Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
„Cena patriotyzmu”. Życie Hucułów w czasie wojny w obiektywie polskiej fotografki
Fotografie Małgorzaty Smieszek pokazują, jak wojna zmieniła życie w zachodniej Ukrainie. Zamiast malowania pisanek – szpaler z ludzi oddających w przeddzień Wielkanocy hołd poległemu żołnierzowi. Wystawę można oglądać w Galerii Dobro w Olsztynie i na stacji metra Wilanowska w Warszawie do 16 czerwca
Żołnierz wrócił do domu. Zdjęcie: Małgorzata Smieszek
No items found.
Kolekcja fotografii Małgorzaty Smieszek, która zostanie zaprezentowana w Olsztynie i Warszawie, to seria opowieści o oporze, poświęceniu i głębokiej miłości do swojego kraju mieszkańców zachodniej Ukrainy, którzy płacą życiem za wolność. Spokojne życie huculskich wiosek zostało nagle zniszczone przez brutalną rzeczywistość wojny. Bo wojna jest nie tylko tam, gdzie toczą się walki.
Główne zdjęcie wystawy przedstawia Hannę, która w Wielkanoc odebrała w końcu telefon od syna z frontu. Jurij ma 25 lat. Broni Ukrainy w sektorze donieckim. Hanna mieszka setki kilometrów od strefy działań wojennych, w wiosce niedaleko granicy z Rumunią. Ale okupanci i tak zamienili jej codzienne życie w udrękę.
– Rok temu po raz pierwszy przywiozłam pomoc humanitarną do tej wioski. Zostałam zaproszona na uroczysty obiad – mówi Małgorzata Smieszek. – W tym czasie z Bachmutu zadzwonił żołnierz Jurij, by złożyć życzenia matce i siostrze z okazji Wielkanocy. Przez długi czas nie mógł dzwonić z powodu ciężkiego ostrzału. Opowiadał o zabitych i rannych cywilach, o swoich towarzyszach broni, o zniszczonych domach i samochodach, które płonęły w chwili, gdy rozmawialiśmy.
Tak jak jego matka i siostra, byłam bardzo zdenerwowana, słuchając tej strasznej historii. Ale nagle przypomniałam sobie, że jestem fotografką, i szybko zrobiłam kilka zdjęć. Chciałam udokumentować ten moment, by jak najwięcej osób mogło poczuć ten nieznośny ból matki czekającej na powrót syna z wojny.
Zdjęcia pokazują, jak zmieniło się życie ludzi w huculskich wsiach w czasie wojny. Zamiast malować pisanki, piec wielkanocne ciasta czy haftować, ludzie pomagają w organizacji kolejnego pogrzebu w przeddzień Wielkanocy i oddają hołd poległemu żołnierzowi.
Ojciec Katii i Ani zginął rok temu na froncie. Dziewczynki wciąż nie mogą pogodzić się ze stratą, przelewając całą swoją złość na matkę. Nie rozumieją, dlaczego ICH tata zginął. Obwiniają zarówno siebie, jak matkę. Pani Małgorzata utrzymuje z nimi kontakt i chce je zaprosić do Polski na wakacje.
Na wystawę przyjechał polski wolontariusz Wojciech Brzozko z żoną i córką. Powiedział, że jedno ze zdjęć przedstawia jego przyjaciółkę Tetianę Palijczuk ze wsi Bystriec w obwodzie iwanofrankiwskim.
Tetiana zapewnia wsparcie psychologiczne dzieciom przesiedlonym ze strefy działań wojennych i zbiera pomoc dla wojska – mówi Wojciech Brzozko. – Jej bracia są teraz na wojnie. Przyszedłem na to wydarzenie w koszuli, którą wyhaftowała dla mnie mama Tetiany. Razem z Piotrem Palińskim, wolontariuszem z Olsztyna, zawieźliśmy do Ukrainy pomoc humanitarną dla sierocińca, szpitali i szkół. Nadal pomagamy, w miarę naszych możliwości. Jedną z ostatnich próśb Tetiany jest dron dla brygady, w której służą jej bracia. Zorganizowaliśmy zbiórkę wśród naszych przyjaciół. Kupiliśmy go i wysłaliśmy „Nową pocztą”.
Według Stepana Migusa, szefa olsztyńskiego oddziału Związku Ukraińców w Polsce, takie dokumentalne projekty fotograficzne pokazują Polakom, jak wielkie jest zagrożenie, że Ukraina jako państwo może zniknąć – a wtedy negatywne konsekwencje rosyjskiej agresji odczują kraje sąsiednie.
– Sytuacja z ograniczoną liczbą broni na froncie pokazała, że ukraińskie wojska powstrzymują ofensywę wroga tylko heroizmem – zauważa Migus. – Opóźnienie w pomocy USA i słowa prezydenta Czech, że naiwnością byłoby twierdzić, że Ukraina będzie w stanie zwrócić okupowane terytoria, mogą wskazywać, że Ukraina będzie naciskana, aby oddać te ziemie. A to byłby ogromny błąd, fatalny błąd całej Europy.
Dziennikarka, redaktor Mikołajowskiego Oddziału Narodowej Publicznej Nadawczej Ukrainy. Autor programów telewizyjnych i radiowych, opowiadań, artikułów na tematy wojskowe, ekologiczne, kulturalne, społeczne i europejskie. Opublikowano w gazecie ukraińskiej diaspory w Polsce „Nasze Słowo”, na ogólnoukraińskich stronach dotyczących „Portal Integracji Europejskiej” Biura Wicepremiera ds. Integracji Europejskiej i Euroatlantyckiej oraz Ukraińskiego Centrum Mediów Kryzysowych. Międzynarodowe programy szkoleniowe dla dziennikarzy: Deutsche Welle Akademie, Media Neighbourhood (BBC Media Action), Thomson Foundation i inni. Współorganizatorka wielu dziedzin i szkoleń: projekty edukacyjno-kulturalnych dla uchodźców w Polsce, realizowane przez Caritas, Federację Organizacji Pozarządowych FoSA; „Kultura Pomaga”, realizowanych przez Osvitę (UA) i Zusę (DE). Jest współautorką książki „Serce oddane ludziom” o historii południowej Ukrainy. Opublikowano artykuł na temat wojskowe w książkach „Wojna na Ukrainie. Kijów - Warszawa: Razem do zwycięstwa” (Polska, 2022), „Lektury iczne: Zachowajmy dla otomności” (Ukraina, 2022)
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Olga Pakosz: Ostatni miesiąc w relacjach polsko-ukraińskich był wyjątkowo napięty. Kiedy pojawiają się takie momenty, zwłaszcza w czasie wojny, gdy Ukraina potrzebuje sojuszników, oczywiste jest, że na poziomach dyplomatycznym i politycznym podejmuje się próby załagodzenia sytuacji. Ale co w tej sytuacji mogą zrobić historycy?
Jarosław Hrycak: Niestety, bardzo niewiele. Właśnie wróciłem z konferencji „Historia Ukrainy: inicjatywa globalna”, na której obecni byli również polscy historycy. Rozmawialiśmy o tym, co możemy zrobić. Szczerze mówiąc, jesteśmy zmęczeni, ponieważ nikt nas nie słucha. Wydaje się, że nikt nawet nie chce nas słuchać. Zrobiliśmy już wiele i choć nie zawsze się zgadzamy, potrafimy się ze sobą komunikować. Moim zdaniem historykom brakuje obecnie politycznego wsparcia. Z obu stron brakuje woli politycznej, aby rozpocząć merytoryczny dialog na temat historii.
Jak według Pana powinien wyglądać taki dialog? Jakie kroki należy podjąć?
Uważam, że Wołodymyr Zełenski i Andrzej Duda, albo Donald Tusk, powinni zainicjować powołanie specjalnej komisji z odpowiednimi uprawnieniami, która opracowałaby wspólne stanowisko dotyczące Wołynia. Powinno to być krótkie oświadczenie, które wyrazi wspólne podejście do tego problemu.
Może ono zawierać różne warianty: od uznania przez Ukrainę tragicznych wydarzeń na Wołyniu, po decyzję o odłożeniu tej kwestii na późniejszy czas, z uwagi na trwającą wojnę. Najważniejsze, aby było to wspólne oświadczenie, które odzwierciedla stanowiska obu stron i świadczy o dobrej woli współpracy. To niezwykle istotne.
Rozumiem, że prezydent Zełeński nie ma teraz na to czasu, a Ukraińcy nie chcą zajmować się historycznymi sporami, gdy trwa wojna i stawką jest przetrwanie Ukrainy jako państwa. Mimo wszystko, to jest właśnie ten moment, kiedy niezałatwione sprawy z przeszłości mogą wyrządzić krzywdę, bo nie można ich po prostu odsunąć na bok i zignorować.
Niedawno na antenie radia RMF FM zapytano Krzysztofa Gawkowskiego, wicepremiera i ministra cyfryzacji, Krzysztofa Gawkowskiego, czy to odpowiedni moment, by asertywnie rozmawiać z walczącą z Rosją Ukrainą o tragedii wołyńskiej. Minister odpowiedział, że dla Polski zawsze jest właściwy czas, aby mówić o pamięci historycznej.
I w tym tkwi problem. W rzeczywistości przypadek polsko-ukraiński nie jest wyjątkowy, ponieważ historia jest skomplikowana wszędzie. W przypadku prawie każdego kraju istnieją podobne spory. Kluczowe jest tutaj sięganie po istniejące doświadczenia, ich analiza i wyciąganie odpowiednich wniosków.
W innej sytuacji znajdą się ci, którzy chcą „walczyć” o przeszłość, oraz ci, którzy dążą do pojednania wokół historii. Pytanie brzmi: kto z nich ma władzę?
Są też tacy, którym jest to obojętne. I nie wiadomo, co w tej sytuacji jest gorsze, bo jeśli tym, którzy mają władzę, jest obojętne, to ci, którzy chcą „walczyć”, zyskują większy rozgłos. W rezultacie głos tych, którzy pragną pojednania, jest bardzo słaby.
To ogólny schemat.
Bardzo istotne jest to, że zarówno w polskim, jak ukraińskim kontekście pod koniec lat osiemdziesiątych XX w., w momencie rozpadu Związku Radzieckiego, przewagę mieli ci, którzy dążyli do pojednania. Była to elita, która jeszcze pamiętała, czym jest wojna. Wśród niej znajdowali się również byli członkowie ukraińskiego podziemia. Rozumieli cenę wojny i zagrożenie ze strony Rosji, dlatego byli gotowi mówić o historii inaczej, niż robimy to teraz.
Jak rozmawiali?
Mówili o tym, że polsko-ukraińskie porozumienie jest kwestią życia i śmierci zarówno dla Polaków, jak dla Ukraińców. Ukraina nie może walczyć na dwóch frontach, dlatego front polsko-ukraiński trzeba zamknąć. Polacy także rozumieli, że istnienie Ukrainy jest warunkiem istnienia Polski
Na przykład w 1988 roku, czego prawie nikt już nie pamięta, w Rawennie odbyły się pierwsze spotkania historyków z Ukrainy oraz innych krajów. Było to pierwsze takie spotkanie, doszło do niego tuż przed rozpadem Związku Radzieckiego. Dlaczego właśnie Rawenna? Ponieważ była jednem z miast, które niegdyś pełniły funkcję stolicy Cesarstwa Rzymskiego, a wówczas [w 1988 r. – red.] obchodzono tam tysiąclecie Chrztu Rusi. W spotkaniu uczestniczyli polscy historycy zarówno z komunistycznej Polski, jak wywodzący się z Polonii. Właśnie tam pojawiła się myśl, że trzeba coś zrobić z naszą wspólną historią. Tak powstał pomysł projektu, który trwał cztery lata: celem było stworzenie wspólnych podręczników dla Ukrainy, Polski, Litwy i Białorusi.
W projekcie uczestniczyli młodzi historycy, co było bardzo istotne, ponieważ wnosili oni do niego świeże spojrzenie. W wyniku tego przedsięwzięcia powstało osiem podręczników. Jednym z nich była moja książka o historii Ukrainy, innym – praca Natalii Jakowenko. Odegrały swoją rolę.
Co mogą zrobić historycy? To moje dawne marzenie: wielokrotnie wyrażałem ideę stworzenia wspólnych podręczników, ale kiedyś dyplomaci podchodzili do tego z dużym sceptycyzmem – zwłaszcza polscy, uważający to za nierealne. Jednak teraz ci polscy dyplomaci, z którymi rozmawiam, przyznają, że to był dobry pomysł – napisać wspólne polsko-ukraińskie podręczniki.
Czy chodzi o polsko-ukraińską komisję ekspertów do poprawienia treści podręczników szkolnych do historii i geografii? Czy to ona miała zajmować się tym zagadnieniem?
Komisja istniała, ale się tym nie zajmowała. Jej zadaniem było przeglądanie podręczników i wprowadzanie korekt. Muszę przyznać, że pracowała całkiem dobrze, a ogólny dialog między polskimi a ukraińskimi historykami był bardzo owocny.
Oczywiście czasem pojawiały się ostre dyskusje, ale ogólny standard był dobrze uzgodniony. Mimo to komisja nie doprowadziła do jakichś znaczących rezultatów.
Wracając do Pana pomysłu napisania wspólnego podręcznika: z kim chciałby Pan nad nim pracować? Kto powinien brać udział w takim projekcie? Jak miałoby to wyglądać?
Uważam, że powinna to być grupa polskich i ukraińskich historyków. Dobrze byłoby również zaangażować historyków niemieckich. Napisanie wspólnego podręcznika jest bardzo ważne. Na przykład istnieje podręcznik do historii Ukrainy napisany przez polskich historyków – zresztą bardzo dobry.
Podręcznik do historii Ukrainy napisany przez polskich historyków?
To nie do końca podręcznik. To historia Polski dla Ukrainy. Został pięknie wydany w języku ukraińskim, ale mało kto o nim wie, ponieważ nakład był bardzo ograniczony. Został stworzony specjalnie dla Ukrainy. Jest naprawdę dobrze opracowany i bardzo wartościowy.
Jednak takie projekty mają niestety minimalny wpływ, ponieważ nie są promowane. Musi być duży nakład, a podręczniki powinny być szeroko dystrybuowane. Wymaga to politycznej woli po obu stronach – aby uczynić z tego nie tylko jednorazowe wydarzenie, ale faktyczny proces edukacyjny. Niestety na razie brakuje politycznej woli zarówno z jednej, jak z drugiej strony, by poważnie podejść do tej kwestii. Tak samo jak brakuje woli, by poważnie rozmawiać o Wołyniu.
Z czyjej strony brakuje chęci, by rozmawiać o Wołyniu?
Z obu.
Po stronie polskiej była zmiana rządu. Poprzednia władza, reprezentowana przez Prawo i Sprawiedliwość, poświęcała wiele uwagi kwestiom historycznym. PiS uczyniło pamięć historyczną jednym z kluczowych elementów swojej polityki, ponieważ jest ona dla tej partii bardzo ważna. Rząd Zełeńskiego natomiast nie ma czasu, by zajmować się przeszłością, a poza tym składa się z ludzi, którzy nie czują znaczenia historii. W składzie rządu znajdują się osoby, które wiedzą bardzo mało, a czasem prawie nic nie tylko o historii Polski, ale również o historii Ukrainy.
Przebaczamy i prosimy o przebaczenie
Jednak próby pojednania między Ukrainą a Polską w kontekście tragedii wołyńskiej miały miejsce wielokrotnie. Co według Pana należy zrobić, aby ten dialog był owocny?
Na początku lat 2000 prezydent Ukrainy Leonid Kuczma spotkał się z prezydentem Polski Aleksandrem Kwaśniewskim na Wołyniu i uścisnęli sobie dłonie. Ale czy można to nazwać prawdziwym pojednaniem?
To było raczej pojednanie na szczeblu państwowym, któremu towarzyszyła znacząca ochrona policyjna. Wokół zgromadzili się ludzie z dużymi transparentami, wielu mieszkańców było przeciwnych temu gestowi, nie akceptowali tej inicjatywy. Na Wołyniu wielu, a może nawet większość ludzi nie uważała, że władze powinny wspierać tę akcję.
Był to jedynie jeden z kilku symbolicznych aktów. Na przykład w 2013 roku ponownie próbowano osiągnąć pojednanie.
Za każdym razem gdy zbliża się rocznica wydarzeń wołyńskich, obie strony — zarówno polska, jak ukraińska — „dmuchają” na tę sprawę, obawiając się, że dyskusje mogą przybrać taki wymiar, który doprowadzi do kolejnych nieporozumień między Polakami a Ukraińcami
W 2013 roku grupa Polaków i Ukraińców zorganizowała spotkanie ówczesnego prezydenta Bronisława Komorowskiego z głową Ukraińskiego Kościoła greckokatolickiego, błogosławionym Światosławem Szewczukiem. Spotkali się w ukraińskim kościele przy ulicy Miodowej w Warszawie i podczas nabożeństwa padły słowa o pojednaniu. Było to bardzo ważne wydarzenie, ale niestety niewielu o nim słyszało. Nawet prasa nie poświęciła mu wystarczającej uwagi.
W 2015 roku, po Rewolucji Godności, ówczesny prezydent Ukrainy Petro Poroszenko przyjechał do Warszawy i uklęknął przed pomnikiem ofiar Wołynia. Ten gest był niezwykle symboliczny, ponieważ nawiązywał do historycznego aktu kanclerza RFN Willy’ego Brandta, który w 1970 roku ukląkł przed pomnikiem ofiar getta warszawskiego. W języku niemieckim ten gest nosi nazwę „Kniefall” – ukłon na kolanach. Poroszenko odtworzył ten gest niemal wiernie.
Jednak tamte wydarzenia nie zostały odpowiednio docenione i mało kto o nich wie. Moim zdaniem brakuje kluczowego elementu: oświadczenia parlamentu Ukrainy, podobnego do tego, które polski Sejm przyjął w sprawie Wołynia. Potrzebny jest oficjalny dokument, który legitymizowałby stanowisko Ukraińców wobec tragedii wołyńskiej.
Rozumiem, że mój pogląd jest kontrowersyjny i prawdopodobnie nie spodoba się wielu osobom, w tym może także Pani. Ale przyjmuję to spokojnie: Ukraińcy muszą przeprosić za Wołyń.
Nie podoba się...
Rozumiem, że to stanowisko wielu osobom się nie podoba. Ale prawda rzadko bywa przyjemna, bo jest skomplikowana i często bolesna. Ukraińcy, a ściślej mówiąc: Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów (OUN), ponoszą odpowiedzialność za te tragiczne wydarzenia. To nie oznacza, że wszyscy członkowie OUN czy UPA brali w tym udział, ale to Ukraińcy dopuścili do tego, by do tej tragedii doszło. Uznanie tego faktu nie powinno być postrzegane jako upokorzenie narodowe. Powinno to być aktem godności, odwagi i dojrzałości oraz dowodem gotowości strony ukraińskiej do przyjęcia swojej odpowiedzialności.
Tak samo po stronie polskiej powinna być gotowość do odpowiedniego kroku. W takim samym stopniu, w jakim Ukraińcy muszą uznać odpowiedzialność za wydarzenia z 1943 roku na Wołyniu, Polacy powinni przeprosić za politykę, która doprowadziła do tych tragicznych skutków.
Uważam, że pojednanie powinno nastąpić na wzór dialogu polsko-niemieckiego z 1965 roku, kiedy to biskupi obu stron napisali do siebie: „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie”
Zajmuję się polsko-ukraińskim pojednaniem od dłuższego czasu i uważam to za największe osiągnięcie mojego życia. Jednym z najważniejszych aktów pojednania było spotkanie przedstawicieli dwóch Kościołów: błogosławionego Lubomyra Huzara jako głowy Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego oraz kardynała Mariana Jaworskiego jako arcybiskupa metropolity Kościoła katolickiego w Ukrainie. Pracowała nad tym cała grupa ludzi. W jej skład wchodzili weterani, którzy naprawdę wiedzieli, czym jest wojna: uczestnicy polskiej Solidarności, ukraińscy dysydenci, członkowie Helsińskiej Grupy. To byli ludzie o dużym formacie intelektualnym, prawdziwi liderzy. Byli to ludzie, którzy rozumieli wartość pokoju – jak Lubomyr Huzar i Marian Jaworski, którzy mieli wówczas ponad 70 lat i ogromne doświadczenie życiowe. Szczególnie dobrze pamiętam przyjazd Jacka Kuronia. Chociaż był już wtedy ciężko chory, specjalnie przybył na to wydarzenie, by wesprzeć pojednanie.
Dziś z tamtego grona nie ma już niemal nikogo. Straciliśmy nie tylko ich fizyczną obecność, ale też ich moralne wsparcie oraz zrozumienie wagi tej sprawy. Poczucie wartości pojednania zniknęło, a zamiast tego zagłębiliśmy się w małe polityczne konflikty.
Chciałam tylko powiedzieć, że w kontekście Wołynia ten temat jest jeszcze bardziej niewygodny, ponieważ jest bardzo często wykorzystywany przez rosyjską propagandę.
Właśnie o to chodzi. Trzeba rozwiązać ten problem i go zneutralizować. Ukraińcy często nie zdają sobie sprawy z tego, że problem Wołynia nie zniknie. Niezależnie od tego, czy będzie wojna, czy jej nie będzie, czy odbędą się wybory prezydenckie, czy nie – ta kwestia pozostanie aktualna. Dla Polaków problem Wołynia jest tak samo istotny, jak dla nas Hołodomor: to głęboka trauma, którą trzeba zrozumieć i właściwie ocenić.
W przypadku Hołodomoru mamy wyraźnie określonego wroga, który zadał nam tę straszliwą ranę – Rosję, Kreml. Natomiast tutaj sytuacja jest zupełnie inna i niezwykle trudna, ponieważ wrogiem staje się ktoś z bliskiego otoczenia – Ukraińcy, z którymi Polacy mają obecnie strategiczne, partnerskie relacje. To bardzo skomplikowana sytuacja, ale moim zdaniem można ją obrócić na korzyść, jeśli podejść do niej w odpowiedni sposób, podjąć rozmowę i jasno wyrazić swoje stanowiska.
Jestem zwolennikiem pojednania i konsekwentnie się za nim opowiadam, ponieważ uważam, że przyniesie korzyści zarówno Polakom, jak Ukraińcom.
Każdy ma własne symbole
Czy w naszej wspólnej historii są pozytywne momenty, które mogłyby stać się podstawą do pokazania, że mieliśmy dobre wspólne doświadczenia i możemy do nich powrócić?
Oczywiście. Przede wszystkim trzeba zaznaczyć, że choć Ukraińcy żyli w Rzeczypospolitej, która nie była dla nich dobrą matką, raczej macochą, to jednak to doświadczenie odegrało ważną rolę w kształtowaniu nas jako narodu, który zasadniczo różni się od Rosjan.
Nawet ukraińscy Kozacy, którzy buntowali się przeciw Rzeczypospolitej, przejęli od niej pewne tradycje, w tym demokrację szlachecką. W Rzeczypospolitej władza królewska była ograniczona, istniała pewna forma demokracji, choć często bliższa anarchii, a główną zasadą było „nic o nas bez nas”. Warto zauważyć, że państwo kozackie było w istocie kopią Rzeczypospolitej. Hetmana wybierano, jego władza była ograniczona, ważną rolę odgrywała kozacka starszyzna. Przykładem tego jest Konstytucja Orlika, która opierała się na podobnych do wymienionych zasadach.
To właśnie nasze polityczne tradycje, w których władza jest ograniczona, odróżniają nas od Rosjan. W Kijowie nie byłby możliwy ani Putin, ani Stalin. Tak jak w Polsce nie może pojawić się polski Putin czy polski Stalin. Dlaczego? Bo mamy wspólne europejskie tradycje
Powiedziałbym nawet, że to nie są tylko polskie, ale ogólnoeuropejskie zasady, które wywodzą się z przekonania, że władza królewska powinna być ograniczona. To jest zachodnie podejście, z którego później rozwinęła się koncepcja państwa prawa.
Idea istnienia społeczeństwa obywatelskiego, które posiada prawa i może wpływać na procesy państwowe, również jest bardzo zachodnia. Dotarła do nas przez Rzeczpospolitą i wyraźnie odróżnia nas od Rosji. To pierwszy ważny aspekt.
Drugi aspekt: mimo konfliktów i krwawych wojen, zawsze staraliśmy się szukać porozumienia. Począwszy od Unii Hadziackiej, przez XIX wiek – przypomnijmy choćby Kulisza i Szewczenkę – aż po XX wiek, kiedy Piłsudski próbował znaleźć wspólny język z Ukraińcami. Nawet po tragedii wołyńskiej były próby pojednania między Ukraińcami a Polakami.
Najważniejszą rolę w tym procesie odegrała „Kultura” Jerzego Giedroycia w latach 50. Warto także podkreślić, że Polska była pierwszym państwem, które uznało niepodległość Ukrainy. To nie był przypadek – to była świadoma polityka. Znam tę historię od Adama Michnika. Opowiadał, jak w noc po referendum razem z Lechem Wałęsą i Jackiem Kuroniem siedział przy radiu, czekając na ogłoszenie wyników. Chcieli jako pierwsi złożyć Ukrainie gratulacje z okazji uzyskania niepodległości, obawiając się, że uprzedzi ich Kanada. Polska wyprzedziła Kanadę dosłownie o 5-10 minut. Ale to było bardzo ważne: Polska stała się pierwszym krajem, który uznał niepodległość Ukrainy. To był symboliczny gest: „Kończymy wojnę, nie walczymy już z wami”.
Moim zdaniem jedynym nierozwiązanym problemem w polsko-ukraińskim pojednaniu pozostaje kwestia Wołynia
Naprawdę jedynym?
Tak, tylko Wołyń. Innych problemów nie widzę. Oczywiście nie będę wspominał o obecnych sporach, jak choćby kwestia związana ze zbożem – to problem tymczasowy. Już nie spieramy się o postać Bohdana Chmielnickiego, choć swego czasu dla Polaków 11-letnia wojna prowadzona przez Chmielnickiego miała taki sam symboliczny wydźwięk, jak później Bandera.
Dziękuję, że wspomniał Pan o Banderze. Kiedy w rozmowie pojawia się temat Bandery, nawet moi umiarkowani polscy przyjaciele mówią: „Jak możecie czynić z niego bohatera? Przecież to morderca!”. Odpowiadam, że Ukraińcy mają prawo sami decydować, kto jest ich bohaterem, a oni na to: „Ukraińcy to dziwny naród, skoro robią bohaterów z morderców”.
Na to trzeba odpowiedzieć, że Bandera nie jest jedynym ani najważniejszym bohaterem ukraińskiej historii. Głównymi bohaterami ukraińskiej historii są Kozacy i Szewczenko (śmiech). Polacy często myślą, że portret Bandery wisi w każdym ukraińskim domu czy mieszkaniu, ale przecież tak nie jest.
Trzeba to wyjaśniać. Trzeba też tłumaczyć, że Bandera pełni w historii Ukrainy rolę symbolu, swoistej „bandery”, jak na statku, wskazującej kierunek.
Bandera jest symbolem walki z Rosją, nie z Polakami
Kto dzisiaj w Ukrainie myśli o Banderze jako o wzywającym do walki z Polakami? To już przeszłość. Bandera w Ukrainie funkcjonuje w bardzo liberalnym kontekście. Już kiedyś mówiłem, że te frazy, które przypisuje się Banderze, to tak naprawdę słowa Benjamina Franklina i Victora Hugo. To jeszcze raz pokazuje, że Bandera w ukraińskim kontekście brzmi zupełnie inaczej niż w polskim.
Bardzo często w relacjach między dwoma narodami będą pojawiały się postaci, które dzielą. Brytyjczycy mają Olivera Cromwella, który dzieli Anglików i Irlandczyków. Dla Anglików jest bohaterem, dla Irlandczyków – katem. Ale jest ogólna zgoda, że go akceptują. Potrafią się z tym pogodzić. Pamięć historyczna działa w ten sposób, że żaden bohater nie funkcjonuje tak samo w dwóch sąsiadujących narodach. Rozumie Pani? Pamięć historyczna to nie historia, to pamięć. To coś zupełnie innego, to kwestia tego, jak myślimy o historii. I bardzo ważne jest to, że Ukraińcy nie myślą o Banderze jako o anty-Polaku, lecz jako o symbolu walki z Rosją. Głównym promotorem Bandery w Ukrainie jest Putin. Gdyby nie było Putina, pojawiliby się inni bohaterowie.
Kiedyś rozmawiałem z moim szwedzkim kolegą i zapytałem go, kim obecnie są bohaterowie Szwedów. Pomyślał przez chwilę i odpowiedział: „Może ABBA”.
A ja myślałam, że bohaterem jest król.
No właśnie, pomyśleliśmy: dlaczego? My myślimy tak, bo żyjemy w społeczeństwie, które toczy wojnę. Zakładamy więc, że wszyscy tak myślą. A Szwedzi już od dawna tak nie myślą. Oni wybierają symbole pokoju, ponieważ mają ten luksus – nie są w stanie wojny. W czasach wojny społeczeństwo sięga po inne symbole niż w czasach pokoju.
Postawienie sprawy w ten sposób: „albo Wołyń, albo zamykamy Ukraińcom drogę do Europy” jest kontrproduktywne. Ukraińcy mogą łatwiej pogodzić się z Polakami w kwestii Bandery, będąc częścią Europy, a nie pozostając poza nią
Przypomnę, że na początku lat 2000. odbyła się szeroka debata na temat Jedwabnego. W 2001 roku, podczas 60. rocznicy pogromu w Jedwabnem, prezydent Polski Aleksander Kwaśniewski i prymas Józef Glemp przeprosili za tę tragedię. Ale czy takie przeprosiny byłyby możliwe w komunistycznej Polsce albo gdyby Polska była poza Unią Europejską? Przynależność do Unii Europejskiej i przyjęcie europejskich wartości pomagają zmierzyć się z trudnymi momentami historii, ponieważ wiąże się to z inną kulturą polityczną i historyczną. Dlatego uważam, że stawianie warunku: „albo Wołyń, albo Unia Europejska” jest w obecnej sytuacji niewłaściwe. Potrzebujemy jednego i drugiego. O Wołyniu łatwiej będzie rozmawiać, kiedy Ukraina znajdzie się w Unii Europejskiej.
Olga Pakosz: Czy Ukraińcy żyjący dziś w Ukrainie są społeczeństwem straumatyzowanym?
Michał Bilewicz: Nie możemy powiedzieć, że całe społeczeństwo cierpi na PTSD [zespół stresu pourazowego – red.]. Gdyby tak było, ludzie prawdopodobnie nie byliby w stanie normalnie funkcjonować. Przypomnę, że objawy PTSD obejmują m.in. ciągłe flashbacki, obsesyjne myśli o wojnie i nieumiejętność skupienia się na czymkolwiek innym. Tymczasem wiemy, że państwo ukraińskie funkcjonuje, gospodarka działa, codzienne życie toczy się dalej.
Coraz częściej zaczynam postrzegać Ukraińców jako społeczeństwo podobne do Izraelczyków – żyjące w stanie ciągłego zagrożenia. Izraelski psycholog Daniel Bar-Tal opisywał to zjawisko jako „konflikt nierozwiązywalny” (intractable conflict), w którym społeczeństwo przystosowuje się do permanentnego konfliktu, traktując go jak naturalny stan rzeczy. Bar-Tal pisał również o „etosie konfliktu”, czyli o tym, jak społeczeństwa przyzwyczajają się do życia w stanie wojny.
Jak to wygląda w Izraelu? Kiedy tam bywałem, zawsze uderzało mnie, że w każdym domu znajduje się pokój bezpieczeństwa, który jest jednocześnie schronem. Mieszkańcy wchodzą do tego pokoju, gdy tylko rozlegnie się alarm. Izrael posiada zaawansowany system obrony przeciwrakietowej „Iron Dome”, ale nie jest on w stu procentach skuteczny – od czasu do czasu jakaś rakieta trafia w dom.
Społeczeństwo izraelskie zdaje się być przystosowane do życia w stanie wojny. Funkcjonuje normalnie, ale konflikt jest tam stale obecny. Nie mówimy tu tylko o wojnie w Gazie, lecz o zjawisku trwającym przez całą współczesną historię Izraela, choć z przerwami. Jak zauważa Bar-Tal, ma to niszczące skutki dla psychiki ludzi.
Taki stan niszczy zaufanie społeczne i wpływa na nastawienie do polityki międzynarodowej – ludzie niechętnie szukają aliansów i porozumień z innymi narodami, bo czują, że świat jest im nieprzychylny i nie można mu ufać
Dla Ukrainy kluczowe jest, by jak najszybciej dołączyć do struktur euroatlantyckich – Unii Europejskiej i NATO. To może zagwarantować przyszłe bezpieczeństwo Ukrainy, a także jej stabilne funkcjonowanie na poziomie gospodarczym. Jednak by to zadziałało, trzeba uważać, by nie osunąć się w mentalność typową dla społeczeństw oswojonych z wojną. Ukraina od 2014 roku znajduje się w stanie ciągłej wojny o różnym nasileniu, co jest bardzo niebezpieczne. Dlatego scharakteryzowałbym jej społeczeństwo jako takie, które w pewnym stopniu adaptuje się do życia w warunkach wojennych.
Wojna w Ukrainie otworzyła ogromne pole dla badań z zakresu psychologii społecznej i klinicznej. Jest Pan na bieżąco z tymi badaniami. Czy coś Pana zaskoczyło? Czy prowadziliście wspólne badania z instytucjami ukraińskimi?
Przeprowadziliśmy dwa badania. Wspólnie z dr Anną Gromową z Instytutu Psychologii Społecznej i Politycznej Narodowej Akademii Pedagogicznych Nauk Ukrainy przeprowadziliśmy badanie z udziałem niemal pięciu tysięcy ukraińskich uchodźców mieszkających w Polsce. Chcieliśmy określić skalę występowania wśród nich zespołu stresu pourazowego i stopień traumatyzacji. Badaliśmy również, w jakim stopniu warunki życia w Polsce wpływają na pojawianie się objawów PTSD. Zastanawialiśmy się, czy i jak doświadczenia po migracji mogą wpływać na nasilenie traumy.
Zapewne pamięta pani z książki, że byłem zdumiony wynikami wcześniejszych badań, w których poziom PTSD w Polsce wynosił od 20 do 30%. Na przykład w badaniach prowadzonych po powodzi na Śląsku okazało się, że 30% populacji miało objawy PTSD, a wśród uczniów odwiedzających muzeum w Auschwitz – 15%.
We wspomnianym badaniu ukraińskich uchodźców w Polsce stwierdziliśmy PTSD u 47% osób. Nigdy w swoim naukowym życiu nie widziałem takiego wyniku
To bardzo wysoki poziom traumatyzacji. Wynika on nie tylko z traumatycznych doświadczeń wojennych, ale także z warunków, w jakich uchodźcy znaleźli się po migracji.
Dlaczego poziom traumatyzacji był tak wysoki?
Zwykle badania PTSD prowadzi się po zakończeniu konfliktu, kiedy nastaje pokój. W tym przypadku mamy do czynienia z sytuacją, w której wojna trwa, a osoby badane wciąż żyją w niepewności. Mężowie czy bracia badanych kobiet często są na froncie lub mogą zostać powołani do wojska, co dodatkowo potęguje stres.
Zdecydowana większość tych kobiet musi mierzyć się z problemami akulturacji [proces wymiany międzykulturowej, postrzegania przez jednego narodu innej kultury — red.] w nowym społeczeństwie. Okazało się, że stres związany z akulturacją, w tym doświadczenie dyskryminacji w Polsce lub lęk przed nią, przekłada się na silniejsze objawy PTSD. Ludziom trudniej wyjść z traumy wojennej, gdy doświadczają dyskryminacji w kraju, do którego trafili. Dlatego tak ważne jest, aby Polska tworzyła jak najbardziej przyjazne warunki dla ukraińskich uchodźców. To bezpośrednio wpływa na ich zdrowie psychiczne i na to, czy ukraińska populacja będzie mogła funkcjonować w Polsce w zdrowy sposób.
Oczywiście na nasilenie PTSD wpływają także indywidualne cechy osobowości. W naszych badaniach zauważyliśmy, że najgorzej radziły sobie osoby z wysoką nietolerancją niepewności – czyli te, które nie znoszą sytuacji niejasnych i nieokreślonych. A pamiętamy, jak wyglądała sytuacja na wiosnę 2022 roku: była pełna niepewności i chaosu. Osoby o wysokiej nietolerancji niepewności były bardziej narażone na PTSD, podczas gdy ci, którzy lepiej radzą sobie w takich sytuacjach, rzadziej doświadczali podobnych objawów.
W czasie wojny zaufanie do rządu jest kluczowe
Mówił Pan o dwóch badaniach. Na czym polegało drugie?
Dotyczyło Ukrainy i skupiało się na tym, jak złożone doświadczenia PTSD mogą wpływać na różnego rodzaju nieufność i teorie spiskowe. Od pewnego czasu interesuje mnie, w jakim stopniu traumy mogą kształtować takie postawy.
Widzę to w Polsce, gdzie nawet po wielu pokoleniach historyczne traumy powodują, że ludzie zaczynają traktować otoczenie jako niegodne zaufania i doszukują się różnych spisków
Mam wrażenie, że w Ukrainie jest podobnie. Kiedy rozmawiam z Ukraińcami, często słyszę teorie spiskowe dotyczące prezydenta Zełenskiego, na przykład, że w jego otoczeniu są rosyjscy agenci. To pokazuje pewien poziom bazowej nieufności wobec polityków, co w obecnej sytuacji wojennej jest bardzo niebezpieczne. Im większa spójność społeczna i zaufanie do władzy, tym lepiej dla kraju. Nawet jeśli władza nie zawsze działa idealnie — co w naszej części Europy, z problemami korupcji i innymi wyzwaniami, się zdarza — to w sytuacji wojny zaufanie do rządu jest kluczowe.
Podobny problem dotyczy zaufania do nauki. Badaliśmy to w Ukrainie, skupiając się na ustaleniu, na ile ludzie ufają służbom sanitarnym czy naukowcom, na przykład w kontekście szczepień. Zauważyliśmy, że osoby z silniejszym PTSD mają mniejsze zaufanie do nauki. Na razie nie wiemy, jaki jest kierunek tej zależności — to badanie jest wstępne. Ale interesuje nas, czy wojenne doświadczenia i traumatyzacja wpływają na ogólną nieufność, czy ludzie po prostu tracą zaufanie w różnych sferach życia. To zjawisko jest dość niebezpieczne i często pojawia się w kontekstach wojennych, w których ludzie częściej skłaniają się ku takim teoriom.
Jak można to zaufanie odzyskać? Co mogłoby teraz pomóc Ukraińcom w zachowaniu stabilności psychicznej aż do momentu zwycięstwa?
Na pewno odbudowa poczucia sprawczości w codziennym życiu – świadomość, że to, co robię, ma sens, że mogę coś zaplanować i zrealizować. Im więcej ludzi będzie miało poczucie sprawczości, tym lepiej będą funkcjonować. Dlatego tak ważna jest walka z korupcją, bo to właśnie ona odbiera ludziom poczucie, że mają wpływ na swoje życie. Wiedzą, że wszystko jest ustawione i od nich nic nie zależy. Skuteczna walka z korupcją może znacząco poprawić funkcjonowanie psychiczne społeczeństwa.
Wojna stanowi ogromne zagrożenie dla tego poczucia, nieprawdaż?
Wojna bardzo utrudnia sprawę, dlatego ważne jest, by ludzie mogli sobie powiedzieć: „Nawet jeśli wojna przeszkodzi mi w realizacji pewnych planów, to przynajmniej w innych obszarach życia nic mi nie stanie na drodze”. Ważne, by mogli odbudować to poczucie, bo wojna w fundamentalny sposób je niszczy, odbierając poczucie kontroli. Dlatego tak istotne jest, aby w codziennym funkcjonowaniu ludzie mogli zachować kontrolę i sprawczość.
Polacy nie odwrócili się od Ukraińców
Czy nastawienie Polaków do Ukraińców zmieniło się od początku wojny? Czy Polacy postrzegają teraz Ukraińców inaczej?
W swojej książce staram się zaprzeczyć takiemu fatalistycznemu podejściu, bo przecież Polacy często mają tendencję do narzekania na samych siebie. Myślę, że Ukraińcy też to robią. Nie robimy tego w rozmowach z Niemcami czy Francuzami, ale gdy rozmawiamy między sobą, często krytykujemy siebie nawzajem. Polacy uważają samych siebie za uprzedzonych, niegościnnych, pełnych stereotypów. Tymczasem to, co widzieliśmy wiosną 2022 roku, było czymś zupełnie innym – ogromna mobilizacja społeczna, by pomóc Ukrainie. Ludzie wysyłali pieniądze na zakup broni, kupowali jedzenie, przywozili uchodźców z granicy. Co dwudziesty Polak przyjął Ukraińców do swojego domu. To były bezprecedensowe działania.
Nie znam innego społeczeństwa europejskiego, które przeprowadziłoby tak wielką oddolną akcję pomocy, zorganizowaną nie przez państwo, ale przez zwykłych obywateli
Oczywiście opierało się to również na ogromnych sieciach wsparcia ze strony samych Ukraińców mieszkających w Polsce. Warto pamiętać, że w tamtym czasie w Polsce mieszkał już milion Ukraińców, którzy stanowili ważne wsparcie. Oni również przyjmowali do swoich domów rodziny, krewnych i bliskich, co było jednym z kluczowych elementów umożliwiających przeprowadzenie tej ogromnej operacji pomocy.
W tamtym czasie, gdy przeprowadzaliśmy badania, widzieliśmy nie tylko dużą sympatię, ale także zdecydowane poparcie dla pomagania Ukrainie, w tym dla przyjmowania uchodźców. To było interesujące, ponieważ Polacy generalnie nie są przychylni przyjmowaniu uchodźców. Myślę jednak, że tym, co zadziałało na korzyść Ukraińców, był fakt, że Polacy mieli już wcześniej spore doświadczenie w kontaktach z Ukraińcami. Kiedy pytamy Polaków, czy znają osobiście jakiegoś Araba, 80-90% odpowiada, że nigdy żadnego nie spotkali. Podobnie jest w przypadku pytania o Cyganów (Romów): około 80% Polaków mówi, że nigdy nie miało z nimi styczności. Gdy pytamy o Żydów, 90% Polaków stwierdza, że nie zna żadnego osobiście.
Natomiast pytania o Ukraińców przynoszą zupełnie inne wyniki. Już przed wojną około połowa Polaków znała Ukraińców osobiście.
Wielu Ukraińców, szczególnie z zachodniej Ukrainy, przez lata przyjeżdżało do Polski do pracy. Po 2014 roku do Polski zaczęli przyjeżdżać również Ukraińcy ze wschodnich regionów, w tym ci rosyjskojęzyczni. Polacy zaczęli ich poznawać i odkrywać, że są do nas bardzo podobni. Te relacje były nie tylko powierzchowne – nie chodziło tylko o to, że w sklepie pracowała Ukrainka, ale o kolegów z pracy, rodziców dzieci, które uczęszczają do tych samych szkół, co dzieci Polaków. To przygotowało Polaków na rok 2022, bo ci uchodźcy nie byli już obcy. To byli ludzie, których Polacy znali i z którymi nawiązali relacje.
Podejrzewam, że gdyby sytuacja była odwrotna i wojna wybuchła w Polsce, Ukraińcy przyjęliby Polaków w podobny sposób
Relacje polsko-ukraińskie są bardzo silne i obustronne. Warto też zauważyć, że przed wojną w Internecie było sporo hejtu wobec Ukraińców, zwłaszcza wokół tematu Wołynia i zbrodni wojennych. Jednak po 2022 roku ten temat w zasadzie zniknął. Niestety, teraz zaczyna stopniowo wracać. Mimo to przez dwa lata udało się ten problem wyciszyć.
Odpowiadając na pytanie o zmianę postaw Polaków wobec Ukraińców: rzeczywiście entuzjazm związany z pomocą trochę osłabł, ale wciąż ponad połowa Polaków uważa, że należy pomagać ukraińskim uchodźcom, a Polska powinna wspierać walczącą Ukrainę. Zdecydowanie ponad połowa Polaków podziela ten pogląd, więc nie można mówić o tym, że polskie społeczeństwo odwróciło się od Ukrainy i Ukraińców. Jesteśmy od tego bardzo daleko.
To dobra wiadomość. Ale temat Wołynia powrócił, i to za sprawą premiera. Donald Tusk stwierdził, że dopóki nie wyjaśnimy wszystkich szczegółów zbrodni wołyńskiej i nie przeprowadzimy ekshumacji, Polska nie będzie wspierać Ukrainy w drodze do Unii Europejskiej.
Myślę, że to była reakcja na pewne wydarzenia, ale cała sytuacja była bardzo niefortunna. Teraz, po tym jak Dmytro Kułeba przestał być ministrem [spraw zagranicznych Ukrainy – red.], sprawa trochę się załagodziła. To była naprawdę niefortunna wypowiedź. Z jednej strony uważam, że minister Kułeba powiedział prawdę, ale jako dyplomata nie powinien był tego mówić w tym momencie. Prawda jest taka, że Polacy będą musieli kiedyś podjąć temat akcji „Wisła” i poważnie się z nim rozliczyć. Oczywiście można argumentować, że to była decyzja komunistów, a nie Polaków, że to była władza komunistyczna państwa, które już nie istnieje – ale to nie takie proste. Trzeba też pamiętać o historii trudnej polityki międzywojennej Polski, która dyskryminowała Ukraińców. Znam to dobrze, bo sam pochodzę z Ukrainy. Moja babcia pochodzi z Kołomyi, a dziadek z Iwano-Frankiwska, i wiem, co tam się działo przed wojną, jak dyskryminująca była polityka Polski wobec Ukraińców.
Jak można uzdrowić temat Wołynia – zarówno na poziomie historycznym, jak politycznym – by nie stanowił już obciążenia w relacjach polsko-ukraińskich? Bardzo ładnie napisał Pan w swojej książce: „mówić o historii, ale nie żyć historią”.
Bardzo interesujące są badania Wadima Wasiutyńskiego z Instytutu Psychologii Społecznej i Politycznej Narodowej Akademii Pedagogicznych Nauk Ukrainy, które prowadził przed wojną (rozpoczął je przed 2022 rokiem, a potem kontynuował). Z tego, co pamiętam, zadawał pytanie Ukraińcom (pracował na dosyć dużej próbie), czy patrząc na historię relacji między Ukraińcami a Polakami można powiedzieć, że Ukraińcy wyrządzili Polakom więcej złego, czy dobrego. Co ciekawe, zauważył, że po 2022 roku wzrosła liczba osób, które przyznają, że w tych relacjach były także złe wydarzenia, w tym zbrodnie.
To pokazuje, że Ukraińcy stają się bardziej otwarci na rozmowę z Polakami o trudnych momentach wspólnej historii
Było to dla mnie niezwykle interesujące. Zastanawiałem się, jak to wytłumaczyć. Czy to wynika z tego, że po 2022 roku Ukraińcy zrozumieli, jak ważne są dobre relacje z Polską i Zachodem? Może uważają, że warto nawet otworzyć te historyczne sprawy?
Z perspektywy polityki widać, że na przykład jeszcze prezydent Wiktor Juszczenko potrafił mocno odwoływać się do tradycji UPA, eksponując nawet te bardziej kontrowersyjne aspekty historii, a także siły, które kolaborowały z Niemcami podczas wojny. Z kolei Wołodymyr Zełenski raczej tego unika. Wydaje mi się, że od czasów Juszczenki do czasów Zełenskiego nastąpiła widoczna zmiana. Zmieniono podejście do tego, jakie elementy historii można i trzeba eksponować. Na przykład Sicz Karpacką…
Jak rozumiem, proponuje Pan gloryfikować inne etapy historii Ukrainy, a nie te, które mogą być bolesne dla Polski.
Właśnie tak. Kiedy myślimy o naszej historii, zawsze możemy wybierać różne elementy, które warto promować i na których warto budować swoją tożsamość. Są takie, które niszczą nasze relacje. Gdyby Polacy budowali swoją tożsamość na historii Jaremy Wiśniowieckiego, który mordował Kozaków, nie byłoby to dobre dla relacji z Ukrainą, prawda? Uważam, że mamy wspaniałe etapy naszej historii, które można eksponować. Na przykład Iwan Franko czy też postacie takie jak Petlura, mimo że Ukraińcy mają do niego zróżnicowany stosunek, są postaciami bliskimi Polakom.
Oczywiście Polska nie ma prawa pisać historii Ukrainy; proszę mnie o to nie pytać, bo to jest pytanie do Ukraińców. Tak samo jak Ukraińcy nie mają prawa pisać historii Polski. Mogę jednak wyrazić swoje niezadowolenie, gdy Polacy nie rozliczają się z akcji „Wisła” i nie potrafią powiedzieć: „Tak, wyrządzono straszne zło, przesiedlono masę ludzi, zabrano im ziemie, które były ich rdzennymi terenami, na których żyli od zawsze”. To było zło, podobnie jak pacyfikacje wsi ukraińskich przed wojną, niszczenie Masłosojuzu i ukraińskiej spółdzielczości, a także zamykanie ukraińskich polityków do więzień i torturowanie ich przez władze II Rzeczpospolitej. Polska musi się z tym rozliczyć, nauczyć się o tym mówić i prowadzić dialog z Ukraińcami.
Jeśli chodzi o Ukrainę, to jest pytanie do ukraińskich historyków, jakie nauczanie swojej historii by zaproponowali. Moim wymarzonym scenariuszem byłoby to, co po wielu latach Polska osiągnęła wspólnie z Niemcami: stworzenie komisji podręcznikowej.
Historycy i nauczyciele – zarówno polscy, jak ukraińscy – mogliby opracować wspólny podręcznik do nauczania historii polsko-ukraińskiej
Byłoby to niezwykle cenne, nawet jeśli ten podręcznik nie stałby się głównym we wszystkich szkołach. Ważne, by stworzyć takie punkty, w których wspólnie zastanowimy się nad tym, jak opowiadać tę historię.
Nie chodzi o idealizowanie wszystkiego, ale o mówienie także o trudnych momentach. Jednak trzeba pamiętać, że sytuacja była asymetryczna: Polska była krajem kolonizującym, a Ukraina krajem kolonizowanym. To nie jest kwestia równej odpowiedzialności po obu stronach. Zrozumienie tego kontekstu pozwala lepiej pojąć, jak doszło do wydarzeń na Wołyniu. Konieczne jest też przeprowadzenie ekshumacji i otwarte przyznanie, że to, co się tam wydarzyło, było straszne i nie powinno było mieć miejsca.
Jak widzę, mamy jeszcze wiele do zrobienia, jeśli chodzi o porozumienie między Polakami a Ukraińcami. Ale z Rosjanami... Czy jest w ogóle możliwe, żebyśmy kiedykolwiek się z nimi dogadali? Jak Pan to ocenia z perspektywy psychologii społecznej? Czy da się kiedyś wybaczyć?
Kiedy próbujemy doprowadzić do pojednania między narodami, które były w stanie bardzo brutalnej wojny, zwykle zaczynamy od przykładów moralnego zachowania. Próbujemy pokazać, że w trudnych czasach ludzie potrafią zachować się moralnie. Na przykład przedstawiamy historię uczennicy z Rosji, która miała odwagę sprzeciwić się wojnie. Nie mówimy o dorosłym człowieku, tylko o młodej osobie, która za swój sprzeciw nie tylko sama podlega represjom, ale cierpi też cała jej rodzina. Takie indywidualne przykłady nieposłuszeństwa pokazują, że nawet w Rosji można znaleźć ludzi o moralnej postawie.
To przypomina sytuację z Niemcami po II wojnie światowej. Pojednanie z Niemcami było możliwe również dlatego, że byliśmy w stanie dostrzec, że mimo iż ogromna część społeczeństwa popierała Hitlera, byli też Niemcy, którzy byli prześladowani, siedzieli w obozach koncentracyjnych, na przykład w Buchenwaldzie. To są Niemcy, którzy chcieli odwołać się do innej historii. Myślę, że w Rosji również można znaleźć takich ludzi.
Problem polega jednak na tym, że obecnie Rosja to państwo, w którym z jednej strony wojna cieszy się dużym poparciem, a z drugiej – żadnym badaniom sondażowym czy ankietowym nie można ufać.
Ludzie są zastraszeni. To przypomina życie w państwie rządzonym przez gang
Ile czasu musi upłynąć, aby można było podjąć ten temat?
O tym porozmawiamy, kiedy skończy się wojna. Wyobrażam sobie, że w tej chwili w Ukrainie nikt nie chce o tym słyszeć, nie chce słyszeć języka rosyjskiego – to jest w pełni zrozumiałe i Ukraińcy mają do tego absolutne prawo. Sprawa zależy od sytuacji i tego, jak będzie wyglądała Rosja po wojnie. Kluczowe będzie to, czy Rosjanie będą w stanie zbudować swoje państwo na innych fundamentach i zasadach.
Ołeh Kuc: Zapraszamy wszystkich obywateli Ukrainy w wieku od 18 do 60 lat, którzy są zdolni do służby wojskowej i przebywają za granicą. Czekamy nie tylko na mężczyzn. Można przyjechać do Lublina, porozmawiać z nami, zobaczyć pracę centrum rekrutacyjnego, dowiedzieć się o warunkach i wymaganiach, a następnie zdecydować, czy podpisać kontrakt, czy nie.
W ten sposób walczymy z kłamstwami wroga w przestrzeni informacyjnej Ukrainy i za granicą. Nikt nie jest wysyłany na front bez przeszkolenia i odpowiedniego umundurowania. Wszystko jest przejrzyste, dobrowolne i zgodne z podpisaną umową.
Na początku będą ćwiczenia, szkolenia na poligonie, które zapewniają nasi polscy partnerzy, tak jak broń i pozostały sprzęt. Strona ukraińska zapewnia mundury i wsparcie logistyczne.
Jak działa centrum rekrutacyjne?
Centrum Rekrutacji przy Konsulacie w Lublinie zapewnia wsparcie organizacyjne. Ten projekt to pierwsza jaskółka, jesteśmy wdzięczni stronie polskiej za możliwość jego realizacji. Mamy nadzieję, że także nasi zagraniczni partnerzy w innych krajach przyłączą się do tej inicjatywy. Więcej informacji na ten temat przekaże Ministerstwo Obrony Narodowej Ukrainy.
Od 1 października centrum rekrutacyjne działa pełną parą: rozmowy kwalifikacyjne, badania lekarskie, sprawdzanie dokumentów, aby była pewność, że wszystko jest zgodne z obowiązującymi przepisami. Następnie ustalana jest data przybycia ochotników w celu podpisania kontraktu i rozpoczęcia szkolenia.
Czy można wybrać oddział, w którym chce się służyć, lub konkretną brygadę?
W Polsce Ukraiński Legion jest formowany jako jedna spójna jednostka, więc nie. Tym właśnie różni się ta rekrutacja od tego, co dzieje się w Ukrainie. Ochotnicy rozpoczynają szkolenie razem, jako jedna jednostka: razem ćwiczą, razem jadą na front i razem wracają potem do Polski, do swoich rodzin, w ramach rotacji. Jest o wiele łatwiej i spokojniej, gdy się znacie i ufacie sobie nawzajem.
Czy jeśli mężczyzna otrzymał powołanie za granicą i nie wrócił na czas, a teraz chce podpisać kontrakt – to czy może to zrobić bez obawy, że nie będzie potem mógł dołączyć do swojej rodziny poza Ukrainą?
Kiedy ktoś podpisuje kontrakt, staje się żołnierzem. Potem wszyscy ochotnicy wracają razem do Polski na szkolenie i odpoczynek.
Czy obcokrajowiec może dołączyć do Legionu Ukraińskiego?
Ten projekt jest przeznaczony wyłącznie dla obywateli Ukrainy. Takie było porozumienie o bezpieczeństwie, podpisane między Wołodymyrem Zełenskim a Donaldem Tuskiem podczas wizyty prezydenta Ukrainy w Rzeczypospolitej Polskiej.
Co oprócz patriotyzmu może motywować kogoś do podpisania umowy?
Na przykład to, że ktoś nie może znaleźć dobrej pracy za granicą, aby opłacić mieszkanie, zapewnić wykształcenie swoim dzieciom lub po prostu zadbać o swoją przyszłość. Kiedy mężczyzna lub kobieta wstępuje do Legii i jedzie służyć, otrzymuje przyzwoitą pensję, a rodzina mają gwarancję, że wróci do Polski na urlop lub na rotację.
Są też obywatele, którzy się po prostu boją, bo nie wiedzą, jak wrócić, ponieważ powołanie, które kiedyś otrzymali, już się przedawniło. Dla nich to też jest dobra opcja.
Jakie wynagrodzenie finansowe mogą otrzymać ci, którzy chcą dołączyć do Legii?
Warunki finansowe dla obrońców Ukrainy są takie same. Istnieje ten sam dla wszystkich, standardowy kontrakt. Kwoty dla tych, którzy podpisali kontrakt w kraju, i dla tych, którzy podpisali go za granicą, są podobne. Na tyłach to mniej, na froncie, gdzie toczą się działania wojenne, więcej. Dla szeregowych, w zależności od złożoności misji bojowej, to do 190 000 hrywien miesięcznie. Nie mogliśmy pozwolić na to, by finansowanie było różne dla tych naszych obrońców, którzy zaciągnęli się w Ukrainie, i tych, którzy są tutaj.
Jest to jednak wystarczająca kwota, by zapewnić byt rodzinie nawet za granicą. Bonusem jest to, że urlop można spędzić w dowolnym kraju wybranym przez żołnierza
Aby dołączyć do Legionu Ukraińskiego, nie jest wymagane doświadczenie wojskowe. Gwarantujemy szkolenie w bazach NATO zgodnie z pozycją danej osoby w jednostce. Każdy ochotnik jest zobowiązany do ukończenia 35-dniowego podstawowego szkolenia wojskowego, a także budowania zespołu w jednostce. Ochotnicy mogą również zostać wysłani do jednej z europejskich baz, by poprawić swoje umiejętności. Wymaga to kilku kolejnych miesięcy szkolenia.
Jak można dołączyć do Legionu Ukraińskiego?
Można złożyć wniosek online lub odwiedzić centrum rekrutacji osobiście. Znajduje się w Lublinie na ul. Spokojnej 2.
Można zadzwonić i zapytać o wszystko, co danę osobę interesuje, lub przyjść na rozmowę kwalifikacyjną. Wszystko odbywa się zgodnie ze standardami NATO. To okazja, by stać się częścią czegoś większego, czegoś, co inspiruje cały świat. W końcu razem walczymy o przyszłość naszych dzieci.
Projekt badawczy „Historia Ukrainy: inicjatywa globalna”, który został zaprezentowana w Kijowie pod koniec września, jest już od dawna spóźniony. Zachodni intelektualiści i elity polityczne powinny wreszcie zrozumieć różnice między Ukrainą a Rosją – że to nie ci sami ludzie, nie ten sam język, a na pewno nie ten sam poziom determinacji do wszczynania wojen.
W ciągu zaplanowanego na trzy lata programu historycy przeprowadzą dziesiątki niezależnych badań, obejmujących okres od pierwszych śladów cywilizacji do dnia dzisiejszego.
„Tematy badań będą obejmować początki osadnictwa, rozprzestrzenianie się języków indoeuropejskich, stosunki między klasyczną Grecją a regionem Morza Czarnego, Europę wikingów, stosunki między Bizancjum a Kijowem oraz współczesne kwestie budowania narodów i imperiów” – czytamy w opisie ambitnego projektu.
Z wielu względów – politycznych, finansowych, ideologicznych – elity rządzące w Ukrainie nigdy nie przemyślały własnego dziedzictwa historycznego
Nigdy nie zgromadziliśmy utalentowanych ukraińskich historyków, by postawić przed nimi ważne zadanie wyjaśnienia tysiącletniego dziedzictwa lokalnych terytoriów i uświadomienia zachodnim kolegom po fachu, że istnieje odrębny ukraiński naród, z niezwykłą historią budowania własnej państwowości i chroniącej ją siły militarnej.
Podczas gdy Ukraińcy nie mieli czasu na zagłębianie się w siebie, rosyjska propaganda promowała własne narracje. Nic dziwnego, że przemówienia Joe Bidena czasami odnosiły się do „bliskich więzi rodzinnych między Rosjanami i Ukraińcami”. „The Economist”, skądinąd cenione medium, w jednym z artykułów ubolewał nad wzrostem nacjonalizmu w Ukrainie. Pisał również, że rosyjskojęzyczni obywatele Ukrainy mogą stać się bojownikami Putina.
To oznacza, że na Zachodzie nie ma zrozumienia, skąd pochodzą ci rosyjskojęzyczni obywatele. I dlaczego jest to temat do poważnych studiów nad imperialną polityką carskiej Rosji i stalinowskimi represjami
Poszukiwanie odpowiedzi na pytanie: „Czym jest Ukraina?” nasiliło się po tym jak rosyjski dyktator Władimir Putin udzielił w lutym 2024 roku wywiadu Tuckerowi Carlsonowi, trumpiście i wielbicielowi teorii spiskowych. Kremlowski agresor chciał się w nim zaprezentować się jako zbawca chrześcijaństwa i nowy przywódca wschodnich Słowian.
Ale od samego początku coś poszło nie tak, a sam gospodarz rozmowy, z natury cyniczny, był wyraźnie zażenowany. Putin przyniósł bowiem ze sobą jakieś kwity, które rzekomo „potwierdzają prośbę Bohdana Chmielnickiego o wzięcie pod silną opiekę moskiewskiego cara południowych terytoriów ziem rosyjskich ”.
Nie były to jednak skany jakichś nieznanych dokumentów, lecz zwykłe wydruki tekstów napisanych w programie Microsoft World, co pachnie bezczelnym fałszerstwem
Projekt uruchomienia zespołu badawczego jest więc bardzo na czasie. Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę to, jak rosyjska propaganda działa na młodych ludzi, którym od dzieciństwa wbija się do głów, że przed przybyciem Rosji na okupowanych obecnie terytoriach Ukrainy nie było cywilizacji ani kultury.
Jak trafnie zauważa Anton Pawluszko, znany ukraiński analityk OSINT [biały wywiad – red.] w InformNapalm, „obecne pokolenie orków zostanie zastąpione przez jeszcze bardziej zdeprawowane pokolenie”.
Timothy Snyder, amerykański historyk, specjalista w dziedzinie dziejów Europy Środkowej i Wschodniej, Związku Radzieckiego i Holokaustu, przedstawił kilka uwag na temat tego, czym przede wszystkim interesują się jego koledzy.
Snyder uważa, że trwająca od ponad dwóch i pół roku wojna na pełną skalę uświadomiła wielu ludziom fakt, że Ukraina w ogóle istnieje. Teraz grupa naukowców proponuje tę kwestię rozwinąć, wyjaśniając, dlaczego jest ważna. Co robili tu starożytni Grecy? Jaki ślad pozostawili po sobie Scytowie? Jak ostatecznie wpłynęło to na oblicze dzisiejszej Europy – tradycje handlu, dyplomacji i sojuszy międzypaństwowych?
„Cała metoda nauczania historii Europy Wschodniej opiera się na rosyjskiej konstrukcji imperialnej. W rezultacie od Kalifornii po Niemcy nauczamy historii zgodnie z koncepcją, że to, co zaistniało w Kijowie i na Rusi 1000 lat temu, jest w jakiś sposób dzisiejszą Rosją” – opisuje główny problem zachodnich uniwersytetów w wywiadzie dla Liga.net Timothy Snyder. „Musimy z tym skończyć” – dodaje.
Celem projektu „Ukraińska historia: inicjatywa globalna” jest więc pokazanie, że ukraińska historia jest w rzeczywistości znacznie szersza niż Ukraina, znacznie szersza niż Rosja. I że jest powiązana z prawie wszystkim, co ważne w historii Europy i świata
Trzeba go zrealizować, by stworzyć lepszą alternatywę dla historii Putina i Miedwiediewa, którzy zdążyli już powiedzieć każdemu politykowi na świecie, że wszystko, co rosyjskie, w Ukrainie było i będzie.
Zachodni historycy obiecują dzieło liczące 3 miliony słów, czyli prawie 8500 stron wielkoformatowej książki. Jest jednak mały problem: to będzie historia Ukrainy pochodząca od zachodnich ekspertów i uwzględniająca to, jak widzą nas w swoim kontekście historycznym.
Aby ta praca była obiektywna, Ukraińcy też powinni przemyśleć swoje dziedzictwo. Jako niepodległy naród, jako ludzie, którzy wraz z Polakami i Litwinami zbudowali dwa silne państwa: Wielkie Księstwo Litewskie i Rzeczpospolitą Obojga Narodów.
Ważne jest, by zrozumieć swoje miejsce na mapie – aby nie stać się populacją funkcjonującą poza polityką, której nie obchodzi, pod jaką flagą żyje
Przez tak długi czas Ukraińcom wmawiano, że są narodem biernym, który przed II wojną światową nigdy nie walczył, że wielu zapomniało o tradycji armii, o doświadczeniu kampanii pod Azowem i Moskwą, o długiej wojnie z bolszewikami i o podziemnym ruchu oporu w XX wieku. Wszystko to sprawiło, że nasi politycy byli infantylni w budowaniu państwa, a nasza ludność (nie naród) bała się dać dodatkową hrywnę na rozwój własnej armii.
Wielotomowa historia Ukrainy pióra zachodnich uczonych może być w przyszłości krytykowana. Głównie dlatego, że nie skupia się na narodzie ukraińskim, a raczej na terytorium Ukrainy jako arenie wydarzeń europejskich.
Powinniśmy jednak potraktować to jak impuls do trzeźwej debaty i inspirację dla innych autorów do napisania własnej historii Ukrainy. Coś zapewne trafi do kosza, ale na pewno coś zostanie opublikowane i przetłumaczone na angielski.
I w końcu zmieni to smutny stan rzeczy, w którym encyklopedie dla dzieci w Wielkiej Brytanii wciąż używają rosyjskich transkrypcji nazw „Kijów” i „Charków”, a Ruś Kijowską nazywają „Rosją Kijowską”
Kiedy ukraińskie matki po raz pierwszy zauważyły te przeinaczenia, skontaktowały się z wydawnictwem, które wspomniane encyklopedie produkuje. Jednak tamtejsi biznesmeni przez długi czas ignorowali ich skargi. Zareagowali dopiero w 2024 roku, gdy skontaktowała się z nimi ambasada Ukrainy.
Teraz wydawnictwo obiecuje wypuścić poprawioną wersję.
Historia napisana przez Timothy'ego Snydera, Serhija Płochija, Anne Applebaum i innych uczonych z Zachodu nie rozwiąże wszystkich problemów związanych z dziedzictwem historycznym, o które Rosja prowadzi ludobójczą wojnę przeciwko jego twórcom, Ukraińcom. Istnieją jednak szanse na to, że ukraińskie dzieci za granicą nie będą już karmione fałszywkami o „Annie, rosyjskiej królowej Francji” i o tym, że „tylko Rosjanie zwyciężyli w II wojnie światowej”.
A analitycy szanowanych zachodnich mediów nie będą szermować stwierdzeniami o „ukraińskim nacjonalizmie”
Projekt jest współfinansowany przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę” realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji
Trudno to nazwać największym problemem Ukrainy. W świetle (a raczej w ciemności) wydarzeń, które ogarnęły nasz kraj w ciągu ostatnich niemal trzech lat, jest to tylko zwiastun większego problemu. Ale groźny, wysoce łatwopalny zwiastun, który może zmienić bieg historii. Nie, to nie przesada.
Nawet na początku wielkiej inwazji dzikich istniało prawdopodobieństwo porażki. I nawet ta nieprawdopodobna liczba ochotników, którzy chwycili za broń, nie dodawała wiary. Chociaż to, co się działo, było zaskakujące.
Wszyscy za jednego. Tysiące, setki tysięcy zdeterminowanych mężczyzn i kobiet zostawiło wszystko i wróciło z zagranicy, by założyć mundur
W drugim tygodniu wojny mój batalion rozrósł się do rozmiarów brygady. Mieliśmy czternaście kompanii zamiast trzech. W tamtym czasie mrocznego chaosu nikt nie oglądał się na tych, którzy nie dołączyli. Było nas wystarczająco wielu. A wobec braku ustalonego frontu nie było jasne, ilu ludzi potrzeba.
Jednak od ponad roku kwestia mobilizacji jest tak dotkliwa, że boli tych zaangażowanych. Nawiasem mówiąc, ta sprawa dotyczy wszystkich. Nawet tych, którzy myślą, że są wystarczająco daleko od wojny, by ją ignorować.
Jednostki na froncie zostały straszliwie poharatane. Oprócz przewlekłych chorób, wielu żołnierzy ma problemy psychiczne, które są wynikiem ciągłego narażenia na nieludzki stres. Piechota, niczym mydło, wpłukuje się z każdym dniem aż do stanu, gdy nie zostaje już nic. Jednostki strzeleckie, których zadaniem jest strzelać, a nie kopać, i strzelają, i kopią, by mieć jakąkolwiek szansę na wyczołganie się z pola bitwy. To nie są już ci sami chwaccy żołnierze, którzy dwa lata temu wkroczyli do piekła z plecakami pełnymi siły, odwagi i bohaterstwa.
Kontakty, które utrzymuję z moimi towarzyszami broni, potwierdzają moje przypuszczenia: na froncie wojny totalnej żołnierz może wytrzymać do roku. Potem się załamuje i znika
Żołnierz potrzebuje przerwy. By się pozbierać, potrzebuje leczenia, odpoczynku i czasu spędzonego w przyjaznej atmosferze. Trochę lepiej jest z tymi, którzy służą dalej od frontu. Ale po dwóch lub trzech latach odcięcie od cywilnego życia i życie w kleszczach systemu wciąż odbija się na twoim morale. Zobaczyć swoje dzieci, pobyć z bliskimi, odwiedzić groby krewnych, wyspać się i poczuć, że twoje życie należy tylko do ciebie – tylko to może przywrócić cię do życia. Nie 10-15-dniowy urlop, nie 30-dniowe zwolnienie lekarskie, ale pełnoprawny wypoczynek. Przynajmniej przez rok.
Z drugiej strony miasta na tyłach pełne są mężczyzn, z których wielu maniakalnie wypatruje końca wojny. Im szybciej, tym lepiej. Końca wojny – choćby z odciętymi przez Rosję terytoriami, z tysiącami jeńców, z własnym poczuciem winy. Bo im szybciej to się skończy, tym mniej prawdopodobne jest, że zostaną siłą wzięci do armii, by wypełnić swój konstytucyjny obowiązek. Tym mniej prawdopodobne jest, że będą musieli kupować dla siebie kamizelki kuloodporne albo płacić od pięciu do czterdziestu tysięcy dolarów łapówki przemytnikom pomagającym uciec za granicę.
Za granicą też są różni Ukraińcy. Niektórzy z nich również czekają, aż to wszystko jakoś się skończy, aż Ukraina złoży broń, odda dziesiątki tysięcy kilometrów kwadratowych terytorium, zrezygnuje z prawa do wyboru swojej przyszłości i umieści setkę kolaborantów w Radzie Najwyższej, aby uchwalać ustawy pod dyktando Kremla. Nie ma znaczenia, co się stanie, byle tylko to skończyło się jak najszybciej. Żebyśmy mogli wrócić, żebyśmy mogli znowu swobodnie chodzić po naszych miastach i nie bać się, że wpadniemy na chłopaków z TCK [terytorialnego centrum rekrutacji – red.]. Byle tylko nie było wojny.
Nikt nie chce wojny. Wyczerpanie i żal sprowadzają wszystko do prostego pragnienia: pozostawić wojnę historii. Historia jednak powtarza się z niepokojącą częstotliwością
A to, co pozostawimy niewypowiedziane (nieprzedyskutowane), będzie czarnym dziedzictwem dla naszych dzieci i wnuków. Musimy walczyć tak długo, jak długo możemy to robić na korzystnych warunkach. Musimy angażować naszych zachodnich partnerów, szukać dyplomatycznego wsparcia ze strony cywilizowanego świata, utrzymać cały front i pokonać wroga w jego własnym legowisku. Dopóki jesteśmy w stanie to robić – musimy to robić.
Ale czy ci sami ludzie, którzy uratowali kraj w pierwszych miesiącach, którzy przez dwa i pół roku na polach i bagnach Dniepru tracili zdrowie i towarzyszy broni – nadal powinni to robić? Czy to poświęcenie powinno być wyłącznym udziałem tych ochotników, którzy zaciągnęli się w pierwszych miesiącach? Ich dzieci dorosły, ich żony są zmęczone czekaniem, a ich rodzice są starzy.
A oni wciąż są zaprzęgnięci do tego cholernego pługa i ciągną go przez pola przesiąknięte krwią
Proste pytanie brzmi: dlaczego tylko my? A jeśli będziemy to robić – aż do przezroczystej nieważkości, kalectwa lub końca wojny – czy będziemy potem potrafili żyć w tym samym kraju co ci, którzy unikali tej wojny wszelkimi sposobami, dając łapówki, uciekając do sąsiednich państw lub ukrywając się przed mobilizacją jak karaluchy przed słońcem w letni dzień?
Front utrzyma się tak długo, jak długo utrzyma go żołnierz łamany przez ekstremalną presję. Jak długo ten żołnierz będzie jeszcze w stanie walczyć? I co będzie dalej? Co się stanie z wojną? Rozpuści się? Nie, nie rozpuści się, nie zniknie, bo to nie jest opryszczka.
Ukraina ma wystarczające zasoby mobilizacyjne, by nie tylko uzupełnić szeregi sił obronnych, ale także w pełni zastąpić przynajmniej tych, którzy weszli do tego piekła jako pierwsi. Wygląda jednak na to, że państwo nie jest w stanie wziąć się w garść i powiedzieć swoim obywatelom na tyłach, że teraz ich kolej chwycić za pług. Że nadszedł czas na zmianę.
Nadszedł czas, aby grać według uczciwych zasad, w których nie ma miejsca na flirtowanie z elektoratem
Czy tak się stanie? Nie wierzę. Bo niemal codziennie słyszę, że demobilizacja jest niemożliwa. Nie ma odpoczynku. Nie ma wytchnienia. Nie ma zastępstwa. Nie ma nikogo, kto mógłby ich zastąpić. Ci, którzy zostali na tyłach, są cennymi pracownikami w gospodarce. Bariści i listonosze nie urodzili się do wojny. A w wioskach ci, którzy się do niej urodzili, zostali już zgarnięci.
Dystopijna rzeczywistość jako podstawa waszej przyszłości. Tyle że wcale nie jest pewne, że będziecie mieli taką przyszłość. Chociaż – być może my wam podziękujemy. Nie wszystkim. Tylko tym, którym się uda przeżyć.
A kiedy ci, którym się uda, wrócą, będą musieli żyć obok tych, którzy uciekli od swoich obowiązków. Obok kobiet, które ukrywały swoich mężów przed wojną. Obok urzędników, którzy w tym ukrywaniu pomagali, obok lekarzy, którzy stawiali fałszywe diagnozy, obok kierowców, którzy przemycali zdrowych mężczyzn w wieku poborowym przez granice jak papierosy. Obok całej tej armii ludzi, którzy uniemożliwili nam uratowanie kraju i niszczyli go od środka, jak nowotwór.
Będą musieli żyć obok nich. Chodzić do tych samych lekarzy i urzędników, koegzystować z tą armią zdrajców, słuchać frazy: „To nie my was tam wysłaliśmy”. Wszystko to przeobrazi się w społeczne bagno, przedłużającą się i wyczerpującą walkę między tymi, którzy bronili i podtrzymywali wolność, a tymi, którzy do ostatniej chwili odwracali od wojny wzrok.
Bo ci, którzy nie widzieli wojny, nie zrozumieją tych, którzy ją widzieli. Nigdy
Całe to bagno pojawi się jednak dopiero wtedy, gdy nadejdzie to długo oczekiwane „powojnie”. Bo jeśli ci, którzy mogą przyjść z pomocą, nie przyjdą, może być inaczej. Bo wszędzie tam, gdzie dotrze rosyjska artyleria, czołgi i karne oddziały rosyjskich służb specjalnych – będzie krwawa wojna.
Na razie się trzymamy. Wolontariusze, aktywiści, dyplomaci, ratownicy – i oczywiście żołnierze. Musimy tylko pamiętać, że żołnierz doprowadzony do rozpaczy jest złym żołnierzem. Widziałem, jak najsilniejsi opadają z sił, dodatkowo zniechęceni tym, że na wojnie nie ma sprawiedliwości.
Nie. Sprawiedliwość istnieje, tyle że nie dla wszystkich.