Exclusive
20
min

Biegłam na protezie, a kamerzysta krzyczał, gdy mnie doganiał: "Zwolnij, nie mogę za tobą nadążyć!".

Weteranka Olga Benda straciła nogę na wojnie, ale znalazła prawdziwą miłość, wygrała konkurs piękności i została szefową ukraińskiej drużyny narodowej osób po amputacjach.

Daria Górska

Nawet z protezą dziewczyna prowadzi aktywne, interesujące i pełne życie. Zdjęcie: archiwum prywatne

No items found.

Kiedy patrzy się na tę kruchą dziewczynę z nieśmiałym uśmiechem, trudno sobie wyobrazić, że jest wojowniczką, która zawsze idzie własną drogą mimo przeciwności losu. W 2016 roku, podczas tak zwanej operacji antyterrorystycznej [operacja wojskowa przeciw prorosyjskim separatystom w Donbasie, w skrócie ATO - red.], Olga Benda, oburzona zachowaniem swojego pierwszego męża, który ukrywał się przed wojskowym biurem poborowym, rozwiodła się, zostawiła półtorarocznego syna z matką i sama poszła na front. Dwa wydarzenia, do których tam doszło, zmieniły jej życie: straciła nogę w ataku moździerzowym i spotkała swoją wielką miłość. Nie chciała siedzieć na wózku inwalidzkim. Dzięki swojej niezwykłej sile woli w ciągu kilku lat przebiegła dziesięciokilometrowy maraton w USA wraz ze zdrowymi sportowcami, wygrała konkurs piękności, wyszła za mąż i urodziła drugiego syna. Została pierwszą Ukrainką, która otrzymała Nagrodę Praw Człowieka im. dr. Rainera Hildebrandta w Berlinie. Teraz jej ukochany mąż Ołeksij walczy na froncie, a 31-letnia Olga prowadzi samochód, uczestniczy w nowym projekcie rehabilitacyjnym dla wojskowych i... gra w piłkę nożną.

W 2018 r. Olga wygrała konkurs Miss Military Fantasy jako najpiękniejsza kobieta wśród 124 innych żołnierek. Fot: Stanisława Bannikowa

Niełatwo podawać i strzelać bramki o kulach

- Niedawno pojechałyśmy z dziewczynami do Polski i okazało się, że miejscowe kobiety po amputacjach grają! - mówi Olga. - Polki biegają, podają, strzelają podkręcone piłki - i to wszystko o kulach! Ale żeby tak grać, trzeba dużo trenować. Piłka nożna kobiet po amputacjach to zupełnie nowy sport na Ukrainie. Drużyna mężczyzn zakwalifikowała się już do Euroligi, ale drużyna kobiet zaczęła się formować dopiero tej jesieni. Sprawa stała się pilna. Treningi rozpoczęły się w Czerkasach od ćwiczeń na kulach. Było to dla mnie bardzo trudne, bo musiałam używać kul zaraz po kontuzji, kiedy uczyłam się chodzić na jednej nodze. Przyzwyczaiłem się do protezy do tego stopnia, że z zewnątrz nawet nie widać, że nie mam jednej nogi. Chodzę płynnie i szybko. A potem nagle musiałem nie tylko chodzić o kulach, ale także za ich pomocą dryblować, strzelać gole... Zostałam też kapitanem drużyny!

Trening w Polsce jesienią 2023 r. Zdjęcie: archiwum prywatne

W 2016 roku 23-letnia Olga mieszkała w Winnicy, pracowała jako sprzedawczyni, wychowywała małego syna Dimę i marzyła o... służbie wojskowej. Nie wiedziała, dlaczego, bo w jej rodzinie nikt nie służył w wojsku. Ale na naukę w akademii wojskowej nie było pieniędzy - rodzice Olgi wychowywali siedmioro dzieci, starczało im tylko na podstawowe potrzeby. Ukończyła studia jako operator pocztowy, pracowała jako kucharka i sprzedawczyni, ale nie była zadowolona. Kiedy zdecydowała się wstąpić do wojska i rozpoczęła szkolenie - najpierw w obwodzie lwowskim, a następnie w Międzynarodowym Centrum Pokoju i Bezpieczeństwa - szybko zdała sobie sprawę, że to jest to.

Jako członek 72. Oddzielnej Brygady Zmechanizowanej została wysłana do strefy ATO jako kucharka. Jej obowiązkiem było codzienne karmienie 70 głodnych żołnierzy. Podczas siedmiu miesięcy walk w Awdijiwce przyzwyczaiła się nawet do regularnego ostrzału.

- Nigdy nie zapomnę tego dnia w maju 2017 r. - mówi Olga. - Siedzieliśmy i piliśmy kawę, kiedy pocisk spadł tuż za naszym domem. Powiedziałam: "Jeszcze trochę i nas trafią". Patrzyłam w wodę. Atak moździerzowy rozpoczął się następnego dnia o szóstej rano. To był Dzień Matki. Obudziłam się po pierwszej eksplozji. Ściana domu, w którym spałam, została przebita na wylot, a moje oczy zasypał piasek.

Wewnętrzne przeczucie mówiło mi, że nastąpi druga eksplozja.

Dokąd uciekać? Wyjście na zewnątrz to pewna śmierć. Upadłam na podłogę, zakrywając głowę rękami. Następny pocisk, kaliber 122 mm, eksplodował pół metra dalej. Gdybym stała albo siedziała, zginęłabym na miejscu.

Co czułam w tamtej chwili? Przerażenie, szok i ogromny ból w nodze. Nie wiem, skąd wzięłam siłę, by wspiąć się na łóżko i wyjść z domu z lewą nogą wiszącą na kawałku skóry. To, co wydarzyło się później, pamiętam we fragmentach: chłopaki krzyczeli i przeklinali, próbując związać tę moją nogę opaskami uciskowymi, zanim przybyli lekarze. Leżałam w ich ramionach, prosząc o wodę. Dali mi wodę i odwrócili wzrok. W końcu przybyli medycy, podczas ostrzału nie mogli się do nas dostać. Byli zaskoczeni, że przez ten czas nie wykrwawiłam się na śmierć. A nie wykrwawiłam się, bo odłamek, choć rozszarpał wszystkie kości, ścięgna, nerwy i mięśnie w mojej lewej nodze, cudem nie trafił w główną tętnicę. Obudziłam się w szpitalu, moja noga płonęła ogniem. Poprosiłam pielęgniarkę, żeby ją naprawiła, a ona spojrzała na mnie ze współczuciem i powiedziała: "Dziecko, nie masz lewej nogi". Długo płakałam... Powiedziałem mamie przez telefon, że nic mi nie jest, ale brakuje mi części nogi i zemdlałam. I wtedy otworzyłam oczy i zobaczyłam obok siebie Lioszę. Mój ukochany przyszedł do mnie, gdy tylko dowiedział się, co się stało.

Mój chłopak bał się, że skoro straciłam nogę, będę chciała z nim zerwać

Ołeksija Bendę, operatora granatnika z 72 brygady, Olga poznała w Awdijiwce. Na początku tylko rozmawiali, potem przyjaźń przerodziła się w miłość. Nie widywali się zbyt często - byli na różnych pozycjach. W dniu, w którym została ranna, Ołeksij miał straszne przeczucia. Kiedy udało mu się wyrwać i pobiec do niej, zobaczył ruiny rozbitego domu. "Gdzie jest Olia!?" - krzyknął do chłopców. Wszyscy milczeli i zasłaniali oczy. Podszedł dowódca kompanii, położył mu rękę na ramieniu i powiedział: "Napisz raport i idź do niej do szpitala. Ona cię potrzebuje".

Olga i Ołeksij. Zdjęcie: archiwum prywatne

- Nawet jeśli miałam myśli, że Liosz może mnie teraz opuścić, to rozwiał je w chwili, gdy pojawił się w szpitalu. Dużo później, gdy byliśmy już małżeństwem, przyznał, że wtedy, w szpitalu, bardzo się bał, że będę chciała go zostawić. Lekarze ostrzegali go, że mogę go odepchnąć, bo nie chcę być ciężarem dla zdrowego faceta. Kiedy rozpłakałam się i powiedziałam: "Liosz, nie rozumiesz, ja nie mam nogi!", on tylko wzruszył ramionami: "No i co z tego? Teraz będziesz biegać wolniej i nie będziesz robić wszystkiego naraz".

Gdy tylko porzuciłam kule i stanęłam na protezie, natychmiast wróciłam do aktywnego trybu życia. Dostałam posadę urzędniczki w kijowsko-swiatoszyńskim wojskowym biurze werbunkowym, biegałam służbowo do różnych części miasta, goniłam za autobusami, kiedy się na nie spóźniałam. Potem zrobiłam prawo jazdy i nadal jeździłam, tyle że teraz to ja prowadziłam. A potem w moim życiu pojawił się sport.

W ciągu pierwszych kilku lat po amputacji Olga zajęła się surfingiem i jazdą na rolkach, wygrała konkurs piękności kobiet służących w wojsku, wzięła udział w Invictus Games w wioślarstwie na symulatorze i zaczęła profesjonalnie biegać. Cała Ukraina zebrała pieniądze na jej pierwszą protezę treningową. A kiedy Fundusz Powierniczy NATO zapłacił za kosztowną protezę biegową dla ukraińskiej weteranki, przebiegła w niej dwa dziesięciokilometrowe maratony: "Weterańską Dziesiątkę" (bieg po bruku dla personelu wojskowego, weteranów i krewnych poległych żołnierzy) oraz Maraton Korpusu Piechoty Morskiej USA. Co więcej, w niewiele ponad godzinę pokonała dystans dziesięciu kilometrów - na równi ze zdrowymi uczestnikami biegu. Olga była nie tylko pierwszą kobietą w ukraińskiej drużynie na amerykańskim maratonie, ale także jedyną uczestniczką wśród żołnierzy, która biegła z protezą nogi.

- Liosza wspierał mnie we wszystkim - wyznaje. -Kiedy zaczęłam biegać, robił ze mną okrążenia wokół stadionu. Kiedy zobaczył, że nie mam wystarczająco dużo snu z powodu setek rzeczy do zrobienia - praca, sport, obowiązki domowe - zaczął rano sam zabierać mojego najstarszego syna Dimę do przedszkola, umożliwiając mi wyspanie się i regenerację. W weekendy, kiedy zostawałam w domu, mój ukochany często nosił mnie po mieszkaniu na rękach, żebym nie musiała zakładać protezy.

Ślub z Ołeksijem. Zdjęcie: archiwum prywatne

Mój syn śpi lepiej i dłużej podczas nalotów, niż gdy jest cicho

Pobrali się na początku 2017 roku. Po ślubie rodzina czekała na nich w domu. Czekał też trzyletni Dima, który zdążył już zakochać się w Ołeksiju i nazywał go tatą.

- Dowiedziałam się, że jestem w ciąży po raz drugi, kiedy przeprowadziliśmy się z domu mamy Lioszy do naszego własnego domu w obwodzie kijowskim - kupiliśmy go za pieniądze, które otrzymałam w ramach odszkodowania - wspomina weteranka. - Wszystko się wtedy zbiegło: przeprowadzka, blokada i dobre wieści. Miałam dobrą ciążę, choć "na protezie", bo od razu się dostosowałam: żadnych kul ani, nie daj Boże, wózków inwalidzkich. W Boże Narodzenie urodziłam Marka (choć żartowaliśmy, że równie dobrze mógłby się nazywać Ostap). Kiedy syn został przekazany ojcu, z oczu Lioszy popłynęły łzy radości. Dima również był bardzo szczęśliwy, że ma brata. Teraz, gdy Mark ma prawie trzy lata, starszy syn pomaga mi przy nim.

Moje dzieci przystosowały się do realiów wojny. W pierwszych dniach inwazji, kiedy byłam zdenerwowana i przestraszona, one też się bały. Teraz jestem spokojny - i one też są spokojne. W październiku ubiegłego roku, kiedy doszło do zmasowanego ataku, kilkakrotnie schodziliśmy do piwnicy naszego domu; mamy specjalny pokój na parterze. Gdy rozlegały się syreny i leciały rakiety, Marko spokojnie bawił się samochodzikami, a Dima grał na telefonie. Kiedy mój starszy syn słyszy syrenę, pyta, czy to ćwiczenia, czy rozminowywanie. A gdy zaczyna się ostrzał, po prostu biegnie do mnie i siadamy razem. Natomiast mały Mark jest dzieckiem wojny. Podczas nalotów śpi lepiej i dłużej niż wtedy, gdy jest cicho.

Sesja zdjęciowa w 2020 roku. Zdjęcia: Alexander Morderer, Tania Rublewa

Nasz tata jest na wojnie, a ja często myślę, że sama chciałabym pojechać na front. Nie zostanę przyjęta, więc pomagam w inny sposób: zapewniam wsparcie informacyjne dla nowego projektu rehabilitacji weteranów poprzez masaż.

Z własnego doświadczenia wiem, jak bardzo potrzebny jest masaż po kontuzji i jak trudno było znaleźć masażystę - do każdego specjalisty ustawiały się kolejki. Teraz w Ukrainie istnieje pierwszy prywatny projekt o nazwie Wdzięczność dla Sił Zbrojnych, który oferuje bezpłatne masaże dla wojskowych. Został uruchomiony przez Lidię Ljubczenko, lekarkę i kręgarkę z 40-letnim doświadczeniem. Zdając sobie sprawę, że sama nie będzie w stanie pomóc każdemu, kto tego potrzebuje, postanowiła bezpłatnie uczyć wolontariuszy technik masażu. Teraz jej uczniowie pomagają także wojskowym.

Wszystkie moje osiągnięcia sportowe stały się możliwe dzięki wysokiej jakości i terminowej rehabilitacji po kontuzji. A nie każdy ma takie szczęście. Na moich treningach amp futbolowych spotykam dziewczyny, które po kontuzji lub urazie nie nauczyły się nawet chodzić po schodach czy wstawać z ziemi po upadku. Poruszają się głównie na wózkach inwalidzkich, choć są jeszcze młode i na pewno mogą żyć aktywnie - o kulach lub z protezami. Rehabilitacja takich osób jest niezwykle ważna, dlatego staram się angażować w pracę jak najwięcej wolontariuszy. Każdy może przyjść, nauczyć się, a potem zrobić dobry uczynek.

Dzięki masażowi po raz pierwszy od sześciu lat zniknął ten pisk w mojej głowie, który pojawił się po wstrząśnieniu mózgu. Płakałam z ulgi. Lidia Lubczenko zajmuje się również bólami fantomowymi, które przez dziesięciolecia nękają osoby po amputacjach. Na początku też je miałam.

Pewnego dnia zdenerwowałam się i powiedziałam do nogi: "Tak, nie ma cię, nie ma nic, co mogłoby cię zranić. Więc zamknij się i siedź cicho"

Od tego czasu biegałam, pływałam, rozciągałam się, grałam w piłkę nożną - i żadnych "fantomów". Liosza mylił się więc, mówiąc, że na jednej nodze będę biegała nieco wolniej. Okazało się, że jest dokładnie odwrotnie. Niedawno dziennikarze CNN przeprowadzili ze mną wywiad. Poprosili, bym wyszła z dziećmi na zewnątrz i dała się sfilmować, gdy chodzę na protezie. I wtedy Marko gdzieś pobiegł. Poszłam za nim, a kamerzysta poszedł za mną. Krzyczał: "Zwolnij, nie mogę za tobą nadążyć!". Sąsiedzi bardzo się śmiali.

Prowadzę aktywne, interesujące i pełne życie nawet z protezą. Teraz musimy tylko poczekać, aż nasz tata wróci do domu z wojny. Wtedy nasze szczęście nie będzie miało granic.

No items found.

Ukraińska dziennikarka, była felietonistką gazety Fakty, zajmowała się głośnymi sprawami karnymi i ważnymi problemami społecznymi, publikowała wywiady z wybitnymi osobistościami. Podczas operacji antyterrorystycznej zgłosiła się na linię frontu. Pracowała jako dziennikarka radiowa, aktorka teatru byłych skazanych „Postscript”, dyrygentka chóru kościelnego i tłumaczka gościnna w Strefie Wykluczenia w Czarnobylu.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Kostiantyn i Włada Liberowie są fotografami – dokumentalistami. Przed inwazją robili zdjęcia ślubne, uczyli sztuki fotografii i prowadzili kilka projektów edukacyjnych. Od początku wojny na pełną skalę niemal codziennie rejestrują zbrodnie wojenne popełniane przez armię rosyjską na terytorium Ukrainy. Jeżdżą do opuszczonych miast i wiosek, do najgorętszych miejsc na linii frontu, by towarzyszyć żołnierzom w akcji i pokazywać wojnę bez retuszu. Ich zdjęcia są znane na całym świecie, wiele trafiło do prestiżowych gazet i na strony internetowe.

Na froncie

Natalia Żukowska: Przed inwazją zajmowaliście się głównie fotografowaniem ślubów i innych uroczystości. Kiedy i dlaczego postanowiliście zająć się tematem wojny?

Włada Liberowa: Decyzja o dokumentowaniu wojny przyszła spontanicznie, choć nie nastąpiło to od razu. Chcieliśmy po prostu zarejestrować wydarzenia, które działy się wokół nas. Inwazja zastała nas w Odessie. Pierwsze dni były dla nas szokiem, spędziliśmy dużo czasu w piwnicy. Jednak z czasem emocjonalne wyczerpanie przerodziło się w proces twórczy. Zaczęliśmy tworzyć autoportrety na tle ściany, na której wyświetlaliśmy projektorem materiały o rosyjskich zbrodniach. Z czasem przeszliśmy do robienia zdjęć dokumentalnych. Pierwszym naszym materiałem, który został szeroko rozpowszechniony w mediach i Internecie, był ten zrobiony na dworcu kolejowym w Odessie. Kostiantyn sfotografował tam mężczyzn odprowadzających swoje żony i dzieci do pociągu ewakuacyjnego.

Przeszliście jakieś dodatkowe szkolenie?

Wielu ważnych rzeczy – zarówno tych związanych z naszym własnym bezpieczeństwem podczas filmowania na wojnie, jak z opieką medyczną – nauczyliśmy się z czasem. Zajęliśmy się też poważnym treningiem fizycznym – teraz, gdy mamy taką możliwość, ćwiczymy z trenerem. Ale wszystko to działo się stopniowo, podczas naszych wyjazdów. Na początku znaliśmy tylko podstawowe zasady, nie było czasu na bardziej metodyczne szkolenie. Nasze pierwsze dni na froncie były wypełnione ciągłym strachem.

Nie rozumieliśmy mechaniki wojny, nie potrafiliśmy rozróżniać odgłosów eksplozji. Każdy głośny dźwięk wydawał nam się sygnałem, że to już koniec
Okopy na cmentarzu

Jak radzicie sobie ze strachem?

Wciąż go odczuwamy, ale teraz jest już bardziej uświadomiony. Doskonale rozumiemy ryzyko i wiemy, jak je minimalizować. Strach jest jednym z podstawowych ludzkich odruchów, wspiera instynkt samozachowawczy, pomaga nam zachować czujność i ostrożność. Boją się nawet żołnierze, którzy na co dzień żyją pod ostrzałem.

Ale to nie jest słabość. To po prostu część ludzkiej natury, która pomaga walczyć dalej i przetrwać

Jak żołnierze w okopach reagują na obecność fotografa?

Konstiantyn Liberow: Teraz wojsko coraz częściej zaprasza nas do fotografowania konretnych jednostek. Największym zaufaniem darzą nas te, z którymi mieliśmy już udaną współpracę. To dla nas zawsze wielki zaszczyt. Co do samego fotografowania, to dla żołnierzy ludzie z aparatami fotograficznymi są bardziej ciężarem niż czymś przyjemnym, bo są za nas odpowiedzialni. Ale zdają sobie sprawę z wagi takich zdjęć, więc są wyrozumiali.

„Boją się nawet żołnierze, którzy na co dzień żyją pod ostrzałem”

Cały czas pracujecie razem, czy podróżujecie osobno w różne miejsca? Jak decydujecie, kto gdzie pojedzie?

Dość często jeżdżę sam, przy czym to wyjazdy głównie w najgorętsze rejony, gdzie sytuacja jest wyjątkowo niebezpieczna. Czasami władze same fotografują ważne wydarzenia. Tak było na przykład podczas ewakuacji w kierunku Pokrowska – dokumentowałem wtedy wydarzenia w obwodzie kurskim i po prostu nie mogłem tam pojechać. Jednak niezależnie od tego, jak gorąco jest w danym miejscu, każda podróż jest ważna, bo trzeba pokazywać światu prawdę o wojnie rosyjsko-ukraińskiej.

Zawsze staramy się uchwycić ważne momenty, które mają potężny ładunek emocjonalny i dokumentują rzeczywistość

Kiedy niebezpieczeństwo było największe?

Było wiele takich sytuacji, bo w „punkcie zero” i w miastach w pobliżu linii frontu śmierć jest zawsze na wyciągnięcie ręki. Kiedyś podczas fotografowania ewakuacji wraz z wolontariuszami znaleźliśmy się pod ostrzałem moździerzy. Innym razem utknąłem z piechotą „w punkcie zero” na trzydzieści godzin – wróg był 50-70 metrów od nas. Zaczęli do nas strzelać. Gdy tylko chłopaki przedostali się na swoje pozycje, usłyszeliśmy krzyki w radiu: „Dwóch żołnierzy rannych, jeden poważnie!”. Załadowaliśmy go do transportera i zaczął się intensywny ostrzał. Byłem w szoku. Pobiegliśmy się schronić i do rana siedzieliśmy w ciasnej ziemiance, 1,5 na 1,5 metra. Spaliśmy na siedząco, ostrzał trwał całą noc. Rano zdałem sobie sprawę, że muszę się wydostać, bo przyjechałem na front, by pokazać, jak chłopaki walczą i przeżywają. Te 15 minut to była wieczność. Największy strach na niebie budzą drony, a pod nogami – miny. Jednak mimo wszystko udało mi się utrwalić ten dzień na zdjęciach.

Ogólnie rzecz biorąc, w tym czasie mieliśmy wszystko – spotkania z grupami sabotażowymi i zwiadowczymi, walki piechoty i kontuzję Włady. Na szczęście mamy mocnych aniołów stróżów

Zostałaś ranna w grudniu zeszłego roku. Jak do tego doszło?

Włada: Pracowaliśmy wtedy w obwodzie donieckim, robiliśmy zdjęcia zniszczonych budynków i infrastruktury. W rzeczywistości wszystko to było banalne: 22 grudnia wraz z zespołem wolontariuszy przebywaliśmy w pobliżu wsi Nowoseliwka Persza. Jechaliśmy drogą w rejonie Pokrowska i nagle znaleźliśmy się pod ostrzałem. Odłamek trafił mnie w udo. To była dla mnie ciężka podróż. Dla wolontariuszy pracujących w punktach zapalnych to codzienność. Zawsze boli mnie, gdy słyszę historie o tym, jak ktoś wydostał się na własną rękę z terenów zajętych przez wroga i po przejściu 100 kilometrów w końcu znalazł się w bezpiecznym miejscu. Oczywiście też się cieszę, że ta osoba została uratowana, ale na 99 procent wiem, że dzień wcześniej wolontariusze przyszli do niej i namawiali ją do ewakuacji, ale odmówiła.

Która historia wojenna uchwycona na zdjęciach zrobiła na Tobie największe wrażenie?

Prawdopodobnie narodziny córki naszego przyjaciela Liny, żołnierza o znaku wywoławczym „Drongo”. Kostii udało się uchwycić moment ich pierwszego spotkania. Dla mnie to opowieść o tym, że miłość i życie zwyciężają nawet w czasie wojny. Jednak widok twardego żołnierza płaczącego, gdy wita na świecie dziecko, jest naprawdę poruszający.

Liberowie towarzyszyli swojemu przyjacielowi w narodzinach jego dziecka

Widzieliście, jak miasta dosłownie znikały na waszych oczach. Jakie to uczucie?

Konstiantyn: Ciężko patrzeć, jak ukraińskie miasta obracają się w ruinę. Bachmut, Wołczańsk, Czasiw Jar... Jest wiele takich miast i to naprawdę bolesne widzieć, jak Rosja ściera je z powierzchni ziemi. Mamy nawet serię zdjęć z drona, które pokazują skalę tych zniszczeń. Od września do połowy października te zdjęcia można było oglądać w Wenecji, teraz wystawa przeniosła się do Berlina. Jej celem jest pokazanie, jak wygląda pokój z Rosją i dlaczego „porozumienia pokojowe” nie mogą zostać zawarte.

Fotografujecie zarówno żołnierzy, jak cywilów. Jak reagują na obiektyw?

Z wojskowymi jest łatwiej. Jesteśmy z nimi przez całą dobę podczas misji, więc przyzwyczajają się do aparatu i rozumieją znaczenie dokumentowania tego, co się dzieje. I często zgadzają się na robienie zdjęć, nie zadając pytań.

Z cywilami często jest trudniej. Są bardziej uwrażliwieni na widok aparatu, zwłaszcza gdy właśnie doświadczyli szoku czy traumy. W takich sytuacjach ważne jest, aby być nie tylko fotografem, ale także rozmówcą, osobą, której można zaufać.

Często pomaga człowieczeństwo – po prostu siedzenie obok, rozmowa, słuchanie

Każdy reaguje na obiektyw inaczej, ale jest jedna ważna rzecz: szacunek dla człowieka i jego historii. Nigdy nie wywieramy presji, jeśli widzimy, że ktoś przeżywa trudne chwile. Najlepsze zdjęcia powstają wtedy, gdy między fotografem a fotografowaną osobą jest zaufanie.

„Mamy nawet serię zdjęć z drona, które pokazują skalę tych zniszczeń”

Co zrobiło na Tobie największe wrażenie na wyzwolonych terytoriach?

Włada: Kiedy tam trafiasz, przekonujesz się, jak wielkie barbarzyństwo i ciemność niesie ze sobą Rosja. Cały świat był wstrząśnięty zbrodniami w Buczy, ale niestety to nie jest wyjątek, lecz reguła w przypadku innych osad, do których przybywają rosyjskie wojska. Prawie każdy, kto przeżył okupację, ma historie o okrucieństwach wroga. W każdej z nich najbardziej uderzające jest uświadomienie sobie, jak okrutni potrafią być Rosjanie.

Wielokrotnie fotografowałaś ewakuację ludzi z różnych miejsc, w szczególności z Pokrowska. Jakie historie najbardziej zapadły Ci w pamięć?

Ewakuacja jest wielkim szokiem dla każdego człowieka. Zostawiasz całe swoje życie, wszystko, na co pracowałaś, i nie wiesz, czy będziesz mogła wrócić. Wtedy doświadczamy szczególnego smutku i żalu. Historie ludzi, których udało nam się uwiecznić w kadrze, są bardzo bolesne. Pokrowsk stał się schronieniem dla tych, którzy już raz, w 2014 r., stracili swoje domy z powodu wojny. I teraz, w 2022 r., ci z nich, którzy po ewakuacji znaleźli się w Bachmucie, stracili je ponownie. Oni już raz pakowali całe swoje życie do kilku worków. Pamiętam panią Antoninę, kobietę na wózku inwalidzkim. Ma cukrzycę i potrzebuje stałej opieki medycznej, dlatego musiała wyjechać. Zostawiła męża, z którym żyła przez pół wieku, bo nie chciał opuścić domu. Jest bardzo religijny i nie miał nawet telefonu komórkowego, więc nie wiadomo, w jaki sposób się kontaktują i czy kiedykolwiek się jeszcze zobaczą. Takich historii jest wiele.

Łzy rozstania, pożegnalne uściski, przerażone oczy dzieci, całe życie spakowane do kilku toreb. Takie rzeczy dzieją się każdego dnia

Widzieliście również rosyjskich więźniów. Co możesz o nich powiedzieć?

Nie rozmawialiśmy z nimi zbyt wiele, bo nie było to naszym celem, nie chcieliśmy tego robić. Robiliśmy im zdjęcia, by pokazać warunki, w jakich Ukraina ich przetrzymuje – i jak uderzająco różnią się one od warunków, w jakich przetrzymywani są Ukraińcy. Rosyjscy więźniowie żyją w Ukrainie, jak w sanatorium, i jestem pewna, że nie wszyscy z nich mieli podobne warunki w domu. Nie tylko nie cierpią w niewoli, ale nawet poprawia się ich stan zdrowia. Tutaj mają pełną opiekę, zbilansowaną dietę, mogą pracować, otrzymywać wynagrodzenie i regularnie dzwonić do domu.

To wszystko jest bardzo bolesne. To niesamowity kontrast w porównaniu z traktowaniem ukraińskich jeńców wojennych w Rosji. Ale rozumiemy, dlaczego tak się dzieje.

Ukraina jest cywilizowanym krajem europejskim, który przestrzega Konwencji genewskiej. Dla nas oraz naszych partnerów i sojuszników dobre traktowanie jeńców jest czymś ważnym

Co czujesz, gdy fotografujesz realia wojny?

Kostiantyn: W takiej chwili emocje są zazwyczaj minimalne. Musimy wykonywać naszą pracę szybko i skutecznie, zwłaszcza gdy pracujemy bezpośrednio na linii kontaktu. Wtedy ważne jest, by zachować zimną krew. Refleksja przychodzi później. I choć wojna to tragedia i ciągły ból, to często widzimy światło – nadzieję, niesamowitą miłość, oddanie. Takie momenty staramy się uchwycić.

Czy któreś z fotografii są dla Ciebie szczególne?

Zdecydowanie to zdjęcia naszych chłopaków i dziewczyn wracających do domu z niewoli. Każda wymiana inspiruje i daje nadzieję, że nic nie idzie na marne i mamy się czego trzymać.

Uwolnieni ukraińscy jeńcy

Zdjęcia z czerwca tego roku, po kolejnej wymianie, były jednymi z najtrudniejszych. Po spotkaniu i rozmowie z chłopakami przez tydzień nie mogliśmy dojść do siebie. Pamiętam, jak jeden z nich powiedział do mnie: „Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, by upewnić się, że to się nigdy nie powtórzy”.

Takie rzeczy dzieją się każdego dnia. Wielu naszych ludzi pozostaje w rosyjskiej niewoli. Niektóre z tych zdjęć trafiły do Szwajcarii na szczyt pokojowy, gdzie poruszono kwestię wymiany wszystkich jeńców. Mamy nadzieję, że te dokumentalne portrety osób, które przeszły przez piekło, skłonią naszych partnerów do zdecydowanych działań przynajmniej w tej sprawie. Nie możemy powtórzyć tego, co usłyszeliśmy od chłopaków, ale nasze zdjęcia mówią same za siebie. Schudli po 40 – 50 kg, jednak nie dali się złamać. Powtarzał to każdy z nich.

Nasze zdjęcia są dowodem, że tu i teraz dzieje się największe ludobójstwo od czasów II wojny światowej

Efekty Waszej pracy są widoczne na całym świecie. Jakie jest główne przesłanie, które macie dla społeczeństwa?

Włada: Naszym głównym celem jest dokumentowanie zbrodni i pokazanie prawdy. Rosja jest wrogiem. W cywilizowanym społeczeństwie nie ma miejsca dla organizacji terrorystycznych, należy je powstrzymać. Chłopaki i dziewczyny na pokazywani naszych zdjęciach powinni czuć, że my, przebywający z tyłu, wiemy, dlaczego i po co tam są. I że jest nam to potrzebne, bo inaczej znów stracimy nasz piękny kraj, kulturę i niepodległość na kilka pokoleń – jeśli nie na zawsze. A skoro oni tam są i walczą za nas, to my musimy walczyć dla nich.

Andrij Smolenski stracił oczy, ręce i ucho

Musimy walczyć z korupcją, z przypadkami nieporządku i niesprawiedliwości w brygadach, z podejrzanymi przetargami, zamówieniami... Musimy walczyć, a nie czekać na powrót wojska i przywrócenie porządku. Te procesy powinny odbywać się równolegle i jednocześnie. A wtedy, gdy w końcu dojdzie do negocjacji, po pierwsze, odbędą się one na naszych warunkach, a po drugie – nikt nigdy nie będzie już pytał, czy państwo, o które tak ciężko walczyliśmy, było tego warte. Tak, było. Bo sami je zbudujemy. Musimy też pamiętać, że każdego dnia nasi żołnierze wykonują nadludzki wysiłek, by zapewnić nam normalne życie. Pamiętanie o nich i wspieranie ich to minimum tego, co możemy zrobić, by im podziękować.

Wszystkie zdjęcia prezentujemy dzięki uprzejmości Włady i Konstiantyna Liberowów

20
хв

„Zdjęcia, które krzyczą": jak Liberowie dokumentują wojnę

Natalia Żukowska
pomoc Ukraińców Walencja Hiszpania

Hiszpania próbuje stanąć na nogi po huraganie Dana, który pochłonął co najmniej 217 ofiar śmiertelnych (wciąż poszukuje się setek zaginionych). 29 października 2024 r. we wspólnocie autonomicznej Walencji doszło do niespodziewanej i bardzo gwałtownej powodzi. Deszcz padał przez całą noc, rzeki wystąpiły z brzegów, niektóre mosty zostały zniszczone, a miejscowości – odcięte od świata. Połączenie kolejowe między Madrytem a Walencją usa się przywrócić najwcześniej za dwa tygodnie. Rząd wysłał do regionów dotkniętych kataklizmem największą liczbę żołnierzy w historii kraju.

Deszcz wciąż pada – ogłoszono alarm w regionach Murcji, Katalonii i Wspólnoty Walenckiej. Intensywne opady są spowodowane przez zjawisko o nazwie „gota fria”. To rodzaj burzy spowodowanej przez zimne powietrze, które odłącza się od głównego prądu powietrznego na dużych wysokościach i przemieszcza się niezależnie. Gdy to zimne powietrze spotyka się z ciepłym i wilgotnym powietrzem w niższych warstwach atmosfery, może wywołać gwałtowne burze, silne opady deszczu, a nawet grad.

W 1957 roku Walencja doświadczyła już podobnej katastrofy. W powodzi zginęło wtedy ponad 300 osób. Tym razem zmiany w infrastrukturze rzeki Turia pomogły miastu uniknąć powtórzenia się tragedii. Niestety, nie uratowało to wielu mniejszych miejscowości i wsi.

Sestry rozmawiały z Ukraińcami, którzy znaleźli się w epicentrum katastrofy. A także z tymi, którzy zaangażowali się w pomoc poszkodowanym Hiszpanom.

Skutki powodzi w gminie Sedavi, rejon Walencji. 30.10.2024. Fot: MANAURE QUINTERO/AFP/East News

Jakby ktoś odkręcił wielki kran

Wiktoria Ilczi, uchodźczyni wojenna z Kijowa, mówi, że w samej Walencji nie było wcześniej żadnych oznak nadchodzącego huraganu. Wieczorem 29 października pojechała do sklepu IKEA, 10 kilometrów od Walencji.

– Dotarłam tam około 20:00, było cicho i spokojnie – wspomina. – 20 minut później w sklepie podali komunikat, że proszą ludzi o przeniesienie samochodów na górny parking, ponieważ woda się podnosi. Nie od razu zrozumiałam, o co chodzi, ponieważ mój hiszpański nie jest jeszcze za dobry i nie znałam słowa „inundacion”, które oznacza „powódź”. Kiedy poszłam przestawić samochód, woda na dolnym parkingu sięgała już kolan. A gdy wjeżdżałam na górny poziom, sięgała już szyb.

Wiktoria Ilczi pokazuje, co żywioł zrobił z ulicą i jej samochodem w ciągu zaledwie kilku minut. Zdjęcie: archiwum prywatne

Woda podnosiła się bardzo szybko. Było jej tak dużo, jakby ktoś odkręcił wielki kran. Zalała mój samochód – myślę, że już nic z niego nie będzie. Ale najważniejsze, że żyję. To, że trafiłam do tego marketu, było najlepszą rzeczą, jaka mogła mi się wtedy przytrafić.

Bo ci, którzy byli wtedy na drodze, ucierpieli najbardziej. Samochody stały się pułapkami dla wielu z nich. Gdybym wyjechała trochę wcześniej, być może nie rozmawiałbym teraz z panią

W markecie spędziłam noc, na podłodze. Pracownicy zapewnili nam wszystko, czego potrzebowaliśmy: ubrania na zmianę, materace do spania, koce, poduszki, kapcie. Nakarmili nas ciepłym jedzeniem. Wykonali fenomenalną robotę. Ściągali też do środka ludzi z ulicy – jak tylko mogli: rzucając im liny, ciągnąc ich za ręce… Wszyscy byli zaangażowani w akcję ratunkową. Niektórych udało się uratować, innych niestety nie. Widziałam ludzi trzymających się słupa przez 7 godzin, w zimnej wodzie. Krzyczeli: „Pomocy!”, ale byli za daleko. Woda niszczyła wszystko na swojej drodze.

Do sklepu pojechałam sama, moje dzieci zostały w domu z nianią. Mieszkamy w samej Walencji, gdzie nic się nie stało, ale i tak było strasznie. Kiedy zdałam sobie sprawę, że w tym sklepie będę musiała spędzić noc, zadzwoniła do przyjaciół i poprosiłam ich, by zabrali dzieci do siebie. Mój młodszy syn nie był zbyt przestraszony, ale córka nie spała całą noc. Martwiła się.

Noc powodzi w IKEA. fot: MANAURE QUINTERO/AFP/East News

Rano, gdy woda ustąpiła, ludzie zaczęli się ewakuować – przed ustąpieniem wody nie prowadzono akcji ratunkowych. Jednak droga była zablokowana, nie można było wyjechać, więc czekaliśmy. Udało mi się wyjechać około 13.00. To, co zobaczyłam, to był armagedon. Tysiące rozbitych, porozrzucanych na drodze samochodów. I wszędzie błoto. Poczucie katastrofy. Znam ludzi, którzy wciąż nie odnaleźli swoich bliskich.

Teraz wszyscy przyłączyli się do pomocy. Zarówno Hiszpanie, jak Ukraińcy, bardzo wielu Ukraińców. Zbierają ubrania, jedzenie, pieniądze. Zapewniają tymczasowe zakwaterowanie tym, którzy stracili domy. Albo po prostu wychodzą na ulice, by uprzątnąć gruzy.

Horror widziany z balkonu

Igor z obwodu żytomierskiego pracuje w Hiszpanii od kilku lat. Mieszka w gminie Benetusser, w prowincji Walencja. Podczas powodzi wraz z sąsiadem uratował dziewczynę. Nie chce podać swojego nazwiska, bo nie uważa się za bohatera.

– My, Ukraińcy, jesteśmy narodem, który wydaje się być przygotowany na wszystko – mówi. – Ogromny strumień wody złapał mnie w domu. Oglądałem wiadomości, ale nie zwracałem większej uwagi na to, co się dzieje na zewnątrz. Dopiero gdy w mieszkaniu wysiadło zasilanie, wyszedłem na balkon; mieszkam na 4. piętrze. Zobaczyłem wodę płynącą ulicami, sięgała już do kolan. 5 minut później rwący potok zaczął niszczyć samochody. Wszystko działo się bardzo szybko.

Widok z balkonu Igora. Zdjęcie: archiwum prywatne

Wkrótce nie było już ani prądu, ani internetu, ani wody w kranach. Zostałem uwięziony w mieszkaniu, obserwowałem ten horror z balkonu. I nagle zobaczyłem, że woda zalała już parter naszego budynku – a mój sąsiad Wołodymyr, też Ukrainiec, próbuje wyciągnąć z wody dziewczynę, którą porwał nurt. Trzymała się jednego z okien na naszym parterze, który był już zalany prawie po sufit.

Próbowaliśmy wybić szybę w drzwiach wejściowych. Była z utwardzonego szkła, więc walczyliśmy z nią jakieś 5 minut – w pewnym momencie pomyślałem nawet, że nam się nie uda. Ale się udało – i wciągnęliśmy tę dziewczynę do środka. Okazało się, że jest Hiszpanką, zabraliśmy ją więc do naszych hiszpańskich sąsiadów.

Tysiące ludzi z pomocą

Hanna Kriuczkowa z Krzywego Rogu jest wstrząśnięta skutkami huraganu. Też przyłączyła się do pomocy.

– O 6.00 rano zabrałam dziecko do szkoły, po czym pojechałam do pracy – mówi. – Pierwsza syrena zawyła około 8 rano. W tym czasie trwała już powódź, choć u nas nie spadła ani kropla deszczu – wiał tylko silny wiatr. O tym, co się dzieje gdzie indziej, czytaliśmy w mediach społecznościowych.

Moja szefowa jechała wzdłuż portu w Kartagenie. Powiedziała mi, że woda płynęła tam ulicami bardzo rwącym nurtem, a syreny wyły bez przerwy. Ledwo udało jej się wydostać.

Dopiero gdy przyjaciele, koledzy i znajomi zaczęli wysyłać filmy pokazujące, co się dzieje na przedmieściach, zdałam sobie sprawę, że żywioł mógł zabić setki ludzi. Tej pierwszej nocy nie mogłam spać. Nie mogłam też nic zrobić, by pomóc. Zżerało mnie poczucie bezsilności.

Hanna w drodze do Walencji. Zdjęcie: archiwum prywatne

Następnego ranka zebraliśmy się w biurze – ci, którzy mogli do niego dotrzeć. Postanowiliśmy, że pomożemy Hiszpanom. Zaczęliśmy wydzwaniać do Czerwonego Krzyża, do szpitali i punktów gromadzenia pomocy, by dowiedzieć się, co jest potrzebne. Wszędzie panował chaos – nikt nie wiedział, co robić. Udaliśmy się nawet do ukraińskiego konsulatu, by się dowiedzieć, jak możemy pomóc. Ostatecznie otworzyliśmy punkty zbiórki pomocy humanitarnej w trzech miastach – pracuję dla dużej agencji nieruchomości, więc mogliśmy sobie na to pozwolić. Jedną z naszych ekip budowlanych wysłaliśmy, by pomogła ukraińskim firmom uprzątnąć gruzy powstałe w wyniku huraganu. Kupiliśmy narzędzia i prowiant. Wszystko, co było potrzebne.

Widzę, że wielu Ukraińców jest teraz zaangażowanych w pomoc dla Hiszpanii

Przedsiębiorcy zbierają pomoc i dostarczają ją ofiarom, pomagają oczyszczać drogi. Komunikacja między miastami jest zakłócona, na drogach pozostawiono setki samochodów – to wygląda jak cmentarzysko aut. Zginęło wiele zwierząt. W epicentrum kataklizmu ludzie noszą maski, bo wszędzie czuć woń zwłok. Próbowaliśmy się tam dostać, lecz policja nas nie wpuściła.

To wszystko wygląda jak horror, ale ludzie są niesamowici. Tysiące z nich idzie teraz pieszo do zniszczonych miast, niedostępnych dla samochodów, by pomagać.

20
хв

Hiszpański armagedon oczyma Ukraińców

Ksenia Minczuk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Co będzie jutro?

Ексклюзив
20
хв

Z banku na front: Polka w ukraińskim wojsku

Ексклюзив
20
хв

Dmytro Łubinec: - Rosja tworzy izby tortur w każdej okupowanej osadzie

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress