Exclusive
20
min

Primabalerina Anastazja Szewczenko: W moim teatrze czuję się bezpiecznie, czuję się chroniona

Dziękuję, że pani do mnie zadzwoniła, bo cały ranek siedziałam w łazience, chowając się przed rakietami, i zupełnie upadłam na duchu – wyznaje Anastazja Szewczenko, primabalerina baletu ukraińskiego, w wywiadzie dla Sestr

Oksana Gonczaruk

Anastazja Szewczenko

No items found.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Rozmawiałyśmy w ten czarny poniedziałek, kiedy rosyjskie rakiety uderzyły w szpital Ochmatdit i wiele innych miejsc w kraju. – Strach, gniew, rozpacz.... A kiedy dowiedziałam się, co się stało, to był taki ból… – mówi Nastia.

I w tym momencie wyobrażasz sobie jej piękne ręce, którymi z takim wdziękiem macha na scenie, kreśląc obrazy. I myślisz, że ta baletnica, jak dzieło sztuki, powinna być chroniona w bezpiecznym miejscu, bo jest skarbem narodowym. A zamiast tego ukrywa się w łazience swojego domu.

Miałam plany, ale nadleciały rakiety

Oksana Gonczaruk: Myślała Pani o opuszczeniu Ukrainy?

Anastazja Szewczenko: Od dawna nie mieliśmy takiego ostrzału. Trochę się ostatnio uspokoiło, ale dziś znowu drżę. Miałam plany na dziś, ale nadleciały rakiety i życie we mnie zamarło. Jednak nie żałuję, że wróciłam, bo Kijów jest moim domem. Byłam świadoma, że możemy zostać zbombardowani, ale dokonałam wyboru na własne ryzyko.

Na początku wojny wyjechała Pani z kraju. Myślała Pani, że na zawsze?

Wtedy w Kijowie, pod ostrzałem, wariowałam od nieznanego. W strachu spakowałam walizkę i postanowiłam wyjechać. Podróż do Warszawy zajęła mi 35 godzin. W moim życiu było wiele różnych dróg, ale ta była pełna strachu i bólu. Nigdy jej nie zapomnę. Wokół mnie było tylu ludzi i każdy rozpaczał: co dalej?

Nie szukałam pracy w Europie, bo wiedziałam, że wrócę. Starałam się myśleć o wyjeździe z Kijowa jak o przymusowych wakacjach.

 Nie było jednak jasne, czy kijowskie teatry w ogóle się otworzą. Zamarłam w oczekiwaniu.

I wtedy zadzwonili do mnie z Opery Narodowej Ukrainy i powiedzieli, że teatr zostanie ponownie otwarty w maju. Poleciałam do domu, jak na skrzydłach. Trudno sobie wyobrazić, że mogłabym tańczyć gdziekolwiek indziej niż w moim macierzystym teatrze. Czuję się tu bezpiecznie, czuję się chroniona.

Strach przed wojną czy ból po stracie można wyrazić językiem ciała. Ale przed Ołeksijem Ratmańskim żaden choreograf nie podjął kwestii wojny w Ukrainie jako tematu baletu. Stworzył „Elegię na czas wojny”, która była premierą tego sezonu teatralnego w Teatrze Narodowym.  Pani tańczy w tym balecie.

Balet składa się z czterech części. Dwie są osadzone w ukraińskiej muzyce ludowej z lat 30., a ich zadaniem jest pokazanie spokojnego życia Ukraińców, ich charakteru i humoru. Pozostałe dwie części są osadzone w muzyce Walentina Silwestrowa i wyrażają nasz ból po wojnie i naszą wiarę w przyszłość. Kiedy ćwiczyliśmy te części, Ratmański poprosił każdego z artystów, aby włożył w taniec emocje, których doświadcza podczas wojny. Powiedział, że publiczność, która przechodzi przez to samo, też to poczuje.

Czy Ratmański stworzył ten balet specjalnie dla ośmiorga ukraińskich solistów?

Nie do końca. Na początku wojny przygotował choreografię dla zespołu z amerykańskiego teatru Pacific Northwest Ballet.

Podobno podczas premiery w Seattle, gdy Ratmański rozwinął na scenie ukraińską flagę, publiczność zgotowała mu owację na stojąco ze łzami w oczach.

Ołeksij bardzo chciał się wypowiedzieć na temat tej wojny, więc nawet w scenografii wykorzystał prace ukraińskich artystów, Marii Prymaczenko i Matwieja Weisberga. Później zdecydował się zrealizować tę produkcję dla Opery Narodowej Ukrainy. Ośmioro czołowych solistów teatru, w tym ja, przyjechało do Amsterdamu i nauczyło się choreografii w ciągu sześciu dni. Szczegóły zostały dopracowane w Kijowie.

Teraz Ołeksij prowadzi z nami próby przez Skype'a, by przybliżyć spektakl do tego, co ma na myśli. Pracujemy w trudnych warunkach, ale wciąż znajdujemy okazje do stworzenia czegoś nowego. Czegoś, co czujemy zarówno my, jak publiczność.

Jak Ratmański postrzega wojnę?

Wspiera Ukrainę, bo tu zaczęło się jego życie, kariera tancerza ichoreografa. Podarowanie baletu Operze Narodowej jest gestem wsparcia dlaukraińskiej choreografii i naszej tożsamości. Muzyka „Elegii na czas wojny” jest bardzo ukraińska, a jego choreografia to wspaniała współczesna klasyka.

Tu dzieciństwo kończy się wcześnie

W jakim stopniu wojna wpływa na ukraiński balet? Pani koledzy mówili, że tracimy kolejne pokolenia tancerzy baletowych: dzieci opuszczają kraj, Czajkowski został odwołany... Czy szkoła baletu klasycznego naprawdę jest w niebezpieczeństwie?

Oprócz Czajkowskiego istnieją inne klasyczne produkcje, które można wykorzystać do nauczania dzieci tańca. Ta sytuacja daje nam impuls do rozwoju :musimy wystawiać nowe spektakle ze współczesnymi choreografami. Przed wojną mieliśmy bardzo mało okazji do pracy z takimi sławami baletu jak John Neumeierczy Hans van Manen. Teraz w repertuarze Opery Narodowej Ukrainy znajdują się ich produkcje.

Twórczy świat stara się pomóc naszemu baletowi, a fakt, że większość solistów pozostało w Kijowie, stanowi dobry przykład dla dzieci studiujących w kijowskich szkołach tańca. Jesteśmy dla nich żywym przykładem, że balet w Ukrainie nie umiera.

Czy dzieci uczęszczają teraz do szkół tańca?

Niedawno prowadziłam kurs mistrzowski w szkole baletowej i zauważyłam, że są tam utalentowane dzieci. Trwa nabór, powstają nowe produkcje dla dzieci –wystawili na przykład „Coppelię”.

Oczywiście każda młoda baletnica marzyła o roli w „Jeziorze łabędzim”, ale to nie my zaczęliśmy tę wojnę. Odrzucenie dzieł Czajkowskiego jest działaniem wymuszonym, ale koniecznym. My, ludzie kreatywni, nie możemy trzymać się z dala od procesów zachodzących w naszym kraju. Ta sytuacja otwiera przed nami nową drogę i nie sądzę, żeby odtąd miało być gorzej. Teraz wszyscy – tancerze, nauczyciele i dzieci – pracują na przyszłość naszego baletu.

Mówi się, że balet oznacza ból. Jak dziecko jest w stanie zaakceptować ten ból i uznać, że to jego droga?

Są dzieci, które akceptują warunki gry, i są takie, które się załamują. Ale każda mała baletnica przeszła przez ból i łzy. Znam ludzi, którzy chcieliby zapomnieć o czasie spędzonym w balecie.

Kiedy dostajesz się do szkoły baletowej, surowa dyscyplina i ciągła praca nad sobą prowadzą do tego, że dzieciństwo kończy się bardzo wcześnie. Dziecko musi naprawdę lubić tańczyć, taniec musi sprawiać mu radość. A kiedy zdaje sobie sprawę ze swojego poświęcenia w imię tańca i zaczyna dostrzegać swoje perspektywy, wszystko układa się na swoim miejscu. Tak, musisz pracować, by coś osiągnąć.

Każda ścieżka jest inna. Ktoś może „wystrzelić” od razu, ktoś później. Wiele zależy od nauczyciela. No i przeznaczenie w balecie – jest zdecydowanie ważne. Jakiś incydent lub spotkanie na drodze twórczej może nagle dać dziecku coś ważnego i wyjątkowego.

Kiedy zdała sobie Pani sprawę, że dzieciństwo się skończyło?

Kiedy zamiast chodzić na spacery, zaczęłam ciężko pracować fizycznie. Kiedy jesteś mała, nie rozumiesz zasad gry. Ale potem przyzwyczajasz się do niej, a nawet zaczynasz ją lubić.

W balecie nie można być pustym

Jak długo trwają Pani codzienne próby?

Czasami dwie godziny, czasami pięć.

A jeśli opuści Pani dwa dni?

Jest w porządku, lecz jeśli opuścisz 4-5 dni, możesz już poczuć, że twoje ciało nie jest w formie. I potrzebujesz tyle dni na regenerację, ile opuściłaś.

Jak ważna jest głowa, umysł dla baletnicy?

Głowa jest bardzo ważna (śmiech).

W balecie ważne jest, by nie być pustym. Artysta musi być wystarczająco pełny i inteligentny, by mógł utrzymać uwagę publiczności przez dwie godziny.

Chociaż publiczność, podobnie jak artyści, jest zróżnicowana – niektórzy lubią tych, którzy są mniej pochłonięci tym, co tańczą.

Jest Pani nazywana „intelektualną baletnicą”. Jak się Pani z tym czuje?

Tak na mnie mówią. Staram się nadać znaczenie każdemu z moich ruchów.

W Europie tancerze ciężko pracują, aby każdy ruch miał znaczenie. Na przykład Ratmański nie pomija żadnego ruchu. Oznacza to, że każdy szczegół jest ważny.

To znaczy, że każdy balet z Panią powinniśmy oglądać wielokrotnie, tak jak robią to Japończycy.

Myślę, że wielokrotne oglądanie baletu jest bardzo interesujące. Na początku czegoś nie rozumiesz, ale masz ogólne wrażenie. Drugi spektakl ujawni nowe szczegóły i znaczenia.

Nawiasem mówiąc, Japończycy wielokrotnie chodzą na balety wystawiane przez Operę Narodową. Znam fanów baletu, którzy jeżdżą za naszym zespołem po całej Japonii. Na każdy występ w nowym mieście kupują bilety w pierwszym rzędzie. Znają już spektakle na pamięć i śledzą balet jak krytycy. A potem piszą krytyczne analizy spektakli na swoich kontach społecznościowych.

Powiedziała Pani, że życie każdej baletnicy zależy od przypadku. Pani miała szczęście w karierze, bo w młodości poznała Aniko [Aniko Rekhviashvili, choreografka Opery Narodowej Ukrainy w latach 2013-2019 – red.], która ułożyła dla Pani choreografię całych baletów.

Czuła mnie i, jak rozumiem, wierzyła, że poprzez moje ciało i wewnętrzny świat będę w stanie przemówić do publiczności jej językiem.

Za sprawą Aniko zatańczyła Pani główne role w baletach „Dafnis i Chloe” Ravela, „Juliusz Cezar” Respighiego, „Dama kameliowa” i „Królowa Śniegu” (do muzyki kilku kompozytorów). Potem Aniko odeszła. Co z jej spuścizny można dziś zobaczyć w teatrze?

Przykro mi, że obecnie w repertuarze teatru poza „Królową Śniegu” nie ma innych baletów. Chociaż w „Damie kameliowej”, w której tańczyłam od 20. roku życia, do muzyki rosyjskiego kompozytora (mam na myśli Strawińskiego) jest tylko jeden numer. Te występy były bardzo dobre. Cieszę się, że dla Aniki byłam muzą.

Nie mogę nie zapytać o rywalizację w teatrze. Jak przyjęły Panią inneprimabeleriny?

Rywalizacja jest zawsze, bez niej nie da się żyć. Tak, nie było mi łatwo. Ale Anika stanęła w mojej obronie. Jestem pewna, że wiele artystek ubiegało się o główną rolę w „Damie kameliowej”, ale ona chciała, żebym to ja była pierwszą wykonawczynią. Jestem jej wdzięczna za tę szansę.

Teraz ma Pani już doświadczenie i „grubą skórę”?

Każda sytuacja cię hartuje, ale zawsze musisz pozostać człowiekiem. Niestety, wielu ludziom nie zawsze się to udaje.
W balecie klasycznym pointy zużywają się w jednym akcie

Ile par pointów [trzewików baletowych – red.] zmienia Pani w ciągu miesiąca?

Teraz pracuję w amerykańskich pointach. Są bardziej wytrzymałe – sama miseczka jest wykonana z tworzywa sztucznego. W innych modelach miseczka jest z papier-mâché lub gipsu. Czasami podczas jednego występu potrzebujesz nowych pointów do każdego aktu. Wszystko zależy od choreografii. W klasycznych przedstawieniach, gdzie baletnica dużo stoi na pointach, zużywają się szybciej.

Mam nadzieję, że teatr kupuje je dla Pani.

Oczywiście. Wysokiej jakości pointy kosztują około 120 euro za parę. Zwykłe to 60-70 euro, ale szybciej się niszczą. Baleriny są więc drogie dla teatru. Ale kiedy studiowałam, pointy też nie były tanie.

Zeszłej zimy pojechała Pani na tournée do Japonii z „Królową Śniegu”, która do pewnego stopnia zastąpiła w repertuarze teatru „Dziadka do orzechów”. Jak publiczność to przyjęła? 

Podjęliśmy ryzyko, ponieważ nie wiedzieliśmy, jak widzowie odbiorą „Królową Śniegu”. Ale Japończykom balet bardzo się spodobał – choć z drugiej strony jak mogłoby być inaczej, skoro jest tak bajeczny, ma ciekawą opowieść, wyraziste postacie i magię Nowego Roku? Ma też wszystkie elementy klasycznego baletu: wariacje, pas de deux czy duże partie z udziałem wielu tancerzy.

Czy gdy w styczniu 2024 roku, gdy była Pani na tournée po Japonii, widziała tam Pani jakieś plakaty rosyjskiego baletu?

Nie.

Japończycy współpracują teraz tylko z teatrami amerykańskimi i europejskimi. Pod tym względem są pryncypialni.

Gdzie Balet Opery Narodowej Ukrainy odbędzie tournée w nowym sezonie?

Planujemy wyjazdy do Ameryki, Japonii i Francji. Tym razem zabieramy "Giselle” i koncert galowy, podczas którego zaprezentujemy fragmenty ukraińskich baletów. Będzie „Leśna pieśń” i numer baletowy do muzyki Myrosława Skoryka, w choreografii Nikity Suchorukowa.

Bardzo chciałabym pojechać na tournée do Polski, ponieważ jest tam wielu Ukraińców. Zatańczylibyśmy dla nich ze szczególną pasją. Jeśli więc polska strona nas zaprosi, przyjedziemy z przyjemnością.

No items found.
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, piosenkarka i kompozytorka (pierwotnie była muzyka, która do tej pory nigdzie nie zniknęła). Swoją pracę w dziennikarstwie rozpoczęła od artykułów w magazynie muzycznym „Galas”. Przez wiele lat pracowała jako felietonistka kulturalna gazety „KP w Ukrainie”, była również redaktorką naczelną magazynu „Atelier”. Przez ostatnie kilka lat była krytykiem muzycznym w Vesti.ua, a wraz z wybuchem wielkiej wojny odnalazła się jako dziennikarka w reportażu społecznym.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
Agnieszka Holland, portret, reżyserka filmowa

Joanna Mosiej: Powiedziała Pani, że największym Pani marzeniem jest, żeby świat się obudził i żebyśmy mieli przyszłość. Czy naprawdę jesteśmy już w momencie, w jakim była Republika Weimarska w swoim schyłkowym okresie? Nie ma dla nas nadziei i odwrotu? Historia musi się powtórzyć? 

Agnieszka Holland: Boję się, że trudno będzie zawrócić z tej drogi, jeżeli nie ma prawdziwej woli. Oczywiście nadzieja umiera ostatnia, ale to musi być nadzieja zbiorowa, a nie tylko jednostek. A w tym momencie, wśród tych, którzy decydują o naszych losach, nie ma pomysłów, nie ma woli. I nie ma odwagi.

Obecnie wszystkie rządy centrowo liberalno-prawicowe idą zdecydowanie w stronę reaktywności wobec czegoś, co wydaje im się nieuchronne, czyli fali brunatnego populizmu. A kiedy tej fali nie przeciwstawia się nic innego, tylko jeszcze więcej populizmu, to nie można wygrać rozgrywki o losy świata. Przynajmniej nie w najbliższym dziesięcioleciu. A równocześnie nie widzę takiej pracowitości, determinacji, nie widzę charyzmy, która mogłaby ludzi przekonać, że warto się o pewne wartości bić. I to w każdym wymiarze. I w takim, w jakim biją się Ukraińcy i w takim, jakim jest rezygnacja z pewnego komfortu, po to, żeby zapewnić lepszą przyszłość, żeby poszerzyć prawa innych.

Jednocześnie coraz więcej ludzi do tej pory zaangażowanych, z powodu zmęczenia, rozczarowania i utraty nadziei, udaje się na wewnętrzną emigrację. 

Tak, odpływają do takiego niebytu i pasywności, dlatego kryzys nadziei wydaje mi się najgłębszym i najbardziej niebezpiecznym kryzysem. I on wyraża się w wielu sprawach, jak chociażby w takiej niechęci do prokreacji, która jest w krajach zamożniejszych i która wynika właśnie z braku nadziei, z braku wiary w to, że przyszłość ma sens. Że jest na tyle dobra, że warto projektować siebie w tę przyszłość. I takie ogromne rozczarowanie, poczucie bezsensu, chęć odcięcia się od polityki młodych ludzi czy ludzi wrażliwych, ideowych, jest zjawiskiem śmiertelnie niebezpiecznym dla jakiejkolwiek próby utrzymania demokracji. 

Także jesteśmy w takim smutnym czasie. Zresztą to co się dzieje w Polsce jest jakimś odbiciem tego, co się dzieje w skali światowej. To co wyprawia Donald Trump, jak szybko rosną różne autorytaryzmu i to takie dystopijne. Można na to zareagować jako na fatalizm, poddać się temu i próbować iść z falą, co robi większość klasy politycznej. 

To podejście takiego specyficznego, narcystycznego egoizmu, które świetnie wyczuwają politycy pokroju Donalda Trumpa. Oni na tym budują. Dają nadzieję tym, którzy są na tyle bezkrytyczni, że przyjmą każdą błyskotkę za złoto i bardzo łatwo jest ich uwieść. Nie są wyposażeni w narzędzia jakiegoś elementarnego krytycyzmu, żeby się przeciwstawić nowoczesnym środkom komunikacji.

A w czasach rewolucji internetowej, sztucznej inteligencji, social mediów z ich algorytmami, manipulacja opinią publiczną jest banalnie łatwa i piekielnie skuteczna

Więc te potwory mają po swojej stronie jakieś zupełnie niebywałe narzędzia. To jest wielka wina całego systemu edukacji, również mediów, które poddały się presji klikalności tak bardzo, że w gruncie rzeczy przestały być autorytetem dla kogokolwiek.

Reżyserka Agnieszka Holland podczas performancu Joanny Rajkowskiej w Ogrodzie Saskim, dotyczącego granicy polsko-białoruskiej, Warszawa, 14 maja, 2023 roku. Zdjęcie: Maciek Jaźwiecki / Agencja Wyborcza.p

Mam wrażenie, że tragizm Ukrainy polega też na tym, że walczy o przyłączenie do świata, którego już nie ma - do świata demokracji liberalnej, praw człowieka, państwa prawa. Do świata, który się topi jak jakiś cenny kruszec. 

Trochę tak właśnie jest. Ostatnie posunięcia Donalda Trumpa, czyli zamrożenie środków z USAD, godzą bezpośrednio w ich byt. Odbierają nadzieje nie tylko na lepszą przyszłość, ale i teraźniejszość. Z tych środków finansowana była praca wielu organizacji pozarządowych oraz konkretna pomoc humanitarna. Trudno będzie zastąpić te środki. Musimy zatem na nowo odbudować na jakichś innych zasadach niezależne organizacje pozarządowe i niezależne media. To będzie ogromny wysiłek. Bo pieniądze są w większości po tamtej stronie, gdzie wszyscy milionerzy i big techy.
Trump i jego zastępcy, jak jacyś uczniowie czarnoksiężnika, mogą imponować skutecznością wynikającą z całkowitego braku zahamowań. Do tej pory byliśmy przyzwyczajeni, że są pewne reguły i granice, których nie można przekraczać. 

My jesteśmy zdecydowanie w defensywie. 

Jak to się skończy?

Myślę, że mniej więcej wiadomo. Skończy się to jakąś apokaliptyczną katastrofą, po której, mam nadzieję, znowu wrócimy do domu. Jeżeli przetrwamy, to wrócimy do jakiegoś sensu, ale jak na razie nie wygląda to dobrze. 

To jak dawać nadzieję?
Mogę wyrażać tylko swój podziw, bo szczerze mówiąc, dawanie nadziei w sytuacji, kiedy nie wiem skąd ją wziąć, byłoby no takie nieodpowiedzialne.

Jest Pani sumieniem polskiego kina, a kto byłby dla Pani bohaterem dzisiejszych czasów, takim Obywatelem Jonesem?

Obywatel Jones, odważny sygnalista jest zawsze moim bohaterem. Bohaterem są też aktywiści, ci, którzy idą pod prąd, którzy zawsze kierują się najbardziej podstawowymi wartościami. Oni są dla mnie bohaterami naszych czasów. Jest im ciężko, bo to wielka mniejszość. Tak jak była wielka mniejszość demokratycznej opozycji w krajach komunistycznych, czy jak była ogromna mniejszość pierwszych chrześcijan.

No ale wierzę, że ten świat się jednak odbudowuje za każdym razem i za każdym takim zawirowaniem te wolności się poszerzają. Więc mam nadzieję, że teraz też tak nastąpi

W Pani filmie „Europa, Europa”, jest taka surrealistyczna scena, w której Hitler w tańczy w objęciach ze Stalinem. Myślę, że dzisiaj można by pokazać podobną scenę Putina tańczącego z …. 

No tak, myślę, że można by zrobić taki krąg, dość duży, tańczących oszalałych autorytarnych narcyzów, którzy nie oglądają się na żadne wartości, poza swoim doraźnym wielkim zwycięstwem.

„Europa, Europa’, która była w pewnym sensie ostrzeżeniem, aktualizuje się, jak wszystkie filmy czy opowieści, w takich momentach, które mówią o tym, co dzieje się z człowiekiem, który jest postawiony wobec najprostszego wyboru, żeby siebie ratować.

I wszystko inne przestaje się liczyć.

Kręciliśmy go w 1989 roku, a do kin wszedł na przełomie 1990 i 91 roku. To był czas wielkiej nadziei, wielkich zmian w naszej części Europy. Często pytano mnie, skąd ten podwójny tytuł. Ja odpowiadałam, że dla mnie ciekawa jest podwójność Europy, swoista dychotomia, która się odbija w losach chłopaka – bohatera filmu.

Europa z jednej strony jest kolebką największych wartości, demokracji, praw człowieka, równości, braterstwa, solidarności, wspaniałej kultury. A z drugiej strony - kolebką największych zbrodni przeciw ludzkości i największego okrucieństwa

To jest właśnie ta podwójność. I teraz ponownie zaczyna przechylać się na tę ciemną stronę. Wchodzimy w mrok i na razie nie widać jeszcze światełka w tunelu. No, ale to nie znaczy, że nie mamy iść w stronę tego światełka. 

Trzeba budować koalicję przeciwko temu, co się dzieje. Trzeba wlać ducha otuchy w opornych. Ludzi dobrej woli ciągle jest dużo i na tym ich oporze musimy budować przyszłość.

Reżyserka Agnieszka Holland na planie filmu “Europa Europa”, Łomianki, 10 czerwca, 1989 rok. Zdjęcie: Sławomir Sierzputowski /Agencja Wyborcza.pl

Wreszcie chociaż trochę otuchy. 

A moim ukraińskim znajomym, przyjaciółkom i przyjaciołom chciałam powiedzieć, że światło się pojawi. Chwilowo widzimy wokół ciemność i wydaje się nam, że nie ma w ogóle światła. Ale to światło jest. Ono jest w nas. My jesteśmy nosicielami tego światła i ci, którzy walczą w Ukrainie, są bardziej niż ktokolwiek inny jego nosicielami. Jest wokół dużo sił, które chcą to światło zgasić. No musimy je chronić. Jedyne, co mogę wyrazić, to podziw dla ich siły i solidarność. 

Bardzo dziękuję. Pięknie to Pani powiedziała. My sobie ostatnio powtarzamy, że nadzieja jest w nas. Bo gdy się wydaje, że nie ma skąd jej brać, to musimy znaleźć ją w sobie. 

Dokładnie, ma Pani rację. Właśnie to chciałam powiedzieć, że światło, czyli nadzieja jest w nas.

20
хв

Agnieszka Holland: Światło jest w nas

Joanna Mosiej

Kręcony w Ukrainie i w Stanach Zjednoczonych film dzieli się chronologicznie i tematycznie: najpierw pokazuje szkolenie żołnierzy Legionu Międzynarodowego w środku lata 2024 roku, a następnie ich udział w operacjach bojowych na froncie późnym latem i wczesną jesienią. A każda z części jest wypełniona innymi wątkami, tworząc obraz atrakcyjny głównie dla zagranicznego widza. I nie ma wątpliwości, że film został stworzony przede wszystkim dla niego.

Ukraińcy w Ukrainie wiedzą to wszystko. Niektórzy tkwią w tym od prawie 3 lat, od początku inwazji na pełną skalę, a niektórzy od prawie 11 lat, od początku zajęcia Krymu i wydarzeń w Donbasie.

Widz spoza Ukrainy otrzymuje krótką retrospektywę istnienia Ukrainy od XVII wieku - próby państwowości Bohdana Chmielnickiego i zniszczenia Siczy Zaporoskiej - do XX wieku z Ukraińską Republiką Ludową i walką wyzwoleńczą Ukraińskiej Powstańczej Armii.

Jednak "Pewnego lata w Ukrainie" z kilku stron w podręczniku historii jakiegoś młodego i mało znanego kraju zmienia się w opowieść o największym kraju w Europie, który od czterech wieków opiera się agresji jednego z największych państw na naszej planecie

Kalkulacja jest prosta i poprawna - określić układ współrzędnych, wskazać dane początkowe i rozszerzyć kontekst z lokalnego na globalny. I rozszerzyć go nie tylko wszerz, ale i w głąb, czyli objąć zarówno przestrzeń świata, jak i czas. Filmowcom udaje się przedstawić obraz grubą kreską, która nie pokazuje całej komplikacji, ale tylko wskazuje kierunek. Dla obserwatora z Ukrainy, który w jakiś sposób jest z tym zaznajomiony, jest to w porządku. Ale dla zewnętrznego może nie wystarczyć, by zrozumieć historię i jej znaczenie.

Dlatego na scenę wkraczają główni bohaterowie.

Większość Amerykanów (są też Brytyjczycy, Latynosi i inni obcokrajowcy) mówi o sobie, opowiadając, dlaczego przyjechali walczyć o Ukrainę, o czym myślą, jak widzą siebie wśród nas i nas. Te ludzkie losy stopniowo tworzą kolejny obraz, obraz w obrazie, rodzaj sceny w środku spektaklu. To budzi empatię.

Innymi słowy, "Pewnego lata w Ukrainie" przechodzi od kontekstu geopolitycznego do osobistego, pracując dla widza jako zwykłego człowieka, a nie jako obserwatora dokumentu w poszukiwaniu informacji

Historie brodatego wujka, faceta o szklistych oczach, wytatuowanego młodzieńca z napisem na szyi po angielsku "good luck not to die" i innych to historie zwykłych ludzi, ale też prawdziwych rzezimieszków, wojowników. Zaczynasz ich podziwiać i po ludzku im współczuć. I choć w pierwszej połowie filmu przechodzą szkolenie, to ogląda się ich oczami sąsiada, przyjaciela. Jeden z nich wciąż jest singlem, nie robi nic poza pracą jako żołnierz, drugi ma ukraińską dziewczynę, a trzeci służył w Afganistanie. Niezależnie od tego, czy urodzili się w Wielkiej Brytanii, Waszyngtonie czy Arizonie, wszyscy mają swoje własne historie, ale przede wszystkim są przepełnieni poczuciem sprawiedliwości i chęcią obrony Ukrainy przed rosyjską inwazją.

Reżyser filmu udał się do Pearl Harbor, którego atak rozpoczął II wojnę światową dla Amerykanów. Przeprowadzając wywiady z odwiedzającymi to miejsce znalazł nie tylko oczekiwany patriotyzm Amerykanów, ale także ich nieoczekiwany infantylizm i całkowite szybowanie w przestworzach, wraz z brakiem zrozumienia wydarzeń na ziemi: ktoś "wyznał", że nie lubi wojny, a ktoś, wymieniając "wersję" ataku na Pearl Harbor, wskazał biznesmenów.

To sprawia, że w bohaterach filmu, Amerykanach z Legionu Międzynarodowego, widzimy bohaterów przez duże H.

Jest w tym filmie sporo czarnego humoru. Gdzieś w regionie Kurska, wskakując do okopu wytatuowany Brytyjczyk przeklina, gdy słyszy, że chłopaki siedzą tu od kilku dni, czekając na ogień wroga. Ale przeklinanie to tylko pierwsza reakcja. Następną jest radość, że ludzie mają czas na porządny odpoczynek. I nasz bohater również dołącza do tego "odpoczynku". Ponieważ lubi wszystko w swojej pracy, z jej okopami i ostrzałem, ponieważ czyni go to wszystko lepszym, bardziej wytrwałym i profesjonalnym. I ma z tego zabawę.

Film opowiada o tych obcokrajowcach w służbie Ukrainy bez nadmiaru, bez patosu, a nawet heroizacji, spokojnie. Głośno się robi dopiero, gdy gruchnie wieść, że zniszczono wroga. I, że udział w tym zniszczeniu mieli chłopcy z Międzynarodowego Legionu.

20
хв

Jeden ukraiński film

Jarosław Pidhora-Gwiazdowski

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Anastazja Poderwianska: – Jeśli się poddasz, nie będzie nic

Ексклюзив
20
хв

Twarze dzieci wojny to twarze nas wszystkich

Ексклюзив
20
хв

„Musimy nauczyć się sztuki tłumaczenia samych siebie”. Esej Wołodymyra Jermolenki

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress