Exclusive
20
min

Sasza Denisowa: W mrocznych czasach trzeba rozpalić wielkie ognisko

Dla mnie takie wielkie ognisko to Haga - mówi ukraińska dramatopisarka Sasza Denisowa, której spektakl o procesie Putina i jego popleczników święci triumfy na scenach Poznania, Bostonu i Sofii.

Maria Syrczyna

Słowo "Haga" jest symbolem nadziei na sprawiedliwość. Fot: Magda Hueckel

No items found.

Czasami, w ramach terapii, wyobrażamy sobie proces tych, którzy wymyślili, rozpoczęli i prowadzą wojnę na Ukrainie. Słowo "Haga" uosabia nadzieję na sprawiedliwość, bez której nasze głębokie rany długo się nie zagoją. Ukrainka Sasza Denisova nie tylko wyobraziła sobie, jak mógłby wyglądać sąd w Hadze, ale także napisała o tym sztukę, która była już wystawiana na różnych scenach na całym świecie. "Washington Post" nazwał Denisową wiodącym głosem tej tragicznej wojny.

Sasza Denisowa, fot: Ira Polarna

Sasza przyjechała do Polski wiosną ubiegłego roku i od razu zaczęła opowiadać światu o wojnie. W Warszawie wystawiła sztukę "Sześć żeber gniewu" o bólu i doświadczeniach ukraińskich uchodźczyń. Później, w Hiszpanii - "Mum and the Full Invasion" o sile ducha Ukrainek (sztuka jest obecnie wystawiana w Ameryce). A kiedy dyrektor artystyczny Teatru Polskiego w Poznaniu zaproponował Denisowej napisanie sztuki o Putinie, dramatopisarka odpowiedziała: "Mam dla niego tylko jedno słowo - Haga".

Koncepcja Denisowej jest niezwykła. W Hadze naśmiewa się z tych, których nienawidzimy - Putina, Kadyrowa, Simoniany, Szojgu, Prigożyna itd. Przeplata sceny cierpienia z farsą. Sam proces rozgrywa się w umyśle dziewczynki, której rodziców zabili Rosjanie. A widz wydaje werdykt.

Proces głównych zbrodniarzy na scenie Teatru Polskiego w Poznaniu. fot: Magda Hueckel

Śmiech przynosi ulgę

- Jak można śmiać się z kogoś, kogo chce się unicestwić?

-  Chcesz go zniszczyć, ale nie możesz. Zamiast tego możesz go zabić śmiechem. Możesz pokazać banalność zła, ośmieszyć, upokorzyć. Po tym polityk nie wydaje się już potężny ani onieśmielający.

Tagedia jest ciężka dla psychiki i męczy. Śmiech jest pierwotny, przynosi ulgę i sprawia, że temat brutalnej wojny nie wydaje się tak przygnębiający. Śmiech jest odporny na zapomnienie. Według Arystotelesa komedia jest gatunkiem niskim, a tragedia - wysokim. Moja praca jest połączeniem tych dwóch gatunków, huśtawką: - po tym, co straszne, jest minuta śmiechu. Zresztą Ukraińcy tak właśnie żyją.

- Nie sądzisz, że "Haga" to przedstawienie na eksport, bo Ukraińcy w większości nie są gotowi śmiać się z Putina i wojny? Nasza rana jest zbyt głęboka.

- Niedawno widziałam dość zabawną parodię rosyjskich polityków w ukraińskiej telewizji. Tak więc ten gatunek już istnieje na Ukrainie. Rana jest naprawdę głęboka, ale Ukraińcy zawsze potrafili ośmieszyć wroga.

Jest jednak pewna tendencja: im dalej od naszych granic, tym łatwiej publiczność reaguje na sztukę. Na premierowych pokazach w Poznaniu Polacy byli spięci i powściągliwi, bo nie rozumieli, jak można śmiać się z wojny. W Bułgarii nawet surowi panowie w garniturach, czyli bułgarski rząd śmiali się po cichu. A w Ameryce publiczność teatru" Arlekin Players" śmieje się głośno i szczerze. Tak, Amerykanie nie znają strachu przed wojną, żyją nie tylko w imperium, ale w super imperium - Gwiezdnych Wojnach. A my musimy za pomocą amerykańskiej muzyki, stand-upów sprawić, żeby wszystko było dla nich jak najbardziej zrozumiałe. Dlatego bardzo ważna jest pierwsza scena, w której dziewczyna przedstawia widzom bohaterów. Nikt nie ma obowiązku wiedzieć, kim oni są. Jednocześnie Ameryka jest najbardziej wrażliwą publicznością. Jeśli coś ich dotknie, nie powstrzymują się, zaczynają płakać, są zaskoczeni i śmieją się głośno, jak dzieci. "Aaaah!" mówią Amerykanie, gdy widzą, jak Putin naciska przycisk nuklearny, a nad salą wyrasta grzyb nuklearny.

Putin w sztuce grany jest przez kobietę.  Uosabia despotyczną i skomplikowaną Rosję. Zdjęcie z Teatru Narodowego im. Iwana Wazowa w Bułgarii. Zdjęcie: Boriana Pandova

To wojna, nie operacja specjalna

- Jak Bułgaria, gdzie nastroje prorosyjskie są silne, zareagowała na Twoją antyputinowską sztukę?

- Gdy Teatr Narodowy im. Iwana Wazowa ogłosił premierę, natychmiast otrzymał pogróżki. Trolle pisały, że zabiją wszystkich. Przedstawiciele prorosyjskiej partii wykupili cały rząd w parterze. Reżyser zwołał spotkanie, aby zdecydować, co zrobić z prowokatorami, jeśli rzeczywiście zakłócą spektakl.

Nawiasem mówiąc, na lotnisku w Sofii czekał na mnie samochód i zanim wsiadłam, znajomy szepnął do mnie, że kierowca jest przedstawicielem prorosyjskiej partii i lepiej milczeć na temat Hagi w samochodzie, aby nie prowokować. "Nie masz pojęcia, ilu agentów tu jest. To nie są żarty" - powiedzieli mi znajomi. Później usłyszałam te same słowa w Berlinie.

- Tak jak to się stało, że w Bułgarii zdecydowali się wystawić Twoją sztukę?  

- Francusko-bułgarski reżyser Galin Stoev zobaczył polskie przedstawienie "Hagi", zadzwonił do mnie w środku nocy i powiedział: "Nie mogę spać, chcę to ująć po swojemu. To dla mnie wyzwanie, bo nigdy nie robiłem teatru politycznego". Premier kraju, Mikołaj Denkow, jest postępowym i proeuropejskim politykiem, więc poparł inicjatywę dyrektora teatru Wasyla Wasilewa i reżysera, a następnie osobiście przybył na premierę.

Musiałam trochę zmienić scenopis. Ponieważ Jewgienij Prigożyn został zabity, jego postać mówi teraz: "Na procesie będę trzymał się wersji, że nie żyję. Ogólnie rzecz biorąc, nie jestem sobą". Publiczność śmieje się, ponieważ wydarzenia są świeże.

Po spektaklu premier podziękował mi. Powiedział, że zawsze wiedział, że trzeba pomagać Ukraińcom, ale po spektaklu poczuł to jeszcze mocniej. Przedstawiciele ukraińskiej ambasady cieszyli się, że napisano 20 recenzji "Hagi" i po raz pierwszy bułgarskie media nazwały wojnę wojną, a nie operacją specjalną. Farmy trolli stały się bardziej aktywne i tylko one nie były zadowolone. To triumf teatru politycznego. Teraz scena francuska czeka na "Hagę" - a tamtejszy teatr jest konserwatywny, Francuzi decydują, czy moja sztuka jest godna bycia obok Moliera. Książka o tym samym tytule ukaże się po francusku. A sztuka pojedzie na międzynarodowe festiwale, zobaczy ją cała Europa.

Każdy w sztuce umiera z własnej winy. Każdy ma swoje własne piekło. Zdjęcie ze spektaklu w "Arlekin Players Theatre" w Bostonie. Zdjęcie: Irina Danilowa

- Przed wojną mieszkałaś i pracowałaś w Rosji. Czy ta przeszłość Ci teraz przeszkadza?

- Nigdy nie ukrywałam, że mieszkałam w Moskwie i jestem świadoma, że niektórym Ukraińcom moja przeszłość przeszkadza. Ale w Rosji pisałam sztuki krytykujące istniejący reżim, a kiedy rozpoczęła się inwazja, natychmiast wyjechałam i teraz pracuję wyłącznie dla Ukrainy. Na świecie muszą istnieć agenci wpływu, dyplomacja kulturalna, a ja staram się być jak najbardziej przydatna.

Być może byłam naiwna, kiedy myślałam, że moje sztuki poświęcone reżimowi, wojnie, aneksji, stagnacji i protestom miały jakiś wpływ. Wpływ skończył się, gdy rząd uruchomił propagandę. Reżyserka Jewgenia Berkowycz i dramatopisarka Switłana Petrijczuk siedzą w więzieniu za teatr antyterrorystyczny. I to jest sygnał dla innych: "Zamknij się". Oczywiście, możecie mnie nienawidzić, ale to nie powstrzyma mnie od tego, co mogę robić dla Ukrainy. Czyli tworzenia teatru szybkiego reagowania. Czy hejterzy tego chcą, czy nie. Mam ukraińską tożsamość, jestem użyteczna i kocham swój kraj.

W Barcelonie grupa agresywnych Ukrainek zajęła miejsca na widowni, a po występie kobiety przyznały, że były bardzo poruszone tym, co zobaczyły. Przytuliłyśmy się i płakałyśmy razem. W ten sposób sztuka pokonała nienawiść.

Ukraina - mała dziewczynka

- Temat Trybunału Haskiego wymaga poważnej wiedzy na ten temat. Jakie były Twoje źródła?

- Po pierwsze, korzystałam z dokumentów z procesów norymberskich. Moi bohaterowie udają, że stracili pamięć, jak dawny współpracownik Fuhrera Rudolf Hess, krzyczą podczas przesłuchań, jak wpływowy nazista Hermann Göring, i przyznają się do winy, jak architekt Hitlera Albert Speer. Po drugie, czerpałam z wywiadów z osobami, które ucierpiały w wyniku rosyjskiej agresji lub były świadkami zbrodni. Po trzecie, konsultowałam się z urzędnikami państwowymi. Na przykład teraz piszę kontynuację "Hagi" - sztukę teatralną i książkę - i konsultuję się z Antonem Korynewyczem, ambasadorem w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, który jest odpowiedzialny za utworzenie specjalnego trybunału ds. zbrodni agresji ze strony Federacji Rosyjskiej. I uważnie śledzę wszystko, co robi i mówi Putin. Tak jak amerykańska pisarka Hannah Arendt obserwowała zbrodniarza Adolfa Eichmanna w prawdziwym sądzie, a następnie napisała "Banalność zła". Konstruuję sąd w mojej wyobraźni i cały czas obserwuję Putina. Mam brytyjskich oficerów wywiadu, prawników i prokuratorów.

Wyobraźmy sobie na przykład, że istnieją dowody na to, że na stoliku nocnym prezydenta Rosji znajduje się książka filozofa zła Iwana Iljina. I jest tam rozdział o Bachmucie jako ostatniej ważnej bitwie, którą trzeba wygrać. Czy pamiętacie bitwę pod Verdun, w której zginęło milion ludzi? Nasz wróg prowadzi taką samą wojnę na wyniszczenie, ponieważ przeczytał pseudofilozofię przed pójściem spać i jest pod wrażeniem.

- W swoim czasie amerykański serial "The Holocaust" dokonał tego, czego setkom inteligentnych głosów nie udało się osiągnąć przez ponad dwadzieścia lat. Niemcy obejrzeli ten film i w końcu zaczęli współczuć Żydom. Co możemy zrobić teraz, aby wpłynąć na zmęczony świat, aby o nas nie zapomniał i nam pomógł?

- Dziś globalny dyskurs wokół wojny na Ukrainie jest pod silnym wpływem wydarzeń w Strefie Gazy. Kiedy po białoruskich protestach wybuchła wojna w Ukrainie, powiedziałam, że wielka katastrofa pochłonęła mniejszą. Nie wiadomo, jak w tej globalnej katastrofie będzie wyglądała Ukraina. Naiwnością jest sądzić, że w środku ostrych wydarzeń sztuka rozwiąże wszystkie problemy. Bertolt Brecht i Thomas Mann, którzy byli antyfaszystami i pisali o okropnościach wojny, musieli uciekać przed Hitlerem i przeczekać ją w Stanach Zjednoczonych. Później "Matka Courage i jej dzieci", napisana przez Brechta w 1938 roku, stała się teatralną biblią, a "Doktor Faustus" Manna po raz pierwszy poruszył kwestię zbiorowej winy narodu.  

Jeśli mówimy o tym, jakie powinno być dzieło sztuki, aby oddziaływało na zagraniczną publiczność, to na pewno nie powinno być folklorystyczne, czy klasyczne. Musi to być nowoczesna, istotna forma, która jest interesująca nie tylko dla nas w Ukrainie, ale dla wszystkich.

Wydaje mi się, że wkraczamy w mroczne czasy, a w mrocznych czasach trzeba rozpalić wielkie ognisko. Dla mnie tym wielkim ogniskiem jest Haga. Skupiam się na pisaniu książki. Moja sztuka i książka są nie tylko o strasznym procesie, ale także o samej idei Ukrainy. Mała dziewczynka, która osądza złych bohaterów, to Ukraina. Jest krucha, wyemancypowana, europejska i bezbronna, ma głębokie poczucie własnej wartości i bardzo cierpi. Oto postać Ukrainy - ofiarna, płonąca, trochę naiwna, ale niezachwiana. Rodzaj nowej europejskiej Joanny d'Arc.

Ukraina to dziewczynka, w której wyobraźni rozgrywa się proces. Zdjęcie: Iryna Danilowa

No items found.

Redaktorka informacyjna w sestry.eu.

Ukraińska dziennikarka. Pracowała jako felietonistka gazety „Fakty i komentarze”, autorka „Companion”, „Business Journal” i „Events and People”. Współpracowała z niemieckim Ministerstwem Kultury przy serii wykładów i materiałów na temat psychologii mas i wychodzenia społeczeństw z kryzysu psychicznego i gospodarczego. Organizatorka ogólnoukraińskiej imprezy charytatywnej „Kolory życia”.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
Miesiąc miodowy Żanna Ozirina

Gdy oglądam na ekranie parę kochanków – dwoje ludzi sukcesu, którym udało się przemyśleć swoje życie na wiele lat do przodu, a potem rzucających wszystkie swoje plany w kąt, tracących orientację i przyszłość, zmieniających poglądy – jako widza ogarnia mnie złość. Ale ten gniew ma działanie terapeutyczne, bo sprawia, że sama chcę działać.

Reprezentanci „Miesiąca miodowego” w Wenecji: aktorzy Roman Łucki i Iryna Nirsza, reżyserka Żanna Ozirna i producent Dmytro Suchanow

Dla mnie to nie było tak

Oksana Honczaruk: Na „Miesiąc miodowy” otrzymała Pani grant od organizatorów Festiwalu Filmowego w Wenecji i programu Biennale College Cinema, który finansuje produkcje niskobudżetowe. Miał powstać od zera w dokładnie rok – przy założeniu, że przyznana kwota będzie jedynym źródłem finansowania projektu. O jakiej kwocie mówimy? I jak trudno było zdobyć ten grant?

Żanna Ozirna: Mówimy o 200 tysiącach euro, rywalizowaliśmy o ten grant z filmowcami z całego świata. W 2023 roku wygrały cztery projekty: z Włoch, Węgier, Ghany i Ukrainy. To pierwszy ukraiński film, który wygrał i otrzymał dofinansowanie.

Jako reżyserka z radością przyjmuję zwycięstwa, które podsycają moje ambicje – ale do tych zwycięstw, które dają mi możliwość pójścia dalej, jestem nastawiona wręcz entuzjastycznie. Kiedy w Wenecji dostaliśmy pieniądze na realizację „Miesiąca miodowego”, było to dla mnie prawdziwe zwycięstwo, bo dało mi możliwość pracowania.

Ten film bardzo mi pomógł, ponieważ, pochłonięta pracą, nie miałam zbyt wiele czasu na myślenie o okropnych rzeczach wokół mnie. Po prostu wpadłam w wir pracy na rok.

Żanna Ozirna odbiera Grand Prix na festiwalu „Molodist”. Listopad 2024 r.

Kręciliście w Ukrainie?

Tak. Nakręcenie filmu w Ukrainie było dla nas ważne, postrzegaliśmy to jako wybór moralny i etyczny, bo wojna trwa, a wielu Ukraińców wciąż żyje pod okupacją. Ale był to także wybór praktyczny, ponieważ wielu ukraińskich filmowców straciło pracę z powodu wojny lub zostało zmobilizowanych do wojska. „Miesiąc miodowy” stał się więc naszym małym wkładem we wsparcie branży.

Jak europejska publiczność odebrała film?

Myślę, że on dobrze wypełnia swoją misję. Postrzegam ten projekt jako dyplomację kulturową, co dla mnie oznacza, że to film wyjaśniający obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy, którą nie do końca rozumieją.

Czy istnieje różnica w postrzeganiu filmów przez Ukraińców i obcokrajowców?

Ukraińcy patrzą na filmy o wojnie jak na świadectwa i oceniają je z punktu widzenia tego, czy przekazują te świadectwa, czy nie. Porównują je z własnymi doświadczeniami. Obcokrajowcy nie mają takich doświadczeń, więc patrzą na film jak na produkt artystyczny. Oceniają, jak dobrze poradziłam sobie ze scenariuszem, reżyserią, grą aktorów, dźwiękiem i kamerą. Moje rozmowy o „Miesiącu miodowym” z obcokrajowcami wyglądają jak rozmowy o sztuce. Natomiast dla Ukraińców wszystko zaczyna się od zdania: „Dla mnie to nie było tak...” Chociaż to nie jest film dokumentalny, a fabularny.

Kadr z filmu „Miesiąc miodowy”

Nikt nie tęsknił za dawnym życiem

Na początku filmu, po eksplozjach, kiedy bohaterowie zaczynają wszystko rozbierać na części pierwsze, Ola cytuje wiersz Oksany Zabużko: „A co tam się naprawdę stało, kogo to obchodzi, Panie? Liczy się to, jak będzie, a będzie tak, jak napiszę”. Wstawiłam ten fragment, by z góry odpowiedzieć wszystkim komentatorom, którzy powiedzą, że im się to nie przydarzyło.

Ponoć włoscy krytycy narzekali, że film nie zawierał wystarczającej ilości codziennych szczegółów. Jak odebrali go europejscy filmowcy?

Nie narzekali, odnotowali to jako świadomy ruch z mojej strony. Niedawno w Ukrainie ukazała się recenzja Igora Kromfa, w której on wyjaśnia, że nie zwracam uwagi na codzienne szczegóły, bo to nie jest robinsonada, opowieść o przetrwaniu, ale film o wewnętrznej przemianie. Celowo nie pokazuję, jak bohaterowie chodzą do toalety, jak jedzą i ile mają jedzenia. Nie interesuje mnie to.

Był taki moment, kiedy powiedziałam moim zagranicznym kolegom, że ten film jest o utknięciu w nieznanym – lecz oni nie do końca to zrozumieli. Natomiast podoba im się określenie: „film o ludziach, którzy stracili wszystko i tęsknią za dawnym życiem”. Tyle że w pierwszych dniach wojny nikt tutaj nie tęsknił za dawnym życiem. Próbowaliśmy przetrwać, zastanawialiśmy się, co się z nami stanie, byliśmy kompletnie zdezorientowani. Nie wszyscy to rozumieją.

Żanna Ozirna na planie

Zauważyłam też, że kiedy zaczynasz mówić o miłości, dzieciach, karierze, sztuce, ludzie w każdym kraju to rozumieją. Ale kiedy mówisz o tożsamości, niezależności, odpowiedzialności za kraj, nawet w trzecim roku wojny, wielu obcokrajowców nie rozumie, nie akceptuje tego, a nawet są zirytowani. Tymczasem Ukraińcy są teraz bardzo skupieni na udowadnianiu innym, że to nasza ziemia, że jesteśmy Ukraińcami i że nie należy nas mylić z nikim innym.

Mieszkanie: gniazdko, schron, pułapka

Ten film bardzo mnie poruszył, bo okazuje się, że zupełnie zapomniałam, jak to było 24 lutego 2022 roku i w kolejnych dniach. To tak jakby mój mózg ukrył te wspomnienia, a podczas filmu pozwolił im się wydobyć.

Na premierę zaprosiłam kilka osób z Buczy, które przeżyły okupację. To one były punktem odniesienia dla tego filmu – ich historie stały się podstawą scenariusza. Moja przyjaciółka, która też jest z Buczy i była pod okupacją z rodzicami, płakała przez połowę seansu. Niektórzy widzą w tym siebie, inni nie. Nie chciałam nikogo wzruszać, komukolwiek imponować, przemieniać czyjąś duszę za pomocą kina. Nie chciałam manipulować, ale porozmawiać o moich wewnętrznych wątpliwościach i lękach.

Chciałam opowiedzieć nie tylko o wojnie i okupacji, ale także o tym, że ludzie z pokolenia 30+, do którego należę, są teraz zmuszeni do radzenia sobie z globalnymi problemami: jak mamy rodzić dzieci, jak planujemy przyszłość i czy to, co robimy, ma sens
Kadr z filmu „Miesiąc miodowy”

Dla wielu ludzi pierwsze dni wojny w Ukrainie to panika i ucieczka. Pani przedstawiła inną wersję wydarzeń: bohaterowie pozostali w swoim mieszkaniu, jak w schronie, i dosłownie utknęli w nieznanym. Jak widzowie odebrali takie zachowanie ludzi żyjących pod okupacją?

Rzeczywiście, wiele osób uważa, że chaos był najtrafniejszym opisem sytuacji. Niedawno znajomy krytyk filmowy powiedział, że moi bohaterowie są zbyt, z grubsza mówiąc, emocjonalnie zamrożeni. Chociaż nie ma uniwersalnego doświadczenia, istnieje wiele zupełnie różnych doświadczeń.

Ludzie, którzy upierają się, by powiedzieć, co było z nimi nie tak, zapominają o trzech podstawowych psychologicznych reakcjach na stres: walka, ucieczka, zamrożenie. Niektórzy przestraszyli się i uciekli, podczas gdy inni, jak Pani bohaterowie, „zamarli”.

Rozmawiałam z wieloma osobami, które były w podobnej sytuacji, które ukrywały się w mieszkaniu. Wszyscy oni byli zdezorientowani i nie rozumieli, dokąd uciekać i jak się zachować. Na dodatek na początku ich mieszkania wyglądały jak kryjówki. Dopiero później zamieniało się w pułapkę, a ta transformacja nastąpiła bardzo szybko. To ciekawe, jak zmienia się ta sama przestrzeń: przytulne rodzinne gniazdko, potem kryjówka, potem pułapka, a wreszcie miejsce, z którego trzeba natychmiast uciekać.

Sama miałam podobny poranek: obudziłam się przed szóstą i zaczęłam... sprzątać. To nie wybuchy mnie obudziły

Z jakiegoś powodu ich nie słyszałam, mimo że mieszkam na małym osiedlu pod Kijowem, na Zazymie. Sprzątałam i obserwowałam przez okno sąsiadkę, której tego ranka dostarczono meble. Rozładowywano je przy wejściu, a sąsiad stał tam w szoku, palił i patrzył na te meble, nie wiedząc, co z nimi zrobić.

Rozegrać uczucia pod mikroskopem

Co było później?

Zadzwoniła moja przyjaciółka i poprosiła, żebym przyjechała do niej, do dzielnicy Obołoń. Nie miałam wtedy samochodu. Jakimś cudem udało mi się zadzwonić po taksówkę, a ta zawiozła mnie z jednej strony Dniepru na drugą. Potem ja, moja przyjaciółka i jej rodzice pojechaliśmy do Żytomierza, a stamtąd do zachodniej Ukrainy. Kiedy byliśmy już względnie bezpieczni, odebrałam telefon z Polskiej Akademii Filmowej, z którą współpracowaliśmy. Polacy zaproponowali mi pokój w pensjonacie dla weteranów sceny i filmu pod Warszawą. W tamtych czasach wszystkie pokoje w tym pensjonacie były zarezerwowane dla ukraińskich artystów. Zgodziłam się przyjechać, bo w zachodniej Ukrainie nie było już miejsc – przyjeżdżali ludzie z Irpienia i Charkowa. Ale gdy tylko Kijowszczyzna została wyzwolona, natychmiast wróciłam do domu. Kolumna najeźdźców zatrzymała się o jedną wieś od naszej gromady [odpowiednik polskiej gminy – red.]. Nie dotarli do nas, ale byli bardzo blisko.

Roman Łucki i Iryna Nirsza w „Miesiącu miodowym”

Jedną z mocnych stron filmu jest duet aktorski: Roman Łucki i Iryna Nirsza. Udało im się zbudować chemię między postaciami na ekranie, odczuwalną pomimo horroru okoliczności. Co było dla Pani ważne w pracy z tymi aktorami?

To, by nie przeszkadzali sobie nawzajem. Roma jest bardzo energiczną osobą, zna swoją wartość, ma już na koncie kilka dobrych ról filmowych. A dla Iry to pierwsza duża praca, na dodatek bardzo trudna psychologicznie, ciążyła więc na niej większa presja. Ich interakcję zbudowaliśmy częściowo na miłości, a częściowo na rywalizacji. Mieli normalną relację, ale czuło się, że nie zamierzają sobie nawzajem ustępować.

Dlaczego wybrała Pani akurat ich?

Wielu aktorów służy obecnie w wojsku. Ałła Samojlenko, dyrektorka castingu, kiedy zaczęłyśmy rozmawiać o aktorach do filmu, powiedziała: „Wiesz, jest jeden facet, o którym po przeczytaniu scenariusza od razu pomyślałam, ale zginął kilka dni temu na froncie”. Potem rozpoczął się casting. Odpowiednich chłopaków bardzo trudno było znaleźć, ponieważ są tacy, którzy mają naturalną wewnętrzną pewność siebie, ale są i tacy, którzy jej nie mają. I w filmie możesz to poczuć – że dana osoba zbudowała tę pewność siebie. Ja potrzebowałam dwojga pewnych siebie ludzi. Może nawet trochę zbyt pewnych siebie.

Myślę, że zagranie roli Tarasa było dla Romy wyzwaniem, ale bogaty wachlarz jego doświadczeń dał mu możliwość uwolnienia się i pokazania – niektórzy powiedzieliby – słabości, choć ja bym powiedziała: ludzkiej wrażliwości i kruchości. Nie jest łatwo człowiekowi podjąć takie wyzwanie. Ira to ambitna osoba, która uwielbia wysokie stawki. Jestem pewna, że od początku była zainteresowana rozgrywaniem tych uczuć jakby pod mikroskopem.

Zdjęcia: FB „Miesiąc miodowy”

20
хв

„Miesiąc miodowy” - film, który wyjaśnia obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy

Oksana Gonczaruk
muzycy, żołnierzy, występ

Czarny van podskakuje na wybojach. Polna droga zaczyna schodzić stromo w dół, a sprzęt muzyczny w bagażniku buja się we wszystkie strony. GPS dawno zgubił drogę, więc kierowca jedzie „na czuja”.

– Dobra, złapałem trochę zasięgu, weź się zatrzymaj!– krzyczy Dmytro z przedniego fotela pasażera. Odwraca się do nas: – Chwilka przerwy!

Wysiadamy w szczerym polu, do moich uszu dociera cykanie koników polnych, a szum ciepłego, jesiennego wiatru przyjemnie otula. Za mną z vana wyskakuje Witalij Kyryczenko, wokalista rockowego zespołu Numer 482. W ręku ma maleńką mandolinę.

– Witamy państwa na dzisiejszym występie! – wykrzykuje i robi ukłon, a potem szeroko się do mnie uśmiecha: – Publika dziś trochę inna niż zwykle.

Witalij wskazuje palcem na pole, na którym pasą się krowy. Niektóre przyglądają się nam z zaciekawieniem. Witalij zaczyna delikatnie szarpać za struny i nucić coś pod nosem. Jest dobrą duszą zespołu, zawsze z uśmiechem, zawsze z naładowanymi na maksa bateriami. Jeszcze niedawno w sieci można było zobaczyć jego zdjęcia z okopów wokół Bachmutu, zmarzniętego i umorusanego w błocie. Służył tam ramię w ramię z żołnierzami 59. Samodzielnej Brygady Piechoty imienia Jakuba Handziuka. Dziś mówi, że gdyby nie poszedł wtedy walczyć, odebrałoby mu to głos jako artyście. Bo i oczym miałby później opowiadać? Jak mógłby mówić o wojnie, gdyby jej nie dotknął, nie przeżył? Ale przekonali go, że sztuka jest tym, co buduje tożsamość narodową przyszłych pokoleń, i artyści muszą żyć, muszą leczyć muzyką i sztuką tych, którym na froncie jest trudno. A potem Witalij z powrotem zamienił karabin na gitarę – i teraz służy w Desancie Kulturowym.

Witalij Kyryczenko. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Terapia sztuką

Desant Kulturowy to projekt niezwykły. Łączy artystów, którzy w poprzednim życiu byli muzykami, aktorami, reżyserami, a nawet lalkarzami. Pracowali na scenie w pięknych kostiumach, które dziś zamienili na mundury w barwach multicam. Szlak bojowy niektórych z nich, jak Witalija, wiódł przez najgorętsze odcinki frontu. 

Dmytro Romanczuk jest diabelsko zdolnym bandurzystą. Kiedy zaczęła się inwazja, od razu dołączył do ochotniczego batalionu broniącego Kijowa. Gdy go pytam o szczegóły, mówi jedynie: „było ciężko” – a jego wzrok ucieka w drugą stronę.

Ale kiedy rozmowa schodzi na bandurę, jego ciemne oczy zaczynają błyszczeć i prostuje się na krześle, gotowy do opowieści. Bo dla Dmytra ukraińska dusza ma dźwięk bandury

– Bandura jest integralną częścią tradycji pieśni epickiej, wyjątkowego zjawiska wędrownych śpiewaków, muzyków, kobziarzy, bandurzystów, liryków, bez których trudno sobie wyobrazić naszą kulturę i przestrzeń historyczną poprzednich pokoleń– mówi z przekonaniem. – To jest sedno, te rzeczy ukształtowały naszą naszą duchową integralność, nasze przekonania. To właśnie te rzeczy dają odpowiedź na pytanie, kim jest Ukrainiec.

Na podwórzu przed domem powoli gromadzą się żołnierze. Siadają na długich ławkach, jak uczniowie przed apelem. Na ich twarzach widzę zmęczenie i kompletny brak zainteresowania tym, co ma się za chwilę wydarzyć. Jakby ktoś kazał im tam usiąść za karę. Mężczyzn jest może ze trzydziestu. To jedna ze szturmowych brygad, które zasłużyły się bojach na wielu odcinkach frontu – często tych najgorętszych. Po ciężkich bojach w okopach trudno im się odnaleźć, a tym bardziej czekać na jakieś występy. Komu to niby potrzebne?

Dmytro Romanczuk. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Do swojego magicznego koncertu Dmytro przygotowuje się w ciszy. Znajduję go w sadzie, pomiędzy drzewami, gdzie w samotności, cichutko stroi bandurę. Przez chwilę obserwuję z oddali, jak w skupieniu skrupulatnie sprawdza każdą ze strun. A są ich dziesiątki, nie jestem w stanie nawet policzyć. W zależności od typu bandury, liczba strun różni się. Niektóre instrumenty mają dwadzieścia, inne ponad sześćdziesiąt. Sam wygląd bandury imponuje, budzi respekt i zadumę. Dlatego kiedy Dmytro staje na przeciwko tej nietypowej publiki, natychmiast zapada milczenie.

– Czy jest tu ktoś, kto nigdy nie słyszał bandury? – Dmytro rozgląda się po widowni. W górę nieśmiało unosi się kilka rąk, a on zaczyna swoje magiczne przedstawienie.

Jest w tym instrumencie coś wyjątkowego,pozaziemskiego. Kojące dźwięki dumki granej kilka kilometrów od miejsca, w którym ci dzielni wojownicy walczą o niepodległość – to przeżycie zostaje w tobie na zawsze. Obserwuję, jak twarze żołnierzy łagodnieją. Niektórzy wyciągają telefony i zaczynają nagrywać, inni skrywają twarze w dłoniach, jakby zawstydzeni, że tak łatwo poddali się tej przedziwnej terapii. Viva l’arte!

 Wciąż jesteśmy ludźmi

W swoim poprzednim życiu Dmytro Melniczuk był nauczycielem aktorstwa, a także reżyserem teatralnym w Teatrze Dramatycznym w Kołomyi. Dziś jest głównodowodzącym kramatorskiego „oddziału” Desantu Kulturowego. Odpowiada za to, by artyści bezpiecznie i na czas dotarli na występ, zresztą na każdym wydarzeniu jest też swego rodzaju wodzirejem. Głęboko wierzy, że to, co robią, ma sens.

– Sztuka leczy, a bez sztuki nie byłoby niczego –twierdzi. – W tym, co my robimy, muzyka ma znaczenie terapeutyczne. Piękna muzyka tworzy wibracje w organizmie, w środku, w duszy. To jak medytacja, która człowiekowi pomaga. Tak jak sztuka wizualna. Gdy człowiek obserwuje jakieś piękne obrazy, może wrócić do pięknych wydarzeń iwspomnień. Naszym zadaniem jest przypomnienie tym dzielnym ludziom, za co walczymy. To nie są puste słowa czy zwykłe piosenki. My budzimy w żołnierzach różne wspomnienia, np. z dzieciństwa, przywołujemy te najdroższe. Pośród tego brudu, który wojna na nich naniosła, wyciągamy to wszystko z piwnicy ich świadomości.

Przypominamy im, kim jestem Ja. Przywracamy im świadomość, że wciąż jesteśmy i pozostaniemy LUDŹMI

Zdaniem Melniczuka najważniejszym zadaniem Desantu Kulturowego jest dbanie o zdrowie psychiczne żołnierzy. Bo wojna pokazała, że nie byliśmy na to wszystko psychicznie gotowi. Choć na froncie żołnierze radzą sobie świetnie, walczą zacięcie i dzielnie, poprawiając swoje umiejętności z każdym tygodniem, to na poziomie psychicznym jest bardzo ciężko. Brakuje motywacji, morale słabnie, czas spędzony w okopach dłuży się tak bardzo, że ludzie często zapominają, po co tam w ogóle są. Wojna to najgorsza rzecz, jaka mogła spotkać ludzkość. Naraża na niebezpieczeństwo i skrajne emocje, po których trudno wrócić do równowagi. Podczas występów przed wojskowymi Dmytro zauważył, że ludzie ci wracają z wojny nie tylko z ranami na ciele, ale też z ranami duszy, ze zrujnowaną psychiką. A występów jest niemało.

Dmytro Melniczuk. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

– Jest ciężko: cztery, pięć, a nawet sześć występów dziennie – przyznaje Dmytro. – Ale my dobrze rozumiemy, że żołnierzom to jest bardziej potrzebne niż nam wypoczynek. Nie mamy prawa okazać słabości, zmęczenia. Wiemy, że tam ludzie są zmęczeni jeszcze bardziej od nas, że na froncie jeszcze ciężej pracują. Na dodatek prawie wszyscy w Desancie Kulturowym mamy doświadczeniasceniczne sprzed wojny; ja sam w teatrze spędziłem trzydzieści lat. Napięcie, stres przed występem, pęd i nieprzespane noce – my jesteśmy przyzwyczajeni do życia w zmęczeniu. A nasi żołnierze są dla nas najważniejsi.

Służba w Desancie Kulturowym nie ma nic wspólnego z gwiazdorskim życiem, choć gwiazdy często do „desantowców” dołączają. Niemal od początku istnienia projektu pojawiają się wśród nichsławy, które na kilka dni porzucają życie w mieście, by przyjechać do przyfrontowych wiosek. Regularnie pojawiają się między innymi Alyona Alyona, Chrystyna Sołowij, Skofka czy Vivienne Mort. Przyjeżdżają, choć bywa niebezpiecznie. Dmytro wspomina, jak kiedyś w pogoń za ich czarnym vanem puścił się rosyjski dron kamikadze. Kilka dni przed naszą rozmową bardzo blisko miejsca, w którym występowaliśmy, spadła kierowana bomba lotnicza FAB. 

Muzyka na wojnie

Sztuka i muzyka towarzyszą żołnierzom, odkąd ludzie toczą wojny. Wielu znanych muzyków brało udział w działaniach zbrojnych jako żołnierze, inni, występując, dbali o morale walczących. Bo muzykazbawiennie wpływa na zdrowie psychiczne i emocjonalne, na przykład redukując stres i lęk. Słuchanie spokojnej muzyki, zwłaszcza klasycznej, może wpłynąć na obniżenie poziomu kortyzolu, nazywanego hormonem stresu. Muzyka może pomóc w tworzeniu chwilowego poczucia bezpieczeństwa i normalności pośrodku chaosu wojennego, co pozwala na chwilę odpocząć. A to ma bezpośrednie przełożenie na morale. 

Jak wspomniał Dmytro, znane i lubiane piosenki mogą przypominać żołnierzom o domu, rodzinie i przyjaciołach, wzmacniając ich poczucie celu i motywację do dalszej walki. Z kolei pieśni patriotyczne czy piosenki wojskowe wzmacniają poczucie jedności i tożsamości narodowej, przypominając, po co i za co walczymy. 

Muzyka jest też doskonałym narzędziem pomagającym w regulacji emocji, a nawet w terapii poważnych traum, jak zespół stresu pourazowego. Regularne słuchanie muzyki może łagodzić jego objawy, jak flashbacki, koszmary senne czy nadpobudliwość.

20
хв

Desant kultury, czyli z bandurą na froncie

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Co będzie jutro?

Ексклюзив
20
хв

Z banku na front: Polka w ukraińskim wojsku

Ексклюзив
20
хв

Dmytro Łubinec: - Rosja tworzy izby tortur w każdej okupowanej osadzie

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress