Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Większość ukraińskich fotoreporterów i fotoreporterek, których obserwuję w mediach społecznościowych dokumentuje wydarzenia na froncie. Ty zdecydowałaś się zrealizować kameralny projekt w domach kobiet, które na wojnie straciły bliskich. Jak dotarłaś do bohaterek „Alone”?
Każdy artysta szuka swojego sposobu na opowiedzenie o tym, co dzieje się w Ukrainie. Temat samotnych kobiet interesował mnie niemalże od początku wojny, ale wiedziałam, że ze względu na to, że wychowuję córkę, nie pojadę na front. Długo zastanawiałam się, jak pokazać samotność i tęsknotę. Z jednej strony zależało mi na tym, żeby zdjęcia były prawdziwe, naturalne, z drugiej żeby nie były to typowe, pozowane portrety, trochę jak z kolorowych magazynów. Sposobem na to stały się spotkania w domu. Podczas zdjęć kobiety same, spontanicznie pokazywały mi przedmioty, pozostałe im po utraconych bliskich. Zazwyczaj były to fotografie mężów bądź partnerów, braci, przyjaciół, ale też ubrania i rzeczy osobiste, które uruchamiały wspomnienia, czasem nieoczekiwane gesty. Nie zapomnę, gdy Ivanna wtuliła się w mundur. Poczułam, że to jest ten trop, na którym zbuduję mój cykl.
Coraz mniej jest osób, które nie straciły nikogo na froncie. W magazynie Sestry.eu publikowałyśmy już wiele tekstów o tym, jak trudno jest rozmawiać o wojnie z bliskimi. Aparat jest pretekstem, żeby fotografować na ulicy, ale żeby wejść do czyjegoś domu, trzeba go przekonać. Tobie to się udało i powstały niezwykle osobiste zdjęcia.
Zaskoczyło mnie, że wszystkie te kobiety były mi bardzo wdzięczne, za możliwość podzielenia się ze mną swoją historią. Wiele z nich odzywało się do mnie po publikacji zdjęć mówiąc, jak bardzo było to dla nich ważne. Wzruszyłam się, gdy jedna z nich powiedziała, że do tej pory czuła się bardzo samotna, a po zdjęciach, gdy śledziła jak rozwinął się projekt „Alone”, samotność stała się nieco bardziej do zniesienia.
Które spotkanie było dla Ciebie szczególnie ważne?
Każde życie jest ważne. Wysłuchałam wielu historii i wszystkie są dla mnie wyjątkowe. Oczywiście powtarzają się pewne motywy i gesty jak choćby oglądanie zdjęć, wiele kobiet robi sobie tatuaże związane z bliskimi, których straciły. Jednak historie, które za tym stoją są różne. Ciekawe było dla mnie, że większość kobiet nigdy wcześniej nie myślała o tatuażu. Angelina z Dnipro wytatuowała sobie na palcu znak obrączki, mający jej przypominać, że mąż jest zawsze przy niej.
Eva ma na ręce datę urodzenia i śmierci męża. To mi pomaga żyć z bólem po jego stracie” – powiedziała mi. Lyudmyla ma tatuaż z napisem „Zawsze obok Ciebie”, to słowa które mąż napisał jej na kartce papieru w notesie wyjeżdżając na wojnę.
Wszystkie tłumaczyły mi, że tatuaże sprawiają, że fizycznie czują obecność ukochanych osób na swojej skórze. Z tego samego powodu zachowują ich rzeczy, uniformy, T-shirty, żeby zapamiętać zapach.
Jak wygląda sytuacja kobiet, które z powodu wojny nagle zostały same, na jaką pomoc mogą liczyć, jak próbują sobie pomóc?
W trudnej sytuacji są kobiety z małych miejscowości. One nie mają dostępu do profesjonalnej pomocy ponieważ w ich wioskach nie ma psychologa. Ale nie to mnie zaskoczyło. Część bohaterek zdjęć mówiła mi o poczuciu niezrozumienia i strachu przed rozmową z nimi. Bliscy i przyjaciele nie wiedzą, jak z nimi rozmawiać. Nie odnajdują się w tych sytuacjach, nie do końca wiedzą jak pomóc, o co zapytać. Jest też niedowierzanie, że tak bardzo można za kimś tęsknić i tak długo przeżywać stratę.
Zaskakujące jest to, że niektórym trzeba się tłumaczyć ze swoich głębokich relacji z ukochanym, że było się z kimś szczęśliwym i że rady typu „jesteś młoda, na pewno jeszcze sobie kogoś znajdziesz” wywołują złość
Moje bohaterki wspominały o wsparciu od rodzin kolegów ich mężów, którzy nadal są na froncie, ale też o oparciu w dzieciach. Wiele kobiet powtarza jak bardzo pomaga im w tym czasie to, że mają dzieci. Patrzenie na nie, bycie z nimi, zachowuje wspomnienie o utraconych partnerach. „Coś mi po nim zostało”-mówią. Więc dzieci nie tylko są sensem ich życia, ale też ogromnym wsparciem.
Co mówią swoim dzieciom o wojnie, o tacie, który nie wróci?
Są różne sytuacje. Małym dzieciom trzeba wytłumaczyć, czym w ogóle jest wojna, starszym co wojna oznacza. Jedna z moich bohaterek ma trzy córki, w tym dwie z poprzedniego związku. Najmłodsza ma dwa latka i myśli, że nie ma taty, bo jest wojna, więc czeka aż wojna się skończy. Ale jej tata nie wróci i w którymś momencie matka będzie musiała jej to powiedzieć. Nie wie kiedy to zrobić. Jej siostry mają tatę.
Nie można nic nie mówić, odkładać rozmów, bo dzieci chodzą do szkoły i tam ze sobą rozmawiają, wprost zadają sobie pytania: dlaczego ty masz mamę i tatę, a ja nie. Teraz we Lwowie mamy mnóstwo osieroconych dzieci w szkołach, pracujemy nad tym, żeby uczniowie się integrowali. Mamy różne programy dla dzieci ze wschodniej i zachodniej Ukrainy. To jest trudne, aby znaleźć dla nich wspólną platformę komunikowania się i dzielenia problemami, skoro mają tak różne doświadczenia. Sama nie wiem jak to wyjaśnić córce, która ma rodziców. Ona też musi rozmawiać z dziećmi, które przeżywają stratę najbliższych.
Więc jak rozmawiasz z córką?
Katia ma 12 lat, nie jest już dzieckiem, ale nie jest jeszcze dorosła. To typowa nastolatka, czasem trudno do niej dotrzeć. Kiedy są alarmy staram się jej powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. „Nie bój się, to jest tam daleko. Przeżyjemy to wszystko.” - mówię. Teraz nie ma w sobie wielkiego strachu, ale nie wiem, co będzie później, za kilka lat, jak to się w niej odłoży. Nie wiemy, jak jej generacja będzie się tym problemem zajmowała w przyszłości, jak będzie przepracowywała temat wojny.
Historia pokazuje, że przekazujemy sobie takie traumy z pokolenia na pokolenie.
Przez ostatnich 100 lat każdy z mojej rodziny żył podczas wojny. Moi pradziadkowie to pokolenie I wojny światowej, dziadkowie II, a teraz moi rodzice, ja i córka, jesteśmy świadkami wojny rosyjsko-ukraińskiej.
Życie w ciągłym stanie wojny to wielka tragedia naszego kraju
Urodziłam się w 1982 roku w ZSRR, kraju, który dziś nie istnieje. Moja młodość przypadła na czas walki o niezależność Ukrainy. I właściwie tylko przez chwilę czułam, że żyję w nowym, wolnym kraju. Ledwo zaczęliśmy się oswajać z tą sytuacją, gdy zaczęły się rewolucje, najpierw pomarańczowa w 2005 roku, potem rewolucja godności w 2014, a teraz pełnoskalowa wojna. Żyję w permanentnym poczuciu braku bezpieczeństwa.
Rozważałaś wyjazd z kraju?
Rozumiem rodziny, które opuszczają Ukrainę, bo straciły wszystko, mają małe dzieci albo mieszkają bardzo blisko frontu. Dzwonią do mnie znajomi z zagranicy i pytają, czy myślę o przyszłości swojego dziecka. Co zamierzam zrobić, gdy wojna nie skończy się jeszcze przez kilka lat? Oczywiście mieszkając we Lwowie, mieście o wiele bezpieczniejszym od wschodniej Ukrainy, trochę inaczej na to wszystko patrzę. Choć tu też były ataki rakietowe, w których zginęli ludzie, są alarmy i bywa niebezpiecznie. Jednak nie jestem pewna, czy dla mojej córki byłoby lepiej, gdyby mieszkała zagranicą. Tutaj chodzi do szkoły, tutaj ma przyjaciół, jesteśmy razem w naszym domu, który zna od urodzenia.
Wolę być tutaj z naszymi ludźmi i wspólnie przeżywać, to co się dzieje w kraju. Trudno mi sobie wyobrazić pracę poza Ukrainą.
Jesteś bardzo związana ze Lwowem?
Lwów stał się naszym rodzinnym miastem, choć historia moich przodków jest złożona. Mój pradziadek, który też był fotografem, pochodził z Rosji. Uciekł z niej po rewolucji w 1917 roku na Ukrainę. Swoją żonę, Polkę z Białegostoku poznał w pociągu. Zakochali się w sobie i pobrali, mój tata urodził się we Lwowie. Rodzina mojej mamy pochodzi z zachodniej Ukrainy. Moja babcia znała co najmniej siedem pokoleń przodków, którzy mieszkali w pobliżu miasta Olesko. Jednak moja mama też urodziła się we Lwowie. Prababcia miała na imię Kateryna, były prawdziwymi przyjaciółkami z moją matką. W związku z tym, kiedy się urodziłаm, moja mama od razu wiedziała, jak mnie nazwać. Moja córka też ma na imię Katіa.
Jaką jesteś dziś mamą?
Pozwalam Kati na prawie wszystko. Być może jestem nadopiekuńcza, ale z powodu wojny staram się być blisko córki, nawet w nocy. Zależy mi, żeby się rozwijała, żeby wiedziała, czego chce od życia i zawsze mogła powiedzieć, to co myśli. Gdy coś ją zainteresuje, gdy coś lubi robić, staram się to rozwijać. Teraz interesuje się sztuką, tworzy komiksy, więc uczestniczy w zajęciach indywidualnych.
Przed wojną dużo podróżowaliśmy. Uważam że, to najlepszy rodzaj edukacji
Masz wtedy szansę podejrzeć jak żyją inni i przekonać się, że ludzie są bardzo różni. Opowiadam córce o mojej pracy, często fotografuję ludzi starszych czy rodziny wychowujące niepełnosprawne dzieci. Pokazuję jej te fotografie i teksty, dzielę się swoim doświadczeniem, żeby była tolerancyjna wobec innych ludzi. Katia chodzi do szkoły integracyjnej, tam słyszy to co my również chcemy jej przekazać: Nie jesteśmy tacy sami, świat jest różny. Zależy mi, aby umiała to przyjąć.
Kateryna Moskaliuk jest dziennikarką i fotografką dokumentalną. Mieszka we Lwowie. Dokumentuje życie wewnętrznych przesiedleńców, wolontariuszy i świadków zbrodni rosyjskich okupantów. Jej prace były publikowane w Bloomberg Businessweek, The Ukrainians, Forbes Ukraine i innych. Jeśli chodzi o fotografię, Katia dorastała z nią: jej pradziadek był fotografem i artystą, który miał drewniany aparat na szklane płyty, jej babcia była architektem, a jej ojciec zawsze interesował się fotografią, mimo że pracował jako inżynier.
Jest fotoedytorką i autorką tekstów o fotografii. Przez 16 lat pracowała w Gazecie Wyborczej, w tym przez 6 lat jako dyrektorka działu fotoedycji Gazety Wyborczej i Agencja Wyborcza.pl. Absolwentka Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego oraz Europejskiej Akademii Fotografii.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Olga Pakosz: Ostatni miesiąc w relacjach polsko-ukraińskich był wyjątkowo napięty. Kiedy pojawiają się takie momenty, zwłaszcza w czasie wojny, gdy Ukraina potrzebuje sojuszników, oczywiste jest, że na poziomach dyplomatycznym i politycznym podejmuje się próby załagodzenia sytuacji. Ale co w tej sytuacji mogą zrobić historycy?
Jarosław Hrycak: Niestety, bardzo niewiele. Właśnie wróciłem z konferencji „Historia Ukrainy: inicjatywa globalna”, na której obecni byli również polscy historycy. Rozmawialiśmy o tym, co możemy zrobić. Szczerze mówiąc, jesteśmy zmęczeni, ponieważ nikt nas nie słucha. Wydaje się, że nikt nawet nie chce nas słuchać. Zrobiliśmy już wiele i choć nie zawsze się zgadzamy, potrafimy się ze sobą komunikować. Moim zdaniem historykom brakuje obecnie politycznego wsparcia. Z obu stron brakuje woli politycznej, aby rozpocząć merytoryczny dialog na temat historii.
Jak według Pana powinien wyglądać taki dialog? Jakie kroki należy podjąć?
Uważam, że Wołodymyr Zełenski i Andrzej Duda, albo Donald Tusk, powinni zainicjować powołanie specjalnej komisji z odpowiednimi uprawnieniami, która opracowałaby wspólne stanowisko dotyczące Wołynia. Powinno to być krótkie oświadczenie, które wyrazi wspólne podejście do tego problemu.
Może ono zawierać różne warianty: od uznania przez Ukrainę tragicznych wydarzeń na Wołyniu, po decyzję o odłożeniu tej kwestii na późniejszy czas, z uwagi na trwającą wojnę. Najważniejsze, aby było to wspólne oświadczenie, które odzwierciedla stanowiska obu stron i świadczy o dobrej woli współpracy. To niezwykle istotne.
Rozumiem, że prezydent Zełeński nie ma teraz na to czasu, a Ukraińcy nie chcą zajmować się historycznymi sporami, gdy trwa wojna i stawką jest przetrwanie Ukrainy jako państwa. Mimo wszystko, to jest właśnie ten moment, kiedy niezałatwione sprawy z przeszłości mogą wyrządzić krzywdę, bo nie można ich po prostu odsunąć na bok i zignorować.
Niedawno na antenie radia RMF FM zapytano Krzysztofa Gawkowskiego, wicepremiera i ministra cyfryzacji, Krzysztofa Gawkowskiego, czy to odpowiedni moment, by asertywnie rozmawiać z walczącą z Rosją Ukrainą o tragedii wołyńskiej. Minister odpowiedział, że dla Polski zawsze jest właściwy czas, aby mówić o pamięci historycznej.
I w tym tkwi problem. W rzeczywistości przypadek polsko-ukraiński nie jest wyjątkowy, ponieważ historia jest skomplikowana wszędzie. W przypadku prawie każdego kraju istnieją podobne spory. Kluczowe jest tutaj sięganie po istniejące doświadczenia, ich analiza i wyciąganie odpowiednich wniosków.
W innej sytuacji znajdą się ci, którzy chcą „walczyć” o przeszłość, oraz ci, którzy dążą do pojednania wokół historii. Pytanie brzmi: kto z nich ma władzę?
Są też tacy, którym jest to obojętne. I nie wiadomo, co w tej sytuacji jest gorsze, bo jeśli tym, którzy mają władzę, jest obojętne, to ci, którzy chcą „walczyć”, zyskują większy rozgłos. W rezultacie głos tych, którzy pragną pojednania, jest bardzo słaby.
To ogólny schemat.
Bardzo istotne jest to, że zarówno w polskim, jak ukraińskim kontekście pod koniec lat osiemdziesiątych XX w., w momencie rozpadu Związku Radzieckiego, przewagę mieli ci, którzy dążyli do pojednania. Była to elita, która jeszcze pamiętała, czym jest wojna. Wśród niej znajdowali się również byli członkowie ukraińskiego podziemia. Rozumieli cenę wojny i zagrożenie ze strony Rosji, dlatego byli gotowi mówić o historii inaczej, niż robimy to teraz.
Jak rozmawiali?
Mówili o tym, że polsko-ukraińskie porozumienie jest kwestią życia i śmierci zarówno dla Polaków, jak dla Ukraińców. Ukraina nie może walczyć na dwóch frontach, dlatego front polsko-ukraiński trzeba zamknąć. Polacy także rozumieli, że istnienie Ukrainy jest warunkiem istnienia Polski
Na przykład w 1988 roku, czego prawie nikt już nie pamięta, w Rawennie odbyły się pierwsze spotkania historyków z Ukrainy oraz innych krajów. Było to pierwsze takie spotkanie, doszło do niego tuż przed rozpadem Związku Radzieckiego. Dlaczego właśnie Rawenna? Ponieważ była jednem z miast, które niegdyś pełniły funkcję stolicy Cesarstwa Rzymskiego, a wówczas [w 1988 r. – red.] obchodzono tam tysiąclecie Chrztu Rusi. W spotkaniu uczestniczyli polscy historycy zarówno z komunistycznej Polski, jak wywodzący się z Polonii. Właśnie tam pojawiła się myśl, że trzeba coś zrobić z naszą wspólną historią. Tak powstał pomysł projektu, który trwał cztery lata: celem było stworzenie wspólnych podręczników dla Ukrainy, Polski, Litwy i Białorusi.
W projekcie uczestniczyli młodzi historycy, co było bardzo istotne, ponieważ wnosili oni do niego świeże spojrzenie. W wyniku tego przedsięwzięcia powstało osiem podręczników. Jednym z nich była moja książka o historii Ukrainy, innym – praca Natalii Jakowenko. Odegrały swoją rolę.
Co mogą zrobić historycy? To moje dawne marzenie: wielokrotnie wyrażałem ideę stworzenia wspólnych podręczników, ale kiedyś dyplomaci podchodzili do tego z dużym sceptycyzmem – zwłaszcza polscy, uważający to za nierealne. Jednak teraz ci polscy dyplomaci, z którymi rozmawiam, przyznają, że to był dobry pomysł – napisać wspólne polsko-ukraińskie podręczniki.
Czy chodzi o polsko-ukraińską komisję ekspertów do poprawienia treści podręczników szkolnych do historii i geografii? Czy to ona miała zajmować się tym zagadnieniem?
Komisja istniała, ale się tym nie zajmowała. Jej zadaniem było przeglądanie podręczników i wprowadzanie korekt. Muszę przyznać, że pracowała całkiem dobrze, a ogólny dialog między polskimi a ukraińskimi historykami był bardzo owocny.
Oczywiście czasem pojawiały się ostre dyskusje, ale ogólny standard był dobrze uzgodniony. Mimo to komisja nie doprowadziła do jakichś znaczących rezultatów.
Wracając do Pana pomysłu napisania wspólnego podręcznika: z kim chciałby Pan nad nim pracować? Kto powinien brać udział w takim projekcie? Jak miałoby to wyglądać?
Uważam, że powinna to być grupa polskich i ukraińskich historyków. Dobrze byłoby również zaangażować historyków niemieckich. Napisanie wspólnego podręcznika jest bardzo ważne. Na przykład istnieje podręcznik do historii Ukrainy napisany przez polskich historyków – zresztą bardzo dobry.
Podręcznik do historii Ukrainy napisany przez polskich historyków?
To nie do końca podręcznik. To historia Polski dla Ukrainy. Został pięknie wydany w języku ukraińskim, ale mało kto o nim wie, ponieważ nakład był bardzo ograniczony. Został stworzony specjalnie dla Ukrainy. Jest naprawdę dobrze opracowany i bardzo wartościowy.
Jednak takie projekty mają niestety minimalny wpływ, ponieważ nie są promowane. Musi być duży nakład, a podręczniki powinny być szeroko dystrybuowane. Wymaga to politycznej woli po obu stronach – aby uczynić z tego nie tylko jednorazowe wydarzenie, ale faktyczny proces edukacyjny. Niestety na razie brakuje politycznej woli zarówno z jednej, jak z drugiej strony, by poważnie podejść do tej kwestii. Tak samo jak brakuje woli, by poważnie rozmawiać o Wołyniu.
Z czyjej strony brakuje chęci, by rozmawiać o Wołyniu?
Z obu.
Po stronie polskiej była zmiana rządu. Poprzednia władza, reprezentowana przez Prawo i Sprawiedliwość, poświęcała wiele uwagi kwestiom historycznym. PiS uczyniło pamięć historyczną jednym z kluczowych elementów swojej polityki, ponieważ jest ona dla tej partii bardzo ważna. Rząd Zełeńskiego natomiast nie ma czasu, by zajmować się przeszłością, a poza tym składa się z ludzi, którzy nie czują znaczenia historii. W składzie rządu znajdują się osoby, które wiedzą bardzo mało, a czasem prawie nic nie tylko o historii Polski, ale również o historii Ukrainy.
Przebaczamy i prosimy o przebaczenie
Jednak próby pojednania między Ukrainą a Polską w kontekście tragedii wołyńskiej miały miejsce wielokrotnie. Co według Pana należy zrobić, aby ten dialog był owocny?
Na początku lat 2000 prezydent Ukrainy Leonid Kuczma spotkał się z prezydentem Polski Aleksandrem Kwaśniewskim na Wołyniu i uścisnęli sobie dłonie. Ale czy można to nazwać prawdziwym pojednaniem?
To było raczej pojednanie na szczeblu państwowym, któremu towarzyszyła znacząca ochrona policyjna. Wokół zgromadzili się ludzie z dużymi transparentami, wielu mieszkańców było przeciwnych temu gestowi, nie akceptowali tej inicjatywy. Na Wołyniu wielu, a może nawet większość ludzi nie uważała, że władze powinny wspierać tę akcję.
Był to jedynie jeden z kilku symbolicznych aktów. Na przykład w 2013 roku ponownie próbowano osiągnąć pojednanie.
Za każdym razem gdy zbliża się rocznica wydarzeń wołyńskich, obie strony — zarówno polska, jak ukraińska — „dmuchają” na tę sprawę, obawiając się, że dyskusje mogą przybrać taki wymiar, który doprowadzi do kolejnych nieporozumień między Polakami a Ukraińcami
W 2013 roku grupa Polaków i Ukraińców zorganizowała spotkanie ówczesnego prezydenta Bronisława Komorowskiego z głową Ukraińskiego Kościoła greckokatolickiego, błogosławionym Światosławem Szewczukiem. Spotkali się w ukraińskim kościele przy ulicy Miodowej w Warszawie i podczas nabożeństwa padły słowa o pojednaniu. Było to bardzo ważne wydarzenie, ale niestety niewielu o nim słyszało. Nawet prasa nie poświęciła mu wystarczającej uwagi.
W 2015 roku, po Rewolucji Godności, ówczesny prezydent Ukrainy Petro Poroszenko przyjechał do Warszawy i uklęknął przed pomnikiem ofiar Wołynia. Ten gest był niezwykle symboliczny, ponieważ nawiązywał do historycznego aktu kanclerza RFN Willy’ego Brandta, który w 1970 roku ukląkł przed pomnikiem ofiar getta warszawskiego. W języku niemieckim ten gest nosi nazwę „Kniefall” – ukłon na kolanach. Poroszenko odtworzył ten gest niemal wiernie.
Jednak tamte wydarzenia nie zostały odpowiednio docenione i mało kto o nich wie. Moim zdaniem brakuje kluczowego elementu: oświadczenia parlamentu Ukrainy, podobnego do tego, które polski Sejm przyjął w sprawie Wołynia. Potrzebny jest oficjalny dokument, który legitymizowałby stanowisko Ukraińców wobec tragedii wołyńskiej.
Rozumiem, że mój pogląd jest kontrowersyjny i prawdopodobnie nie spodoba się wielu osobom, w tym może także Pani. Ale przyjmuję to spokojnie: Ukraińcy muszą przeprosić za Wołyń.
Nie podoba się...
Rozumiem, że to stanowisko wielu osobom się nie podoba. Ale prawda rzadko bywa przyjemna, bo jest skomplikowana i często bolesna. Ukraińcy, a ściślej mówiąc: Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów (OUN), ponoszą odpowiedzialność za te tragiczne wydarzenia. To nie oznacza, że wszyscy członkowie OUN czy UPA brali w tym udział, ale to Ukraińcy dopuścili do tego, by do tej tragedii doszło. Uznanie tego faktu nie powinno być postrzegane jako upokorzenie narodowe. Powinno to być aktem godności, odwagi i dojrzałości oraz dowodem gotowości strony ukraińskiej do przyjęcia swojej odpowiedzialności.
Tak samo po stronie polskiej powinna być gotowość do odpowiedniego kroku. W takim samym stopniu, w jakim Ukraińcy muszą uznać odpowiedzialność za wydarzenia z 1943 roku na Wołyniu, Polacy powinni przeprosić za politykę, która doprowadziła do tych tragicznych skutków.
Uważam, że pojednanie powinno nastąpić na wzór dialogu polsko-niemieckiego z 1965 roku, kiedy to biskupi obu stron napisali do siebie: „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie”
Zajmuję się polsko-ukraińskim pojednaniem od dłuższego czasu i uważam to za największe osiągnięcie mojego życia. Jednym z najważniejszych aktów pojednania było spotkanie przedstawicieli dwóch Kościołów: błogosławionego Lubomyra Huzara jako głowy Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego oraz kardynała Mariana Jaworskiego jako arcybiskupa metropolity Kościoła katolickiego w Ukrainie. Pracowała nad tym cała grupa ludzi. W jej skład wchodzili weterani, którzy naprawdę wiedzieli, czym jest wojna: uczestnicy polskiej Solidarności, ukraińscy dysydenci, członkowie Helsińskiej Grupy. To byli ludzie o dużym formacie intelektualnym, prawdziwi liderzy. Byli to ludzie, którzy rozumieli wartość pokoju – jak Lubomyr Huzar i Marian Jaworski, którzy mieli wówczas ponad 70 lat i ogromne doświadczenie życiowe. Szczególnie dobrze pamiętam przyjazd Jacka Kuronia. Chociaż był już wtedy ciężko chory, specjalnie przybył na to wydarzenie, by wesprzeć pojednanie.
Dziś z tamtego grona nie ma już niemal nikogo. Straciliśmy nie tylko ich fizyczną obecność, ale też ich moralne wsparcie oraz zrozumienie wagi tej sprawy. Poczucie wartości pojednania zniknęło, a zamiast tego zagłębiliśmy się w małe polityczne konflikty.
Chciałam tylko powiedzieć, że w kontekście Wołynia ten temat jest jeszcze bardziej niewygodny, ponieważ jest bardzo często wykorzystywany przez rosyjską propagandę.
Właśnie o to chodzi. Trzeba rozwiązać ten problem i go zneutralizować. Ukraińcy często nie zdają sobie sprawy z tego, że problem Wołynia nie zniknie. Niezależnie od tego, czy będzie wojna, czy jej nie będzie, czy odbędą się wybory prezydenckie, czy nie – ta kwestia pozostanie aktualna. Dla Polaków problem Wołynia jest tak samo istotny, jak dla nas Hołodomor: to głęboka trauma, którą trzeba zrozumieć i właściwie ocenić.
W przypadku Hołodomoru mamy wyraźnie określonego wroga, który zadał nam tę straszliwą ranę – Rosję, Kreml. Natomiast tutaj sytuacja jest zupełnie inna i niezwykle trudna, ponieważ wrogiem staje się ktoś z bliskiego otoczenia – Ukraińcy, z którymi Polacy mają obecnie strategiczne, partnerskie relacje. To bardzo skomplikowana sytuacja, ale moim zdaniem można ją obrócić na korzyść, jeśli podejść do niej w odpowiedni sposób, podjąć rozmowę i jasno wyrazić swoje stanowiska.
Jestem zwolennikiem pojednania i konsekwentnie się za nim opowiadam, ponieważ uważam, że przyniesie korzyści zarówno Polakom, jak Ukraińcom.
Każdy ma własne symbole
Czy w naszej wspólnej historii są pozytywne momenty, które mogłyby stać się podstawą do pokazania, że mieliśmy dobre wspólne doświadczenia i możemy do nich powrócić?
Oczywiście. Przede wszystkim trzeba zaznaczyć, że choć Ukraińcy żyli w Rzeczypospolitej, która nie była dla nich dobrą matką, raczej macochą, to jednak to doświadczenie odegrało ważną rolę w kształtowaniu nas jako narodu, który zasadniczo różni się od Rosjan.
Nawet ukraińscy Kozacy, którzy buntowali się przeciw Rzeczypospolitej, przejęli od niej pewne tradycje, w tym demokrację szlachecką. W Rzeczypospolitej władza królewska była ograniczona, istniała pewna forma demokracji, choć często bliższa anarchii, a główną zasadą było „nic o nas bez nas”. Warto zauważyć, że państwo kozackie było w istocie kopią Rzeczypospolitej. Hetmana wybierano, jego władza była ograniczona, ważną rolę odgrywała kozacka starszyzna. Przykładem tego jest Konstytucja Orlika, która opierała się na podobnych do wymienionych zasadach.
To właśnie nasze polityczne tradycje, w których władza jest ograniczona, odróżniają nas od Rosjan. W Kijowie nie byłby możliwy ani Putin, ani Stalin. Tak jak w Polsce nie może pojawić się polski Putin czy polski Stalin. Dlaczego? Bo mamy wspólne europejskie tradycje
Powiedziałbym nawet, że to nie są tylko polskie, ale ogólnoeuropejskie zasady, które wywodzą się z przekonania, że władza królewska powinna być ograniczona. To jest zachodnie podejście, z którego później rozwinęła się koncepcja państwa prawa.
Idea istnienia społeczeństwa obywatelskiego, które posiada prawa i może wpływać na procesy państwowe, również jest bardzo zachodnia. Dotarła do nas przez Rzeczpospolitą i wyraźnie odróżnia nas od Rosji. To pierwszy ważny aspekt.
Drugi aspekt: mimo konfliktów i krwawych wojen, zawsze staraliśmy się szukać porozumienia. Począwszy od Unii Hadziackiej, przez XIX wiek – przypomnijmy choćby Kulisza i Szewczenkę – aż po XX wiek, kiedy Piłsudski próbował znaleźć wspólny język z Ukraińcami. Nawet po tragedii wołyńskiej były próby pojednania między Ukraińcami a Polakami.
Najważniejszą rolę w tym procesie odegrała „Kultura” Jerzego Giedroycia w latach 50. Warto także podkreślić, że Polska była pierwszym państwem, które uznało niepodległość Ukrainy. To nie był przypadek – to była świadoma polityka. Znam tę historię od Adama Michnika. Opowiadał, jak w noc po referendum razem z Lechem Wałęsą i Jackiem Kuroniem siedział przy radiu, czekając na ogłoszenie wyników. Chcieli jako pierwsi złożyć Ukrainie gratulacje z okazji uzyskania niepodległości, obawiając się, że uprzedzi ich Kanada. Polska wyprzedziła Kanadę dosłownie o 5-10 minut. Ale to było bardzo ważne: Polska stała się pierwszym krajem, który uznał niepodległość Ukrainy. To był symboliczny gest: „Kończymy wojnę, nie walczymy już z wami”.
Moim zdaniem jedynym nierozwiązanym problemem w polsko-ukraińskim pojednaniu pozostaje kwestia Wołynia
Naprawdę jedynym?
Tak, tylko Wołyń. Innych problemów nie widzę. Oczywiście nie będę wspominał o obecnych sporach, jak choćby kwestia związana ze zbożem – to problem tymczasowy. Już nie spieramy się o postać Bohdana Chmielnickiego, choć swego czasu dla Polaków 11-letnia wojna prowadzona przez Chmielnickiego miała taki sam symboliczny wydźwięk, jak później Bandera.
Dziękuję, że wspomniał Pan o Banderze. Kiedy w rozmowie pojawia się temat Bandery, nawet moi umiarkowani polscy przyjaciele mówią: „Jak możecie czynić z niego bohatera? Przecież to morderca!”. Odpowiadam, że Ukraińcy mają prawo sami decydować, kto jest ich bohaterem, a oni na to: „Ukraińcy to dziwny naród, skoro robią bohaterów z morderców”.
Na to trzeba odpowiedzieć, że Bandera nie jest jedynym ani najważniejszym bohaterem ukraińskiej historii. Głównymi bohaterami ukraińskiej historii są Kozacy i Szewczenko (śmiech). Polacy często myślą, że portret Bandery wisi w każdym ukraińskim domu czy mieszkaniu, ale przecież tak nie jest.
Trzeba to wyjaśniać. Trzeba też tłumaczyć, że Bandera pełni w historii Ukrainy rolę symbolu, swoistej „bandery”, jak na statku, wskazującej kierunek.
Bandera jest symbolem walki z Rosją, nie z Polakami
Kto dzisiaj w Ukrainie myśli o Banderze jako o wzywającym do walki z Polakami? To już przeszłość. Bandera w Ukrainie funkcjonuje w bardzo liberalnym kontekście. Już kiedyś mówiłem, że te frazy, które przypisuje się Banderze, to tak naprawdę słowa Benjamina Franklina i Victora Hugo. To jeszcze raz pokazuje, że Bandera w ukraińskim kontekście brzmi zupełnie inaczej niż w polskim.
Bardzo często w relacjach między dwoma narodami będą pojawiały się postaci, które dzielą. Brytyjczycy mają Olivera Cromwella, który dzieli Anglików i Irlandczyków. Dla Anglików jest bohaterem, dla Irlandczyków – katem. Ale jest ogólna zgoda, że go akceptują. Potrafią się z tym pogodzić. Pamięć historyczna działa w ten sposób, że żaden bohater nie funkcjonuje tak samo w dwóch sąsiadujących narodach. Rozumie Pani? Pamięć historyczna to nie historia, to pamięć. To coś zupełnie innego, to kwestia tego, jak myślimy o historii. I bardzo ważne jest to, że Ukraińcy nie myślą o Banderze jako o anty-Polaku, lecz jako o symbolu walki z Rosją. Głównym promotorem Bandery w Ukrainie jest Putin. Gdyby nie było Putina, pojawiliby się inni bohaterowie.
Kiedyś rozmawiałem z moim szwedzkim kolegą i zapytałem go, kim obecnie są bohaterowie Szwedów. Pomyślał przez chwilę i odpowiedział: „Może ABBA”.
A ja myślałam, że bohaterem jest król.
No właśnie, pomyśleliśmy: dlaczego? My myślimy tak, bo żyjemy w społeczeństwie, które toczy wojnę. Zakładamy więc, że wszyscy tak myślą. A Szwedzi już od dawna tak nie myślą. Oni wybierają symbole pokoju, ponieważ mają ten luksus – nie są w stanie wojny. W czasach wojny społeczeństwo sięga po inne symbole niż w czasach pokoju.
Postawienie sprawy w ten sposób: „albo Wołyń, albo zamykamy Ukraińcom drogę do Europy” jest kontrproduktywne. Ukraińcy mogą łatwiej pogodzić się z Polakami w kwestii Bandery, będąc częścią Europy, a nie pozostając poza nią
Przypomnę, że na początku lat 2000. odbyła się szeroka debata na temat Jedwabnego. W 2001 roku, podczas 60. rocznicy pogromu w Jedwabnem, prezydent Polski Aleksander Kwaśniewski i prymas Józef Glemp przeprosili za tę tragedię. Ale czy takie przeprosiny byłyby możliwe w komunistycznej Polsce albo gdyby Polska była poza Unią Europejską? Przynależność do Unii Europejskiej i przyjęcie europejskich wartości pomagają zmierzyć się z trudnymi momentami historii, ponieważ wiąże się to z inną kulturą polityczną i historyczną. Dlatego uważam, że stawianie warunku: „albo Wołyń, albo Unia Europejska” jest w obecnej sytuacji niewłaściwe. Potrzebujemy jednego i drugiego. O Wołyniu łatwiej będzie rozmawiać, kiedy Ukraina znajdzie się w Unii Europejskiej.
Olga Pakosz: Czy Ukraińcy żyjący dziś w Ukrainie są społeczeństwem straumatyzowanym?
Michał Bilewicz: Nie możemy powiedzieć, że całe społeczeństwo cierpi na PTSD [zespół stresu pourazowego – red.]. Gdyby tak było, ludzie prawdopodobnie nie byliby w stanie normalnie funkcjonować. Przypomnę, że objawy PTSD obejmują m.in. ciągłe flashbacki, obsesyjne myśli o wojnie i nieumiejętność skupienia się na czymkolwiek innym. Tymczasem wiemy, że państwo ukraińskie funkcjonuje, gospodarka działa, codzienne życie toczy się dalej.
Coraz częściej zaczynam postrzegać Ukraińców jako społeczeństwo podobne do Izraelczyków – żyjące w stanie ciągłego zagrożenia. Izraelski psycholog Daniel Bar-Tal opisywał to zjawisko jako „konflikt nierozwiązywalny” (intractable conflict), w którym społeczeństwo przystosowuje się do permanentnego konfliktu, traktując go jak naturalny stan rzeczy. Bar-Tal pisał również o „etosie konfliktu”, czyli o tym, jak społeczeństwa przyzwyczajają się do życia w stanie wojny.
Jak to wygląda w Izraelu? Kiedy tam bywałem, zawsze uderzało mnie, że w każdym domu znajduje się pokój bezpieczeństwa, który jest jednocześnie schronem. Mieszkańcy wchodzą do tego pokoju, gdy tylko rozlegnie się alarm. Izrael posiada zaawansowany system obrony przeciwrakietowej „Iron Dome”, ale nie jest on w stu procentach skuteczny – od czasu do czasu jakaś rakieta trafia w dom.
Społeczeństwo izraelskie zdaje się być przystosowane do życia w stanie wojny. Funkcjonuje normalnie, ale konflikt jest tam stale obecny. Nie mówimy tu tylko o wojnie w Gazie, lecz o zjawisku trwającym przez całą współczesną historię Izraela, choć z przerwami. Jak zauważa Bar-Tal, ma to niszczące skutki dla psychiki ludzi.
Taki stan niszczy zaufanie społeczne i wpływa na nastawienie do polityki międzynarodowej – ludzie niechętnie szukają aliansów i porozumień z innymi narodami, bo czują, że świat jest im nieprzychylny i nie można mu ufać
Dla Ukrainy kluczowe jest, by jak najszybciej dołączyć do struktur euroatlantyckich – Unii Europejskiej i NATO. To może zagwarantować przyszłe bezpieczeństwo Ukrainy, a także jej stabilne funkcjonowanie na poziomie gospodarczym. Jednak by to zadziałało, trzeba uważać, by nie osunąć się w mentalność typową dla społeczeństw oswojonych z wojną. Ukraina od 2014 roku znajduje się w stanie ciągłej wojny o różnym nasileniu, co jest bardzo niebezpieczne. Dlatego scharakteryzowałbym jej społeczeństwo jako takie, które w pewnym stopniu adaptuje się do życia w warunkach wojennych.
Wojna w Ukrainie otworzyła ogromne pole dla badań z zakresu psychologii społecznej i klinicznej. Jest Pan na bieżąco z tymi badaniami. Czy coś Pana zaskoczyło? Czy prowadziliście wspólne badania z instytucjami ukraińskimi?
Przeprowadziliśmy dwa badania. Wspólnie z dr Anną Gromową z Instytutu Psychologii Społecznej i Politycznej Narodowej Akademii Pedagogicznych Nauk Ukrainy przeprowadziliśmy badanie z udziałem niemal pięciu tysięcy ukraińskich uchodźców mieszkających w Polsce. Chcieliśmy określić skalę występowania wśród nich zespołu stresu pourazowego i stopień traumatyzacji. Badaliśmy również, w jakim stopniu warunki życia w Polsce wpływają na pojawianie się objawów PTSD. Zastanawialiśmy się, czy i jak doświadczenia po migracji mogą wpływać na nasilenie traumy.
Zapewne pamięta pani z książki, że byłem zdumiony wynikami wcześniejszych badań, w których poziom PTSD w Polsce wynosił od 20 do 30%. Na przykład w badaniach prowadzonych po powodzi na Śląsku okazało się, że 30% populacji miało objawy PTSD, a wśród uczniów odwiedzających muzeum w Auschwitz – 15%.
We wspomnianym badaniu ukraińskich uchodźców w Polsce stwierdziliśmy PTSD u 47% osób. Nigdy w swoim naukowym życiu nie widziałem takiego wyniku
To bardzo wysoki poziom traumatyzacji. Wynika on nie tylko z traumatycznych doświadczeń wojennych, ale także z warunków, w jakich uchodźcy znaleźli się po migracji.
Dlaczego poziom traumatyzacji był tak wysoki?
Zwykle badania PTSD prowadzi się po zakończeniu konfliktu, kiedy nastaje pokój. W tym przypadku mamy do czynienia z sytuacją, w której wojna trwa, a osoby badane wciąż żyją w niepewności. Mężowie czy bracia badanych kobiet często są na froncie lub mogą zostać powołani do wojska, co dodatkowo potęguje stres.
Zdecydowana większość tych kobiet musi mierzyć się z problemami akulturacji [proces wymiany międzykulturowej, postrzegania przez jednego narodu innej kultury — red.] w nowym społeczeństwie. Okazało się, że stres związany z akulturacją, w tym doświadczenie dyskryminacji w Polsce lub lęk przed nią, przekłada się na silniejsze objawy PTSD. Ludziom trudniej wyjść z traumy wojennej, gdy doświadczają dyskryminacji w kraju, do którego trafili. Dlatego tak ważne jest, aby Polska tworzyła jak najbardziej przyjazne warunki dla ukraińskich uchodźców. To bezpośrednio wpływa na ich zdrowie psychiczne i na to, czy ukraińska populacja będzie mogła funkcjonować w Polsce w zdrowy sposób.
Oczywiście na nasilenie PTSD wpływają także indywidualne cechy osobowości. W naszych badaniach zauważyliśmy, że najgorzej radziły sobie osoby z wysoką nietolerancją niepewności – czyli te, które nie znoszą sytuacji niejasnych i nieokreślonych. A pamiętamy, jak wyglądała sytuacja na wiosnę 2022 roku: była pełna niepewności i chaosu. Osoby o wysokiej nietolerancji niepewności były bardziej narażone na PTSD, podczas gdy ci, którzy lepiej radzą sobie w takich sytuacjach, rzadziej doświadczali podobnych objawów.
W czasie wojny zaufanie do rządu jest kluczowe
Mówił Pan o dwóch badaniach. Na czym polegało drugie?
Dotyczyło Ukrainy i skupiało się na tym, jak złożone doświadczenia PTSD mogą wpływać na różnego rodzaju nieufność i teorie spiskowe. Od pewnego czasu interesuje mnie, w jakim stopniu traumy mogą kształtować takie postawy.
Widzę to w Polsce, gdzie nawet po wielu pokoleniach historyczne traumy powodują, że ludzie zaczynają traktować otoczenie jako niegodne zaufania i doszukują się różnych spisków
Mam wrażenie, że w Ukrainie jest podobnie. Kiedy rozmawiam z Ukraińcami, często słyszę teorie spiskowe dotyczące prezydenta Zełenskiego, na przykład, że w jego otoczeniu są rosyjscy agenci. To pokazuje pewien poziom bazowej nieufności wobec polityków, co w obecnej sytuacji wojennej jest bardzo niebezpieczne. Im większa spójność społeczna i zaufanie do władzy, tym lepiej dla kraju. Nawet jeśli władza nie zawsze działa idealnie — co w naszej części Europy, z problemami korupcji i innymi wyzwaniami, się zdarza — to w sytuacji wojny zaufanie do rządu jest kluczowe.
Podobny problem dotyczy zaufania do nauki. Badaliśmy to w Ukrainie, skupiając się na ustaleniu, na ile ludzie ufają służbom sanitarnym czy naukowcom, na przykład w kontekście szczepień. Zauważyliśmy, że osoby z silniejszym PTSD mają mniejsze zaufanie do nauki. Na razie nie wiemy, jaki jest kierunek tej zależności — to badanie jest wstępne. Ale interesuje nas, czy wojenne doświadczenia i traumatyzacja wpływają na ogólną nieufność, czy ludzie po prostu tracą zaufanie w różnych sferach życia. To zjawisko jest dość niebezpieczne i często pojawia się w kontekstach wojennych, w których ludzie częściej skłaniają się ku takim teoriom.
Jak można to zaufanie odzyskać? Co mogłoby teraz pomóc Ukraińcom w zachowaniu stabilności psychicznej aż do momentu zwycięstwa?
Na pewno odbudowa poczucia sprawczości w codziennym życiu – świadomość, że to, co robię, ma sens, że mogę coś zaplanować i zrealizować. Im więcej ludzi będzie miało poczucie sprawczości, tym lepiej będą funkcjonować. Dlatego tak ważna jest walka z korupcją, bo to właśnie ona odbiera ludziom poczucie, że mają wpływ na swoje życie. Wiedzą, że wszystko jest ustawione i od nich nic nie zależy. Skuteczna walka z korupcją może znacząco poprawić funkcjonowanie psychiczne społeczeństwa.
Wojna stanowi ogromne zagrożenie dla tego poczucia, nieprawdaż?
Wojna bardzo utrudnia sprawę, dlatego ważne jest, by ludzie mogli sobie powiedzieć: „Nawet jeśli wojna przeszkodzi mi w realizacji pewnych planów, to przynajmniej w innych obszarach życia nic mi nie stanie na drodze”. Ważne, by mogli odbudować to poczucie, bo wojna w fundamentalny sposób je niszczy, odbierając poczucie kontroli. Dlatego tak istotne jest, aby w codziennym funkcjonowaniu ludzie mogli zachować kontrolę i sprawczość.
Polacy nie odwrócili się od Ukraińców
Czy nastawienie Polaków do Ukraińców zmieniło się od początku wojny? Czy Polacy postrzegają teraz Ukraińców inaczej?
W swojej książce staram się zaprzeczyć takiemu fatalistycznemu podejściu, bo przecież Polacy często mają tendencję do narzekania na samych siebie. Myślę, że Ukraińcy też to robią. Nie robimy tego w rozmowach z Niemcami czy Francuzami, ale gdy rozmawiamy między sobą, często krytykujemy siebie nawzajem. Polacy uważają samych siebie za uprzedzonych, niegościnnych, pełnych stereotypów. Tymczasem to, co widzieliśmy wiosną 2022 roku, było czymś zupełnie innym – ogromna mobilizacja społeczna, by pomóc Ukrainie. Ludzie wysyłali pieniądze na zakup broni, kupowali jedzenie, przywozili uchodźców z granicy. Co dwudziesty Polak przyjął Ukraińców do swojego domu. To były bezprecedensowe działania.
Nie znam innego społeczeństwa europejskiego, które przeprowadziłoby tak wielką oddolną akcję pomocy, zorganizowaną nie przez państwo, ale przez zwykłych obywateli
Oczywiście opierało się to również na ogromnych sieciach wsparcia ze strony samych Ukraińców mieszkających w Polsce. Warto pamiętać, że w tamtym czasie w Polsce mieszkał już milion Ukraińców, którzy stanowili ważne wsparcie. Oni również przyjmowali do swoich domów rodziny, krewnych i bliskich, co było jednym z kluczowych elementów umożliwiających przeprowadzenie tej ogromnej operacji pomocy.
W tamtym czasie, gdy przeprowadzaliśmy badania, widzieliśmy nie tylko dużą sympatię, ale także zdecydowane poparcie dla pomagania Ukrainie, w tym dla przyjmowania uchodźców. To było interesujące, ponieważ Polacy generalnie nie są przychylni przyjmowaniu uchodźców. Myślę jednak, że tym, co zadziałało na korzyść Ukraińców, był fakt, że Polacy mieli już wcześniej spore doświadczenie w kontaktach z Ukraińcami. Kiedy pytamy Polaków, czy znają osobiście jakiegoś Araba, 80-90% odpowiada, że nigdy żadnego nie spotkali. Podobnie jest w przypadku pytania o Cyganów (Romów): około 80% Polaków mówi, że nigdy nie miało z nimi styczności. Gdy pytamy o Żydów, 90% Polaków stwierdza, że nie zna żadnego osobiście.
Natomiast pytania o Ukraińców przynoszą zupełnie inne wyniki. Już przed wojną około połowa Polaków znała Ukraińców osobiście.
Wielu Ukraińców, szczególnie z zachodniej Ukrainy, przez lata przyjeżdżało do Polski do pracy. Po 2014 roku do Polski zaczęli przyjeżdżać również Ukraińcy ze wschodnich regionów, w tym ci rosyjskojęzyczni. Polacy zaczęli ich poznawać i odkrywać, że są do nas bardzo podobni. Te relacje były nie tylko powierzchowne – nie chodziło tylko o to, że w sklepie pracowała Ukrainka, ale o kolegów z pracy, rodziców dzieci, które uczęszczają do tych samych szkół, co dzieci Polaków. To przygotowało Polaków na rok 2022, bo ci uchodźcy nie byli już obcy. To byli ludzie, których Polacy znali i z którymi nawiązali relacje.
Podejrzewam, że gdyby sytuacja była odwrotna i wojna wybuchła w Polsce, Ukraińcy przyjęliby Polaków w podobny sposób
Relacje polsko-ukraińskie są bardzo silne i obustronne. Warto też zauważyć, że przed wojną w Internecie było sporo hejtu wobec Ukraińców, zwłaszcza wokół tematu Wołynia i zbrodni wojennych. Jednak po 2022 roku ten temat w zasadzie zniknął. Niestety, teraz zaczyna stopniowo wracać. Mimo to przez dwa lata udało się ten problem wyciszyć.
Odpowiadając na pytanie o zmianę postaw Polaków wobec Ukraińców: rzeczywiście entuzjazm związany z pomocą trochę osłabł, ale wciąż ponad połowa Polaków uważa, że należy pomagać ukraińskim uchodźcom, a Polska powinna wspierać walczącą Ukrainę. Zdecydowanie ponad połowa Polaków podziela ten pogląd, więc nie można mówić o tym, że polskie społeczeństwo odwróciło się od Ukrainy i Ukraińców. Jesteśmy od tego bardzo daleko.
To dobra wiadomość. Ale temat Wołynia powrócił, i to za sprawą premiera. Donald Tusk stwierdził, że dopóki nie wyjaśnimy wszystkich szczegółów zbrodni wołyńskiej i nie przeprowadzimy ekshumacji, Polska nie będzie wspierać Ukrainy w drodze do Unii Europejskiej.
Myślę, że to była reakcja na pewne wydarzenia, ale cała sytuacja była bardzo niefortunna. Teraz, po tym jak Dmytro Kułeba przestał być ministrem [spraw zagranicznych Ukrainy – red.], sprawa trochę się załagodziła. To była naprawdę niefortunna wypowiedź. Z jednej strony uważam, że minister Kułeba powiedział prawdę, ale jako dyplomata nie powinien był tego mówić w tym momencie. Prawda jest taka, że Polacy będą musieli kiedyś podjąć temat akcji „Wisła” i poważnie się z nim rozliczyć. Oczywiście można argumentować, że to była decyzja komunistów, a nie Polaków, że to była władza komunistyczna państwa, które już nie istnieje – ale to nie takie proste. Trzeba też pamiętać o historii trudnej polityki międzywojennej Polski, która dyskryminowała Ukraińców. Znam to dobrze, bo sam pochodzę z Ukrainy. Moja babcia pochodzi z Kołomyi, a dziadek z Iwano-Frankiwska, i wiem, co tam się działo przed wojną, jak dyskryminująca była polityka Polski wobec Ukraińców.
Jak można uzdrowić temat Wołynia – zarówno na poziomie historycznym, jak politycznym – by nie stanowił już obciążenia w relacjach polsko-ukraińskich? Bardzo ładnie napisał Pan w swojej książce: „mówić o historii, ale nie żyć historią”.
Bardzo interesujące są badania Wadima Wasiutyńskiego z Instytutu Psychologii Społecznej i Politycznej Narodowej Akademii Pedagogicznych Nauk Ukrainy, które prowadził przed wojną (rozpoczął je przed 2022 rokiem, a potem kontynuował). Z tego, co pamiętam, zadawał pytanie Ukraińcom (pracował na dosyć dużej próbie), czy patrząc na historię relacji między Ukraińcami a Polakami można powiedzieć, że Ukraińcy wyrządzili Polakom więcej złego, czy dobrego. Co ciekawe, zauważył, że po 2022 roku wzrosła liczba osób, które przyznają, że w tych relacjach były także złe wydarzenia, w tym zbrodnie.
To pokazuje, że Ukraińcy stają się bardziej otwarci na rozmowę z Polakami o trudnych momentach wspólnej historii
Było to dla mnie niezwykle interesujące. Zastanawiałem się, jak to wytłumaczyć. Czy to wynika z tego, że po 2022 roku Ukraińcy zrozumieli, jak ważne są dobre relacje z Polską i Zachodem? Może uważają, że warto nawet otworzyć te historyczne sprawy?
Z perspektywy polityki widać, że na przykład jeszcze prezydent Wiktor Juszczenko potrafił mocno odwoływać się do tradycji UPA, eksponując nawet te bardziej kontrowersyjne aspekty historii, a także siły, które kolaborowały z Niemcami podczas wojny. Z kolei Wołodymyr Zełenski raczej tego unika. Wydaje mi się, że od czasów Juszczenki do czasów Zełenskiego nastąpiła widoczna zmiana. Zmieniono podejście do tego, jakie elementy historii można i trzeba eksponować. Na przykład Sicz Karpacką…
Jak rozumiem, proponuje Pan gloryfikować inne etapy historii Ukrainy, a nie te, które mogą być bolesne dla Polski.
Właśnie tak. Kiedy myślimy o naszej historii, zawsze możemy wybierać różne elementy, które warto promować i na których warto budować swoją tożsamość. Są takie, które niszczą nasze relacje. Gdyby Polacy budowali swoją tożsamość na historii Jaremy Wiśniowieckiego, który mordował Kozaków, nie byłoby to dobre dla relacji z Ukrainą, prawda? Uważam, że mamy wspaniałe etapy naszej historii, które można eksponować. Na przykład Iwan Franko czy też postacie takie jak Petlura, mimo że Ukraińcy mają do niego zróżnicowany stosunek, są postaciami bliskimi Polakom.
Oczywiście Polska nie ma prawa pisać historii Ukrainy; proszę mnie o to nie pytać, bo to jest pytanie do Ukraińców. Tak samo jak Ukraińcy nie mają prawa pisać historii Polski. Mogę jednak wyrazić swoje niezadowolenie, gdy Polacy nie rozliczają się z akcji „Wisła” i nie potrafią powiedzieć: „Tak, wyrządzono straszne zło, przesiedlono masę ludzi, zabrano im ziemie, które były ich rdzennymi terenami, na których żyli od zawsze”. To było zło, podobnie jak pacyfikacje wsi ukraińskich przed wojną, niszczenie Masłosojuzu i ukraińskiej spółdzielczości, a także zamykanie ukraińskich polityków do więzień i torturowanie ich przez władze II Rzeczpospolitej. Polska musi się z tym rozliczyć, nauczyć się o tym mówić i prowadzić dialog z Ukraińcami.
Jeśli chodzi o Ukrainę, to jest pytanie do ukraińskich historyków, jakie nauczanie swojej historii by zaproponowali. Moim wymarzonym scenariuszem byłoby to, co po wielu latach Polska osiągnęła wspólnie z Niemcami: stworzenie komisji podręcznikowej.
Historycy i nauczyciele – zarówno polscy, jak ukraińscy – mogliby opracować wspólny podręcznik do nauczania historii polsko-ukraińskiej
Byłoby to niezwykle cenne, nawet jeśli ten podręcznik nie stałby się głównym we wszystkich szkołach. Ważne, by stworzyć takie punkty, w których wspólnie zastanowimy się nad tym, jak opowiadać tę historię.
Nie chodzi o idealizowanie wszystkiego, ale o mówienie także o trudnych momentach. Jednak trzeba pamiętać, że sytuacja była asymetryczna: Polska była krajem kolonizującym, a Ukraina krajem kolonizowanym. To nie jest kwestia równej odpowiedzialności po obu stronach. Zrozumienie tego kontekstu pozwala lepiej pojąć, jak doszło do wydarzeń na Wołyniu. Konieczne jest też przeprowadzenie ekshumacji i otwarte przyznanie, że to, co się tam wydarzyło, było straszne i nie powinno było mieć miejsca.
Jak widzę, mamy jeszcze wiele do zrobienia, jeśli chodzi o porozumienie między Polakami a Ukraińcami. Ale z Rosjanami... Czy jest w ogóle możliwe, żebyśmy kiedykolwiek się z nimi dogadali? Jak Pan to ocenia z perspektywy psychologii społecznej? Czy da się kiedyś wybaczyć?
Kiedy próbujemy doprowadzić do pojednania między narodami, które były w stanie bardzo brutalnej wojny, zwykle zaczynamy od przykładów moralnego zachowania. Próbujemy pokazać, że w trudnych czasach ludzie potrafią zachować się moralnie. Na przykład przedstawiamy historię uczennicy z Rosji, która miała odwagę sprzeciwić się wojnie. Nie mówimy o dorosłym człowieku, tylko o młodej osobie, która za swój sprzeciw nie tylko sama podlega represjom, ale cierpi też cała jej rodzina. Takie indywidualne przykłady nieposłuszeństwa pokazują, że nawet w Rosji można znaleźć ludzi o moralnej postawie.
To przypomina sytuację z Niemcami po II wojnie światowej. Pojednanie z Niemcami było możliwe również dlatego, że byliśmy w stanie dostrzec, że mimo iż ogromna część społeczeństwa popierała Hitlera, byli też Niemcy, którzy byli prześladowani, siedzieli w obozach koncentracyjnych, na przykład w Buchenwaldzie. To są Niemcy, którzy chcieli odwołać się do innej historii. Myślę, że w Rosji również można znaleźć takich ludzi.
Problem polega jednak na tym, że obecnie Rosja to państwo, w którym z jednej strony wojna cieszy się dużym poparciem, a z drugiej – żadnym badaniom sondażowym czy ankietowym nie można ufać.
Ludzie są zastraszeni. To przypomina życie w państwie rządzonym przez gang
Ile czasu musi upłynąć, aby można było podjąć ten temat?
O tym porozmawiamy, kiedy skończy się wojna. Wyobrażam sobie, że w tej chwili w Ukrainie nikt nie chce o tym słyszeć, nie chce słyszeć języka rosyjskiego – to jest w pełni zrozumiałe i Ukraińcy mają do tego absolutne prawo. Sprawa zależy od sytuacji i tego, jak będzie wyglądała Rosja po wojnie. Kluczowe będzie to, czy Rosjanie będą w stanie zbudować swoje państwo na innych fundamentach i zasadach.
Tetiana Bondarenko jest aktorką. Przed inwazją grała w kijowskim Teatrze Michajłowskim, pojawiała się w filmach, tłumaczyła angielskie teksty dla ukraińskich kanałów telewizyjnych – i pracowała jako asystentka laboratoryjna w Instytucie Archeologii na Stołecznym Uniwersytecie Kijowskim im. Borysa Hrinczenki. 24 lutego 2022 r. przyszła do wojskowego biura werbunkowego, by wstąpić do obrony terytorialnej. Od jesieni 2022 r. jest na wojnie. Początkowo służyła w piechocie, teraz jest operatorką dronów. Tetiana, pseudonim „Bond”, opowiedziała nam o swoim życiu na wojnie, motywacji i walce z seksizmem w wojsku.
A ty kto? Kucharka?
– Do sił zbrojnych chciałam wstąpić jeszcze przed inwazją – mówi Tetiana. – W 2014 roku, kiedy zaczęły się walki w Donbasie, poszłam do hotelu „Kozackij” na Chreszczatyku, gdzie rekrutowano ochotników na wojnę, i powiedziałam, że chcę wstąpić do jakiegoś batalionu. Mężczyzna, który przyjmował podania, spojrzał na mnie z nieskrywanym sceptycyzmem: „A ty kto? Medyk? Kucharka?”
„Aktorka” – odpowiedziałam.
Myślę, że wyrzucił moją aplikację w chwili gdy opuściłam hotel. Od tamtej pory często nawiedzała mnie myśl, że nic nie robię, podczas gdy inni bronią kraju. Na początku 2022 roku nie miałam wątpliwości, że będzie inwazja, więc w styczniu postanowiłam zgłosić się do obrony terytorialnej. Pomyślałam, że to dobry sposób, by, po pierwsze, przygotować się do wojny, a po drugie – nauczyć się posługiwać bronią, co byłoby przydatne w mojej karierze aktorskiej (zawsze chciałam grać rolę silnych i wojowniczych kobiet).
Wojna na pełną skalę wybuchła akurat wtedy, gdy zebrałam już wszystkie dokumenty wymagane przez obronę terytorialną. Pozostało tylko napisać krótką autobiografię. Zaczęłam ją pisać, jak tylko usłyszałam pierwsze eksplozje za oknem. 22 lutego o 9 rano stawiłam się w biurze werbunkowym ze wszystkimi papierami.
To nie miejsce dla kobiet
– Ludzie często pytają mnie, kiedy podczas wojny tak naprawdę się bałam. Myślę, że wtedy, gdy po raz pierwszy dostałam broń i zrozumiałam, że nie mam pojęcia, jak się nią posługiwać. Bardzo się bałam, że zrobię coś niewłaściwego...
Nasze pierwsze strzelanie było 8 marca. Dla mnie, feministki, to ważna data: dzień, w którym kobiety walczą o swoje prawa
Tego dnia na strzelnicy, mając bronią w ręku, czułam, że robię dokładnie to, co powinnam.
Kateryna Kopaniewa: Kiedy trafiłaś na front?
Tetiana Bondarenko: To nie stało się od razu. Na początku stałam na punkcie kontrolnym niedaleko Kijowa. Przez całą wiosnę szkoliliśmy się z taktyce, materiałach wybuchowych i innych rzeczach. Później poszliśmy do strefy walk, ale przez długi czas byliśmy w rezerwie, 3-4 kilometry od linii frontu. Nasza kompania została wysłana bezpośrednio na front pod koniec października 2022 roku. Wtedy doszło do sytuacji, która była dla mnie wielkim rozczarowaniem.
W kompanii były tylko dwie kobiety: ja i sanitariuszka. I byłyśmy jedynymi, którym w ostatniej chwili nie pozwolono wyjść „na zero” [czyli w strefę bezpośrednich walk – red.]. Dowódca jednostki, do której nas wtedy przydzielono, stwierdził kategorycznie: „Nie bierzemy kobiet na linię frontu!”. Tymczasem połowa mężczyzn z naszej kompanii odpadła na etapie kopania okopów w rezerwie: w obronie terytorialnej było wielu ludzi w wieku powyżej 40 lat, niektórzy z nich mieli problemy z kręgosłupem, inni ze stawami i nadciśnienie. W rezultacie tylko 35 osób było w stanie iść na linię, która miała być obsadzona przez 70 osób. A ja i sanitariuszka – obie wyszkolone i zmotywowane – nie zostałyśmy wzięte, bo jesteśmy kobietami.
Nasz plutonowy przekonywał dowódcę kompanii powietrznodesantowej, że obie możemy walczyć. W końcu dowódca powiedział: „Dobra, bierzcie je. Ale jeśli jutro zaczną płakać, to będzie to twoja wina”
Ale i tak nas nie wzięli. Kiedy napisałyśmy raport do dowódcy, sanitariuszkę wysłał do punktu stabilizacyjnego, a mnie do innej kompanii, na łatwiejszym odcinku frontu. Powiedział, że najpierw muszę tam pobyć, a potem, za kilka tygodni, jeśli sobie poradzę, będę mogła dołączyć do mojej kompanii. Niestety moja kompania na mnie nie czekała – wróg dosłownie ją rozniósł, przeżyły tylko trzy osoby. Reszta to były „trzysetki” i kilka „dwusetek” [ciężko ranni i zabici – red.].
Wtedy powiedziałam mojej matce, że to nie kula wroga zabije mnie na tej wojnie, ale seksizm, który sięga tu granic absurdu. I głupota swoich.
Monopol na bohaterstwo
Jak myślisz, co jest przyczyną seksizmu?
Niestety, to nasza kultura. Armia składa się w 90 procentach z ludzi, którzy jeszcze wczoraj byli cywilami. To przekrój, zwierciadło społeczeństwa, w którym 70 procent mężczyzn odmawia postrzegania i traktowania kobiet jako równych sobie. Myślą stereotypem wpajanym im od dzieciństwa: „Mężczyzna to obrońca, kobieta to opiekunka”. Myślę, że jeśli zrozumieją, że kobiety są silne, inteligentne i mogą wykonywać te same zadania co oni, ich światopogląd legnie w gruzach. Bo jeśli kobieta jest dobrą wojowniczką, oznacza to, że mężczyźni nie mają już monopolu na bohaterstwo.
Jakie metody są skuteczne w walce z seksizmem?
Często widzę, jak niektóre dziewczyny starają się być delikatne i czułe w nadziei, że pomoże im to budować relacje z mężczyznami w wojsku. Wmawiają sobie: „Jeśli będę zachowywać się jak dziewczyna, to prędzej czy później oni staną się dżentelmenami”. Nigdy nie widziałam, by ta strategia działała.
Sama ostro reaguję na wszelkie przejawy seksizmu. Nie boję się, że mnie znienawidzą. Przynajmniej mnie usłyszą
Nawiasem mówiąc, mam dobre relacje z większością kolegów. Na szczęście to odpowiedni ludzie.
Seksizm przejawia się na różne sposoby, zazwyczaj w formie niewłaściwych komentarzy lub żartów na temat kobiet. I często mężczyźni nie doceniają roli kobiet w życiu cywilnym podczas wojny – choć to kobiety opiekują się osobami starszymi i dziećmi. Za to nie ma medali, nagród ani wypłat.
Przeprowadziłam nawet ankietę wśród moich towarzyszy broni, pytając ich, co woleliby robić: zostać w domu z dziećmi, jak ich żony, czy iść na wojnę. Zdecydowana większość wybrała to drugie.
Kiedyś żona jednego z moich kolegów żołnierzy podziękowała mi, mówiąc, że po rozmowie ze mną mąż zaczął zauważać jej „niewidzialną” pracę w domu
Jeśli chodzi o walkę z seksizmem ze strony dowództwa, to możesz na przykład pisać raporty – i ja to robię. Ale to nie zawsze jest skuteczne, bo rozkazy takie jak: „Nie bierzemy kobiet na linię frontu” nie są zapisywane na papierze. Są wydawane ustnie i trudno udowodnić, że seksizm był powodem, dla którego gdzieś ciebie nie zabrano.
Teraz nie jestem już żołnierzem piechoty. Jestem operatorką dronów i tu seksizm jest znacznie mniejszy. Mogę brać udział we wszystkich misjach bez żadnych pytań, chociaż znam operatorkę, której nie pozwolono uczestniczyć w misjach bojowych zimą. Wiele zależy od tego, jakiemu dowództwu podlegasz. To prawdziwy absurd, bo w armii katastrofalnie brakuje ludzi.
Ale dowódcy nadal dzielą ludzi według płci. Dla mnie to jak dzielenie ludzi na przykład według koloru oczu: „Nie wysyłamy niebieskookich na linię frontu, bo są łagodni”.
Nie znam ani jednego zadania na wojnie, z którym kobieta by sobie nie poradziła
Karabin maszynowy to dość ciężka broń, ale wszyscy znamy kobiety, które z powodzeniem obsługiwały takie karabiny. Moja towarzyszka broni, sanitariuszka, ma pseudonim „Mrówka”, bo sama wyciągała z pola bitwy rannych mężczyzn znacznie większych i cięższych od niej. Jedyna różnica między mężczyzną a kobietą na wojnie polega na tym, że kobieta nie ma prawa popełnić błędu.
Jeśli mężczyzna popełni błąd, to jest to coś normalnego, każdemu się mogło zdarzyć. Ale jeśli błąd popełni kobieta, od razu usłyszy, że na wojnie nie ma dla niej miejsca.
Czego chcą kobiety
Dziewczyny na froncie mówią o problemach z kobiecymi mundurami.
W moim batalionie nigdy nie słyszeli o kobiecych mundurach. Mam małą klatkę piersiową, co pozwala mi nosić męskie mundury i koszulki. Ale w naszej jednostce była dziewczyna z krągłościami, dla której męski mundur był prawdziwym problemem. Powiedziano jej, że po prostu nie wie, jak go nosić.
Dziewczęta muszą więc kupować własne mundury. Bielizna wojskowa jest również w tylko męskiej wersji. Spodnie Sił Zbrojnych Ukrainy nie zostały zaprojektowane dla kobiecych bioder, więc są dla nas niewygodne w walce.
Dlatego w 2022 roku kupiłam sobie mundur typu „brytyjka”, z szerszymi spodniami, i żeńską wersję kamizelki kuloodpornej
Jak radzisz sobie z miesiączkami na froncie?
Mam szczęście, bo przechodzę je stosunkowo bezboleśnie. Znam jednak dziewczyny, które mają z tym trudniej, ale i tak robią swoje i nie narzekają. Podpaskę możesz wymienić nawet w ziemiance – po prostu poproś swoich towarzyszy, by się odwrócili. Kiedy ludzie nie mogą opuścić okopu przez kilka dni, załatwiają swoje potrzeby do słoików lub worków. Dotyczy to zarówno kobiet, jak mężczyzn.
Nie czas umierać
Nie boisz się?
Oczywiście, że się boję. Rwę się do bitwy, ale to nie znaczy, że zamierzam biec pod ostrzałem i celowo narażać się na niebezpieczeństwo. W zeszłym roku byłam na pierwszej linii przez trzy dni. Wróg był 200 metrów ode mnie, a kule świstały nad głową dzień i noc. Siedzisz w ziemiance, patrzysz w ciemność i zdajesz sobie sprawę, że granat wroga może nadlecieć szybciej, niż zdążysz go zobaczyć. W takich chwilach działasz na adrenalinie, a ta nie odpuszcza cię jeszcze przez jakiś czas po powrocie do względnie bezpiecznego miejsca.
Jesteś wyczerpana i jednocześnie podekscytowana, bo wiesz, że przeszłaś przez piekło – i przetrwałaś.
Są momenty, w których zakrawa na cud to, że pozostajesz jeszcze przy życiu
Pamiętam sytuację, gdy wróg walił w nas z artylerii, a nasze pozycje obserwacyjne znajdowały się w wąwozie na zboczu wzgórza. Ukrywaliśmy się tam w dołach wykopanych przez Moskali – kopanie ziemianek było niemożliwe ze względu na wszechobecność wrogich dronów.
Miałam wtedy małą, pojedynczą norkę. Prawdopodobieństwo ataku lotniczego na nasze dziury było niewielkie – dotarcie tam było dość trudne. Popadłam w konflikt z dowódcą kompanii, bo wysłał mnie z tej norki na wygnanie, do posterunku kontrolno-obserwacyjnego pomiędzy linią frontu a stałym punktem rozmieszczenia. Zamiast mnie tamto stanowisko zajął inny wojownik. I gdy tak siedziałam w tym punkcie kontrolnym, usłyszałam przez radio, że czołg ostrzeliwuje nasze pozycje. Następna wiadomość była o „dwusetce”. To żołnierz, który był w mojej dziurze, zginął na miejscu.
Co pomaga Ci sobie radzić?
Kontakt z mamą i przyjaciółmi. Ważne jest, by mieć ludzi, z którymi możesz podzielić się tym, co leży ci na sercu. A cygara pomagają mi złagodzić ostry stres. Nie papierosy – cygara. W obronie terytorialnej nauczyli mnie je palić. W tym roku zwróciłam się o pomoc do psychologa i już czuję pozytywny efekt. Motywacja też mi pomaga.
Jak możesz ją zdefiniować?
Kiedy doszło do inwazji, poczułam się, jakbym dostała w twarz. Mój kraj, mój Kijów, został uderzony tak bezczelnie i podle. Chciałam raz na zawsze sprzeciwić się tym, którzy odważyli się to zrobić. I właśnie ro robię teraz.
Pomimo wszystkich trudności, które napotykam, będę bronić tego kraju, ponieważ jest mój. Podczas wojny odkryłam wschód Ukrainy – niesamowicie piękny i już mi bliski.
Jako feministka jestem przyzwyczajona do obrony własnych granic i swoich praw. Więc oto jestem – bronię mojego prawa do bycia sobą w moim kraju, bronię jego i mojej niezależności
Dlatego nawet jeśli coś mi się stanie, jestem spokojna, bo walczyłam o szlachetną sprawę.
Przed inwazją życiem Wadyma rządził taniec. Ten choreograf, wykładowca na Wydziale Choreografii Nowoczesnej i Towarzyskiej Charkowskiej Akademii Kultury oraz dyrektor artystyczny zespołu tańca towarzyskiego nie miał nic wspólnego z wojskiem. Dziś jest zastępcą dowódcy batalionu. Walczył w wielu punktach zapalnych, teraz broni swojej rodzinnej Charkowszczyzny.
– Na front trafiłem rok po rozpoczęciu inwazji – mówi. – Przez pierwszych kilka tygodni byłem w obronie terytorialnej Charkowa. Rosjanie zdążyli już zająć część obwodu charkowskiego i nikt nie wiedział, jak daleko się posuną. Razem z chłopakami pilnowaliśmy wojskowego biura werbunkowego.
1 marca odesłano mnie do domu, bo akurat nie byłem potrzebny. W tym czasie w Charkowie nic nie działało, ludzie nie wiedzieli, skąd wziąć żywność. Dzięki przyjacielowi, który niestety później zmarł, udało mi się zdobyć trochę jedzenia. Dostarczałem je ludziom i tak zaczęła się moja przygoda z wolontariatem. Dołączyli do mnie przyjaciele i znajomi. Kiedy wiele osób dowiedziało się o naszej inicjatywie, wysłali pieniądze, dostaliśmy jedzenie i lekarstwa. Później przerodziło się to w organizację charytatywną. Wraz z zaprzyjaźnionym trenerem łyżwiarstwa figurowego pomagaliśmy też mieszkańcom Charkowa w ewakuacji. Gdy nasza fundacja się rozwinęła, zaczęliśmy dostarczać pomoc dla wojska w Bachmucie, Wołczańsku...
Kateryna Kopaniewa: Byłeś więc skuteczny na tyłach. Dlaczego więc zdecydowałeś się pójść na front?
Zdałem sobie sprawę, że to, co robię, to za mało. Odwiedziłem chłopaków w Bachmucie i pomyślałem, że nie można służyć dwóm bogom: albo zostanę cywilem, albo wstąpię do armii. Na początku nie powiedziałem rodzinie o swojej decyzji – żona, syn i rodzice dowiedzieli się, kiedy przeszedłem badania lekarskie i zacząłem przygotowywać się do wyjazdu na szkolenie.
To nie była kwestia odwagi, po prostu nie mogłem postąpić inaczej. Jak pozostać z tyłu, gdy twoi przyjaciele są z przodu? Jak spojrzysz w lustro, gdy oni giną? Gdybym został w Charkowie, zjadłbym siebie żywcem.
Miałeś prawo do odroczenia służby...
Tak, ponieważ jestem doktorantem. Wiem, że niektórzy próbują teraz wykorzystać studia doktoranckie, by uniknąć mobilizacji. Nawiasem mówiąc, nie porzuciłem studiowania. Oczywiście nie mogę chodzić na wykłady, ale nadal pracuję nad rozprawą doktorską z kulturoznawstwa. Utrzymuję kontakt z promotorem i studiuję. Jak widać, można to robić nawet na froncie.
Jeśli nie ja, to kto? Mój syn?
Przez te półtora roku służby przeszedłeś przez wiele gorących punktów. Jakich chwil nigdy nie zapomnisz?
Nasza brygada spędziła trzy miesiące w Lesie Sieriebrianskim w obwodzie ługańskim, gdzie ponieśliśmy ciężkie straty. Potem był Czasiw Jar, Andrijiwka i Bohdaniwka. Potem obwód charkowski: Oczeretyne, Kupiańsk...
Momenty, w których pozostajesz przy życiu tylko cudem, są na wojnie powszechne
Parkujesz samochód, a tu zaczyna się ostrzał moździerzowy. Trafiają dokładnie w to miejsce, w którym zawsze parkowałeś, tyle że tym razem z jakiegoś powodu zdecydowałeś się zaparkować po drugiej stronie ulicy.
Albo idziesz ewakuować swojego „dwusetnego” towarzysza [chodzi o tzw. „ładunek 200”, czyli w wojskowym żargonie żołnierza poległego w walce – red.], zabierasz jego ciało spod nosa wroga, a potem zdajesz sobie sprawę, że ty i twoi ludzie mieliście niesamowite szczęście, że się stamtąd wydostaliście. Dostajesz reprymendę, bo jako zastępca dowódcy kompanii nie miałeś prawa iść na ewakuację. Tyle że przecież nie mogłeś odmówić...
Śmierci moich towarzyszy nigdy nie zapomnę. Nie ma nic trudniejszego niż utrata swoich. Zwłaszcza ludzi, z którymi masz wyjątkowe wspomnienia i historie. Był żołnierz Wołodymyr, 21 lat. Kiedyś się potknął, samowolnie opuścił jednostkę, ale namówiłem go do powrotu. Wołodia był bardzo zmotywowany, chętny do walki. Przez długi czas nie pozwalano mu wychodzić na pozycję. W końcu się czekał. Poszedł na pozycję – i zginął tego samego dnia.
Przechodzenie przez takie chwile jest nieopisanie trudne. Chłopaki są różni, czasem trudni. Ale są prawdziwi. Jestem przy nich, kiedy panikują, kiedy się wypalają, kiedy są po prostu zmęczeni i potrzebują wsparcia. Wiem, co zrobić, gdy któryś popadnie w otępienie, gdy ze strachu i szoku nie rozumie, co się dzieje. Wiem, jak pracować z tymi, którzy na przykład wrócili na pole bitwy po ciężkim wstrząsie mózgu. Ale niektórzy ludzie nie potrzebują metod ani strategii. Potrzebują po prostu szczerej rozmowy lub wakacji.
Mówi się, że osoba, która została zmobilizowana, ale nie ma chęci ani motywacji do pójścia na front, nie może stać się skutecznym żołnierzem. To prawda?
Nie. Znam wiele przypadków, kiedy motywacja pojawiła się dopiero na froncie. Jeśli człowiek widzi, że dowództwo jest odpowiednie i że go traktują normalnie, dostosowuje się. Wciąż są ludzie, którzy boją się swoich błędnych wyobrażeń o wojsku. Dopiero gdy tu są, zdają sobie sprawę, że to wszystko nie jest takie straszne.
Że jeśli na przykład zachorujesz, nikt nie zmusi cię do pójścia na misję bojową. Że nawet w jednostce bojowej nie wszyscy zabijają – ktoś zajmuje się ewakuacją, ktoś obliczeniami i dokumentami. Jeśli widzę, że ktoś jest dobry w komputerach i papierkowej robocie, wolę poprosić go, by był urzędnikiem, a nie szedł do okopu.
Gdybyśmy mieli wystarczająco wielu ludzi, bylibyśmy w stanie rozłożyć obciążenie pracą bardziej efektywnie, a żołnierze mogliby odpoczywać po trzech dniach pracy, a nie piętnastu. Ale mamy problem z ludźmi, a obciążenie każdego żołnierza tylko rośnie. Tymczasem na tyłach zdrowi, silni mężczyźni mówią nam, że „nie urodzili się do wojny”.
Mam nadzieję, że nasze społeczeństwo zrozumie, że nie da się jednocześnie kochać Sił Zbrojnych i nienawidzić biur werbunkowych. Musisz dokonać wyboru
Jako zastępca dowódcy batalionu pomagasz swoim towarzyszom radzić sobie ze strachem. Czy kiedykolwiek się boisz?
Oczywiście. Każdy się boi. Pytanie tylko, jak sobie z tym radzisz. Ja mam pewną formułę, w której pierwsze pytanie brzmi: „Jaka jest najgorsza rzecz, która może ci się przytrafić?”. Prawdopodobnie śmierć. Ale nawet jeśli tak się stanie, to czy będę to czuł? Nie sądzę. Poza tym wszyscy kiedyś umrzemy.
Nie mam czego żałować, przeżyłem wspaniałe życie, byłem szczęśliwy, robiłem to, co kochałem.
Drugie pytanie w mojej formule: „Jeśli nie ty, to kto?”. Mój syn? Nie, wolę odejść teraz niż później. Ludzie, którzy mają dzieci, zrozumieją mnie.
Nie muszę przypominać sobie o mojej motywacji. Tak naprawdę walczę teraz w domu – na mojej Charkowszczyźnie, bez której nie wyobrażam sobie życia. Dorastałem w Sałtiwce, moi rodzice nadal tam mieszkają. W wieżowce stojące kilometr od ich domu uderzyło kilka rakiet. Dla mnie to najlepsze uświadomienie, dlaczego jestem na froncie. To moja ziemia i nie pozwolę nikomu jej sobie odebrać.
Teraz rozumiem, że prędzej czy później ta wojna musiała wybuchnąć. Nie myślałem o tym aż do 24 lutego 2022 roku. Byłem zajęty konkursami tanecznymi: najpierw w Charkowie, potem w Czerkasach. Na 25 lutego miałem już bilety do Bukowla. Zamiast plecaka ewakuacyjnego miałem spakowany plecak ze sprzętem narciarskim. Czasami żartuję, że nigdy nie wybaczę Rosjanom zrujnowania moich długo wyczekiwanych wakacji.
Walcz tańcząc
Jak zmieniła cię wojna?
Przestałem reagować na wiele rzeczy, które wcześniej wydawały mi się poważnymi problemami. Na przykład na awarię samochodu czy kłopoty domowe. Wszystko, co można rozwiązać za pomocą pieniędzy, nie wydaje mi się już problemem.
Zmieniło się moje podejście do ludzi. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Kiedy co pół roku wyjeżdżam na urlop i obserwuję wyluzowanych cywilów w kawiarniach, przekonuję siebie, że to wojskowi, tyle że w cywilnych ciuchach. Dzięki temu czuję się lepiej.
Zrozumiałem też, co oznacza wyrażenie „żyć chwilą”. To oglądanie ulubionego filmu, słuchanie ulubionej muzyki, rysowanie, tańczenie… na froncie. Uczenie mojego plutonu salsy, za co kiedyś dostałem nawet upomnienie. Parafrazując klasyka, odpowiedziałem na nie tak: „Wojna przemija, taniec jest wieczny”.
Potrafię tańczyć na ulicy, nawet w samochodzie. Dlatego mam pseudonim „Tancerz”. Niedawno jeden z moich towarzyszy wyznał mi, że jego marzeniem jest nauczyć się walca. Jestem gotów go nauczyć, ale on potrzebuje partnerki, a tutaj o taką trudno. Zajmuję się też fotografią. Fotografuję przyrodę, biedronki, owady, koty, jeże...
Czasami jedziesz po polu, trwa wojna, a ty robisz zdjęcia zachodu słońca. Bo jest taki piękny. I dlatego, że nie wiesz, czy go jutro też go zobaczysz
Walczył już w Bachmucie, Sołedarze, Kliszczijiwce i w sektorze iziumskim na Charkowszczyźnie. Teraz wraz ze swoją jednostką Signum z 93. brygady znowu jest w jednym z najgorętszych miejsc. To właśnie z inicjatywy „Turysty” i jego towarzyszy broni ukraińska armia zaczęła aktywnie wykorzystywać drony kamikadze FPV [z podglądem na żywo – red.], które zmieniły przebieg wojny rosyjsko-ukraińskiej. Władysław opowiedział Sestrom o swoich wojennych doświadczeniach – i o tym, jak zaczęła się historia dronów na froncie.
Myślałem, że zdążę wyjechać, nim wojna wybuchnie
Władysław Owczarenko: 23 lutego 2022 r. otrzymałem pozwolenie na otwarcie swojej firmy w Estonii. Miałem już jedną firmę w tym kraju, więc był powód do świętowania otwarcia drugiej. Następnego ranka zadzwonił: „Zaczęła się wojna!”. Od razu zrozumiałem, że muszę wracać.
Kateryna Kopaniewa: Żadnych wątpliwości?
Miesiąc przed tymi wydarzeniami, odwiedzając rodziców, przeczytałem, że wojna na pełną skalę może rozpocząć się 22 lub 23 stycznia. Pomyślałem: „Lepiej wyjadę na czas”. Mieszkałem w Estonii od trzech lat i nie chciałem porzucać wszystkiego, co miałem, by iść na wojnę. Tak właśnie myślałem. Ale kiedy wojna się zaczęła, natychmiast się spakowałem i wyjechałem do Ukrainy.
Ośmiu innych Ukraińców chciało jechać ze mną, ale przekroczyłem granicę sam – w ostatniej chwili zdecydowali się zostać. Jeden z nich później jednak wrócił i wstąpił do armii. Nie miałem wątpliwości. Był tylko strach przed nieznanym, kompletny brak pojęcia, co mnie czeka.
Nie miałeś doświadczenia wojskowego?
Pewne doświadczenie miałem, bo studiowałem w Wojskowej Akademii Sił Lądowych im. Hetmana Sahajdacznego we Lwowie. Ale kiedy zobaczyłem, co się dzieje w armii i w całym kraju, zrezygnowałem na trzecim roku. Jednak wiedza, którą w tym czasie zdobyłem, bardzo mi się przydała.
Kiedy wróciłem do domu w Czerkasach, dołączyłem do lokalnej jednostki obrony terytorialnej. Najpierw pojechaliśmy do Irpienia. Potem walczyliśmy w obwodzie charkowskim, we wsi Zawody, którą wróg dosłownie zmiótł z powierzchni ziemi. W tym czasie chłopaki i ja byliśmy już w 93. brygadzie i wykonywaliśmy takie zadania jak rozpoznanie, obrona z dużą siłą ognia i wiele innych. Wróg ostrzeliwał nas 24/7. Waliło w nas lotnictwo, artyleria i moździerze, strzelali do nas zakazaną przez wszystkie konwencje amunicją kasetową.
Utrzymywaliśmy linię, dopóki 10 lub 12 rosyjskich czołgów nie wjechało do wioski i nie zaczęło nas demolować ogniem bezpośrednim. Byliśmy w dwupiętrowym domu, kiedy czołg zaczął strzelać bezpośrednio do nas. Spadały na nas kawałki dachówek, nie dało się oddychać z powodu pyłu i piasku... W końcu budynek się zawalił.
Stało się jasne, że jeśli nie zniszczymy tego czołgu, wszyscy zginiemy pod gruzami
Miałem ze sobą małego drona, z którego przed wojną strzelałem na wsi. Zasugerowałem dowódcy, byśmy spróbowali znaleźć czołg wroga za pomocą tego drona. Wybiegłem z nim na zewnątrz i wystartowałem. Dookoła eksplozje, wszystko płonęło, nie wiedziałem, gdzie lecieć. I wtedy zobaczyłem punkt, który uznałem za czołg. Natychmiast przesłałem współrzędne. Potem była kolejna salwa i zostałem przysypany dachówkami i cegłami.
Współrzędne były prawidłowe. Spaliliśmy ten czołg, co umożliwiło nam opuszczenie ruin domu. Próbowałem jeszcze zabrać znalezioną kamizelkę kuloodporną i rzeczy towarzyszy, ale po przebiegnięciu 300 metrów padłem – wysiadły mi nogi. Udało mi się stamtąd wydostać przy pomocy kolegi, choć moździerze waliły nieustannie.
Nie wszyscy dowódcy od razu zrozumieli znaczenie dronów
Zawsze w takich rozmowach pytam o chwile z frontu, których moi rozmówcy nie zapomną. Najwyraźniej właśnie opisałeś taki moment.
To jeden z nich, chociaż tej sytuacji nie można porównywać z tym, co przeżyliśmy później w Bachmucie. Tam wszystko było znacznie gorsze. To, co wydarzyło się w Zawodach, jest ważne przede wszystkim dlatego, że po raz pierwszy użyliśmy tam drona i to zadziałało.
Potem wolontariusze dali nam jeszcze kilka dronów Mavic, których zaczęliśmy używać do zwiadu. Następnie zaczęliśmy wymyślać systemy „zrzutu” i modyfikować amunicję do tego celu. Minusem był wysoki koszt drona w tamtym czasie i ryzyko, że wróg go zestrzeli.
Wtedy mój brat Serhij zasugerował użycie drona FPV: podwieszenie pod nim materiałów wybuchowych, uruchomienie go i trafienie w cel. Zebraliśmy pieniądze, zamówiliśmy drona na OLX, zrobiliśmy do niego amunicję i polecieliśmy. Zabrakło nam wtedy około 50 metrów, by dotrzeć do celu, ale najważniejsze było odkrycie, że ta metoda działa.
Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że wkrótce te drony całkowicie zmienią przebieg wojny. Teraz żaden atak nie jest kompletny bez dronów.
Rosjanie codziennie posuwają się w naszym kierunku. Nadciągają z piechotą, ponieważ podczas pierwszych szturmów spaliliśmy ich sprzęt. Przychodzą co noc, a my każdej nocy używamy dronów, by ich wykryć i zniszczyć
Kiedy udało wam się nadać kwestii dronów właściwe znaczenie?
Niestety, nie od razu. Przede wszystkim dlatego, że nie wszyscy dowódcy od razu zdali sobie sprawę z tego, jakie to ważne. Serhij i ja nadal ciężko pracowaliśmy nad naszymi FPV. W weekendy, zamiast wracać do domu, przyjeżdżaliśmy do bazy i trenowaliśmy, szukaliśmy pozycji i odpalaliśmy drony. Kiedy opuściliśmy Bachmut, zaczęliśmy pracować nad tym jeszcze intensywniej i w końcu udało nam się znaleźć wsparcie. A kiedy miesiąc później dotarliśmy do Kliszczijiwki, zniszczenie całego sprzętu wroga i powstrzymanie wszelkich rosyjskich ruchów na tym obszarze zajęło nam zaledwie dwa tygodnie.
Jak teraz, po 2,5 roku walki w najgorętszych miejscach, opisałbyś swoje odczucia związane z wojną?
Na początku był strach przed nieznanym. Potem, gdy zacząłem rozumieć, jak wszystko działa i co powinienem, a czego nie powinienem robić, nabrałem pewności siebie. Po roku na wojnie w zasadzie przestałem myśleć o strachu czy przyszłości. My nie lubimy pytań typu: „Co zrobisz po wojnie?”, ponieważ najpierw musisz przetrwać, a potem coś zaplanować. Takie było moje odczucie w 2023 roku. Teraz zacząłem się trochę obawiać o swoje życie, bo w ciągu tych 2,5 roku przeszedłem tak wiele, przetrwałem, zrobiłem wiele i chcę zrobić więcej.
Jestem w związku, chcę mieć rodzinę. Trochę szkoda byłoby umierać (śmiech)
Ten związek zrodził się na froncie?
Nie. Znaliśmy się już przed wojną, ale wszystko się zaczęło, gdy wróciłem na chwilę do domu po Bachmucie. Życzyłem jej szczęśliwego nowego roku, zaczęliśmy rozmawiać i nawiązaliśmy relację. Szczerze mówiąc, bardzo współczuję mojej dziewczynie z powodu tego, przez co teraz przechodzi.
Często zdarza się, że nie komunikujemy się przez długi czas. Moja ukochana ciężko znosiła moje kontuzje, których miałem kilka. A czasami po prostu nie mam siły kontaktować się nawet z najbliższymi mi osobami. Nie udaje mi się też często wpadać do domu.
Chłopaki i ja nie możemy sobie pozwolić na wakacje, bo wiemy, że nikt nas nie zastąpi
Właśnie dzisiaj pocisk wroga zranił dwóch moich towarzyszy, którzy stanowili główną część naszej załogi. Gdyby mnie nie było, załoga byłaby niezdolna do pracy. Naprawdę potrzebujemy ludzi.
Dlaczego jesteś na wojnie?
Nie nazwałbym siebie wielkim patriotą. Wyjechałem i przez kilka lat mieszkałem za granicą. Wiele z tego, co działo się i dzieje w naszym kraju, wywołuje we mnie złość. Ostatni skandal z deputowanym Tyszczenką [Mykoła Tyszczenko, deputowany do Rady Najwyższej, jest podejrzewany o zlecenie uprowadzenia i przetrzymywania byłego ukraińskiego żołnierza; w niewoli osoba ta miała doznać obrażeń fizycznych – red.] to tylko jeden z przykładów. I wcale nie jestem pewien, czy cokolwiek się w tym kraju zmieni.
Jestem na froncie przede wszystkim dlatego, że kocham sprawiedliwość. Od dzieciństwa jestem przyzwyczajony do tego, że łobuzy znają swoje miejsce. Tutaj, z okupantami, robię w zasadzie to samo – tylko na nieco większą skalę. Nie mogę pozwolić, by Rosjanie przyszli i zrobili z moim domem to, co robią na terytoriach okupowanych. Poza tym, dobrze odnajduję się na wojnie i rozumiem, że jestem tu naprawdę potrzebny.
Nie stałem się nerwowy ani agresywny
Czy wojna Cię zmieniła?
Zdecydowanie nie na gorsze. Tak czuję i widzę to w reakcjach moich bliskich. Prawdopodobnie jest pewne zmęczenie. Na froncie potrafię spać 3 godziny dziennie, ale w domu tylko śpię.
Śnisz o wojnie?
Niezbyt często. Moja dziewczyna mówi, że czasami denerwuję się przez sen, zgrzytam zębami. Ale nie stałem się nerwowy czy agresywny. Swoją drogą, bardzo mnie denerwuje, że niektórzy faceci usprawiedliwiają swoje nieodpowiednie działania kontuzjami, których doznali. Ja miałem ich co najmniej cztery, a jedna spowodowała nawet czasową utratę wzroku, ale jakoś nie mam ochoty krzyczeć na innych, pić alkoholu ani robić niczego podobnego.
To o czym śnisz?
Moje sny są zwyczajne, bardzo zwykłe. Pamiętam jeden moment, to była kampania w Bachmucie. Przyjechałem tam zimą, a wyjechałem wiosną. Bachmut był już całkowicie zniszczony, nie pozostał ani jeden dom czy drzewo. Ziemia była spalona, wszystko było szare i ponure. A potem w nocy zostałem wywieziony z miasta. Budzę się rano w bazie, wychodzę na zewnątrz i widzę... zielone drzewa. Nie potrafię powiedzieć, co wtedy czułem. Patrzyłem na te drzewa i prawie płakałem. Jakie to szczęście widzieć naturę, patrzeć jak wszystko kwitnie
Przez całe pięć dni urlopu po prostu spacerowałem, podziwiałem drzewa i nie potrzebowałem niczego więcej. Teraz moim marzeniem jest, aby to całe gówno skończyło się jak najszybciej. Naszym zwycięstwem. Wtedy mógłbym po prostu spacerować i cieszyć się tym.
I podziwiać drzewa...
Tak. I wszystkie wspaniałe rzeczy, które nas otaczają.