno na żołnierzach, jak i na ludności cywilnej.
Świat powoli daje przyzwolenie na udział rosyjskich artystów w życiu kulturalnym świata. Występy muzyków, rozgrywki sportowe, oscarowe filmy, udział w światowych konferencjach i debatach. A teraz, w prestiżowym konkursie fotografii prasowej, znalazł się rosyjski żołnierz. Leży w winiarni, prawdopodobniej tej, w jakiej produkowano słynne ukraińskie wino, lubiane na całym świecie, a która została zrównana z ziemią przez rosyjską artylerię. Jego cierpienie wzbudza współczucie. I zapominamy, kto jest tu agresorem.
Wiele osób, po wyzwoleniu z okupacji Buczy, mówiło: tego świat przecież Rosji nie wybaczy.
A później były odkryte masowe groby w lesie w Iziumie, żółta kuchnia w przepołowionym rosyjską rakietą bloku mieszkalnym w Dnipro, czy zasypywanie ukraińskich żołnierzy zakazaną przez Konwencję Genewską bronią fosforową. Dziś potężne bomby lotnicze, spadające na centrum Zaporoża, na nikim nie robią już wrażenia. Nocne ataki Szahedów na ukraińskie miasta traktowane są w kategorii kolejnego już “newsa z wojny”, która jest gdzieś daleko i nas przecież nie dotyczy. Tej nocy znowu zginęli niewinni ludzie.
A jurorzy konkursu World Press Photo stawiają znak równości między ofiarami i agresorami, idąc w sukurs rosyjskiej propagandzie.
Zmienia dyskurs społeczny, uczłowiecza działania nieludzi, którzy bezwstydnie i systematycznie, każdego dnia i nocy, mordują takie sześciolatki jak Anhelina, ich matki i ojców.
Jurij Merkotan był saksofonistą i orkiestrantem w Gwardii Narodowej Ukrainy. Od 2020 roku wraz z żoną mieszkał w Mariupolu. 26 lutego 2022 r. wyruszył do Azowstali, by bronić ojczyzny – potem na 21 miesięcy trafił do niewoli. Dziś przyznaje, że po tym, co przeszedł, on i żona musieli zbudować swój związek na nowo. Niemal od zera.
Ołeniwka: „szwejki” i masowe groby
– 24 lutego o 2 nad ranem byłem już w jednostce – wspomina. – Dwa dni później dotarłem do Azowstali. Wraz z innymi żołnierzami broniłem miasta. 21 maja zostałem wzięty do niewoli. Najpierw zabrali nas do Ołeniwki. Mieszkaliśmy w dwupiętrowych barakach, które ludzie nazywają „szwejkami”, otoczonych wysokim płotem. Spaliśmy na żelaznych pryczach, na przegnitych materacach. Karmiono nas owsianką, do tego kawałek chleba. Jedzenie zawsze było gorące, dawano nam półtorej minuty na zjedzenie wszystkiego. Nasze podniebienia płonęły, a usta piekły.
Jurij Merkotan przed rosyjską niewolą, 2022 r.
Przez przypadek znalazłem się na liście tych, których Rosjanie codziennie zabierali do Mariupola, by wykopywać ciała. To była grupa 65 jeńców wojennych, moje nazwisko zostało dopisane jako ostatnie. Codziennie rano przyjeżdżały po nas trzy autobusy z Doniecka. Kiedy jechaliśmy po raz pierwszy, nie rozumieliśmy, po co nas zabierają. Każdy, kto wysiadał z autobusu, dostawał łopatę i rozkaz kopania. Pamiętam, że było tam coś w rodzaju masowego grobu.
Od razu natknąłem się na ciało. Z jednego dołu wyciągnęliśmy siedem osób. Pracowaliśmy od 7 rano do 7 wieczorem. Psychicznie to było bardzo trudne do zniesienia.
Kiedy zaczęliśmy kopać i wyciągać te ciała, na workach były numery do 1100. Kiedy skończyliśmy pracę, było 4000
Groby były porozrzucane po całym mieście – między domami, na podwórkach. Wszędzie trupi odór, byliśmy nim przesiąknięci. Często po tym nie mogliśmy się umyć ani wyprać ubrań. Piliśmy wodę z rzeki, strażacy przywozili nam ją w beczkach. Ale Ołeniwce mnie nie męczyli. Tortury zaczęły się cztery i pół miesiąca później, gdy przenieśli mnie do obwodu woroneskiego w Rosji...
Gumowe pałki i rosyjskie piosenki
Tego dnia myśleliśmy, że jedziemy na wymianę. Wepchnęli nas wszystkich do ciężarówek, ze zawiązanymi oczami i w kajdankach. Dowóz na lotnisko w Rostowie trwał kilka godzin, stamtąd polecieliśmy do Woroneża. A potem więźniarkami przewieźli nas do miejscowej kolonii karnej. Gdy wychodziliśmy z aut, strażnicy tłukli nas gumowymi pałkami.
Najpierw pospisywali nasze dane osobowe, potem po dwóch zaprowadzili do łaźni. Na umycie się mieliśmy do 20 sekund, dali nam mokre ręczniki, w które ktoś już się wcześniej wycierał. Trafiłem dwuosobowej celi.
Pierwsze pięć dni to był koszmar. Bili nas trzy razy dziennie, głównie wieczorami. Wyprowadzali na korytarz i kładli „pod sznurek”. Bili po genitaliach, nogach, zrywali ścięgna, mięśnie, razili prądem
Po czymś takim nie mogliśmy ani chodzić, ani nawet leżeć czy siedzieć na kiblu. Nogi spuchnięte, straszne siniaki. W tym, co robili na korytarzach, wcale nie chodziło o wyciąganie z nas informacji. Pytali tylko: „Kim jesteś? Miejsce służby?” Gdy usłyszeli: „Gwardia Narodowa”, mówili: „O, mamy tu nazistów, faszystów”. Bili mnie jednym ciągiem przez co najmniej 10 minut, a ja musiałem recytować wiersze i śpiewać rosyjskie piosenki.
Psy jakby się nami bawiły
U każdego przesłuchania były inne. Moje trwały co najmniej 40 minut, choć zdarzały się półtoragodzinne. Biją cię i pytają: „O jakich zbrodniach ukraińskiego wojska wiesz?”. Odpowiadasz: „O żadnych”. A wtedy słyszysz: „Kłamiesz” – i biją jeszcze mocniej. I dopiero gdy widzą, że już ledwo żyjesz, mówią: „Dobra, idź się zastanów, oddzwonimy”. Tydzień później wszystko się powtarza – i tak na okrągło.
Do tortur używali gumowych pałek, paralizatora i „kijanki” [drewniany młotek - red.]. Nie raz zdarzało się, że wypuszczali na nas psy. Gryzły nas w ręce i stopy. Lubili to robić zwłaszcza wtedy, gdy byłeś pod prysznicem albo gdy się przebierałeś. Większość psów miała skórzane kagańce, ale i tak bardzo bolało. Zdarzały się też takie, które nie miały. Były tak wyszkolone, że gryzły nas, jakby się nami bawiły. Nie zagryzały.
W rosyjskiej niewoli Jurij Merkotan schudł prawie 60 kg
Po siedmiu miesiącach przenieśli mnie do innej kolonii, gdzie spędziłem kolejne dziewięć miesięcy. Najgorszy był strach przed czekaniem. Bili cię rano i wieczorem, między 22:00 a 6:00 rano, więc żyjesz w ciągłym stresie, bo w każdej chwili mogą przyjść i cię pobić. Poza tym strażnik, który pilnuje na korytarzu, kiedy chce, może podejść do twojej celi i obserwować cię przez judasza, a tobie nie wolno wtedy spojrzeć w jego kierunku. Jeśli spojrzysz, a on to zauważy, znowu cię pobiją.
I w ogóle nie wolno nam było na nikogo patrzeć. Cały czas chodziliśmy pochyleni, ze zwieszonymi głowami i rękami z tyłu.
Postój na toaletę
23 stycznia 2024 r. powiedzieli mi, że jadę na wymianę. Ubrali mnie w mundur Sił Zbrojnych Ukrainy. Wtedy już nie wierzyliśmy, że to naprawdę wymiana. W końcu tak wielu ludzi przewozili z miejsca na miejsce.
Spodnie były o 10 rozmiarów za duże, buty numer 43, choć noszę 47. Ledwo mogłem wcisnąć do nich stopy. Była zima, było ślisko, więc ciągle się przewracałem
Załadowali nas do „zeczek” [więźniarek – red.] i wieźli przez osiem godzin na jakieś lotnisko. Kiedy przesiedliśmy się do cywilnego autobusu, pomyślałem, że tym razem już na pewno biorą nas na wymianę. Ale dwie godziny później ktoś krzyknął przez radio: „Stać!” – i zawróciliśmy. Podczas postoju na toaletę połamali mi szczękę.
Jurij podczas wymiany więźniów, 31 stycznia 2024 r.
Nie rozumieliśmy, skąd u nich taka agresja. Później okazało się, że tego dnia w rejonie Biełgorodu rozbił się rosyjski IŁ-76. Spędziłem jeszcze tydzień w tej samej kolonii i celi, w której siedziałem wcześniej. Zwolnili mnie dopiero przy drugiej próbie, wieczorem 30 stycznia. Następnego dnia byłem już na terytorium Ukrainy.
Myślisz sobie: „Serio?”
Trzeciego dnia po powrocie do szpitala przyszła moja żona. Bardzo się martwiłem, bo nie widziałem jej od dwóch lat. Zmieniła się. Miała swoje życie, a ja miałem swoje – niezależnie od tego, jakie ono było. Czułem jakąś obcość. Musieliśmy poznać się na nowo.
Anastazja i Jurij Merkotanowie
Kiedy nie widzisz ukochanej osoby przez prawie 2 lata, to jest to bardzo odczuwalne. Zmienia się zewnętrznie – twarz, sylwetka, charakter, nawyki, zachowanie, nowe zainteresowania. To dezorientujące, bo to tak, jakbyś spotkał inną osobę, kogoś z innym spojrzeniem na życie. Myślisz sobie: „Serio?”. Gdzieś jeździła, coś zobaczyła, opowiada o tym, a ja zdaję sobie sprawę, że nie potrafię sobie wyobrazić, o czym ona mówi.
Ale żona ciągle mi to wszystko powtarzała, rozmawiała ze mną, a ja się w końcu do tego przyzwyczaiłem. Myślę, że przygotowała się na mój powrót. I to pomogło.
On już nie będzie taki, jak kiedyś
– Zanim mąż wrócił z niewoli, konsultowałam się z psychologami – przyznaje Anastazja Merkotan, żona Jurija. – Przygotowywałam się. Zrozumiałam, jakie mogą być problemy, jak powinnam się z nim komunikować, starałam się stosować do zaleceń specjalistów. Słuchaj wszystkiego, co mówi twój mąż, bez względu na to, jak trudno byłoby tego słuchać. I najważniejsze: nie użalaj się.
Oczywiście były też problemy psychologiczne. Dużo czasu zajęło mu przyzwyczajenie się do społeczeństwa. Kiedy odwiedzali nas przyjaciele, nie rozmawiał z nimi za dużo, był bardzo zmęczony ludźmi.
W tym roku będzie nasza 12. rocznica. Zawsze staraliśmy się rozmawiać o wszystkim, rozwiązywać wszystkie trudne sprawy poprzez rozmowę. Oczywiście o niektórych rzeczach milczałam, żeby go nie zranić. Albo szukałam odpowiedniego momentu i okazji, żeby coś powiedzieć. Musisz zrozumieć, że jeśli ten ktoś ma na przykład atak paniki, to mówienie o czymś, co ci nie odpowiada, jest niewłaściwe. Delikatnie mówiąc.
Bardzo ważna jest cierpliwość. Od razu dotarło do mnie, że on nie będzie już taki sam, jak przed niewolą.
Jednak bez względu na wszystko, on był moim mężem, na którego czekałam i się doczekałam
Pojechaliśmy w Karpaty na rodzinną dekompresję [rehabilitację psychologiczną – red.]. Uczyliśmy się słuchać siebie nawzajem, rozumieć, rezygnować z naszych indywidualnych ambicji, uszczęśliwiać się nawzajem. Nie chodzi o prezenty, ale o chwile troski. Nauczyliśmy się spędzać czas razem, a jednocześnie dawać przestrzeń osobistą, jeśli ten drugi ktoś tego potrzebuje. Te dziesięć dni odegrało dużą rolę w naszym życiu po. Zdaję sobie sprawę, że pewnie nie wydarzyłoby się nic strasznego, bo nie myśleliśmy o rozwodzie – ale naprawdę zaczęliśmy się lepiej rozumieć. Poza tym to właśnie podczas tej podróży zdecydowałam się zmienić zawód. Teraz studiuję, chcę zostać psychologiem. A Jurij niedawno napisał dla mnie piosenkę.
Podczas rodzinnej rehabilitacji psychologicznej w Karpatach
Gdy wstyd zżera cię od środka
– Kiedy chłopcy i dziewczyny wracają z niewoli, pierwszą rzeczą, którą widzimy, jest fizyczny wpływ niewoli – obrażenia, skutki tortur, wyczerpanie – mówi Natalia Szewczenko, psycholożka z organizacji pozarządowej „Serce Azowstali”.
Może dojść do dysfunkcji seksualnych trwających nawet trzy miesiące. Kiedy człowiek jest pod wpływem stresu przez długi czas, system hormonalny zawodzi i nastawia się tylko na przetrwanie, na adaptację do warunków, w których ten człowiek funkcjonuje
Niewola odciska piętno na psychice żołnierza. Pracując z tymi, którzy wracają z niewoli, widzę wciąż nowe przypadki. Ich ciała i psychika przystosowały się do niewoli, a ponowna kalibracja wymaga czasu.
Powiem dziwną rzecz. Chłopaki, którzy wrócili, w ciągu pierwszego miesiąca czasem mówią: „Wydaje mi się, że tam było łatwiej niż tutaj. Nie rozumiem, co tu robię, jak żyć, co się dzieje”. Są zdezorientowani
Najważniejszy jest pierwszy miesiąc. Jeśli mówimy o relacjach rodzinnych ze współmałżonkiem, proces wzajemnego postrzegania się jest bardzo ważny. Chłopaki i dziewczyny, którzy wracają, wstydzą się tego, przez co przeszli. To uczucie zżera ich od środka. Wielu nie może tego znieść i wpada w alkohol albo narkotyki. W rezultacie relacje rodzinne są niszczone. Zawsze powtarzam, że państwo i organizacje pozarządowe powinny jak najwięcej pracować z rodzinami, które odzyskują bliskich z niewoli. One muszą być na to przygotowane.
1. Najważniejsze jest zaufanie. Gdy ktoś trafia do niewoli, nie ufa nikomu, nawet swoim towarzyszom broni. Bo zdarza się, że osoba, z którą przeszedłeś przez piekło, zaczyna pracować dla wroga i cię zdradza.
Upewnij się, że najbliższa ci osoba czuje się przy tobie bezpiecznie.
Czasami daje o sobie znać „męstwo”: jestem bohaterem, walczyłem. Jak bohater może pokazać komuś, że cierpi? Przecież wytrzymał coś takiego i przeżył!
Po niewoli ludzie często unikają tłumów, nawet swoich krewnych. To naturalne. Potrzebują prywatności, własnej, zamkniętej przestrzeni. Czas minie i ten ktoś w końcu dołączy do społeczeństwa.
2. Nie pytaj, co się działo w niewoli. Uwolniona osoba powie ci wszystko, kiedy będzie gotowa.
3. Odzyskawszy ukochaną osobę, krewni starają się nią opiekować, często ograniczając jej swobodę. Uwolnieni chłopcy i dziewczyny czasami wyznają: „Wydaje mi się, że znowu zostałem schwytany, ale tym razem przez moją rodzinę”. Nadopiekuńczość nie jest dobra. Możesz po prostu powiedzieć: „Jestem tu dla ciebie i kiedy tylko będziesz potrzebować pomocy, daj mi znać”.
4. Zamknięte emocje. Mózg osoby w niewoli dostosowuje się do traumatycznych realiów. To normalne, bo jeśli dasz upust wszystkim swoim emocjom, możesz oszaleć albo nie przeżyć.
Po powrocie żona lub matka stara się jak najbardziej skupić swoją uwagę na uwolnionym mężczyźnie. A wtedy on może zareagować tak, jakby to wszystko go nie obchodziło. I zaczynają się wątpliwości i pytania: „Przestałeś mnie kochać?”, „Nie chcesz mnie?”, „Nie chcesz już ze mną żyć?”.
Nie oczekuj emocjonalnego wybuchu ani uwagi. Po niewoli człowiek musi się przystosować.
5. Wycofanie się w głąb siebie. Jeśli uwolniona osoba nagle wycofuje się z rozmowy, pod żadnym pozorem nie pytaj: „Jak się czujesz?”. Bo bardzo trudno mu powiedzieć, że odczuwa ból.
Istnieje wiele technik, które można wykorzystać, by „przywrócić osobę do jej ciała”. Jeśli zdasz sobie sprawę, że ten ktoś nie jest teraz z tobą, ma szkliste spojrzenie, weź go za rękę i powiedz: „Spójrz mi w oczy, jestem z tobą, ściskam twoją dłoń. Powiedz mi, czy to czujesz. Co czujesz w lewej nodze? Co czujesz w prawej nodze?”. W ten sposób ten ktoś mimowolnie przełącza się z ciężkich myśli na swoje ciało. Gdy tak się stanie, podaj mu wodę, niech pije ją małymi łykami.
6. Szanuj granice cielesne uwolnionej osoby. W niewoli chłopcy i dziewczyny przechodzą różne tortury. Czasami mówią, że po powrocie wstydzą się swojego ciała, nie chcą być dotykani. Ale to nie oznacza, że zawsze tak będzie. Czasami po powrocie mężczyźni mogą chcieć spać w innym pokoju. To również wariant normy. Intymne relacje wymagają czasu.
Pewien mężczyzna powiedział mi, że kiedy wrócił z wojny, spał w śpiworze obok łóżka swojej żony. Bo tak czuł się bezpiecznie. Nie dlatego, że jego żona była inna. Działo się w nim coś, czego nie dało się kontrolować.
7. Wspieraj swojego męża – czy żonę, idźcie razem do psychologa, a tam powiedz tak: „Nie jesteś słaby, po prostu potrzebujesz pomocy. Jestem gotowa być twoim wsparciem”. Moment wsparcia jest bardzo ważny. Wiele osób myśli, że kiedy bliski wróci z niewoli, życie znów będzie jasne. A ja mówię: „Przykro mi, ale nie. Zacznie się nowy etap walki i musicie być na niego gotowi”.
Znowu pojawiły się głosy, że Kreml został oszukany na początku lat 90., kiedy zachodni politycy rzekomo obiecali ówczesnym rosyjskim przywódcom – najpierw prezydentowi ZSRR Michaiłowi Gorbaczowowi, a później prezydentowi Rosji Borysowi Jelcynowi – że NATO nie rozszerzy się na wschód. I chociaż nie ma oficjalnego potwierdzenia takich obietnic, to nadal się na to nalega – nie tylko w Rosji, ale także w Stanach Zjednoczonych i Unii Europejskiej.
Niedawno odbyłem nawet dyskusję z pewnym amerykańskim profesorem, który, demonstrując kolejną monografię naukową, upierał się, że takie wnioski są realistyczne.
Nie trzeba chyba wyjaśniać, że pod koniec lat 80. i na początku lat 90. nie było dyskusji na temat ewentualnego rozszerzenia NATO z tego prostego powodu, że Układ Warszawski wciąż istniał i nikt nie mógł sobie wyobrazić, jak szybko zniknie tak zwany „obóz socjalistyczny” – czyli radziecka strefa okupacyjna w Europie. No i sam Związek Radziecki.
Później przyznał to Michaił Gorbaczow, pierwszy i ostatni prezydent komunistycznego imperium, który podkreślił, że nie negocjował rozszerzenia NATO właśnie dlatego, że nie wierzył, że Układ Warszawski zniknie. A skoro Układ Warszawski nigdy nie miał zniknąć, to o czym tu było rozmawiać?
Dyskusje wokół „oszustwa” Gorbaczowa odnoszą się wyłącznie do kwestii zjednoczenia Niemiec
W tamtym czasie sowieckie przywództwo naprawdę starało się powstrzymać ten proces, a niektórzy niemieccy politycy uważali, że nie należy „budzić” sowieckiego niedźwiedzia, by nie przeszkadzał w zjednoczeniu narodu.
Jednak stanowisko to nigdy nie zostało oficjalnie wyrażone. Kiedy ówczesny niemiecki minister spraw zagranicznych Hans-Dietrich Genscher mówił na wiecu wyborczym o neutralności Niemiec, jego stanowisko zostało natychmiast odrzucone przez kanclerza federalnego Helmuta Kohla – jako osobista opinia nie tyle ministra, co lidera niemieckiej FDP, która wówczas walczyła o miejsca w parlamencie.
Twierdzenie o rzekomych obietnicach złożonych Gorbaczowowi przez sekretarza stanu USA Jamesa Bakera również nie wytrzymuje krytyki, ponieważ oficjalne oświadczenia prezydentów Gorbaczowa i Busha wyraźnie stwierdzały, że Stany Zjednoczone z zadowoleniem przyjmują zjednoczenie Niemiec w ramach NATO, ale nie będą się sprzeciwiać, jeśli naród niemiecki wybierze inną drogę.
Tak więc kwestia rozszerzenia NATO nie jest kwestią z epoki Gorbaczowa, ale jest już związana z erą Jelcyna i nowymi stosunkami między Zachodem a Rosją.
Pierwsza oficjalna wizyta prezydenta USA Billa Clintona w Rosji w 1994 roku. Na zdjęciu: Bill Clinton, prezydent Rosji Borys Jelcyn i prezydent Ukrainy Leonid Krawczuk. Zdjęcie: Wojtek Laski/East News
I to właśnie wtedy stanowisko Kremla, który nadal sprzeciwiał się rozszerzeniu NATO, było dość zaskakujące dla zachodnich polityków. W końcu, jeśli Rosja jest demokratycznym krajem, który chce być częścią cywilizowanego świata, a jej przywódca jest dumny z członkostwa w G8, to jakie zastrzeżenia może mieć Moskwa do rozszerzenia NATO?
Bo NATO jest sojuszem obronnym i z pewnością nie zagraża krajom demokratycznym, a jedynie konsoliduje siły do obrony przed autokracją.
Oświadczenia rosyjskich przywódców przeciwko ekspansji NATO były raczej grą mającą na celu zatrzymanie części elektoratu Jelcyna, który tęsknił za epoką komunizmu. W Rosji było wielu takich ludzi: lider rosyjskich komunistów, Giennadij Ziuganow, w 1996 roku prawie został prezydentem, a wielu uważa, że faktycznie wygrał, a nie dostał się na Kreml tylko z powodu oszustwa wyborczego.
Dlatego Jelcyn i jego zespół musieli składać oświadczenia, które przypominały politykę sowiecką. Dotyczyło to nie tylko ekspansji NATO, ale także na przykład utworzenia państwa związkowego z Białorusią. Jelcyn spełnił żądania Łukaszenki właśnie dlatego, że chciał utrzymać radziecki mit w umysłach Rosjan. Bo zdawał sobie sprawę, że zdecydowana większość populacji była daleka od demokracji i nadal żyła w imperialnych narracjach.
Później Władimir Putin w pełni wykorzystał te rewanżystowskie nastroje w rosyjskim społeczeństwie.
Należy jednak przyznać, że dla rosyjskich przywódców „czerwoną linię” zawsze stanowiły nie byłe kraje socjalistyczne, ale byłe republiki radzieckie
Już na szczyt NATO w Madrycie w 1997 roku, gdzie podjęto pierwszą decyzję o rozszerzeniu Sojuszu, Moskwa wysłała wicepremiera Walerija Sierowa, który był odpowiedzialny za stosunki z krajami Wspólnoty Niepodległych Państw.
Dlaczego?
Ponieważ na tym szczycie ówczesny prezydent Ukrainy Leonid Kuczma podpisał Kartę o szczególnym partnerstwie z NATO. Fakt ten podekscytował Moskwę znacznie bardziej niż przystąpienie Polski, Czech i Węgier do Sojuszu.
Od 1991 roku Moskwa nadal uważała wszystkie byłe republiki radzieckie (z możliwym wyjątkiem krajów bałtyckich) za państwa o tymczasowej suwerenności. Koncepcja ta obowiązywała zarówno pod rządami Jelcyna, jak Putina.
Uważano, że prędzej czy później wszystkie byłe republiki radzieckie – od Ukrainy i Białorusi po kraje Azji Środkowej – zostaną ponownie przyłączone do Rosji. Członkostwo którejkolwiek z tych republik w NATO uniemożliwiłoby osiągnięcie tego celu, ponieważ stworzyłoby zagrożenie konfliktem nuklearnym.
Dlatego Rosja jest zaniepokojona nie tyle ekspansją NATO, ile niemożnością okupacji byłych republik radzieckich i aneksji ich terytoriów
To główny powód żądań Kremla, by kraje te zrezygnowały z integracji z Sojuszem Północnoatlantyckim. Dlatego możemy powiedzieć, że to nie NATO „oszukało” Rosję, ale Rosja nadal oszukuje świat, nie ujawniając swoich prawdziwych intencji.
Jeśli Ukraina i inne byłe republiki radzieckie nie staną się częścią NATO lub nie otrzymają znaczących gwarancji bezpieczeństwa, nowe wojny w przestrzeni poradzieckiej są nieuniknione.
Powinni to zrozumieć wszyscy ci, którzy teraz myślą o „kompromisach” z agresorem.