Exclusive
20
min

Zamieniła ukraińską telewizję na szwedzki cmentarz

"Dyrektorka cmentarza zapewniła mnie, że nie będę musiała podnosić niczego cięższego niż wiadro ziemi. Nie powiedziała jednak, że będę musiała nosić ich 250 dziennie".

Kateryna Kopanieva

Przed wojną Iryna Łytwyn-Komarowska była prezenterką w ukraińskiej telewizji. Po przeprowadzce do Szwecji jej życie zawodowe i osobiste zmieniło się diametralnie. Zdjęcie: Facebook Iryna Litwin-Komarowska

No items found.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Podczas ostrzału nasz nowy dom został trafiony. Już go nie ma

Ukraińscy widzowie pamiętają Irynę Łytwyn-Komarowską jako prezenterkę wiadomości sportowych na kanałach Nowy Kanał i Era TV. W ostatnich latach przed wojną na pełną skalę prowadziła również kursy aktorskie i scenopisarskie. W 2018 r. Iryna, jej mąż i córka przeprowadzili się do nowego domu, który sami zbudowali Irpieniu niedaleko Kijowa. I to właśnie tam dopadła ich wojna. Udało im się ewakuować w ostatniej chwili.

- Słyszeliśmy ogień karabinów maszynowych w pobliskim lesie - wspomina Iryna. - Przez pierwszych pięć dni wojny mieszkaliśmy w piwnicy naszych sąsiadów, bo w naszym domu nie było schronienia. 2 marca udało nam się wyjechać samochodem do Kijowa. Kilka dni później do naszego miasteczka przybyli kadyrowcy. Zostało tam czterech sąsiadów, z których dwóch wkrótce zmarło. Nasz nowy dom został trafiony podczas ataku moździerzowego. Doszczętnie spłonął.

Dom Iryny w Irpinie przed i po rosyjskiej inwazji. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Moja córka i ja byliśmy już wtedy daleko. Po ucieczce samochodem do Kijowa postanowiłyśmy pojechać dalej pociągiem. Wsiadłyśmy do pierwszego pociągu, który zobaczyłyśmy na stacji i tak wylądowałyśmy w Rachowie, w obwodzie zakarpackim. Najpierw dotarłyśmy do wioski przy samej granicy z Rumunią. Potem za radą lokalnych mieszkańców, którzy nie mogli poradzić sobie z napływem uchodźców, przekroczyłyśmy granicę pieszo. W Rumunii spotkałyśmy księdza, który umieścił nas w miejscowym kościele baptystów. Rozłożyli materace na podłodze w sali kościelnej. Byłam zagubiona. Nie miałam pojęcia, co robić i gdzie iść.

I wtedy zadzwoniła moja przyjaciółka. Podczas Euro 2012 poznała w Kijowie kilku Szwedów i od tamtej pory przyjaźniła się z jednym z nich, Frederikiem. Kiedyś nawet na jej prośbę podwiozłam go na lotnisko. A potem okazało się, że rodzina przyjaciela Frederika to rolnicy, którzy mają własny dom. Ci ludzie chcieli pomóc uchodźcom z Ukrainy - szukali kobiet z dziećmi, które byli gotowi przyjąć. Wkrótce napisał do mnie sam Frederik. Podał szczegóły i powiedział, że on i jego przyjaciele zebrali już pieniądze na bilety lotnicze dla nas. Niewiele się zastanawiając, wsiadłyśmy do samolotu - i wylądowałyśmy w Szwecji.

Główna zasada szwedzkiego życia: zero stresu

Małe szwedzkie miasteczko Västerås, w którym znajdowało się gospodarstwo, leży sto kilometrów od Sztokholmu. Ludzie, którzy nas ugościli, mają duży dom z XVIII wieku; mieszka w nim już ósme pokolenie rodziny. Na początku komunikowaliśmy się z nimi za pomocą gestów - ze stresu zapomniałam nawet podstawowych angielskich słów. Szwedzki był dla mnie językiem nieznanym i zupełnie niezrozumiałym.

Od razu powiedziano nam, że możemy zostać na farmie tak długo, jak chcemy. Mieszkaliśmy tam przez okrągły rok. Wiosną 2022 r. wielu ukraińskich uchodźców przybyło do Szwecji i zostało rozlokowanych na terenie całego kraju. Początkowo umieszczano ich w akademikach, następnie szukano mieszkań socjalnych. Obecnie w Västerås mieszka około 300 ukraińskich rodzin, większość w mieszkaniach socjalnych. O ile mi wiadomo, nie płacą czynszu ani rachunków za media. Moja córka i ja mogłyśmy pójść tą drogą, tyle że w takim przypadku byłybyśmy wielokrotnie przenoszone po całej Szwecji, nim otrzymałybyśmy mieszkanie socjalne. Pomyślałam, że jeśli to możliwe, zostaniemy w miejscu, do którego przyjechałyśmy.

Złożyłyśmy wniosek o status ochrony tymczasowej ochrony i zaczęłyśmy otrzymywać pomoc: 6 euro na osobę dorosłą i 5 euro na dziecko dziennie, czyli łącznie nieco ponad 300 euro miesięcznie dla mnie i dla mojej córki. Jak na tak drogi kraj to niewiele. Ale można przeżyć, ponieważ Ukraińcy mają w Szwecji wiele przywilejów: bezpłatne zakwaterowanie, darmowe podróże w obrębie gminy, pomoc w zakresie żywności i odzieży. Istnieją tu sklepy z używaną odzieżą, otwarte specjalnie dla Ukraińców. Można w nich dostać całkiem przyzwoite ubrania i meble z Ikea za darmo.

Uważam, że Szwecja jest jednym z najbardziej zorientowanych społecznie krajów na świecie. Wszystko jest tu pomyślane tak, by ludzie czuli się jak najbardziej komfortowo. Nawet jeśli nie znasz ani jednego szwedzkiego słowa, nie zgubisz się na dworcu, lotnisku czy na ulicy; przy tak wielu przeróżnych strzałkach i instrukcjach to niemożliwe. To samo dotyczy organizacji transportu publicznego i władz lokalnych: przez ponad półtora roku pobytu w Szwecji nigdzie nie widziałem kolejki. Szwedzi mówią, że ich główną zasadą w życiu jest "zero stresu". Gdziekolwiek jesteś, nie powinnaś czuć się zestresowana.

Iryna z córką Marią w Szwecji. Zdjęcie: Facebook Iryna Łytwyn-Komarowska

Jednak według Iryny trudno żyć w tym kraju bez znajomości szwedzkiego. Bez niego znalezienie dobrej pracy jest niemal niemożliwe.

- Jeśli znasz angielski, łatwiej będzie ci żyć w Szwecji, bo większość Szwedów mówi nim płynnie - mówi Iryna. - Ale nawet perfekcyjny angielski nie pomoże ci w znalezieniu pracy: do tego potrzebujesz szwedzkiego. Ze względu na dużą liczbę imigrantów otwarto tutaj specjalne kursy, które przygotowują ludzi od podstaw do poziomu wystarczającego do wejścia na rynek pracy. Te kursy obejmują 5-6 godzin szwedzkiego dziennie, jednak dla Ukraińców stały się dostępne dopiero niedawno. Wiosną i latem ubiegłego roku Szwedzi byli przekonani, że wojna nie potrwa długo, więc ich władze nie myślały o integrowaniu Ukraińców ze społeczeństwem. Sytuacja zmieniła się dopiero sześć miesięcy później, kiedy stało się jasne, że wojna potrwa długo. Tyle że wtedy już pracowałam, więc na kursy szwedzkiego się nie załapałam.

"Minionki" na szwedzkim cmentarzu

Pierwszą możliwością zarobku, jaką znalazła Iryna, było zbieranie siana i pielenie.

- Latem pracowałam na pół etatu w polu. Przy wyrywaniu chwastów robiłam 25 000 kroków dziennie - mówi Iryna. - Gdy zarobiłam pierwsze pieniądze, zdałam sobie sprawę, że nie chcę siedzieć na zasiłku i zastanawiać się, na jakie produkty mogę sobie pozwolić, a na jakie nie. Wtedy pojawiła się opcja pracy w fabryce: pakowałam siano dla koni do ośmiokilogramowych worków, które układałam jeden na drugim w kilku rzędach. Mam metr sześćdziesiąt wzrostu, więc musiałam podnosić je nad głowę, co było bardzo trudne. Przez długi czas nie mogłam zrozumieć, dlaczego dwumetrowi wikingowie, którzy pracowali ze mną na zmianie, ani razu nie pomyśleli, by mi pomóc. Dopiero kilka tygodni później nieśmiało zapytali mnie, czy nie miałbym nic przeciw temu, by to oni układali górne rzędy. Zapytałam wprost: "Dlaczego nie zasugerowaliście tego wcześniej?". Okazało się, że bali się mnie urazić. Szwecja to kraj feministyczny, w którym ofertę pomocy ze strony mężczyzny kobieta może uznać za zniewagę - myśląc, że w ten sposób chce podkreślić, że jest od niej silniejszy.

Pięć miesięcy pracy w fabryce to był dla mnie ciężki czas. Byłam bardzo zmęczona. Ciągle wdychałam pyłki z siana, więc nabawiłam się chronicznego, alergicznego kaszlu. I wtedy Marie, Szwedka, u której rodziny mieszkałyśmy, znalazła dla mnie pracę w kościele. Wyobrażałam sobie, że to będzie tradycyjny kościół, więc byłam bardzo zaskoczona, gdy zobaczyłam przestrzeń biurową. Tyle że zaproponowano mi pracę na pobliskim cmentarzu. Zapytałam, czy będę musiała podnosić coś ciężkiego, lecz dyrektorka cmentarza zapewniła mnie: co najwyżej wiadro z ziemią. Nie powiedziała jednak, że takich wiader będę podnosić 250 dziennie.

Romantyzm pracy na cmentarzu. Zdjęcie: Facebook Iryna Łytwyn-Komarowska

Warunkiem mojego zatrudnienia było posiadanie prawa jazdy i doświadczenia w prowadzeniu pojazdów. Cmentarz jest duży, więc pracownicy poruszają się po nim samochodami elektrycznymi. Przeszłam też poważny test na obecność alkoholu i narkotyków we krwi i w moczu - badania pokazały nawet stan mojej wątroby. Przyszli pracownicy cmentarza są dokładnie sprawdzani, bo muszą pracować z kosiarkami, podkaszarkami i innymi urządzeniami elektrycznymi, przy których trzeba zachować maksymalną ostrożność.

Czego ja w tej pracy nie robiłam... Kopałam groby, wymieniałam w nich ziemię, sadziłam klomby, kosiłam trawę. A lato 2022 roku było dla Szwecji nietypowe: najpierw z powodu rekordowych upałów, a potem z powodu deszczu, który nie przestawał padać od lipca do października.

W takim deszczu pracowałam osiem godzin dziennie. Zabrałam do pracy trzy komplety bielizny - żaden płaszcz nie mógł mnie uratować, byłam przemoczona do suchej nitki. Moje dłonie dusiły się w gumowych rękawiczkach, a lakier schodził z paznokci bez acetonu

Bywało, że ciężkiej pracy fizycznej towarzyszył też dyskomfort moralny: kopiesz dół pod nową urnę, a twoja łopata wbija się w urnę, którą zakopano tu wcześniej... Za tę pracę otrzymywałam około dwóch tysięcy euro miesięcznie.

W pogrzebach zazwyczaj nie uczestniczyliśmy - zadaniem "minionków" (jak nazywałam samą siebie i moich kolegów, ze względu na nasze żółte kombinezony) było wykopanie grobu przed rozpoczęciem ceremonii. Ale oczywiście widziałam te ceremonie więcej niż raz i za każdym razem byłam zaskoczona tym, z jakim spokojem Szwedzi podchodzą do śmierci. Być może wynika to z faktu, że większość ludzi w Szwecji żyje długo; wielu umiera dopiero po dziewięćdziesiątce. Zamiast płakać i lamentować krewni zmarłego mówią o tym, jak szczęśliwe życie prowadził. A sam cmentarz jest nie tyle miejscem żałoby, co pamięci. Ludzie spacerują tu z psami i jeżdżą na rowerach.

Iryna nazwała pracowników cmentarza "minionkami" ze względu na jaskrawożółty kolor ich kombinezonów. Zdjęcie: Facebook Iryny Łytwyn-Komarowskiej

Mąż mówił mi, że bez niego jestem nikim

Iryna przyznaje: była tak zmęczona, że nie raz chciała rzucić pracę. Ale nie zrobiła tego z ważnego powodu.

- Nie chodzi nawet o pieniądze - przyznaje - to moja osobista historia. Kiedy mieszkałam w Irpieniu, wydawało mi się, że wszystko w moim życiu jest idealne: mąż, dziecko, piękny dom. Ale w rzeczywistości dobrze wiem, czym jest związek oparty na przemocy; byłam w nim przez 15 lat. Mąż mówił, że bez niego jestem nikim. Byłam od niego zależna finansowo, a on robił wszystko, by uniemożliwić mi pracę. Wszystkie moje zajęcia - telewizję i nauczanie - nazywał "bzdurami".

Mówił: "Zamiast tych bzdur powinnaś ugotować mi barszcz"

Krótko przed wojną, nie mogąc wytrzymać ciągłej presji psychicznej, poszłam na terapię. Przepracowałam z psychologiem wiele spraw, ale nadal nie wiedziałam, jak zostawić męża. Zabranie dziecka i wynajęcie mieszkania nie było dobrym rozwiązaniem - w Kijowie znalazłby sposób, by zrujnować mi życie. To symboliczne, że mój kurs terapeutyczny zakończył się 23 lutego 2022 roku. Kilka dni wcześniej powiedziałam mojemu coachowi, że nadal nie widzę wyjścia. Zapytałam: "Chcesz powiedzieć, że 23 lutego skończę kurs, a 24 lutego rano moje życie nagle diametralnie się zmieni?". Teraz mam gęsią skórkę od tych słów. Przypominając sobie, jak wsiadałyśmy z córką do pociągu do Rachowa, zdałam sobie sprawę, że uciekałam nie tylko przed wojną, ale i przed mężem...

Już się rozwiedliśmy. Tak jak się spodziewałam, pokojowe zakończenie związku było niemożliwe - były sądy, prawnicy, poważny konflikt. Ale zrobiłam to. Pracując w deszczu na cmentarzu często przypominałam sobie jego słowa: "Co ty możesz beze mnie zrobić? Ty nic nie umiesz. Nie przeżyjesz!" A ja wciąż udowadniałam sobie, że potrafię. Potrafię zarabiać pieniądze, potrafię żyć bez niego. Praca na cmentarzu pomogła mi zamknąć terapię.

Randka ze Szwedką jest wtedy, gdy siedzisz w restauracji i myślisz tylko o tym, jak zapłacisz

Teraz Iryna jest w nowym związku. Z Frederikiem.

- To ten sam Frederik, który pomagał nam we wszystkim od pierwszego dnia w Szwecji. Kiedy zobaczył mnie na lotnisku w Malmoe, od razu przypomniał sobie, jak odwoziłam go na lotnisko w Kijowie - mówi Iryna. - Nasza relacja rozwijała się stopniowo. Na początku to była przyjaźń. Rozumieliśmy się, choć mój angielski jest okropny. Frederik pokazał mi, że związki mogą być czymś więcej niż ty, co miałam wcześniej. A partnerzy mogą być nie tylko kochankami, lecz także przyjaciółmi, którzy się rozumieją i szanują.

Iryna i Frederik w Szwecji. Zdjęcie: Facebook Iryna Łytwyn-Komarowska

Szwedzi bardzo różnią się od większości ukraińskich mężczyzn, widzę to nawet u innych par. Oczywiście ludzie są różni wszędzie, ale tutaj rzadko spotkasz zakompleksionego mężczyznę, który chce się dowartościować kosztem kobiety. Ma to związek z mentalnością, bezstresową atmosferą, w której wychowywane są dzieci. Nawet w tutejszych szkołach wszystko jest traktowane bardzo prosto. Nie radzisz sobie z jakimś przedmiotem? W porządku, ucz się innego. Nikt nie będzie cię zmuszał, upokarzał ani zastraszał. Najważniejsze jest zdrowie psychiczne. Większość Szwedów przedkłada rodzinę nad karierę czy bogactwo. Tu nie ma dążenia do sukcesu, wielkiej kariery za wszelką cenę - ani pracy przez całą dobę. To esencja szwedzkiej filozofii "lagom" - brać od życia nie wszystko, ale dokładnie tyle, ile potrzebujesz. Żyje tu bardzo niewielu biednych ludzi - i równie niewielu naprawdę bogatych. Dominuje zdrowa klasa średnia. Pracują oboje partnerzy, urlop macierzyński biorą na zmianę. Jeśli urodzi się dziecko, a ojciec nie weźmie co najmniej kilku miesięcy macierzyńskiego, nikt w pracy tego nie zrozumie.

Oczywiście w szwedzkim społeczeństwie istnieją też pewne skrajności. Frederik powiedział mi na przykład, że randka ze Szwedką jest wtedy, gdy siedzisz w restauracji i myślisz tylko o tym, jak zapłacisz. I wcale nie chodzi o pieniądze. Mężczyzna zastanawia się, jak nie urazić kobiety swoim pytaniem o tę zapłatę. Jeśli zapłaci sam, ta randka prawdopodobnie będzie ostatnią. Jeśli zaproponuje, że zapłaci połowę, kobieta może zacząć nalegać, że zapłaci za oboje. Mężczyzna zdaje sobie sprawę, że bez względu na to, co powie, niezręczna sytuacja jest nieunikniona.

Z Frederikiem razem płacimy za mieszkanie, które wynajmujemy. Jako że moja pensja jest trzy razy niższa niż jego, na razie płacę tylko część. Ale już na początku umówiliśmy się, że kiedy zacznę zarabiać więcej, zapłacę odpowiednio więcej. Choć dla Ukraińców może to brzmieć trochę dziwnie, takie podejście jest właściwe, bo pokazuje równość i niezależność finansową obojga partnerów.

W dokumentach Frederik i ja jesteśmy zarejestrowani jako "związek sambo" - co oznacza, że jesteśmy partnerami cywilnymi. W Szwecji niewiele osób zawiera dziś klasyczne małżeństwa. Zwykle pary wolą być ze sobą jako sambo przez całe życie.

Niedawno Irynie skończyła się umowa o pracę na cmentarzu. Nie przedłużyła jej.

- Dałam sobie miesiąc wolnego, chciałam nacieszyć się niebudzeniem się o 5.20 rano - wyjaśnia. - Ale szukam pracy w innej dziedzinie. Zdaję sobie sprawę, że z moim szwedzkim nie mogę jeszcze ubiegać się o pracę, która wymaga komunikacji z ludźmi. Myślę więc o sprzątaniu, jednocześnie będę prowadzić blog na Facebooku. Chcę podzielić się moją historią i wesprzeć kobiety, które są w podobnej sytuacji. Wszyscy potrzebujemy teraz wsparcia.

Zdjęcie: Iryna Łytwyn-Komarowska | Facebook

No items found.
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka z 15-letnim doświadczeniem. Pracowała jako specjalna korespondent gazety „Fakty”, gdzie omawiała niezwykłe wydarzenia, głośne, pisała o wybitnych osobach, życiu i edukacji Ukraińców za granicą. Współpracowała z wieloma międzynarodowymi mediami.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
igor florko majdan azov wojskowa kawiarnia

Ihor Florko jest jednym z pięciu „Aniołów Instytuckiej”. Tak Ukraińcy nazwali pięciu odważnych mężczyzn, którzy 20 lutego 2014 r. ratowali rannych na ulicy Instytuckiej w Kijowie spod ostrzału snajperów. Po wydarzeniach na Majdanie wszyscy poszli na front. Ihor Florko nadal broni Ukrainy w brygadzie „Azow”, wspiera też swoich kolegów weteranów. Wraz z jednym ze swych towarzyszy broni stworzył sieć kawiarni dla weteranów o nazwie „Kawa Militari” we Lwowie. To miejsce spotkań cywilów i weteranów.

Nieśliśmy rannych i zabitych na rękach i tarczach

Jaryna Matwijiw: Podczas straszliwej strzelaniny 20 lutego 2014 r. Ty i Twoi towarzysze wynosiliście rannych w krzyżowym ogniu snajperów...

Ihor Florko: Przed Majdanem byliśmy przyjaciółmi, sąsiadami, studentami lwowskich uczelni. Andrij Sedler, Mykoła Prytuła, Pawło Diokin, Ihor Hałuszka i ja razem poszliśmy na Majdan. Razem poszliśmy na ulicę Instytucką. Razem przetrwaliśmy.

„Anioły Instytuckiej”: Ihor Hałuszka (18), Pawło Diokin (19), Mykoła Prytuła(20), Ihor Florko (18), Andrij Sedler (20). Zdjęcie: Serhij Bobra/Gal-info

Przyjechaliśmy na Majdan rano 19 lutego, budynek związków zawodowych już płonął. W naszym kierunku oddziały Berkutu rzucały granaty hukowe, ale nikt nie zwracał na nie uwagi. 20 lutego około 9 rano przybiegli jacyś faceci i powiedzieli, że Berkut wycofuje się z kierunku pałacu Październikowego na Instytuckiej [Międzynarodowe Centrum Kultury i Sztuku – red.]. To było bardzo dziwne.

Ludzie stojący na Majdanie zobaczyli, że droga jest pusta, na barykadzie nie ma już sił bezpieczeństwa, więc zaczęli wchodzić na ten plac. Snajperzy otworzyli ogień z kilku punktów jednocześnie: z Październikowego, z hotelu Ukraina i z ulicy Instytuckiej. My poszliśmy na Instytucką. Mieliśmy śmieszny sprzęt przeciw kulom: nakolanniki hokejowe, kaski sportowe i jedną tarczę. Tylko ja miałem kamizelkę kuloodporną.

Pod ostrzałem na Instytuckiej aktywiści zaczęli grupować się w tzw. żółwia: pięć lub sześć osób, osłoniętych tarczami domowej roboty, stopniowo przesuwało się do przodu. Pierwszego „żółwia” snajperzy rozstrzelali na naszych oczach. Pobiegłem do tych ludzi, na drugą stronę ulicy, i razem z innym chłopakiem odciągnęliśmy pierwszego rannego. To był Serhij Trapezun, nauczyciel chemii, postrzelony w obie nogi. Do dziś jesteśmy przyjaciółmi. Jego żona, Oksana, pomaga mi czasem przypomnieć sobie szczegóły wydarzeń tamtego dnia, których nie pamiętam.

Ihor Florko (w czarnej kurtce, z prawej) i Jurij Krawczuk ratują rannego SerhijaTrapezuna. 20.02.2014, Kijów. Zrzut ekranu z filmu

Zanieśliśmy rannych i zabitych do hotelu Ukraina, gdzie znajdował się punkt medyczny. Zabitych kładziono na podłodze i przykrywano białym płótnem. Nie mieliśmy noszy, więc wynosiliśmy rannych na rękach i na tarczach, których ludzie używali do osłaniania się przed kulami.

Podobno uratowaliście wtedy wiele osób. Ile dokładnie?

Nie wiem, nie pamiętam wszystkich szczegółów tamtego dnia. Większość wydarzeń z tych kilku godzin na Instytuckiej i później po prostu zatarło się w mojej pamięci Dwa lata po strzelaninie przypadkowo zobaczyłem zdjęcie, na którym widać, jak pomagam wynosić rannego w nogę Jurija Krawczuka – tego, który dzień wcześniej wyciągał ze mną Serhija Trapezuna. Patrzyłem na to zdjęcie i zdałem sobie sprawę, że nic nie pamiętam!

Pamiętam za to, że po jednej stronie Instytuckiej była barykada, a po drugiej stacja metra Chreszczatyk, jakieś drzewa – i tam szli faceci, do których strzelano. Wydawało ci się, że jeśli jesteś za drzewem, jesteś bezpieczniejszy, a kiedy przebiegasz przez ulicę, trafiasz pod ostrzał. Przejście przez drogę było dla mnie najbardziej stresujące. Powtarzałem sobie: „Nie teraz, nie teraz”. Ale te drzewa nie pomogły wielu ludziom.

Każdego 20 lutego oglądam wideo z tamtych wydarzeń, by przypomnieć sobie, jak bardzo to wszystko boli. To nie są uczucia, o których trzeba zapomnieć, wymazać je z pamięci

W tym przypadku jest odwrotnie: musisz pamiętać, bo tam byłeś. Nie możesz zapomnieć o cenie, jaką chłopaki zapłacili za to, że mamy teraz Ukrainę, możliwość walki o nią.

20 lutego 2014, ul. Instytucka w Kijowie, zrzut ekranu

Czy wszyscy z Was, pięciu „Aniołów z Instytutskiej”, zostali żołnierzami?

Tak. Ihor Hałuszka poszedł na wojnę zaraz po Majdanie, a Mykoła Prytuła i ja dołączyliśmy w 2015 roku. Skończyłem studia, a następnie pojechałem do Kijowa i złożyłem podanie o przyjęcie do pułku „Azow”. Ihor Hałuszka został poważnie ranny w głowę na froncie, nauczył się chodzić, przeszedł wszystkie etapy rehabilitacji, wziął udział w Igrzyskach Niepokonanych, a teraz pracuje jako instruktor.

Przed inwazją tylko Pawło Diokin i Andrij Sedler nie byli na froncie. Dołączyli w 2022 roku. Gdyby wojna na pełną skalę wybuchła w 2014 roku, zaraz po Majdanie, nie mielibyśmy szans na obronienie Ukrainy. Od ATO [Operacja Antyterrorystyczna na wschodzie Ukrainy przeciw wspieranym przez Rosję separatystom z obwodów donieckiego i ługańskiego, prowadzona w latach 2014-2018 – red.] do 2022 roku mieliśmy możliwość przygotowania personelu do działań bojowych. ATO w Donbasie wyszkoliła oficerów, sierżantów i żołnierzy.

Wykorzystaliśmy te lata. Początkowo walczyłem w ramach „Azowa” w sektorze mariupolskim. Po inwazji w 2022 r., kiedy z powodu bombardowań nie można było już dostać się do Mariupola, zostałem artylerzystą w 80. brygadzie desantowo-szturmowej, walczyłem w kontrofensywie. W 2023 roku wróciłem do brygady „Azow”.

Gdzie zrobiono to zdjęcie, na którym stoisz z torbą chipsów na tle wyrzutni rakiet?

Na obrzeżach Sołedaru w 2022 roku, gdy walczyłem w 80. brygadzie. Ale to nie jest zdjęcie, to nie inscenizacja. To kadr z filmu wideo. Filmowaliśmy naszą pracę każdego dnia, o ile było bezpiecznie i wróg nie był w stanie nas namierzyć. Chcieliśmy pokazać, jak fajnie być artylerzystą, żeby inni wstąpili do Sił Zbrojnych Ukrainy. Chcieliśmy pokazać, że nie trzeba litować się nad ukraińską armią. Że ma być szacunek, a nie litość.

Ihor Florko: – Jeśli artylerzysta nie widzi wroga na żywo, to wszystko idziezgodnie z planem. Zrzut z filmu

Jeszcze w 2019 roku Bachmut był bardzo ładnym miastem, przytulnym, takim trochę nietypowym dla Donbasu. A kiedy byłem tam w 2022 roku, miasto było całkowicie puste, z przygnębiającą atmosferą.

Na tych obszarach Donbasu, gdzie wojna zaczęła się w 2014 r., ludzie byli obojętni i przyzwyczajeni do wojny. W większości nie patrzyli ci w oczy, nie pozdrawiali cię. Ich stosunek do ukraińskiego obrońcy wahał się od wrogiego do obojętnego.

Na terytoriach obwodu charkowskiego, które wyzwoliliśmy, ludzie byli zupełnie inni. Podczas kontrofensywy charkowskiej cieszyli się z wyzwolenia, podchodzili do nas i dziękowali. Dla nich byliśmy prawdziwymi obrońcami.

Jakie jest dla Ciebie najbardziej bolesne wspomnienie z wojny?

Przed inwazją była to śmierć mojego towarzysza, Dmytro Prohły, ze znakiem wywoławczym „Krugłyj”. A potem utrata Jurija Rufa, mojego druha, żołnierza, lwowskiego poety. Dwie straty, z którymi bardzo trudno mi było się pogodzić.

Albo jesteś w armii, albo dla armii

Jesteśmy w kawiarni „Kawa Militari”, którą otworzyłeś, by wspierać weteranów we Lwowie. Na stole stoją malowane wazony wykonane ze zużytych pocisków artyleryjskich...

Pomalowała je Daria, wolontariuszka i artystka z Równego.

Jak wpadliście na pomysł jej otwarcia?

W 2017 roku byliśmy na linii frontu z wolontariuszami z Prawego Sektora, którzy nie mieli żadnego wsparcia finansowego i wszystko robili na własną rękę: pracowali i walczyli w tym samym czasie. Razem z moim towarzyszem Rostysławem Hryćkiwem chcieliśmy spełnić dobry uczynek: zebrać dla nich amunicję, której mieli za mało. Żołnierzom „Azowa” wypłacano żołd, więc zebraliśmy amunicję dla trzech batalionów i zawieźliśmy ją Prawemu Sektorowi.

"Nie ma co litować się nad ukraińską armią. Ma być szacunek, nie litość"

Lubiliśmy pomagać naszym braciom. Zasugerowałem Rostysławowi, żebyśmy zaoszczędzone pieniądze przeznaczyli na zakup samochodu dla tej jednostki. Rostysław słusznie zauważył, że to nie będzie ostatnia rzecz, jaką moglibyśmy dla nich zrobić. Powiedziałł, że znajdzie sposób, by regularnie im pomagać. Trzeba więc było założyć własny biznes.

Rostyk zwrócił uwagę na „Veterano Coffee”, biznes, który jeszcze w wolnym Mariupolu prowadził Ołeksij Kelt, towarzysz broni z „Azowa”. To było jakieś 10 kawiarni z kawą na wynos. Chcieliśmy kupić od niego franczyzę, ale jej nie miał.

Odbyłem więc staż w różnych kawiarniach w Mariupolu, by się dowiedzieć, jak coś takiego działa.

Potem pojechałem do Kijowa, by odwiedzić Wołodymyra Szewczenkę, człowieka, który stworzył „Veterano Coffee” w Ukrainie. Spotkał się ze mną tylko dlatego, że obaj mamy przeszłość wojskową. Spędził ze mną cały dzień, ucząc mnie i opowiadając, jak to się robi. Teraz ja będę pomagał innym weteranom uczyć się podstaw biznesu, jeśli zechcą założyć własne firmy i serwować kawę. Zamierzałem wyjechać za granicę, żeby zarobić kapitał początkowy na mój biznes, miałem już nawet gotowe dokumenty. Poznałem też kilku chłopaków z Kijowa, którzy byli zainteresowani otwarciem kawiarni we Lwowie. Pierwszą lwowską kawiarnię otworzyliśmy pod franczyzą weteranów wojskowych z Kijowa. Pracowaliśmy razem przez jakiś czas, po czym uścisnęliśmy sobie dłonie i rozeszliśmy się.

Ihor Florko, „Anioł Instytuckiej”, artylerzysta „Azowa” i współzałożyciel kawiarnispołecznej dla weteranów

Gdy zaczęła się rosyjska inwazja, kawiarnia została zamknięta, bo pracujący w niej weterani poszli na wojnę.

Latem 2022 r. ponownie otworzyliśmy kawiarnię we Lwowie, ale już w innym miejscu. Podczas wielkiego otwarcia „Kawa Militaria” pod nogi naszych gości rzuciliśmy rosyjską flagę. Obecnie w mieście działają trzy nasze kawiarnie.

Jaka filozofia stoi za „Kawa Militaria”? Spotykanie się weteranów i cywilów przy filiżance kawy?

Tak. Chcielibyśmy również dać przykład innym weteranom, którzy po wojnie zamierzają założyć własny biznes. Raz w miesiącu zbieramy fundusze ze sprzedaży kawy i przekazujemy je różnym jednostkom, dołączamy też do innych zbiórek. Sprzedawaliśmy pocztówki artystki Ołenki Liberti, która stworzyła serię obrazów poświęconych wydarzeniom w Azowstali. Dochód z pocztówek poszedł na zakup paczek z pierwszą pomocą dla chłopaków powracających z niewoli. Sponsorowaliśmy również kampanię krwiodawstwa „Twoja krew ratuje życie” – częstowaliśmy krwiodawców kawą i pysznym jedzeniem. Nasze kawiarnie będą sprzedawać książki napisane przez żołnierzy, zwłaszcza zbiory wierszy naszego poległego towarzysza broni i poety Jurija Rufa. Można też u nas odebrać certyfikaty na spotkania z przedstawicielami firm weteranów we Lwowie.

Jak powinny wyglądać spotkania cywilów i weteranami?

Albo jesteś w siłach zbrojnych, albo dla sił zbrojnych. Jeśli jest to spotkanie między weteranem a cywilem, wojskowy powinien widzieć, że robisz coś na rzecz zwycięstwa. To wszystko. Musisz być w kontekście tego, co dzieje się w kraju. Musisz być zaangażowany w wojnę przynajmniej zdalnie. Bo ktoś płaci najwyższą cenę za to, że masz tutaj spokój.

Zdjęcia z prywatnego archiwum

20
хв

Ihor Florko, "Anioł Instytuckiej": - Nie ma co litować się nad ukraińską armią. Ma być szacunek, nie litość

Jaryna Matwijiw
Iryna Razin wolontariuszka z Niemiec Berlin

Cukierki w pudełku

- „Do lutego 2022 roku nigdy nie doświadczyłam wolontariatu”, mówi Irina Razin. „Mieszkam w Berlinie od 8 lat. Przeprowadziłam się tu z byłym mężem, programistą. Kiedy zdecydowaliśmy się spróbować swoich sił w innym kraju, mój mąż odbył wiele rozmów kwalifikacyjnych z firmami na całym świecie, ale Berlin odpowiedział najszybciej. Dołączyłam do niego na podstawie wizy rodzinnej. Byliśmy młodzi, chcieliśmy zobaczyć świat, nauczyć się nowych języków - to była dla nas wielka przygoda.

Jakie były Twoje pierwsze kroki w obcym kraju?

— Jestem muzyczką i artystką, zawodowo pozycjonowałam się jako śpiewaczka operowa, ponieważ mam dyplom z wokalistyki. Jeszcze przed przeprowadzką zaczęłam szukać możliwości: aplikowałam do różnych akademii, znalazłam społeczność śpiewaków operowych, nauczyciela śpiewu i koncertmistrza. Wyjechałam z jasnym planem.

Na scenie

Jak szybko udało Ci się znaleźć pracę w nowym kraju?

— Zajęło mi to dużo czasu. Był nawet moment, kiedy chciałam się już poddać, ponieważ zainwestowałam dużo wysiłku i pieniędzy, ale nie było prawie żadnych rezultatów. Zawód muzyka operowego jest bardzo konkurencyjny. Studiowałam w akademiach, brałam udział w konkursach, pobierałam lekcje od nauczycieli i miałam liczne przesłuchania. Ale nawet utalentowani śpiewacy nie zawsze mają tu szczęście.

Pewnego razu, podczas studiów w Akademii Operowej w Berlinie, powiedziano nam: „Jesteś jak wielkie pudełko czekoladek, każda zrobiona według specjalnej receptury. Ręcznie robione, ekskluzywne. Ale agenci widzą przed sobą wiele takich pudełek. Wybierają je w zależności od nastroju, gustu, czasem na chybił trafił. Więc nie każdy ma szczęście”.

Jak sobie z tym radziłaś?

— Po prostu pracowałam dalej. Z biegiem czasu zapraszano mnie na występy, chociaż były to głównie projekty bezpłatne lub słabo płatne. W tamtym czasie mogłam sobie na to pozwolić dzięki wsparciu finansowemu mojego byłego męża. Później dostałam dobre propozycje od różnych chórów. Odkryłam też drugi zawód - zaczęłam ilustrować książki dla dzieci i uczyć malarstwa, co stało się źródłem dochodu i ważną częścią mojego życia.

Czy miałeś chwile zwątpienia? Co było impulsem do transformacji piosenkarki w ilustratorkę?

— Musiałam nauczyć się niemieckiego, poprawić swój angielski i wziąć udział w przesłuchaniach. Ale po licznych odmowach od agentów, którzy pozytywnie wypowiadali się o mojej technice i występach, ale nigdzie mnie nie zapraszali, miałam kryzys. W końcu po prostu zamknąłam się w domu.

I właśnie w tym czasie odezwał się do mnie przyjaciel, który napisał zbiór wierszy i chciał go opublikować, ale miał tylko 500 dolarów na ilustratora. Niewielu profesjonalnych artystów zgodziłoby się na taką sumę. Zawsze uwielbiałam rysować, ukończyłam szkołę artystyczną, więc zapytała mnie, czy nie chciałabym spróbować. Miałam pod ręką tablet graficzny, prezent, którego prawie nigdy nie używałam. Zgodziłam się i stało się to dla mnie prawdziwą terapią.

Rok później książka została opublikowana, a ja zaczęłam rozwijać swoje konto na Instagramie, gdzie publikowałam ilustracje. Były dalekie od doskonałości, ale ludzie zaczęli zamawiać rysunki.

Kiedy wybuchła pandemia COVID i wszystkie kontrakty muzyczne zostały anulowane, zaczęłam się uczyć, poprawiłam swoją technikę ilustracji i otrzymałam jeszcze więcej zamówień. Od tego czasu zilustrowałam kilka książek, w tym Mama dla Peppy niemieckiej autorki Melanie Langhoff, która jest dla mnie bardzo ważną historią o adopcji. To niezwykle ważny temat, który dla mnie osobiście staje się coraz bardziej istotny. Sama marzę o adopcji.

We wrześniu ubiegłego roku rozstałam się z mężem i była to dla mnie ogromna trauma. Nie jesteśmy razem, ale pragnienie posiadania dzieci pozostało. A w Ukrainie wiele dzieci zostało bez rodziców. Domy dziecka są przepełnione, choć niestety adopcja z zagranicy jest obecnie zamknięta. Więc może pierwszym krokiem jest powrót do domu, a następnie próba spełnienia tego marzenia.

Wojna wywróciła wszystko do góry nogami

— A potem nadszedł luty 2022...

„24 lutego obudziłam się, gdy świat był już w stanie wojny przez kilka godzin.

Uczucie chłodu, które się wtedy pojawiło, nie opuszczało mnie przez wiele miesięcy. Wydawało się, że nigdy się nie rozgrzeję.

Wojna wywróciła wszystko do góry nogami. Mój mąż pojechał odwiedzić swoich rodziców w Ukrainie, mimo że ja odmówiłam. Zapewniał mnie, że wszystko będzie dobrze. Zawsze dawałam mu jak najwięcej swobody, więc tym razem go nie powstrzymałam. Bardzo się o niego martwiłam.

W końcu poszedł na front. Mój były mąż jest wolontariuszem i harcerzem. Był w Soledarze, towarzyszył kontrofensywie na Chersoń, pracował w Dnieprze i Zaporożu. Nasze pierwsze spotkanie podczas wojny miało miejsce 100 kilometrów od frontu. Tam po raz pierwszy usłyszałam alarm. Byliśmy razem przez dziesięć lat i czekałabym na niego bez końca. Ale on wrócił do pół-cywilnego życia i wybrał życie beze mnie.

— Może chciał, żebyś wróciła do Ukrainy?

Rozmawialiśmy o tym, on tego nie chciał. Nie miałam możliwości powrotu do Ukrainy od razu (miałam mieszkanie na kredyt, koty, przyjaciół uchodźców, którzy mieszkali wtedy u mnie w domu, a teraz mieli dziecko), a potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Nie dano mi nawet możliwości uratowania naszej rodziny.

Co zrobiłaś, gdy dowiedziałaś się o wojnie w Ukrainie?

„Zareagowałam „biegiem” - nie mogłam usiedzieć w miejscu. Moi przyjaciele napisali: „Bierz ukraińskie symbole i biegnij na demonstracje!”

Pospiesznie spakowałam swoje rzeczy, szukając ładowarek i termosów. W metrze widziałam ludzi prowadzących swoje normalne życie: jadących do pracy, pijących kawę, kłócących się o rowery. Stałam tam i myślałam: „Oni nie wiedzą, że stolica Ukrainy jest teraz bombardowana”.

To rozdwojenie rzeczywistości było strasznie destrukcyjne. Uczucie wstydu stało się ciągłe - ty pijesz kawę i jesz rogalika, a w Ukrainie ludzie śpią w metrze

Kiedy demonstracje ustały, zaczęłam szukać nowych sposobów pomocy Ukrainie. Skontaktowałam się z Andrijem Ilinem, jednym z aktywistów w Berlinie, ponieważ otrzymałam wiele wiadomości od moich znajomych z prośbą o pomoc: ktoś mógł dostarcz lekarstwa, ktoś szukał możliwości wysłania zebranej pomocy humanitarnej... Andrij odpowiedział: „Mam setki takich wiadomości. To, czego naprawdę potrzebuję, to asystent, który je wszystkie przetworzy”.

Na podłodze za zasłonami

Więc zaczęłaś pracować w organizacji wolontariackiej?

— Tak, prawie tam mieszkałam, a moje mieszkanie stało się schronieniem dla uchodźców. Przyjaciel z atakami paniki, ludzie, którzy szukali noclegu w drodze do miejsca stałego schronienia — płakali, szukali wsparcia.

Kiedy uchodźcy zaczęli przybywać do Berlina, zdałam sobie sprawę: musisz być silna nie tylko dla siebie, ale także dla nich

W sztabie wolontariuszy było ciężko - presja psychiczna, łzy, cały czas kryzys, dlatego wielu wolontariuszy nie wytrzymywało. Przychodzili i szybko znikali, tylko nieliczni zostawali.

Kim byli ci wolontariusze? Ukraińcami czy Niemcami?

— 90% stanowili Ukraińcy. Początkowo nasza siedziba mieściła się na uniwersytecie w pobliżu Bramy Brandenburskiej. Dostaliśmy pierwsze piętro i piwnicę do sortowania pomocy humanitarnej. Zbierali się tam wszyscy aktywiści z Berlina. Były tam organizacje, na przykład Ukraine Hilfe Berlin e.V., która działała od 2014 roku. Pomagały one dzieciom we wschodniej Ukrainie, organizowały dla nich kreatywne warsztaty i zbierały pomoc humanitarną.

Po inwazji na pełną skalę wszystko zamieniło się w chaos. Nie było żadnej struktury. Wczoraj ktoś był odpowiedzialny za leki, a dziś leżał w domu rozhisteryzowany, bo nie mógł ich przyjmować. Dali mi tylko laptopa i telefony: „Uporządkuj wiadomości”. Telefony się nie urywały, internet był dostępny tylko przy oknie. Siedziałam na podłodze za zasłonami, w centrali nie było jedzenia.

Pamiętam, jak po 5-6 godzinach takiej pracy zza zasłon wyłoniła się ręka - Andrij po prostu podsunął mi zupę w plastikowym kubku, sprawdził, czy żyję, i zniknął

Początkowo pomagali również Niemcy, ale wielu z nich zostało zmuszonych do powrotu do swoich miejsc pracy - wszyscy mieli nadzieję, że wojna wkrótce się skończy. Ostatecznie niewielka grupa wolontariuszy wydzieliła się w osobny zespół w ramach fundacji kościelnej Ukrainische Orthodoxe Kirchengemeinde e.V.

— Stworzyłaś ją czy do niej dołączyłaś ?

— Jest to fundacja założona przez Ukraiński Kościół Prawosławny w Berlinie. W Niemczech każda organizacja, nawet organizacja wolontariacka, nawet kościół, musi być oficjalnie zarejestrowana, mieć system księgowy i stale składać sprawozdania ze swojej działalności. Założenie oddzielnej fundacji zajęłoby miesiące, więc wolontariusze stali się częścią Ukrainische Orthodoxe Kirchengemeinde e.V. Od tego czasu współpracujemy. Wszyscy w Berlinie znają nas po prostu jako „kościół”.

Ponieważ w fundacji było niewiele osób, musiałam być sekretarką, księgową i projektantką Była to garstka ludzi, ale staliśmy się prawdziwą rodziną. Były momenty, kiedy wydawało się, że się nienawidzimy, odchodziliśmy z fundacji i... wracaliśmy.

Wiele zespołów, które zebrały się wtedy, w lutym 2022 r., przestało istnieć. My przeżyliśmy

Wolontariat powinien przynosic satysfakcję

Opowiedz nam o swoich projektach charytatywnych.

— Uruchomiliśmy projekt gastronomiczny Küche UA Berlin, który sprzedaje ukraińską żywność za darowizny. Działa on od dwóch lat. Niedawno, podczas ukraińskiego festiwalu bożonarodzeniowego w Berlinie, zebraliśmy sześć tysięcy euro na zakup mebli dla schroniska w Dnieprze, które opiekuje się rodzinami ewakuowanymi z regionów frontowych.

„Nie otrzymuję pomocy socjalnej, nie jestem uchodźczynią i co roku muszę udowadniać, co robię w tym kraju. Nie mogę więc cały czas pracować jako wolontariuszka, tak jak kiedyś. Zwłaszcza po rozwodzie.

Ale te straszne zmiany w moim życiu pozwoliły mi się skupić i spełnić moje długoletnie marzenie o otwarciu własnej przestrzeni artystycznej.

W tym samym czasie powstało wiele projektów muzycznych. Jednym z najważniejszych jest Stimmen der Ukraine (Głosy Ukrainy). Założyli go niemieccy aktorzy Jan Uplegger i Mareile Metzner. Czytają oni ukraińskich klasyków w niemieckich tłumaczeniach: Szewczenko, Zabużko, Żadan, Franko. Występ uzupełnia trio ukraińskich wokalistów, którym towarzyszy fortepian lub gitara elektryczna. Początkowo był to projekt charytatywny, ale teraz Jan znalazł dotacje, a na 2025 rok zaplanowano 15 występów.

Czy Niemcy są tym zainteresowani?

— Bardzo. Słuchają nie tylko klasycznych fragmentów i muzyki, ale także naszych wojennych historii. Jedna solistka ewakuowała się pod ostrzałem z małym dzieckiem, inna ze swoim siostrzeńcem. Te historie poruszają serca Niemców.  

Kto jest odpowiedzialny za pisanie wniosków o dotacje?

— W fundacji nie ma takiej osoby, więc postanowiłam spróbować sama. Złożyłam wniosek o grant Durststarten dla grupy dzieci uchodźców, z którymi pracuję. Są niesamowicie utalentowane i chcę dać im więcej - kupić materiały, zorganizować wystawę z ich refleksjami na temat samoidentyfikacji: kim są teraz, kiedy integrują się z niemieckim społeczeństwem? Chcę też porozmawiać o ukraińskiej kulturze - nawet o mało znanych rzeczach, takich jak ikony Czumaka na suszonych rybach. Ważne jest, aby dzieci nie tylko uczyły się niemieckiej historii, ale także komunikowały się po ukraińsku i tworzyły po ukraińsku.

— Jak radzisz sobie z wypaleniem zawodowym?

— Jestem niespokojną osobą, a niespokojni ludzie są zawsze nadaktywni. Czasami ludzie nawet pytają: „Czy jest jakiś sposób, żeby cię wyłączyć?”. Ale w końcu nauczyłam się balansować, delegować zadania i mówić „nie”. Po Ukraińskim Festiwalu Bożonarodzeniowym otrzymałam wiele ofert: „Zorganizujmy coś tu, albo coś tam...”. Wcześniej zgodziłabym się na wszystko i wypaliła. Teraz analizuję: co to przyniesie fundacji? Czy warto poświęcać czas i zasoby?

Wolontariat powinien przynosić zwrot - zbieranie datków, nowe kontakty, opowiadanie ludziom o fundacji. Zdałam sobie sprawę, że trzeba być pragmatycznym i zorganizowanym, aby uniknąć wypalenia i pozostać skutecznym.

— Czy dużo osób przychodzi na wasze festiwale i koncerty?

— Tak, całkiem sporo. Jeśli mówimy o ostatnim wydarzeniu, Ukraińskim Festiwalu Bożonarodzeniowym, byliśmy bardziej skoncentrowani na Ukraińcach. Ale głównym wydarzeniem była wystawa o ukraińskich świętach Bożego Narodzenia w dwóch językach. W Niemczech jest Adventszeit, czas oczekiwania na Boże Narodzenie, który trwa około miesiąca. Tworzą specjalną atmosferę: tydzień po tygodniu zapalają świece w wieńcu, otwierają okna kalendarza adwentowego i odwiedzają jarmarki. To zostało utracone w naszym kraju, chociaż również istniało.

W rzeczywistości, zgodnie z ukraińskimi tradycjami, okres świąt zimowych trwał od 4 grudnia do Trzech Króli, ale władze radzieckie zrobiły wszystko, co w ich mocy, abyśmy o tym zapomnieli

Przeprowadziłam badania, zebrałam materiały i stworzyłam wystawę, która miała wielki cel edukacyjny. Najbardziej zainteresowani byli nią Niemcy, którzy chcieli poznać nasze tradycje, znaleźć podobieństwa i różnice. Chętnie brali udział w warsztatach: robili świąteczne pająki, diduchy, uczyli się malować Petrykiwkę.

— Fajny projekt, a jakie masz pomysły na ten rok?

— Pierwszym projektem, na który złożyłam wniosek o grant był „Roots. Dzieci”. Mam również projekt muzyczny o nazwie Korzenie, w którym badam pieśni ludowe jako odzwierciedlenie historii. Do tego projektu wybrałam 10-14 piosenek z różnych epok, od Rusi Kijowskiej do współczesności. Każdej piosence towarzyszy krótki film o jej kontekście historycznym. Będzie to teatralne przedstawienie muzyczne. Scenografia i kostiumy są gotowe, szukamy funduszy na inżynierię dźwięku i logistykę. Pracujemy nad tym z moim przyjacielem, który wspiera wszystkie moje kreatywne przygody.

Trzeci projekt to książka dla dzieci poświęcona badaniu i ochronie przyrody. „Kiedy zaczęła się pandemia COVID, dużo spacerowałam po berlińskim parku. Obserwowałam dzikie zwierzęta i ustawiłam kamerę pułapkę, aby badać je w nocy. Jest to szczególnie interesujące w Niemczech: w tutejszych parkach żyją sarny, szopy, lisy i wiele ptaków. Ale współczesne dzieci prawie nie zauważają natury, ponieważ są zanurzone w gadżetach. Jednocześnie zwykła wycieczka do parku może być prawdziwą przygodą, jeśli wiesz, czego szukać i jak to zrobić. Można spędzić godziny tropiąc bobry, badając ślady, zbierając i identyfikując pióra...

Piszę też książkę. Opowiadam historię mitycznego strażnika lasu - małej istoty, która prowadzi dziennik, uczy dzieci obserwacji, ochrony zwierząt, nieśmiecenia i właściwego karmienia ptaków. Chcę ją wkrótce skończyć i zaoferować wydawcom.

Po ukraińskim festiwalu bożonarodzeniowym przygotowujemy również ukraiński festiwal wielkanocny. Potem planuję pojechać do Ukrainy uczyć dzieci z domów dziecka. Ciągnie mnie tam...

Zdjęcia z prywatnego archiwum

Data publikacji:

18.2.2025

20
хв

Wolontariuszka Iryna Razin: „Niespokojni ludzie są zawsze nadaktywni. Czasami nawet pytają mnie: „Czy jest jakiś sposób, żeby cię wyłączyć?”

Tetiana Wygowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Polonizowanie to zły sposób na integrację

Ексклюзив
20
хв

Profesor Tadeusz Sławek: Wpuściliśmy do swojego domu gościa - i to wszystko zmienia

Ексклюзив
Miłość w Tinderze
20
хв

Przygody Ukrainek na Tinderze: Stany Zjednoczone

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress