Exclusive
20
min

Pszczoły zawsze szukają spokoju: miodowy biznes pod bombami

Faina Bee to rzemieślniczy producent deserów miodowych, miodu i wosku. Wszystkie elementy biznesu – od uli po urządzenia do pakowania – znajdują się w obwodzie charkowskim i w samym Charkowie, gdzie od końca marca stale brakuje prądu, a na ludzi co chwilę spadają bomby

Julia Malejewa

Jak zrobić biznes miodowy pod bombami. Zdjęcie: archiwum prywatne

No items found.

Biznes z rodzinnej pasieki

Kateryna Wodołażska, współzałożycielka przedsiębiorstwa, mówi, że Faina Bee to firma rodzinna. Rodzina jej męża posiada pasiekę już od kilku pokoleń. Dziś oprócz tradycyjnego miodu produkują wosk do świec i desery miodowe: miód kremowy (miód z liofilizowanymi owocami i jagodami) i orzechy w miodzie. Obecnie pasieka składa się z 90 uli, ale w planach jest 140.

– Planowaliśmy zwiększyć liczbę uli już w 2022 roku – mówi Kateryna. – Wtedy mieliśmy tylko małą pasiekę, z której miód sprzedawaliśmy. Gdy cena hurtowa spadła, postanowiliśmy spróbować wytwarzać miodowe desery. Ale zaczęła się inwazja i musieliśmy się tymczasowo przeniesieść  do obwodu iwanofrankiwskiego.

Pasieki pozostały na Charkowszczyźnie. Zdjęcie: archiwum prywatne

Jednak pasieki ze sobą nie zabrali – zaopiekowali się nią teściowie Kateryny. Wraz z mężem wróciła do Charkowa na początku 2023 r. – by  zacząć produkcję deserów miodowych:

– Jesienią 2023 r. mieliśmy już dobrą sprzedaż, w czym pomogło nam kilka dotacji. Obecnie wszystkie produkty Faina Bee są wytwarzane zgodnie z polityką i procedurami HACCP [system analizy ryzyka, zagrożeń i kontroli produktów – red.]. Dzięki temu mogliśmy wejść na większe rynki, do dużych sieci handlowych.

Generatory nie pomogą

W regionach frontowych, także w rejonie Charkowa, ostrzały są nieustanne. Pszczoły bardzo źle znoszą hałas, więc nie jest łatwo je tam hodować. Co chwilę próbują odlatywać w jakieś cichsze miejsca, więc na czas zbierania miodu pasiekę trzeba przenosić do zachodniej, spokojniejszej części regionu.

Ale problemów jest więcej. Infrastruktura energetyczna Charkowa jest zniszczona. A Faina Bee to kilka zakładów produkcyjnych, sklep z deserami i oddzielny zakład wytwarzania wosku.

– Sklep znajduje się obok placówki medycznej, więc prąd prawie nigdy nie jest tam wyłączany – mówi Kateryna. – Ale tam, gdzie znajduje się zakład produkcji wosku, prądu nie ma bardzo często. Według harmonogramu powinien być wyłączony od godziny 9:00 do 16:00, ale nie ma go od 7:00 do 18:00. Gdybyśmy użyli do produkcji generatorów, koszty byłyby zbyt wysokie.

Bieda i biurokracja

Jako że popyt na produkty miodowe zmalał, Faina Bee polega głównie na nabywcach detalicznych – tyle że w Charkowie jest ich mniej. Jeszcze niedawno charkowianie chętnie kupowali desery miodowe, zwłaszcza dla dzieci, ale wiele rodzin wyprowadziło się z miasta. Poza tym ludzie zbiednieli.

Chcąc przyciągnąć nowych klientów Kateryna i jej mąż umieścili swoje produkty w kilku małych sklepach, ale z powodu ostrzału niektóre z nich zostały zamknięte. Natomiast żeby producent rzemieślniczy mógł dostać się na półki supermarketów, oprócz szeregu zezwoleń i certyfikatów musi przejść długą procedurę zatwierdzania.

– W supermarketach jest dużo biurokracji. Obecnie korespondujemy z jedną z takich sieci. Jednak negocjacje są trudne, mimo że posiadamy wszystkie certyfikaty HACCP – ocenia Kateryna.

W sprzedaży produktu pomaga promocja w mediach społecznościowych. Zdjęcie: archiwum prywatne

Kolejne wyzwanie

Promocja w mediach społecznościowych to kolejny sposób na większą sprzedaż produktu. Ale trzeba do tego zatrudnić specjalistę i zainwestować w reklamę:

– Nasza marża nie pozwala nam promować się na Instagramie tak skutecznie, jakbyśmy chcieli. Cena pozyskania klienta to 3 dolary, a tyle właśnie kosztuje nasz produkt. Poza tym agencje SMM, zatrudniające specjalistów, którzy mogliby nam pomóc, nie chcą współpracować z małymi firmami. Koncentrują się na większych firmach i większych budżetach reklamowych. Dlatego rozwijamy swoją stronę internetową, na której uruchomimy reklamę kontekstową.

Właściciele Faina Bee myślą o eksportowaniu swoich produktów. Wymaga to jednak spełnienia przez firmę kolejnych surowych wymogów, zdobycia wielu licencji i znajomości procedur celnych krajów, na których rynki chcesz wejść. Jednak Kateryna się nie zniechęca – to tylko kolejne wyzwanie, któremu trzeba sprostać.

No items found.

Dziennikarka, dyrektorka i redaktorka naczelny IA „VSN”, wcześniej korespondentka IA „Volyn News”. Absolwentka kursu „Ekonomia, rynki i analiza danych” Centrum Dziennikarstwa Kijowskiej Szkoły Ekonomicznej. Magister filologii ukraińskiej.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Anastazja Jaremczuk i jej mąż otworzyli już 8 salonów fryzjerskich w obwodzie donieckim. Na fryzjerów przekwalifikowali rzemieślników, artystów i ślusarzy. Anastazja opowiedziała nam, jak do tego doszło.

Życie na walizkach

W 2014 roku, tuż po rozpoczęciu wojny, kończyłam staż w mojej rodzinnej Horliwce w obwodzie donieckim – mówi Anastazja Jaremczuk. – Ale trudno było tam mieszkać z powodu częstych bombardowań. Pewnego dnia wróg ostrzelał centrum, było wielu rannych i zabitych. Udało mi się przeżyć. Ten dzień, 27 lipca, zapamiętam na zawsze – wtedy narodziłam się po raz drugi.

Nasza rodzina postanowiła przenieść się w bezpieczniejsze miejsce. Na prawie dwa lata osiedliliśmy się we wsi Adamiwka, 40 km od Kramatorska. Przez cały ten czas dojeżdżałam z niej do miasta, gdzie pracowałam jako asystentka na Wydziale Onkologii i Radiologii Donieckiego Narodowego Uniwersytetu Medycznego. Syna, Timura, widywałam tylko w weekendy, mieszkał z moimi rodzicami. By być razem, zdecydowaliśmy się przeprowadzić ponownie – tym razem do Drużkiwki w obwodzie donieckim. Tam po raz drugi wyszłam za mąż.

Anastazja z mężem. Zdjęcie: archiwum prywatne

Męża poznałam w pracy, jest chirurgiem urazowym.

O tym, że będziemy mieli drugie dziecko, dowiedzieliśmy się w dniu wybuchu wojny. Mąż nalegał na przeprowadzkę, ale stanowczo odmówiłam.

Przekonaliśmy za to przeprowadzki Timura i moich rodziców; przenieśli się do Umanu w obwodzie czerkaskim. My zostaliśmy, lecz praca i tak nie pozwalała nam na opuszczenie miasta.

Jako lekarze musimy pomagać ludziom. Rozłąka z synem i rodzicami była bardzo trudna, więc po jakimś czasie do nas wrócili. W październiku 2022 roku urodziłam młodszego syna.

To, przez co przeszliśmy w tamtym roku, kiedy przez prawie sześć miesięcy nie było gazu, wody i były nieustanne przerwy w dostawach prądu, zahartowało nas

Dziś ludzie traktują to jak coś powszechnego, bo do wszystkiego można się przyzwyczaić. Najważniejsze, że przetrwaliśmy.

Salon fryzur męskich

W tamtym czasie miasto opuściło wiele kobiet z dziećmi, ich mężowie zostali. Brakowało fryzjerów męskich. Męża długo nie potrafiłam umówić na strzyżenie, to był prawdziwy problem. Pewnego dnia wpadłam więc na pomysł, żeby otworzyć własny salon fryzjerski dla mężczyzn.

Chciałam zrobić coś nietypowego. Damskie salony zawsze nazywały się podobnie: „Elena”, „Natalia”, „Anastazja” itp. My braliśmy pod uwagę różne opcje, np. „ Kaktus” czy „Brzytwa”.

Jednak wybraliśmy inną. Mój mąż pochodzi z rejonu Czernihowa. Kiedyś odwiedziliśmy Niżyn. Jest tam Instytut Pedagogiczny imienia Mykoły Gogola, ulica o tej samej nazwie, a my przypadkowo poszliśmy do kawiarni „U Gogola”. Wszystko w środku nawiązywało do osoby pisarza, było stylowo i tematycznie. Kiedy wyszłam, powiedziałam mężowi, że nazwa salonu fryzjerskiego powinna być związana z jakimś bohaterem. A ponieważ oboje jesteśmy fanami kryminałów, zdecydowaliśmy się na „Sherlocka”. Potem zaczęliśmy myśleć o wystroju.

Fajka, skrzypce, koc, biurko, maszyna do pisania, szkło powiększające, mikroskop. Tak zaczęliśmy tworzyć lokal w angielskim stylu
Anastazja: – Naszemu salonowi nadaliśmy angielski styl. Zdjęcie: archiwum prywatne

Pierwszy „Sherlock” był bardzo małym pokojem, o wymiarach 2 na 3 metry: jedno krzesło, miejsce do pracy i zlew. Był w nim m.in. plakat angielskiej królowej żującej gumę, dywan w szkocką kratę, kilka książek o Sherlocku Holmesie, zdjęcia Beatlesów i plakaty Londynu. W poczekalni stała mała, zabytkowa szafa, na ścianie zawiesiliśmy maszynę do pisania. Projekt przytulnej męskiej toalety wymyśliłam sama.

Mąż i ja pracujemy jako indywidualni przedsiębiorcy, działalność pomogły nam uruchomić mikrogranty z „E-pomocy”: on dostał grant na usługi fryzjerskie, ja na rozwój kawiarni. Dlatego mamy też kawę od „Sherlocka”. Salon działa od ponad roku, kawę sprzedajemy od 7 miesięcy.

Najbardziej kosztowną częścią biznesu były wysokiej jakości maszynki do strzyżenia, golarki i trymery. W lokalu musieliśmy też dokonywać drobnych napraw. Strzyżenie męskie kosztuje u nas od 100 hrywien, ceny mamy bardzo przystępne.

Anastazja: – Najwięcej kosztowały maszynki do strzyżenia, golarki i trymery. Zdjęcie: archiwum prywatne

Problem z fachowcami

Pierwszym problemem było znalezienie fachowców – prawie ich nie było. Szukaliśmy wszędzie, w końcu zdecydowaliśmy się szkolić tych, którzy chcieli pracować – w Dnieprze lub w Kijowie. Pierwszy nowego zawodu nauczył się Danyło. Zgłosił się na ochotnika, miał już dziecko i szukał sposobu na utrzymanie rodziny. Facet jest utalentowany i miał już pewne doświadczenie w strzyżeniu, gdy służył w wojsku. Szybko wszystkiego się nauczył.

W pierwszym salonie fryzjerskim „Sherlock”. Zdjęcie: archiwum prywatne

Później zgłosiło się do nas dwóch mistrzów z innych salonów – i tak zaczęliśmy się rozwijać. W Drużkiwce mamy już cztery zakłady, tyle samo było w Kostiantyniwce. Jednak ze względu na nasilenie ostrzałów jesteśmy zmuszeni przenieść działalność do Kramatorska. Na razie działa tam tylko jeden salon. W sumie mamy ich 16 w dwóch miastach.

Zatrudniamy też osoby niepełnosprawne. Jest artystka, która pracuje jako fryzjerka, a kobieta z sześciorgiem dzieci jest baristką w kawiarni. Jest też krawcowa, która przekwalifikowała się na kolorystkę i fryzjerkę

Kobiety są zachwycone jej talentem. Były tylko dwie fryzjerki, które wcześniej pracowały w zawodzie, pozostałe przyuczyliśmy. Szkolenie zorganizowaliśmy na własny koszt, co wiązało się z ryzykiem, bo niektórzy nasi ludzie przeszli do konkurencji. Ale każdy ma prawo wyboru. Jeśli jedna osoba odejdzie, na jej miejsce są dwie inne. Nie musimy nikogo zatrzymywać.

Sieć „Sherlock” zatrudnia 16 fryzjerów i fryzjerek . Zdjęcie: archiwum prywatne

Klientów mamy wystarczająco wielu, a nasi pracownicy są uniwersalni. Oprócz fryzur, dziewczyny zajmują się rzęsami, brwiami i paznokciami. Jeśli chodzi o przerwy w dostawach prądu i wody, przyzwyczailiśmy się. W tej chwili mamy mniej więcej stabilną sytuację, tym bardziej że pracujemy z urządzeniami bezprzewodowymi. Wodę przechowujemy w zbiornikach, dlatego możemy myć ludziom głowy albo brody nawet wtedy, gdy w mieście jej nie ma.

20 kilometrów od frontu

Czasiw Jar, przez który przebiega linia frontu, jest bardzo blisko, jakieś 20 kilometrów. Czasami ludzie pytają mnie, czy to nie straszne, że otworzyliśmy biznes tak blisko strefy walk. Straszne, ale jeśli nic nie robisz, to jest jeszcze gorzej. Miałam już doświadczenie budowania życia od zera – w 2014. Nie chcę więc już myśleć, że znów spotka nas to samo i znowu będziemy musieli wyjechać. Nie spotka, wierzę w to. W tej chwili nie mam już wątpliwości, że region przetrwa. Tym bardziej że nawet będąc tak blisko frontu, ludzie myślą o tym, by mieć ładne fryzury.

Czy ludzie opuszczają miasto? Nie, wręcz przeciwnie. Są tacy, którzy wracają. Dom to dom. Każdy trzyma się swojego domu, swojej szansy na bycie w nim

Mamy bardzo czyste i zadbane ulice. Są ostrzały, ale gdy ich nie ma, wcale mniej się nie boisz, bo wtedy jest oczekiwanie. To ciąży na psychice, ale wszyscy się dostosowują i starają się jakoś żyć. To są żywe miasta. Tak, są okaleczone, ale wszystko nadal w nich działa, jest wielu przedsiębiorców.

Jak radzę sobie z tym wszystkim psychicznie? Po prostu się uspokajam, mój drugi stopień studiów to psychologia. Spokój odnajduję też w moich dzieciach i pracy.

Anastazja z synami. Zdjęcie: archiwum prywatne

Gdy jestem zajęta, nie analizuję wszystkiego, co dzieje się wokół mnie 24/7. Nie patrzę na mapę wojny. Przecież i tak nie mogłabym ogarnąć całego świata, by upewnić się, że wojna się skończy. Szczęście i równowagę musimy odnaleźć w tym, co mamy, w byciu razem.

Obecnie pracuję jako radiolożka w Centralnym Miejskim Szpitalu Klinicznym w Drużkiwce, a także w Kramatorsku, w niepełnym wymiarze godzin w przychodni onkologicznej. No i prowadzę salon fryzjerski

Marzenie o własnej szkole

Teraz jesteśmy o krok od otwarcia piątego salonu w Drużkiwce, w sumie będzie ich 7. Kiedy kupowaliśmy lustro i małą sofę do poczekalni, mój mąż powiedział: „Wszyscy rzeczy wynoszą, a my je kupujemy i przywozimy”. Mam nadzieję, że ta kanapa posłuży nam przez wiele lat.

Moim marzeniem jest otwarcie szkoły fryzjerskiej. Moglibyśmy tam szkolić personel dla siebie i dla innych. Konkurencja musi być, bo jeśli jej nie ma, to cię rozleniwia, a nie hartuje. Chciałabym rozwijać się w regionie, otworzyć placówki w Kramatorsku i Słowiańsku. Mam też plan na kawiarnię – nie taką z rzeczami na wynos, ale z prawdziwego zdarzenia.

To wszystko jest jednak bardzo wyczerpujące. Poza tym jestem matką dwójki dzieci, które potrzebują uwagi. Na szczęście pomagają nam moi rodzice. Czasami zdarza mi się zapomnieć o dostarczeniu czystych ręczników czy odebraniu zamówienia. Na szczęście mam szefa, mojego męża, który też wspiera mnie we wszystkim. Działamy jak jeden organizm. To, czego nie mogę zrobić ja, robi on. Dobrze jest być nie tylko mężem i żoną, ale także przyjaciółmi i partnerami w pracy.

Anastazja: – Mam szefa, mojego męża, który pomaga mi we wszystkim. Pracujemy jako jeden organizm. Zdjęcie: archiwum prywatne

Trudno mi mówić o przyszłości i perspektywach. Reaguję bardzo spokojnie na każdą sytuację i staram się rozwiązywać problemy na bieżąco. Musimy mieć kilka opcji „b”, ale nie możemy zapominać, że życie jest tu i teraz. Trzeba dalej pracować i żyć. Wojna nauczyła mnie doceniać bliskich i każdą minutę mojego życia. Nawiasem mówiąc, nauczyła mnie tego również moja praca na onkologii.

Kiedy zaczęłam pracować w klinice onkologicznej, miałam 25 lat. To straszne, gdy widzisz, że człowiek może stracić życie nie tylko z powodu wojny

Dlatego cenisz każdą minutę, starając się zrobić coś dobrego dla swojej rodziny. W tej chwili nie rozważam przeprowadzki, ale jeśli życie mojej rodziny będzie zagrożone, wybiorę dla niej bezpieczeństwo. Mimo wojny uważam, że mamy najlepszy kraj, z silnym systemem edukacji, niesamowitą przyrodą i oczywiście lekarzami. Myślę, że ludzie mieszkający teraz w Europie zdali sobie z tego sprawę już dawno temu. Prawdopodobnie nie zmieniłabym więc niczego w Ukrainie, w jakiś sposób stymulowałabym tylko jej rozwój. Marzę o zakończeniu wojny i o normalności.

Po wszystkim wyślę dzieci do rodziców i pojadę z mężem do Wenecji albo do Portugalii. Bo potrzebuję odrobiny romantyzmu.

20
хв

„Nasze miasta są okaleczone, ale żyją”. Historia małżeństwa lekarzy, którzy otworzyli salon fryzjerski 20 kilometrów od frontu

Natalia Żukowska
kawiarnie Ukraińców w Polsce

Niedawno na jednej z grup „nasi w Polsce” natknęłam się na post o sprzedaży ledwo co przygotowanej do otwarcia kawiarni. Właścicielka zamieściła urocze zdjęcia stylowego wnętrza – aż chciało się w nim zanurzyć. W komentarzach było pełno pytań o to, dlaczego kawiarnia została sprzedana. Właścicielka przyznała, że nie obliczyła właściwie kosztów w biznesplanie i zabrakło jej pieniędzy na start.

Wcześniej słyszałam podobne historie od moich znajomych – artystów z Katowic i pisarza z Wrocławia. Ale wtedy był ku temu obiektywny powód: epidemia COVID. Postanowiłam bliżej zbadać ten temat i w ten sposób natrafiłam na dwa odnoszące sukcesy lokale prowadzone w Polsce przez Ukraińców. Ich właściciele zgodzili się opowiedzieć o swoich sukcesach i porażkach.

Więcej niż kawiarnia

Kawiarnia „Szczęście istnieje” pojawiła się na mapie Katowic jakoś rok temu. Dziś to jedno z ulubionych miejsc zarówno mieszkańców, jak turystów. Można tu usłyszeć nie tylko ukraiński i polski – wielokulturowa przestrzeń zgromadziła kreatywnych ludzi różnych narodowości o różnych zainteresowaniach.

Daria Rudyk, właścicielka lokalu, oprócz ukraińskiego zna jeszcze polski, angielski, turecki, hiszpański i chiński

Gdy postanowiła otworzyć kawiarnię, w Polsce mieszkała już od 10 lat. Ma też polskie obywatelstwo.

– Chcieliśmy stworzyć nie tylko kawiarnię, ale społeczność – wyjaśnia Daria. – Przestrzeń, w której będą różne kluby, wydarzenia i zajęcia, na przykład spotkania poliglotów, wieczory literackie, kluby kobiece i biznesowe itp. Oferujemy więc nie tylko kawę i jedzenie, ale przede wszystkim okazję do spotkań i nawiązywania interesujących znajomości.

Zacznij od podstaw

Daria pochodzi z wielodzietnej rodziny. Jej rodzice mają ośmioro dzieci, spośród których siedmioro ma własne firmy. Ducha przedsiębiorczości zaszczepiła w nich mama, która prowadziła dużą firmę odzieżową w obwodzie winnickim, eksportowała towary za granicę i była gwiazdą telewizyjną. Bez pomocy ojca prowadzenie rodzinnego biznesu byłoby jednak niezwykle trudne.

Daria Rudyk

Dla Darii mąż też jest wsparciem.

– On jest żeglarzem – mówi Daria. – Pomyśleliśmy, że skoro trudno nam pracować razem na odległość, powinniśmy stworzyć coś razem na lądzie. Nie mieliśmy w tym żadnego doświadczenia, a to duży problem, gdy otwierasz kawiarnię. Bo błędy kosztują cię dużo pieniędzy.

Na szczęście mieliśmy poduszkę finansową i kilka osób pożyczyło nam pieniądze. Gdyby nie to, musielibyśmy sprzedać nasz biznes.

Jeśli chcesz otworzyć kawiarnię, powinnaś wcześniej pracować jako menedżerka w innej kawiarni – choćby za darmo

Znam wiele osób, które pracują w tej branży od dłuższego czasu, ale nie chcą mieć własnej kawiarni. Bo to ciągłe zmartwienie – 24/7, życie w trybie wielozadaniowym. Musisz szybko przechodzić od jednego zadania do drugiego, znajdując przy tym czas na dokończenie poprzedniego.

Biznesplan, który napisaliśmy, nie mając żadnego doświadczenia, opiewał na 30 tysięcy dolarów. Ale projekt w rzeczywistości kosztował nas znacznie więcej. Musisz liczyć co najmniej 1000 dolarów za metr kwadratowy kawiarni – usłyszałam to od przedsiębiorcy, który jest właścicielem sieci kawiarni w Polsce. Będzie taniej tylko wtedy, gdy wszystko masz z drugiej ręki. My nie mieliśmy wystarczająco dużo pieniędzy na sprzęt, kupiliśmy więc tanie naczynia, a ekspres do kawy wypożyczyliśmy. Tylko dzięki temu, że mój mąż ma pracę, jakoś udało nam się pokonać trudności.

Na ratunek – menedżer kryzysowy

Musisz być przygotowana na to, że na początku nie będzie wysokich zysków. A jeśli nie będziesz odpowiednio planować, możesz nawet wyjść na minus.

– Mieliśmy okres, w którym miesięczna strata wynosiła 6 tysięcy złotych. W naszych obliczeniach szliśmy ukraińskim tropem myślenia w kwestii cen. Tyle że w Polsce zasady są inne, tu pracownicy otrzymują wysokie pensje. Na początku mieliśmy wielu pracowników na umowę o dzieło – zatrudniam zarówno Polaków, jak Ukraińców. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, że kiedy pracownicy stanowią 50% kosztów, to jest to za dużo. Teraz mam 30% i jest łatwiej.

Drugim problemem były niskie ceny posiłków. Daria wspomina, że na początku sami klienci zdawali się jej mówić: „Wszystko mi się u was podoba, zwłaszcza ceny”.

– Kucharze też robili wszystko „na oko”, podczas gdy ważne jest precyzyjne ważenie produktów – wspomina Daria. – Jeśli kiedyś na jedzenie wydawałam co najmniej 30 tysięcy, teraz wydaję 17 tysięcy.

Tyle że wszystkie te mądre odkrycia nie spadły Darii z nieba. Musiała zwrócić się do specjalisty:

– Stworzyłam arkusze kalkulacyjne i statystyki, ale ponieważ nie miałam doświadczenia w analizie kryzysowej projektu, nie wiedziałam, od czego zacząć wprowadzanie zmian. Zatrudniłam więc menedżera kryzysowego, który pomógł mi stworzyć nowe menu. Wszystko zostało wyliczone co do grosza i już w grudniu 2023 roku byłam na plusie.

Zwalniać ludzi tak, by czuli się szczęśliwi

Trzeba też było zmniejszyć liczbę pracowników:

– Mieliśmy dwóch baristów i dwóch kucharzy – mówi Daria. – Teraz jest po jednym. Tak, jest więcej pracy, ale jak się okazało, pracownicy mogą ją wykonać bez szkody dla siebie i mojego biznesu. Barista parzy kawę i zmywa naczynia. Niestety to jedyny sposób na przetrwanie właściciela, który zainwestował w ten biznes dużo pieniędzy.

Natalia Ritewa

Daria uważa, że pracowników należy traktować z szacunkiem – nawet tych, których zamierzasz zwolnić.

– Kiedy ktoś się nie sprawdza, musisz się z nim pożegnać. Czasami nie od razu widać, że dana osoba nie nadaje się do tej pracy, że jest nieuporządkowana lub powolna. Na początku było mi bardzo trudno zwalniać ludzi, ale nauczyłam się już, jak to robić.

Nie możesz po prostu powiedzieć komuś: „Nie nadajesz się na baristę, bo masz brudne paznokcie”. Albo: „Nie poradzisz sobie jako kelnerka, bo jesteś zbyt powolna”. Trzeba tak pożegnać się z każdą osobą, by jej nie urazić. W końcu ta kawiarnia nazywa się „Szczęście istnieje” i chcesz, by wszyscy byli tu szczęśliwi. Poza tym negatywna opinia w Internecie może cię kosztować reputację.

Kiedyś zwolniłam osobę, z którą później się zaprzyjaźniłam. Przyszła do nas na kawę

Zwalniając ją, powiedziałem: „Ołena, jesteś zbyt inteligentna i utalentowana na tę pracę. Nie jesteś tu we właściwym miejscu, musisz znaleźć sobie inne zajęcie”.

Dziś Daria ma wiele planów. W jej kawiarni można teraz kupić specjalnie pakowaną kawę, będą też sprzedawane koszulki.

Od uchodźczyni do bizneswoman

– W Oleszkach żyliśmy pod okupacją przez sześć miesięcy – wspomina Natalia Ritewa. – Zdarzało się, że nie mieliśmy kontaktu ze światem przez 2-3 tygodnie, a telefonu mogliśmy używać tylko jako latarki lub kalkulatora. W sierpniu zdecydowaliśmy, że musimy wyjechać. Nie posłalibyśmy przecież dziecka do kacapskiej szkoły. Wyjechaliśmy przez Krym.

Na początku nie uczyłam się polskiego, bo czekałam na deokupację, by wrócić do domu. Ale Oleszki nie zostały wyzwolone. Stało się jasne, że muszę rozpocząć działalność w Polsce.

Jeśli nie wiesz, co robić, rób, co umiesz

W obwodzie chersońskim rodzina Natalii miała dwa sklepy: jeden w Oleszkach, a drugi, sezonowy – w nadmorskiej osadzie Lazurne. Uznali więc, że w Krakowie spróbują swoich sił w handlu:

– Początkowo chcieliśmy sprzedawać piwo z beczki, ale potrzebowaliśmy do tego małego pomieszczenia, o powierzchni 20-30 metrów kwadratowych. Zamiast niego znaleźliśmy inny lokal – w pobliżu dawnej fabryki Schindlera na Kazimierzu, gdzie jest wielu turystów. Uznaliśmy więc, że kawiarnia będzie lepszym rozwiązaniem.

Potem znaleźli Ukrainkę, która piecze pyszne napoleonki i ciasta miodowe. No i wyremontowali lokal, bo w tym budynku, choć był nowy, nie było nawet toalety.

– Nie wiedzieliśmy wtedy, że remont będzie konieczny. Teraz nie szukałabym lokalu w nowym budynku, bo wymogi sanitarne dla takich lokali są bardzo restrykcyjne. Mieliśmy otwierać latem, ale przyszła kontrola sanepidu – i się zaczęło: sufit był za nisko, potrzebowaliśmy 2 toalet, a nie jednej, umywalek też było za mało.

Mój mąż, który wszystko robił sam, musiał zburzyć to, co zbudował – i zbudować od nowa. Podjął pracę jako taksówkarz, bo nie mieliśmy z czego żyć

Otwarcie opóźniło się o 3 miesiące.

Kiedy kawiarnia ruszyła, zdali sobie sprawę, że popełnili błąd w obliczeniach. Nie piekli słodyczy, utrzymanie się tylko ze sprzedaży kawy było nierealne. Zaczęli zastanawiać się, co jeszcze mogą zaoferować klientom.

– W mediach społecznościowych często natykałam się na pytanie: „Gdzie można grillować mięso?”. Też tęskniłam za naszymi kebabami. W Ukrainie mieszkaliśmy w prywatnym domu, mój mąż robił je pyszne na grillu. Powiedziałam mu: „Spójrz, jak wielu Ukraińców tęskni za naszym kebabem. A przecież ty robisz go tak pysznie. Spróbujmy!”

Tak na mapie Krakowa pojawiła się kebabownia o nazwie Bacchus café.

Pomogła poczta pantoflowa

Natalia mówi, że w reklamę nie zainwestowała ani grosza. Bo jeśli oferujesz unikalny produkt, to on sam się zareklamuje.

– Na dodatek wrzucałam posty tylko w tych grupach, których moderatorzy nie prosili o pieniądze. Nie płaciłam też za ukierunkowaną reklamę w mediach społecznościowych, a mimo to nasze strony na Instagramie i Facebooku mają już ponad 1000 obserwujących.

Natalia uważa, że to zasługa przyjaznej atmosfery, która panuje w lokalu. Chętnie rozmawia z gośćmi, opowiada im swoją historię, interesuje się ich sprawami. Dlatego chcą tu wracać.

– Wiele osób bierze jedzenie na wynos. Niektórzy zabierają gotowe kebaby na wieś, nad jezioro, inni zamawiają je do domu. Jest też sprzedaż przez aplikacje mobilne. Zaczęliśmy współpracować z Pyszne. Nie ma opłaty wstępnej, tylko 30% od sprzedaży. Jako że mają tylko jeden grill i w weekendy są bardzo zajęci, z aplikacji korzystają tylko w dni powszednie.

Gotować, jak w domu

Większość klientów kebabowni to Ukraińcy. Dla wielu Polaków kebab to wciąż egzotyczne danie – choć tylko do momentu, gdy go spróbują.

– Zauważyłam, że Polacy bardzo lubią cebulę, dlatego do moich kebabów dodaję dużo marynowanej cebuli. Często ludzie podchodzili do mnie i pytali, według jakiego przepisu ją marynuję. W czym tkwi sekret? Śmieję się, że nie ma żadnego sekretu, tylko sól i ocet, ale w określonych proporcjach. A oni brali zeszyty i zapisywali dokładne proporcje. Nie żałuję, że dzielę się przepisami. Ale przepisu na mój popisowy sos nie zdradzę nikomu!

Staram się gotować w pracy tak, jak chciałabym gotować w domu. Żałuję, że w przeszłości byłam zbyt leniwa, no i nie miałam na to czasu. Tutaj pokazuję wszystkie moje wynalazki i chętnie dzielę się nimi z innymi. Mamy tu rejon turystyczny, więc zarówno Hiszpanie, jak Włosi próbowali naszych kebabów. Byli zaskoczeni i chwalili. Obcokrajowcy nie do końca rozumieją, jak to jeść, ponieważ podaję kebaby na chlebie pita, a oni myślą, że trzeba je zrolować i ugryźć... Kiedy jednak dostają sztućce, wszystko staje się jasne. Chcę, by nasze ukraińskie jedzenie było popularne na całym świecie.

Chcę, żeby Hiszpan czy Włoch, gdy wróci do domu, zobaczywszy coś ukraińskiego przypomniał sobie: o, znam tę kuchnię, jest świetna! Próbowałem już jedzenia od Ukraińców, jest pyszne!

Wnioski z doświadczeń naszych bohaterek

* Poznaj przepisy. Gdyby Natalia wiedziała, że Polska ma inne podejście do zakładania biznesu niż Ukraina, nie otwierałaby restauracji w nowym budynku. Poszukałaby już wyposażonego lokalu.

* Naucz się języka lub zatrudnij tłumacza. Podczas pierwszej konsultacji ze służbami sanitarno-epidemiologicznymi Natalia zorientowała się, że ich sufit jest za nisko, ale stwierdzenie inspektora „można to uzgodnić” potraktowała dosłownie. I kiedy przyszła kontrola i zabroniła im otwierania lokalu, okazało się, że „uzgadnia” to inny organ. Natalia straciła czas i wszystko trzeba było gruntownie przerobić.

* Niskie ceny nie są gwarancją sukcesu. Taniość potraw była jedną z przyczyn kryzysu w kawiarni Darii. Z kolei Natalia mówi, że po raz pierwszy podniosła ceny za radą swoich klientów. „Wasze jedzenie jest naprawdę smaczne, ale nieracjonalnie tanie – powiedział jeden z nich. – Kiedy patrzysz na te ceny, nie ufasz jakości. Jakim cudem świeża sałatka może kosztować 10 zł?”. Teraz sałatka Natalii kosztuje 20 zł, co nie budzi już żadnych wątpliwości.

* Przygotuj się na to, że otwarcie zajmie co najmniej 3 miesiące, i miej oszczędności. Niezależnie od tego, jak szczegółowy jest twój biznesplan, powinnaś odłożyć pewną kwotę na nieprzewidziane wydatki i zarządzanie kryzysowe.

* Skuteczny marketing to nie tylko płatna reklama. Buduj dobre relacje z klientami i szanuj ich opinie. Daria nazywa swoich klientów „gośćmi” i wierzy, że dobre traktowanie każdego może sprawić, że będzie szczęśliwy.

Zdjęcia z prywatnych archiwów bohaterek

20
хв

Od kawy do grilla: sukcesy i porażki ukraińskich restauratorów w Polsce

Tetiana Wygowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Rewolucja technologiczna: jak ukraińskie drony wpływają na przebieg wojny

Ексклюзив
20
хв

Bezpieczeństwo w zamian za terytorium: plotki, rzeczywistość i ryzyka dla Ukrainy

Ексклюзив
20
хв

USA bardziej martwią się ewentualną klęską Rosji niż przegraną Ukrainy

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress