Exclusive
20
min

O pisarce, która leczy gliniane chatki

Kiedy kupiłam swoją pierwszą mazankę, prawie nikt nie rozumiał, o co mi chodzi. Powiedziałam: „Odnowię ten dom i go wynajmę”. Moi rodzice byli pewni, że nikt nie przyjedzie do tej wsi, bo była martwa. Jednak odnawianie starych ukraińskich domów staje się coraz bardziej popularne. Ludzie wspominają domy swoich babć i przywracają je do życia. Pragną powrotu do korzeni

Ksenia Minczuk

Natalia Suprun kupuje i odnawia stare ukraińskie chatki mazanki

No items found.

Reżim sowiecki zniszczył nie tylko ukraiński język i kulturę, lecz także tradycyjną architekturę. Po uzyskaniu przez Ukrainę niepodległości w miastach pojawił się „kaprom” – chaotyczna „architektura kapitalistycznego romantyzmu”. O „urodzie” tej architektury decydowali nie architekci, lecz deweloperzy i właściciele kapitału. „Nasza ziemia jest zabudowywana pozbawionymi wyrazu klockami, które nie mają nic wspólnego z artystyczną naturą ludzi żyjących na niej” – napisała ukraińska architektka  Zoja Mojsejenko.

Inwazja Rosji spowodowała potężny wzrost świadomości narodowej Ukraińców, odzwierciedlony w literaturze, muzyce, sztuce i architekturze. Ludzie zaczęli odwoływać się do historycznej pamięci architektonicznej, chcąc przywrócić własne, ukraińskie, dziedzictwo.

Ukraińcy od dawna wykorzystują w budownictwie naturalne materiały: drewno, glinę, słomę i len. Chata mazanka jest przykładem takiego budowania. Ma drewnianą ramę, gliniane ściany i podłogę, a dach jest kryty strzechą lub sitowiem. Drewno symbolizuje życie, trwałość i związek z naturą, glina – płodność ziemi, a słoma to talizman przeciwko złym mocom.

Ściany mazanek często pokrywa się wapnem, dzięki czemu domy te są przeważnie białe i schludne. Nie wymagają specjalnych nakładów finansowych, są przyjazne dla środowiska i piękne.

– Wszystko to jest ważne dla odbudowy zniszczonych wsi w Ukrainie, dla naszego środowiska – mówi Natalia Suprun, reżyserka filmowa i pisarka.

Natalia buduje

Odtworzyć raj ze wspomnień z dzieciństwa

– Zawsze wiedziałam, że będę miała mazankę – mówi Natalia. – Nie wyobrażałam sobie życia w mieszkaniu. Chciałam mieć dużo przestrzeni, jak to było w dzieciństwie, na wsi u mojej babci. Kiedy kupiłam swój pierwszy dom, starałam się odtworzyć ten mój raj ze wspomnień z dzieciństwa.

Pierwszą mazanką w moim życiu był dom babci. Mieszkała na Krymie. Kiedy byłam dzieckiem, często ją odwiedzałam. Było tam dużo przestrzeni, co mi się podobało. Dom babci był minimalistyczny: ze starymi meblami, nie murowany. Teraz rozumiem, że to z powodu biedy. Nie było jej stać na radzieckie meble i cegły. Ale za to jej dom wyglądał jak muzeum i był bardzo przytulny.

Babcia dorastała na Połtawszczyźnie. W 1947 roku, podczas kolejnego głodu, szukała pracy. Zaproponowano jej wyjazd na budowę kołchozów. To był czas, kiedy Tatarzy krymscy zostali deportowani z Krymu, a Rosjanie nie mogli sobie poradzić z ziemią krymskich stepów, więc zebrali młodych Ukraińców ze wsi i wysłali ich na Krym. To było praktycznie niewolnictwo, lecz moja babcia pojechała tam z powodu głodu – i została. Później, w latach 90., wywieźli ją na Połtawszczyznę, a krymski dom sprzedali. Byłam wtedy nastolatką i nie rozumiałam wartości antyków, które miała babcia. Teraz bardzo żałuję, że cały ten rodzinny dobytek został zniszczony z powodu zwykłej ignorancji.

Amerykańska lekcja budowania z gliny

Pierwszą mazankę Natalia kupiła w obwodzie czerkaskim. Nie mogła jednak znaleźć lokalnych rzemieślników, którzy potrafiliby pracować z gliną i naprawić budynek. Musiała sama się tego nauczyć. W Ameryce.

– W 2015 roku byłam przygnębiona z powodu okupacji Krymu. Musiałam coś zrobić, żeby wrócić do życia. Miałam 200 dolarów, mówiłam po angielsku i usłyszałam, że w USA łatwo znaleźć pracę, więc tam poleciałam. Znalazłam pracę w trzy dni – zostałam nianią 6-miesięcznego dziecka, chociaż nigdy wcześniej nie trzymałam dziecka na ręku. Jego rodzice żartowali, że moim zadaniem jest tylko zadbać, by nie umarło przed 18:00. Ale, mówiąc poważnie, było świetnie.

W Ameryce spędziłam rok: zmieniałam pracę, podróżowałam, szukałam zakwaterowania na couchsurfingu, a w końcu wynajęłam własne. Kręciłam film o ulicznych muzykach, których w Nowym Jorku jest wielu. Przyjeżdżają tam ludzie, którzy osiągnęli już pewien poziom w swoim kraju, i szukają nowych możliwości. Ale w Nowym Jorku stają się nikim – i zaczynają grać na ulicach. W barach za 5 dolarów możesz posłuchać niesamowitej muzyki.

Po roku wróciłam do Ukrainy i kupiłam swój pierwszy dom. Potem znów poleciałam do USA i dowiedziałam się, że budowanie z gliny jest tam bardzo popularne. Wtedy byłam już bardzo zainteresowana tym tematem. Poznałam ludzi, którzy się tym zajmowali, i zaczęłam się od nich uczyć. Zdałam sobie sprawę, że takie budynki mogą być wygodne i różnorodne. Zwykle ludzie w ukraińskich wioskach myślą, że budynek z gliny to tylko stara szopa. Jednak mazanka może być również nowoczesna.

Idealne miejsce na restart

Teraz Natalia mieszka w mazance w wiosce Czerkasy i odnawia kilka innych domów.

– Kiedy po raz drugi wróciłam z USA do Ukrainy, zaczęłam szukać innego domu. Nie chciałam już mieszkać w tym, który wcześniej kupiłam – lokalizacja przestała mi odpowiadać. Długo szukałam miejsca, w którym chciałabym spędzać czas, aż w końcu je znalazłam.

Ten dom znajduje się w osadzie ukrytej w lesie pośród wzgórz. Nie ma samochodów, nie ma ludzi. Za to dźwięki są niesamowite – nigdy w życiu nie słyszałam takich zwierząt i ptaków! Dom jest duży i jasny, z wysokimi sufitami. Dokładnie taki, o jakim marzyłam. Idealne miejsce na restart.

Mam specyficzny gust, jeśli chodzi o lokalizacje. Wybieram bardzo odległe od świata miejsca, gdzie nie ma gazu, bieżącej wody itp. Moje mazanki mogą mocno się różnić od tych w centrum wioski. Na przykład tutaj, w regionie Czerkasów, dotarcie do najbliższego sklepu zajmuje mi 40 minut.

Jeśli zimą pada śnieg, a potem robi się cieplej, nie mogę iść z powodu błota. Muszę więc z kilkutygodniowym wyprzedzeniem planować, jakie jedzenie kupić, co ugotować. W mieście nie lubiłam gotować, a tutaj gotuję cały czas, bo nie mogę wyjść do restauracji, by coś zjeść. Codziennie rozpalam w piecu. Nie mogę po prostu nie iść po drewno na opał albo nie rozpalić i spać do 12, bo zamarznę. To wszystko utrzymuje mnie w dobrej formie.

W swojej mazance Natalia ma nawet Internet. Zdjęcie: ShoTam

Woda – największy wróg mazanki

Jak się odnawia mazankę? Natalia mówi, że wszystko zaczyna się od planu, bez niego szybko można się wypalić. Musisz też zdobyć wiedzę od ludzi, którzy sobie z tym poradzili.

– Nie radziłabym nikomu zwracać się do profesjonalnych budowlańców, którzy pracują na nowoczesnych budowach. Musisz pytać tych, którzy już zajmowali się renowacją mazanek. Konieczne jest zdiagnozowanie stanu domu, który chcesz odrestaurować. Zidentyfikuj problemy i określ sposoby ich rozwiązania.

Glinę można wykopać w pobliżu domu. Jeśli mazanka została zbudowana tam, gdzie on stoi, niedaleko powinien być dół na glinę. Potrzebujesz również piasku i słomy. Możesz przygotować słomę samodzielnie lub umówić się z rolnikami, by zebrali dla ciebie resztki ze żniw. To kosztuje grosze.

Natalia mówi, że dzięki doświadczeniu może wyczuć rękami, czy prawidłowo ugniotła mieszankę. Po połączeniu wszystkich składników należy je dokładnie zagnieść dłońmi i stopami. Natalia nauczyła się to robić za pomocą betoniarki.

– Dom, w którym teraz mieszkam, był obłożony cegłami, które postanowiłam usunąć, choć wszyscy mi to odradzali – mówi. – Przybiegali z innych wiosek, żeby mi to wyperswadować! Ale to była słuszna decyzja. Jak się okazało, ściany tego domu były w wielu miejscach zjedzone przez mrówki, tyle że za cegłami nie było tego widać. A ja jakoś intuicyjnie czułam, że trzeba je usunąć. Dlatego pierwszą zasadą mazankarza jest słuchanie intuicji.

Po pracach zewnętrznych nadszedł czas udekorować wnętrze domu. Nie odnawiam mazanki, w której teraz mieszkam, nie odrestaurowuję – odtwarzam ją po swojemu. Nie trzymam się cudzych zasad, jak powinna wyglądać. Robię to tak, jak sama chcę.

Tu jest zimno i mokro, bo wokół są lasy i wzgórza. Chciałam więc wizualnie ocieplić wnętrze. Wpadłam na pomysł, że mój dom powinien wyglądać jak mazanka z południa. Namalowałam sobie w głowie coś morskiego, może nawet greckiego – i zrobiłam tu południe. Jednak następny dom, w regionie Połtawy, odrestauruję. By to zrobić, szukam zdjęć i informacji o tym, jak wyglądały podobne domy w tym regionie 100 lat temu.

Jeśli chata jest dobrze utrzymana i wyposażona, będzie bardzo wygodna, estetyczna, energooszczędna. Można ją zbudować lub odrestaurować za niewielkie pieniądze. Jeśli chodzi o wady, nie jestem pewna, czy wady mazanki różnią się od wad innych domów. Jeśli nie będziesz o nią dbać, nieprawidłowo zbudujesz piec lub na przykład nie spuścisz wody, będzie problem. Dom wymaga stałej opieki i uwagi, w przeciwnym razie zacznie umierać.

Są chaty z fundamentem i bez. Nie bez powodu dach mazanki wystaje metr poza ścianę – chroni ją przed wodą. Potrzebujesz bardzo dobrego odprowadzania wilgoci, glina nie powinna „kwaśnieć”. Jeśli nie zamoknie, nie trzeba jej smarować. Jeżeli dom nie ma fundamentów, zwykle smaruje się jego dno. Bo woda jest głównym wrogiem mazanki.

Chatka z widokiem na rzekę

Przyjaciele pomagają Natalii odrestaurowywać mazanki. A nieznajomi, którzy przychodzą pomóc, potem stają się jej przyjaciółmi.

– Nieustannie organizuję jakieś porządki. Przychodzą różni ludzie: ktoś chce się uczyć, ktoś podzielić się swoim doświadczeniem, ktoś potrzebuje się zrestartować, a ktoś po prostu chce popracować rękami. Dzięki mazankarstwu mam bardzo ciepłą grupę wsparcia.

Natalia mówi, że chce spopularyzować mazankarstwo i planuje uruchomić w tym celu projekt edukacyjny. Pierwsze kursy będą przeznaczone dla tych, którzy odnawiają stare domy.

– Powiem im też, jak znaleźć idealny dom, bo mam już w tym doświadczenie: wiem, jak szukać, jak wybierać i jak przygotowywać dokumenty. Jest wiele niuansów: krajobraz, infrastruktura, dostęp do wody, położenie domu względem słońca.

W tym, co robię, widzę sens. To świetny sposób na odbudowanie wiosek. Chcę przywrócić mazance dobrą reputację. Nie chodzi tylko o nasze tradycje. To także wygoda i opłacalność.

Moim celem jest stworzenie w mojej wsi przykładu architektury ludowej, który nie byłby eksponatem muzealnym, ale żywym domem mieszkalnym, w którym żołnierze mogliby się regenerować, a pisarze – pisać. Sama piszę, więc rozumiem, jak ważne jest posiadanie cichego, inspirującego miejsca, w którym nie jesteś pod presją codziennego życia i nikt cię nie rozprasza.

Marzę też o zbudowaniu dla siebie domu od podstaw, oczywiście chatki z gliny. Z wielkimi oknami z widokiem na rzekę.

Zdjęcia pochodzą z prywatnego archiwum bohaterki

No items found.
No items found.

Dziennikarka, pisarka, podcasterka. Uczestniczka projektów społecznych mających na celu rozpowszechnianie informacji na temat przemocy domowej. Prowadziła własne projekty społeczne różnego rodzaju: od rozrywki po film dokumentalny. W Hromadske Radio tworzyła podcasty, fotoreportaże i filmy. Podczas inwazji na pełną skalę rozpoczęła współpracę z zagranicznymi mediami, uczestnicząc w konferencjach i spotkaniach w Europie, aby rozmawiać o wojnie na Ukrainie i dziennikarstwie.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
klatka, ptak, pociąg

Niezależnie od pory roku w przedziale jest ciasno i duszno. Trudno pościelić sobie łóżko, a wciśnięcie torby podróżnej pod kuszetkę jest solidnym fizycznym wysiłkiem. 

Wszyscy pasażerowie na dzień dobry opowiadają sobie całe swoje życie, dzielą się jedzeniem, pokazują zdjęcia bliskich. Przez najbliższych dwadzieścia godzin będziemy zamknięci na tej samej małej przestrzeni, będziemy oddychać tym samym powietrzem i musimy znosić swoją obecność. Nie ma wyboru. Jeśli czyjaś obecność przeszkadza i tak nie ma możliwości zmienienia przedziału, bo zazwyczaj pociąg jest pełny ludzi z różnych stron świata, którzy zajmują wszystkie dostępne kuszetki. W pociągach do Ukrainy zdecydowanie przeważają  kobiety, które wracają na spotkać choć na chwilę swoich ukochanych na służbie. Często ich rozstaniu towarzyszyły dramatyczne okoliczności, w dramatycznych też okolicznościach toczy się ich codzienne życie - na odległość. 

Dlatego na tej małej przestrzeni tak ważna jest przyjemna atmosfera, pełna przyjaźni i poczucia bezpieczeństwa.

Moja rodzina na kilkanaście godzin

Mam wykupioną górną koję, więc typowo po polsku włażę od razu na górę, zawijam się w kłębek i udaję, że mnie nie ma. Współpasażerowie wchodzą, ja się witam z nimi i wracam do udawania, że nikt tu przecież nie leży. Szybko przekonuję się, że nic z tego. Po chwili na moim prześcieradle ląduje wściekle pomarańczowa mandarynka.

- Zjedz, poprawi ci się humor - szeroko uśmiecha się do mnie pulchna blondynka.

Dziękuję i patrzę w dół - na małym stoliczku pod oknem zaczyna się piknik. Każdy wykłada co ma. Kawałek kurczaka z rożna, jajka na twardo, kiełbasa, chleb, domowe pierożki, jakieś ciasteczka. Pachnie domem. U kogoś znalazła się też mała buteleczka koniaku, teraz wędruje z rąk do rąk.

Pulchna blondynka ma na imię Ludmiła. Przyjechała z Izraela, gdzie mieszka piętnaście lat. Dopiero teraz dostrzegam delikatną, naturalną opaleniznę, zimą tutaj niemożliwą do zdobycia. Do Ukrainy Ludmiła wraca pierwszy raz od początku pełnoskalowej inwazji. Jedzie do samego końca trasy - do Zaporoża. Wie, że na miasto zaczęły spadać już nie tylko rakiety ale i KAB-y, potężne bomby zrzucane z samolotu, które rujnują centrum miasta. Przysłuchuję się historii o tym, jak wielka awiabomba spadła na Sobornym Prospekcie, głównej ulicy miasta, tuż obok restauracji, w której kiedyś pracowała. Ale Ludmiła jechać musi, mimo strachu przed bombami. Jedzie do mamy. Starsza kobieta rozchorowała się i - być może - to ostatni moment, by się z nią zobaczyć.

Marianna pochodzi z Winnicy. Dziś zajmuje się ezoteryką. Trudno stwierdzić, co robiła przed pełnoskalową wojną, bo na moje opowieści o przyfrontowych czy już okupowanych miejscach, które odwiedzam jako wolontariuszka, odpowiada: o, tam też kogoś mam. Opowiada o innych lub poprzednich życiach, odkrywaniu siebie i udoskonalaniu ciała i duszy. Jest niezwykle otwarta, trwożąc pruderyjnych współpasażerów takimi słowami jak: seks, orgazm, wolność. Przypomina mi trochę hipiskę, ale z wyglądem porządnej nauczycielki w katolickim liceum.

Rozmowa mnie wciąga na tyle, że schodzę na dół i siadam obok Marianny
Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Jest też Jurko z Charkowa. Chudy, prosty chłopak, na oko 30-letni. Włosy krótko ścięte, pomarszczone czoło, jakby zniszczone latami pracy na słońcu. Na moje słowa o Konstantyniwce, w obwodzie donieckim, nagle staje nogi równe nogi i  prawie rozrywa swoją pogniecioną koszulę, pokazując obszerną bliznę od szyi aż po brzuch.

- Widzisz? Widzisz? Po tym dali mi pseudonim „Lucky”. Rozumiesz, z angielskiego, że jestem szczęściarz. Pieprzona Konstantyniwka. Dopadł nas moździerz, przykryli nas pociskami tak, że myślałem, że nie wyjdę z tego. Kolega zginął, a mi dali trzecią kategorie inwalidztwa. Ja głową obrócić porządnie nie mogę, a niedługo wrócę do walki… Cóż, tak trzeba.

W jego oczach rozpala się światło. Ale to nie jest dobry światło, raczej brama do piekieł, wejście do świata, z którego już nigdy nie zdoła wrócić. Coś w rodzaju obłędu. Jurko zaczyna wypluwać z siebie niezrozumiałe słowa o kawałku metalu, który utkwił mu w kręgosłupie.

Lekarze mówią, że na bramkach na lotnisku będzie piszczeć. Ale na jakich bramkach, jak tu samoloty nie latają, a jego inwalidę nie chcą wypuścić za granicę, gdzie mieszka jego żona i dwoje dzieci? Mężczyzna, już bez skrępowania, wyciąga ze sportowego plecaka Reebok szklaną butelkę z wódką. Odkręca i na wyprostowanej ręce tańczy nią nam przed nosami, macha, kręci kółka, zachęcając do wypicia. Proponuje ją jednak tak kurczowo i mocno trzymając flaszkę, żeby przypadkiem nikt nie chciał się jej napić. Błyskawicznie przebiega wzrokiem po każdym z nas, po czym wzrusza ramionami i bierze kilkanaście ciężkich łyków.

- Ty zjedz kiełbasę chociaż - Ludmiła urywa spory jej kawałek i wciska mu prosto w rękę. - Bo się przewrócisz.

W ciągu 15 minut obcy ludzie są sobie bliscy, wspierający, rozumiejący. Jurko kontynuuje swoją opowieść pełną wybuchów i oderwanych kończyn, a kobiety jak dwie dobre ciotki, wlepiają w niego wzrok pełen współczucia, jednocześnie pozwalając, by opary alkoholu porwały go na samo dno. Wieczerza trwa jeszcze długo. Ale kiedy wychodzę w środku nocy z pociągu, wszyscy moi współpasażerowie już śpią. Zostawiam przy kuszetce Jurko butelkę wody.

Przypominam sobie historię, którą opowiedziałam w książce „Ani kroku w tył, za nami tylko śmierć”. 

Podczas jednej z moich podróży pociągiem z Zaporoża do Przemyśla spotykam kobietę, na oko czterdziestokilku letnią. Od razu czuję, że ma ogromną potrzebę wygadania się, bo od środka ją coś zjada. 

Długo się nie zastanawiając, wyciągam z plecaka koniak i rozlewam do plastikowych kubeczków. Irina, bo tak ma na imię rozmówczyni, jest z okolic Tokmaka. Jej matka pochodzi z Rosji, ale wraz z ojcem Iriny zdecydowali się zamieszkać w tym małym i spokojnym miasteczku. Szukając lepszych perspektyw, Irina na studia wyjeżdża do Zaporoża i tam decyduje się zostać na stałe. W rodzinnym Tokmaku zostają rodzice oraz rodzony brat z żoną.

Ostatni raz do rodzinnego domu przyjeżdża w grudniu 2021 roku, by pochować swoją chorą od wielu lat na raka matkę. Dziś mówi, że cieszy się, że matka zmarła zanim zobaczyła, co było później

Kiedy rosyjskie wojska zajmują Tokmak, przez pierwsze długie dni nie ma z rodziną żadnego kontaktu. Nie działa internet, a wjazd na okupowane terytoria jest zbyt przerażający. Irina może po prostu czekać i mieć nadzieję, że z bliskimi będzie wszystko w porządku. Brat odzywa się kilka dni później. Informacje od niego są oszczędne, jakby wybiórcze, pisane naprędce. Pisze coś o Buriatach, którzy przyjechali tu całymi hordami, wchodzą do pustych domów, albo je zajmując, albo wynosząc z nich cały dobytek. Piją, przechadzają się po mieście z bronią, terroryzując mieszkańców. Mówi też, że ojcu kazali przyjąć rosyjskie obywatelstwo pod groźbą odebrania wszelkich świadczeń, w tym bardzo skromnej emerytury.

Cywile uciekające przed walkami w kierunku Awdijiwki wsiadają do pociągu jadącego na zachód w Pokrowsku w Ukrainie 26 lutego 2024 r.
Zdjęcie: Wolfgang Schwan / Anadolu/East News

- Witalik pewnego wieczora do mnie zadzwonił. Połączenie było bardzo słabe, ciągle się zrywało. Zrozumiałam tyle, że ojca wynieśli z domu, bo nie chciał zrzec się ukraińskiego obywatelstwa. Wystawili go na dwór, na mróz, w samych kapciach. Tak oto straciliśmy dom rodziców. Tatę brat z żoną wzięli do siebie, wtedy mieszkali płot w płot. Ale Witalik powiedział, że jego też zmuszają do przyjęcia rosyjskiego paszportu, a on jest przecież odpowiedzialny za żonę i jeszcze teraz za ojca.

Irinie zawiesza głos. Wlepia wzrok w sufit, choć łzy i tak napływają do jej oczu. Nie dopytuję, pozwalam jej wziąć głęboką oddech. Za oknem zapadła już ciemna noc, a stukot żelaznych kół o szyny byłby kojący, gdyby nie napięcie w naszym przedziale. Dolewam nam koniaku i sama opróżniam swój kubeczek do dna. Czuję, że nadchodzi finał tej historii.

Witalik jest od Iriny dużo młodszy, a ona sama najczęściej mówi o nim Wicia. W zasadzie nigdy nie mieli dobrego kontaktu. Najpierw on był denerwującym małolatem, a później ona wyjechała z rodzinnego domu, przez co nie zdążyła zbudować głębszej relacji z bratem. Witalij jest w wieku poborowym. Kilka dni temu przyszło do niego wezwanie do stawienia się na wojskową komisję. Ma włożyć mundur Federacji Rosyjskiej i stanąć do walki przeciwko swojemu własnemu państwu.

Bariera do przebicia

Kiedy jesteś obcokrajowcem w pociągu jadącym na wojnę boisz się wielu rzeczy. Między innymi tego, że czegoś nie zrozumiesz i wejdziesz nie tam, gdzie nie trzeba. Pociągi jadą przez całą Ukrainę, od zachodu aż po daleki wschód, gdzie na stacjach kolejowych wojnę widać i słychać. Pomruki artylerii czy pojedyncze wybuchy nadają dworcom kolejowym na Donbasie i Zaporożu czegoś złowrogiego. Im dalej na wschód, tym i język rosyjski staje się popularniejszy. Słychać go na ulicy, w sklepach, ale przez wiele lat i w szkołach. W takich miastach jak Charków, Zaporoże, Sumy czy Dnipro funkcjonowały szkoły, w których język ukraiński był wykładany niemal jak język obcy, a wszystkie przedmioty, takie jak chemia czy matematyka, były po rosyjsku. Dziś absolwenci tych szkół stykają się z zupełnie nową rzeczywistością, w której wymaga się od nich rozmawiają w języku ojczystym, który znają bardzo kiepsko.

- Mi jest w sumie wszystko jedno. Skończyłam ukraińskojęzyczną szkołę w Krzywym Rogu - opowiada 50-letnia kobieta w pociągu relacji Chełm-Dnipro, której imienia nie zapamiętałam. - Ale z córką całe życie rozmawiałam po rosyjsku, ona z kolei skończyła rosyjskojęzyczną szkołę i ten język po prostu naturalnie był w naszym domu. Ona sama na ukraiński przeszła po wybuchu pełnoskalowej wojny, kiedy uciekła do Grecji. Oj, jak jej było ciężko. Musiała uczyć się niemal od nowa.

Naszej współpasażerki nie widzę, bo siedzi pod moją kuszetką. Jej siwe włosy i spokojna twarz odbija się jedynie w szybie

Widzę, że milknie i wlepia wzrok w przemazujące się za oknem łyse gałęzie drzew. W końcu odzywa się szeptem, tak, że z górnej koi ledwo słyszę jej słowa. - Chodziłam w Dnipro do szkoły, w której trzeba było mówić czystym rosyjskim językiem, bez akcentu, bez surżyku, bo inaczej byłyby kłopoty. Wszyscy po szkole wyjeżdżali na studia do Petersburga, do Moskwy. Część znajomych tam dalej jest. 

Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Kobieta odchrząka, robiąc teatralną pauzę i zaczyna mówić normalnym głosem: - Wszyscy teraz przechodzą na ukraiński, a mi jest tak ciężko. Próbuję, ale drażni mnie to, jak się mylę, jak nie mogę znaleźć odpowiednich słów.

Im dłuższe wypowiada zdania i im więcej czasu mija, tym więcej słówek rosyjskich się wkrada w jej wypowiedzi. Słyszę, że nie kontroluje tego, wstawki pojawiają się automatycznie. Najpierw słowo, potem zdanie. Potem mózg przestaje walczyć i przechodzi zupełnie na język rosyjski. Dyskusja między kobietami trwa, a rosyjskiego jest coraz więcej, a ja powoli tracę sens ich wypowiedzi. Nagle jedna z nim urywa w połowie zdania.

- Kiedy my przeszłyśmy na rosyjski?

Mówią, że kiedy zaczynają się z kimś sprzeczać, kiedy są w sytuacji stresującej i emocje biorą górę, język rosyjski niepostrzeżenie wkrada się, zupełnie nieproszony.

 To samo wielokrotnie słyszałam od kolegów, służących w armii. W wojsku z założenia mówi się po ukraińsku - wszystkie oficjalne komunikaty, media społecznościowe, przemówienia, wywiady, wszystko to w języku ojczystym. Szczególnie ważna jest w strefie działań zbrojnych komunikacja radiowa. Rozmowy między żołnierzami muszą odbywać się po ukraińsku, przede wszystkim dlatego, by odróżnić się od wroga.

 Wiele razy słyszałam historię o tym, jak rozmowa po ukraińsku uratowała żołnierzy przed bratobójczym ogniem. Kiedy jednak zaczyna się szturm, ludzie dla których język rosyjski był pierwszym, automatycznie się na niego przestawiają. Pod wpływem stresu łatwiej i sprawniej komunikują się tym językiem, jaki był w nich od zawsze. Trudna rzeczywistość wojennej Ukrainy.

- Wszystkich nas zmieniła wojna - wzdycha jedna z kobiet i zaczyna wypakowywać z torby smakołyki na mały stolik pod oknem. Wkrótce zacznie się kolejna kolacja w podróży.

20
хв

Koleje wojny. Co usłyszałam w ukraińskich pociągach

Aldona Hartwińska
Bogdana penjak medyk wolontariusz

<frame>Bohdana Peniak pracuje w Regionalnym Centrum Onkologii Szpitala Uniwersyteckiego w Rzeszowie. W Polsce ukończyła studia magisterskie z pielęgniarstwa i jest wolontariuszką. Wcześniej była pielęgniarką wojskową w batalionie medycznym „Szpitalników”, instruktorką medycyny taktycznej w jednostce medycznej sił specjalnych „Białe Berety” i w 8. Samoddzielnym Batalionie Prawego Sektora „Aratta”. Jest też współzałożycielką ukraińskiej organizacji pozarządowej „Legion Ludowy”. <frame>

– Moja droga zaczęła się od Rewolucji Godności, w centrum medycznym „Helen Marlene” na Majdanie Niepodległości w Kijowie – wspomina Bohdana. – Pracowałam tam jako pielęgniarka i na własne oczy widziałam, co się działo 20 lutego. Te tragiczne wydarzenia podzieliły moje życie na „przed” i „po”. Wtedy udało nam się uratować wszystkich pacjentów naszego centrum medycznego jeszcze na etapie przedszpitalnym.

Pamiętam młodego mężczyznę, Władysława z Charkowa, który miał na sobie rycerską zbroję. Wraz Ulianą Suprun, lekarką, a później ministrą zdrowia, uratowałyśmy mu wtedy życie

Niestety jego obrażenia były poważne i tydzień później zmarł w szpitalu z powodu niewydolności wielonarządowej.

Długo nie mogłam pogodzić się z jego śmiercią. Obiecałam sobie, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by uratować jak najwięcej istnień ludzkich. Po Majdanie zaczął się dynamiczny rozwój medycyny taktycznej w Ukrainie, a ja i moi koledzy natychmiast do tego przyłączyliśmy. Dużo uczyliśmy się od ukraińskich specjalistów i instruktorów z NATO, ćwiczyliśmy i wkrótce zaczęliśmy wyjeżdżać do wschodniej Ukrainy, by pracować w prawdziwych warunkach wojennych. To było trudne i ekscytujące zarazem. Medycyna taktyczna na froncie w Ukrainie była wówczas na początkowym etapie rozwoju, ale połączyła różnych ludzi wspólnym pragnieniem ratowania życia i uczenia innych, jak to robić.

Mariupol – miasto bez sowieckiej szarości

Podczas ATO [operacja antyterrorystyczna we wschodniej Ukrainie przeciw prorosyjskim separatystom – red.] pracowałam w spokojnym jeszcze wtedy Mariupolu. Dołączyłam do batalionu ochotniczego, by nie zostawiać mojej córeczki samej na długo. Moi koledzy i ja prowadziliśmy również pracę edukacyjną z uczniami i nauczycielami, przeszkoliliśmy też policjantów.

Mariupol był bardzo pięknym miastem. Byłam świadkiem, jak z miasta nieprzyjaznego, a nawet wrogiego, zmienił się w miasto otwarte i przyjazne [po wyzwoleniu Mariupola z rąk separatystów w 2014 r. Ukraina zainwestowała dużo pieniędzy w jego rozwój – aut.]. Prawie nic nie pozostało z dawnej sowieckiej szarości.

Mariupol zawsze był ukraiński, ale dopiero wtedy ludzie zaczęli zdawać sobie sprawę, co to naprawdę znaczy. Mieszkańcy zobaczyli prawdziwych ukraińskich żołnierzy i zaczęli ich wspierać i szanować.

Większość wojskowych i wolontariuszy zrozumiała, że Rosja zastosuje taktykę spalonej ziemi. Rosjanie nie mają empatii ani współczucia, nie przestrzegają prawa międzynarodowego i zasad wojny, działają podstępnie i okrutnie. Wiedząc o sile wojsk, które Rosja zgromadziła na granicach, rozumieliśmy, że oni nie są tam, by spacerować, więc się przygotowywaliśmy. Moi towarzysze i przyjaciele robili wszystko, by utrzymać obronę, ratować i ewakuować mieszkańców miasta. Wielu moich towarzyszy już nie żyje, wielu dostało się do niewoli, niektórzy wrócili – ale większość wciąż tam jest. Ich los jest nieznany. To cena, jaką płacimy za niepodległy kraj.

W „punkcie zero”: nigdy tego nie zapomnisz

– W „punkcie zero” nie ma pielęgniarek ani lekarzy. Na polu bitwy jesteś przede wszystkim wojownikiem, który musi wykonać misję bojową. Dlatego w szkoleniu kładzie się nacisk na samopomoc. Bo medyk lub koledzy mogą po prostu nie być w stanie dotrzeć do ciebie, gdy jesteś pod ciężkim ostrzałem. Standardowy czas założenia opaski uciskowej CAT wynosi 30 sekund. Doskonaliliśmy z kursantami tę umiejętność do perfekcji. Ważne, by zrobić to dobrze, bo od tego zależy życie twoje lub innego żołnierza. Kiedy organizacja „Białe Berety. Lwów” we współpracy z batalionem „Aratta” zorganizowała pierwsze, dziesięciodniowe szkolenie z medycyny taktycznej na linii frontu, to doświadczenie okazało się bezcenne. Po tym szkoleniu każdy z grupy został medykiem taktycznym.

Bohdana Peniak: – W 2016 roku pracowaliśmy w „punktach zero” we wszystkich zapalnych miejscach. Nie straciłam ani jednego rannego, wszyscy przeżyli

Jednym z najbardziej żywych wspomnień podczas mojej pracy instruktorki jest pierwsza podróż na wschód Ukrainy, szkolenie wojska w wiosce Ługanśkie – dziś to terytorium okupowane. Kurs prowadziliśmy w zbombardowanym przedszkolu, w którym pozostały dziecięce zabawki i książki, a na wieszakach wisiały jeszcze małe szlafroczki. To był bolesny widok.

Bratnie dusze, wolontariacka rodzina

Do Polski przeprowadziłam się jeszcze przed inwazją, by nostryfikować mój ukraiński dyplom pielęgniarski i zdobyć wyższe wykształcenie medyczne w UE. W Polsce istnieją studia magisterskie z pielęgniarstwa, niedostępne w Ukrainie. Z takim dyplomem możesz zostać badaczem i pisać prace naukowe.

Dużo czasu zajęło mi przyzwyczajenie się do innego kraju, ale studiowanie było dla mnie łatwe, szybko pokonałam barierę językową. Uzyskałam już tytuł magistra pielęgniarstwa na Akademii Tarnowskiej. W Polsce napisałam dwie pierwsze prace naukowe, jednocześnie pracując w szpitalu w Mielcu. Teraz pracuję w szpitalu w Rzeszowie.

Polscy lekarze chętnie dzielą się swoją wiedzą i doświadczeniem. Współpraca pomiędzy pielęgniarkami i lekarzami jest tu doskonała, co znacznie poprawia poziom leczenia i komfort pacjenta. Zawód pielęgniarki daje mi niesamowitą satysfakcję, możliwość pomagania ludziom w ciężkiej chorobie.

Nikt z moich polskich kolegów w szpitalu nie wie, że jestem medyczką wojskową i byłam w „punkcie zero”. Wspominam ten czas z wielkim niepokojem, ale o tym nie rozmawiam.

To bardzo bolesne, bo wielu moich kolegów już nie żyje. To byli niesamowici ludzie, którzy szczerze kochali Ukrainę i udowodnili to swoimi czynami. Nazywamy siebie bratnimi duszami, wolontariacką rodziną. Każda strata pozostawia na sercu bliznę.

Wiadomość o wybuchu wielkiej wojny zaskoczyła mnie tu, w Polsce. Ukraińcy w Mielcu natychmiast się zmobilizowali i zaczęli współpracować z władzami miasta, by przyjmować uchodźców i wysyłać pomoc humanitarną do Ukrainy. Udało nam się zorganizować wiele osób z Polski, które nadal pomagają.

Siedem ciężarówek z pomocą

Jestem członkinią i współzałożycielką organizacji pozarządowej „Legion Ludowy”, która działa w Ukrainie i w Polsce. Koordynuję z Polski pomoc dla Ukraińców. Nasi polscy przyjaciele pomogli nam kupić i wysłać do Ukrainy leki, sprzęt medyczny, materace, ponad 100 łóżek rehabilitacyjnych do szpitali w Dnieprze i Mikołajowie, wiele plecaków medycznych i tony leków do szpitali wojskowych. Później wysłyłaliśmy na linię frontu pojazdy terenowe, radia, power banki i latarki.

W Polsce „Legion Ludowy” ściśle współpracuje z polskimi patronami i Towarzystwem Przyjaciół Francji w Mielcu. Z szacunkiem i wdzięcznością nazywam ich przyjaciółmi, bo wspólnie udało nam się wysłać siedem ciężarówek z pomocą humanitarną do Ukrainy – w szczególności do Dniepru, Mikołajowa i Chersonia. Polacy wspólnie z Francuzami kupili sprzęt dla wojska, kamery termowizyjne, odzież, części zamienne do samochodów na front, a dla nas, medyków, sprzęt taktyczny. Wspieramy wojsko i cywilów już od prawie trzech lat. Teraz pomagamy także dzieciom niepełnosprawnym i tym dzieciom, których rodzice zginęli na froncie albo zaginęli.

Od 2022 roku, co roku w dniu świętego Mikołaja, wysyłamy takim dzieciom prezenty. Na przykład chłopcu, którego ojciec jest oficerem i od trzech lat przebywa w rosyjskiej niewoli, a matka jest wolontariuszką już od czasu Rewolucji Godności.

Czasami pojawiają się prośby o śpiwory i karimaty, by matka i syn mogli przeczekać na nich alarmy przeciwlotnicze w piwnicy i się nie przeziębić

W tym roku w dniu świętego Mikołaja dostarczyliśmy pomoc dla 21 dzieci.

Mieszkam w Polsce z córką w wieku szkolnym. Nadal studiuję, lecz nie przestaję być wolontariuszką. Córka mi pomaga. Staram się wychować ją tak, by była dumna z bycia Ukrainką i wspierała ludzi w trudnych czasach.

Wielu troskliwych Polaków nadal udziela Ukraińcom ogromnego wsparcia, a my wysyłamy je poprzez naszą sieć wolontariuszy. Otrzymujemy również pomoc z Australii, Francji i innych krajów.

Pielgrzymka na cześć bohatera

Na froncie dla swoich towarzyszy nie stajesz się tylko przyjacielem. Stajesz się rodziną, bo twoje życie zależy od tego, kto jest obok ciebie.

Taras Matwijiw, pośmiertnie uznany za Bohatera Ukrainy, porucznik sił zbrojnych, założyciel inicjatywy poszukiwawczej Majdan, był dla mnie niesamowitym przyjacielem i towarzyszem broni. I jest wzorem do naśladowania dla całej naszej społeczności. Ku jego pamięci przeszłam szlak św. Jakuba – jeden z najsłynniejszych szlaków pielgrzymkowych w Europie. Szłam wzdłuż oceanu, w Portugalii, a dotarłam do Hiszpanii.

Taras pozostawił po sobie długą listę marzeń, a mnie udało się spełnić jedno z nich – marzenie o podróżowaniu. Po jego śmierci rodzice wydali dwutomową książkę. Jego matka powiedziała: „On nie umarł, on urodził się dla nieba”. Chciałam, aby to była również jego podróż – jako podziękowanie za jego przyjaźń i wsparcie, jego dobre serce i wszystko, co zrobił dla Ukrainy.

11 dni, 265 kilometrów: droga, niebo i ocean. Czułam obecność Boga, niewidzialną obecność mojego ojca, brata i Tarasa, którzy są teraz w niebie. Czytałam poezję i prozę Tarasa nad brzegiem oceanu, niosąc naszą niebiesko-żółtą flagę. Na stronach książki są pieczątki z każdego miejsca, w którym byłam, tak jak w moim paszporcie pielgrzyma. Pewnego dnia podaruję tę książkę jego rodzicom. Ale pozwólcie jej podróżować jeszcze przez jakiś czas. Nasi bohaterowie, którzy zginęli w tej okrutnej wojnie, żyją tak długo, jak o nich pamiętamy.

Zdjęcia: archiwum prywatne

20
хв

Bohdana Peniak: – Moja droga zaczęła się na Majdanie

Jaryna Matwijiw

Możesz być zainteresowany...

No items found.

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress