Exclusive
20
min

Nauczcie się polskiego bez akcentu. Wtedy Polacy was usłyszą

Do polskiego społeczeństwa najłatwiej wejść przez szkołę — mówi prof. Halina Grzymała-Moszyczyńska, współautorka raportu na temat sytuacji ukraińskich uchodźczyń w Polsce

Olga Pakosz

Zdjęcie: Shutterstock

No items found.
Halina Grzymała-Moszyczyńska. Zdjęcie: archiwum prywatne.

Halina Grzymała-Moszczyńska jest doktorem habilitowanym, profesorem psychologii, kierownikiem Katedry Psychologii Religii i Duchowości w Uniwersytecie Ignatianum w Krakowie.

Prowadzi badania z zakresu psychologii kulturowej ze szczególnym uwzględnieniem psychologii migracji. W swojej pracy zajmuje się adaptacją Polaków wyjeżdżających za granicę oraz cudzoziemców przyjeżdżających do Polski. Prowadzi również badania nad problemami adaptacji kulturowej w Polsce dzieci z polskich rodzin powracających z emigracji. Ostatnie badania prowadzone były wspólnie z grupą Norweskiej Rady Badawczej i dotyczyły analizy doświadczeń polskich rodzin migrantów z Norweskim Urzędem Ochrony Dzieci (Barnevernet). Wraz ze swoim zespołem zrealizowała również badanie "Superbohaterka w spódnicy. Odporność psychiczna ukraińskich kobiet, które uciekły przed wojną na Ukrainie do Polski - raport z badań i rekomendacje dla trzeciego sektora".

Olga Pakosh: Badanie nazwałyście "Superbohaterka w spódnicy". Skąd ten tytuł?

Halina Grzymała-Moszczyńska: Powstał po analizie materiałów. Stało się oczywiste, że nie możemy mówić o wszystkich uchodźczyniach jako o ofiarach i osobach, które potrzebują pomocy, bo sobie nie radzą. One są aktywne, potrafią podejmować własne decyzje i mają dużą zdolność do pokonywania trudności.

Jeżeli kraj goszczący próbuje udzielać pomocy tak jak myśli, że oni myślą, że im to jest potrzebne, to to jest nietrafne. I dlatego cały paradygmat naszych badań to były badania, gdzie my oddajemy głos uchodźczyniom. Nie prosimy ich o ocenę sytuacji w skali od 1 do 10, nie zadajemy konkretnych pytań typu "co ci pomogło: dobrzy ludzie, wiara w Boga czy twoja własna wersja". Pytamy: "Co Ci pomogło?".

To jest bardzo duża różnica metodologiczna, bo my postępujemy zgodnie z metodologią badań jakościowych, czyli nie badań kwestionariuszowych, nie badań ankietowych, które bardzo ograniczają wybór ze strony respondenta. Tylko my oddajemy głos respondentom, a ponieważ dziewczyny w naszym zespole to Ukrainki, czyli mogły prowadzić rozmowy nie tylko to, że po ukraińsku (można by zaangażować w tłumacza), czyli nie było tego tabu, że nie możemy źle mówić o Polakach, czy źle o naszej sytuacji, no bo jesteśmy gośćmi i nam nie wypada mówić źle o tych, którzy nam udzielili pomocy, to myśmy tutaj od razu dwa szczeble zakłamania wyeliminowały. Jeden poziom zakłamania to grzeczność, która uniemożliwia szczerość. Drugi to badania w języku innym niż ojczysty.

Wielu psychologów prowadziło badania wśród osób z Ukrainy w języku polskim, twierdząc, że jest on podobny do ukraińskiego, lub w języku angielskim, co jest metodologicznie niepoprawne. My oddaliśmy głos Ukrainkom i otrzymaliśmy informacje, na które prawdopodobnie nie wpadłby nikt, kto przeprowadziłby test czy ankietę. I okazało się, że ukraińskie uchodźczynie mają taką supermoc i supersiłę, że umieściliśmy ją nawet w tytule badania. Superbohaterki że to nie są biedne ofiary, które zostały wygnane ze swojego kraju, tylko to są wspaniałe osoby, które pomimo tego, że zostały wygnane, są w stanie odtworzyć swoje życie bardzo po bohatersku, w nowym kraju.

Myśleliśmy, że najbardziej potrzebują pomocy psychologicznej i to właśnie próbowaliśmy im narzucić, ale w rzeczywistości potrzebują czegoś innego.

Ukrainki potrzebują jasnych informacji i skutecznych kursów językowych

OP: Czego tak naprawdę potrzebują ukraińskie kobiety?

HG-M: Jasnych informacji, które pomogą im radzić sobie z trudnościami, jakie napotykają w codziennym życiu. Na przykład, gdzie znaleźć szkołę lub przedszkole dla dziecka. Jak poruszać się po rynku pracy, aby znaleźć dobrą i interesującą pracę. Jak dołączyć do inicjatyw, które pozwolą Ci dobrze i za darmo spędzić czas (na przykład niektóre wycieczki lub wspólne imprezy).

Ukrainki nie muszą asymilować się z polską kulturą, ale ważne jest, aby być w naszej kulturze, zachowując własną autonomię.

OP: Co zaskoczyło Pani Profesor w historiach tych kobiet? Czy było coś, co Panią uderzyło, co utkwiło w pamięci?

HG-M: Byłam bardzo zaskoczona tym, jak ważne są małe rzeczy, które pomagają kobiecie czuć się dobrze bez poczucia bycia ofiarą. Na przykład, to nie sam kurs jest ważny, ale możliwość komunikowania się z innymi osobami z Ukrainy.

Byłam zaskoczona, że aspekt językowy jest nadal jednym z najważniejszych w życiu ukraińskich kobiet.

W psychologii istnieje pojęcie "zmęczenia językowego": kiedy z jakiegoś powodu jesteśmy zmuszeni do ciągłego mówienia w języku obcym, po pewnym czasie czujemy się zmęczeni tym językiem i chcemy mówić w swoim własnym

Ukraińskie kobiety mają potrzebę komunikowania się z innymi w języku ukraińskim.

Okazało się, że kursy języka polskiego są nadal ważną potrzebą. Lekarze sobie poradzą, bo "ukraiński to prawie jak polski". Nauczyciele sobie poradzą, bo "ukraiński jest prawie jak polski". Pokazaliśmy, że jest to błędny osąd. Nasi respondenci mają zapotrzebowanie na dobre, skuteczne kursy języka polskiego, które pomogłyby im pokonać barierę językową.

Ukrainki nie potrzebują tego, żeby je asymilować do naszej kultury, tylko żeby pozwolić im funkcjonować ze swoją kulturą w naszej kulturze, a te autonomicznie zachowując własną kulturę. Myślę, że to jest bardzo ważne

Aby czuć się swobodnie w Polsce, musisz pozbyć się akcentu

OP: Z własnego doświadczenia, a mieszkam w Polsce od dziewięciu lat, mogę powiedzieć, że nie ma tu integracji. Jest albo asymilacja, albo próba znalezienia własnego sposobu istnienia w społeczeństwie. Jak może Pani zdefiniować różnicę między asymilacją a integracją ukraińskich uchodźczyń z polskim społeczeństwem?

HG-M: Asymilacja w jednym obszarze nie oznacza asymilacji we wszystkich innych obszarach. Mówiąc tak bardzo obrazowo, od rozmowy przy kuchennym stole do wystąpienia na konferencji albo funkcjonowania w pracy. To jest nieprawda. To jest dawne, stare i już nieaktualne widzenie tego problemu również w psychologii. W tej chwili dominuje takie spojrzenie, że są różne sfery życia, w których stosujemy różną strategię akulturacyjną. Ale kiedy jesteśmy w pracy, to oczywiste, że się asymilujemy, bo nie ma różnych kodeksów pracy dla Ukraińców i Polaków. Stwierdzenie, że kobiety nie chcą się asymilować lub nie potrafią się integrować to mit, który nie pokazuje całego obrazu.

Możesz przystosować się w jednej dziedzinie życia, a w innej tego nie robić. Zdjęcie: Shutterstock

Ważne jest, aby wyjaśnić: "Gdzie dokładnie odniosłaś sukces?" i "Gdzie poniosłaś porażkę?". Dotyczy to nie tylko Ukraińców w Polsce. Przeprowadziłam badania wśród polskich imigrantów w Wielkiej Brytanii i Norwegii. I tam jest tak samo: jeśli mówisz po norwesku w pracy, zachowujesz się jak Norweg, masz duże szanse na pozostanie i zdobycie dobrej pracy, a jeśli zachowujesz się inaczej, po prostu nie będziesz w stanie zostać długo, bo będziesz się źle czuł. Natomiast w rodzinie to zupełnie inna historia.

OP: Jako psycholożka kulturowa, jakich rad może Pani Profesor udzielić kobietom z Ukrainy, które już zdecydowały się zostać w Polsce?

HG-M: Problemem numer jeden jest język i akcent. Mam przykład znajomej, która mieszka w Polsce od 30 lat, mówi płynnie po polsku, ale ma akcent. I ten akcent jest źródłem jej dużych problemów. Dlatego poradziłabym: „Dziewczyny! Język, ale taki, żeby śladu akcentu nie zostało”. To jest bardzo trudne, ale to jest niezbędne, bo zanim cię poznają, to cię usłyszą. I zanim cię poznają, że jesteś znakomitym człowiekiem, miłym, mądrym, takim, od którego się dużo można nauczyć, to cię usłyszą, bo w Polsce Polacy nie odróżnią akcentu rosyjskiego od akcentu ukraińskiego. W ogóle nie ma mowy. A po polsku, jak pani wie, jedno z najgorszych określeń to jest powiedzieć „ruski”, „ruska”. I wpadnięcie w tę kategorię bardzo utrudni funkcjonowanie.

Nawiasem mówiąc, naturalnym sposobem na wejście do polskiego społeczeństwa jest szkoła

OP: Wiele kobiet z Ukrainy pracuje od rana do wieczora. Po prostu nie mają czasu na chodzenie na zebrania rodziców i nauczycieli w szkole, aby w ten sposób wejść do tych społeczności. Ponadto szkoła na Ukrainie różni się od polskiej. Zebrania rodziców są tam często tylko pretekstem do zebrania pieniędzy na jakieś szkolne potrzeby...

HG-M: Dwadzieścia lat temu w Polsce było tak samo. U nas też były tzw. komitety rodzicielskie, gdzie rozmowy koncentrowały się na składkach i opłatach. Z czasem to się zmieniło. Rodzice stają się coraz bardziej wymagający wobec nauczycieli. Stają się partnerami nauczycieli. Dlatego jeśli matka czy ojciec nie angażują się w szkolne inicjatywy, to tracą grunt pod nogami. W końcu to najbardziej naturalny sposób nawiązywania przyjaźni - kiedy nie jesteś już dla mnie obcą osobą, ale matką chłopca, z którym przyjaźni się moje dziecko. Po radach dotyczących języka i akcentu, to kolejna ważna wskazówka.

Skutecznym sposobem na nawiązanie znajomości w Polsce jest rozmowa z rodzicami kolegów z klasy Twoich dzieci. Zdjęcie: Shutterstock

Oczywiście rada dotycząca dołączenia do społeczności sąsiedzkich jest również dobra, ale jeśli kobiety naprawdę pracują od rana do wieczora, co mogą zrobić? Z moich badań dotyczących Norwegii wynika, że na przykład Polacy niechętnie uczestniczą w jakichkolwiek pracach społecznie użytecznych za granicą. W Norwegii istnieje zwyczaj sprzątania swojej okolicy w trzecią niedzielę kwietnia. Nikt za to nie dostaje pieniędzy, każdy przynosi co może, każdy usuwa stare liście lub coś sadzi. Ale Polacy nie uczestniczą w takich wydarzeniach. A kiedy pytamy ich: "Dlaczego tego nie robicie?", odpowiadają: "Jesteśmy tu tymczasowo, to nie nasza sprawa". I jest mi przykro, bo w ten sposób tracą możliwość naturalnego kontaktu z miejscową ludnością.

"Ukraińskie zmęczenie" to wtórny zespół stresu pourazowego

OP: W raporcie z badań przeczytałam, że Ukrainki coraz częściej zauważają, że Polacy są nimi zmęczeni. Czy zmęczenie ukraińskimi uchodźcami rzeczywiście istnieje w polskim społeczeństwie?

HG-M: Tuż po inwazji rosyjskiej to było takie pospolite ruszenie. Takie na zasadzie musimy, pomagamy, w ogóle się z sobą nie liczymy, ale też nie umiemy sobie dać czasu na oddech, bo jeżeli jesteśmy cały czas zanurzeni w historiach dramatycznych, tragicznych, to jest taki mechanizm psychologiczny, który się nazywa wtórny stres postraumatyczny. Osoba, która była eksponowana na jakieś traumatyczne wydarzenie przeżywa stres. Ale może być osoba, która słucha o tym, słucha i słucha i słucha. I u niej w którymś momencie powstaje też przeżycie stresowe. Ona bezpośrednio nie była na nic narażona, ale wysłuchała tylu dramatów, że zaczyna u niej to zjawisko tego wtórnego stresu występować. Występuje też zjawisko zmęczenia współczuciem.

Uważam, że Polakom brakuje wiedzy i rozmowy o tym zaangażowaniu. "Hej, musisz odpocząć. Nie rób tego przez chwilę. Zrób sobie przerwę. Zregeneruj siły." Wielu wolontariuszy pracowało na maksa i w pewnym sensie się wypaliło. A jeśli dana osoba wypala się w jakiejś dziedzinie, z pewnością nie powie: "To moja wina, jestem głupi, nie udało mi się ocenić swoich mocnych stron". Włącza się mechanizm przeniesienia: "Nie możemy im pomóc, bo są niewdzięczni, bo nie wiemy, czego chcą". Myślę, że Polacy nie mieli wiedzy (i nadal nie mają), że pomaganie jest trudne i prowadzi do wyczerpania osoby pomagającej.

OP: Czy jest jakaś nietolerancja wobec Ukraińców? Na przykład, ja muszę pracować, a oni dostają pomoc społeczną...

HG-M: W polskim społeczeństwie panuje przekonanie, że jeśli wszyscy jesteśmy tacy sami, to dobrze, a jeśli ktoś jest inny, to źle. Dużo ksenofobii, dużo rasizmu to charakteryzuje niestety jeszcze ciągle dużą część społeczeństwa polskiego.

Wiele osób z Ukrainy, które tutaj się znalazło na polskim rynku pracy, po prostu pokazało, że na tym rynku były pusty miejsca do zagospodarowania, że brakowało pracowników.

Tak jak Polacy pracują na budowach w Niemczech czy Wielkiej Brytanii, tak Ukraińcy pracują na budowach tutaj. A bez ich pracy firmy budowlane nie mogłyby istnieć.

Dużo agresji wywołuje też rosyjska propaganda. Poprzez media społecznościowe, różne farmy botów i platformy, które publikują antyukraińskie treści. Pamiętam rok 2015, kiedy duża liczba osób z Syrii trafiła do Europy, zwłaszcza do Turcji. W tureckich mediach społecznościowych krążyło zdjęcie mężczyzny leżącego w basenie i palącego sziszę. I pod tym był podpis, że to jest syryjski uchodźca w Turcji. Bo oni wszystko dostają za darmo. Później było śledztwo dziennikarskie, no i okazało się, że ten pan był po prostu Turek, jednak na wakacjach. Natomiast ja mam wyniki badań, które mówią, jak strasznie wielu uchodźców syryjskich było wykorzystywanych, oszukiwanych, w jakich strasznych warunkach oni w Turcji mieszkają.

Podobnie w Niemczech panuje narracja, że ludzie z Syrii tylko czekają na niemiecką pomoc społeczną. Tymczasem Niemcy są starym społeczeństwem i gdyby nie ludzie z Syrii lub innych krajów pracujący tam i płacący podatki, za 10 lat nie byłoby z czego wypłacać emerytur. Ale z jednej strony ludzie wiedzą, że tak, starzejemy się i nie będzie emerytur, a z drugiej nienawidzą przybyszów, bo "nie są tacy jak my". Wyjaśniam to na różnych przykładach, aby było jasne, że jest to zjawisko globalne, a nie specyficzna sytuacja polsko-ukraińska.

OP: Co ukraińscy uchodźcy mogą dać polskiemu społeczeństwu? Jaką mają moc, by być użyteczni?

GG-M: Przede wszystkim mogą działać w obszarach, w których w Polsce jest tragiczny niedobór. Średnia wieku polskich pielęgniarek to 59 lat. Teraz odejdą na emeryturę i nie będzie komu opiekować się pacjentami w szpitalach. Są też polscy nauczyciele. Wielu z nich zrezygnowało z pracy z powodu fatalnych warunków finansowych.

Organizacje pozarządowe pracujące z osobami z Ukrainy w Polsce powinny zwiększyć ilość poradnictwa zawodowego w urzędach pracy i centrach pomocy rodzinie. Kobiety z Ukrainy powinny otrzymywać jasne sygnały: "Chcemy Was tutaj i to bardzo". Tak jak Polacy otrzymali sygnał w Austrii i Niemczech, że brakuje opiekunów osób starszych.

Wiele procesów dzieje się teraz przypadkowo, ale czas działać w oparciu o fakty. A fakty są takie, że w Polsce brakuje pielęgniarek i specjalistów od edukacji. Polski rynek pracy ma straszne luki. Wypełnienie tych luk jest bardzo ważne zarówno dla Polaków, jak i Ukraińców.

No items found.

Dziennikarka, redaktorka. Od 2015 roku mieszka w Polsce. Pracowała w różnych ukraińskich mediach: „Postęp”, „Lewy Brzeg”, „Profil”, „Realist.online”. Autorka publikacji na temat współpracy ukraińsko-polskiej: aspekty gospodarcze, graniczne, dziedzictwo kulturowe i upamiętnienie. Współorganizatorka dziennikarskich inicjatyw na rzecz przyjaźni ukraińsko-polskiej. Pracowała jako trenerka w programie UE „Prawa kobiet i dzieci na Ukrainie: komponent komunikacyjny”.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
Miesiąc miodowy Żanna Ozirina

Gdy oglądam na ekranie parę kochanków – dwoje ludzi sukcesu, którym udało się przemyśleć swoje życie na wiele lat do przodu, a potem rzucających wszystkie swoje plany w kąt, tracących orientację i przyszłość, zmieniających poglądy – jako widza ogarnia mnie złość. Ale ten gniew ma działanie terapeutyczne, bo sprawia, że sama chcę działać.

Reprezentanci „Miesiąca miodowego” w Wenecji: aktorzy Roman Łucki i Iryna Nirsza, reżyserka Żanna Ozirna i producent Dmytro Suchanow

Dla mnie to nie było tak

Oksana Honczaruk: Na „Miesiąc miodowy” otrzymała Pani grant od organizatorów Festiwalu Filmowego w Wenecji i programu Biennale College Cinema, który finansuje produkcje niskobudżetowe. Miał powstać od zera w dokładnie rok – przy założeniu, że przyznana kwota będzie jedynym źródłem finansowania projektu. O jakiej kwocie mówimy? I jak trudno było zdobyć ten grant?

Żanna Ozirna: Mówimy o 200 tysiącach euro, rywalizowaliśmy o ten grant z filmowcami z całego świata. W 2023 roku wygrały cztery projekty: z Włoch, Węgier, Ghany i Ukrainy. To pierwszy ukraiński film, który wygrał i otrzymał dofinansowanie.

Jako reżyserka z radością przyjmuję zwycięstwa, które podsycają moje ambicje – ale do tych zwycięstw, które dają mi możliwość pójścia dalej, jestem nastawiona wręcz entuzjastycznie. Kiedy w Wenecji dostaliśmy pieniądze na realizację „Miesiąca miodowego”, było to dla mnie prawdziwe zwycięstwo, bo dało mi możliwość pracowania.

Ten film bardzo mi pomógł, ponieważ, pochłonięta pracą, nie miałam zbyt wiele czasu na myślenie o okropnych rzeczach wokół mnie. Po prostu wpadłam w wir pracy na rok.

Żanna Ozirna odbiera Grand Prix na festiwalu „Molodist”. Listopad 2024 r.

Kręciliście w Ukrainie?

Tak. Nakręcenie filmu w Ukrainie było dla nas ważne, postrzegaliśmy to jako wybór moralny i etyczny, bo wojna trwa, a wielu Ukraińców wciąż żyje pod okupacją. Ale był to także wybór praktyczny, ponieważ wielu ukraińskich filmowców straciło pracę z powodu wojny lub zostało zmobilizowanych do wojska. „Miesiąc miodowy” stał się więc naszym małym wkładem we wsparcie branży.

Jak europejska publiczność odebrała film?

Myślę, że on dobrze wypełnia swoją misję. Postrzegam ten projekt jako dyplomację kulturową, co dla mnie oznacza, że to film wyjaśniający obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy, którą nie do końca rozumieją.

Czy istnieje różnica w postrzeganiu filmów przez Ukraińców i obcokrajowców?

Ukraińcy patrzą na filmy o wojnie jak na świadectwa i oceniają je z punktu widzenia tego, czy przekazują te świadectwa, czy nie. Porównują je z własnymi doświadczeniami. Obcokrajowcy nie mają takich doświadczeń, więc patrzą na film jak na produkt artystyczny. Oceniają, jak dobrze poradziłam sobie ze scenariuszem, reżyserią, grą aktorów, dźwiękiem i kamerą. Moje rozmowy o „Miesiącu miodowym” z obcokrajowcami wyglądają jak rozmowy o sztuce. Natomiast dla Ukraińców wszystko zaczyna się od zdania: „Dla mnie to nie było tak...” Chociaż to nie jest film dokumentalny, a fabularny.

Kadr z filmu „Miesiąc miodowy”

Nikt nie tęsknił za dawnym życiem

Na początku filmu, po eksplozjach, kiedy bohaterowie zaczynają wszystko rozbierać na części pierwsze, Ola cytuje wiersz Oksany Zabużko: „A co tam się naprawdę stało, kogo to obchodzi, Panie? Liczy się to, jak będzie, a będzie tak, jak napiszę”. Wstawiłam ten fragment, by z góry odpowiedzieć wszystkim komentatorom, którzy powiedzą, że im się to nie przydarzyło.

Ponoć włoscy krytycy narzekali, że film nie zawierał wystarczającej ilości codziennych szczegółów. Jak odebrali go europejscy filmowcy?

Nie narzekali, odnotowali to jako świadomy ruch z mojej strony. Niedawno w Ukrainie ukazała się recenzja Igora Kromfa, w której on wyjaśnia, że nie zwracam uwagi na codzienne szczegóły, bo to nie jest robinsonada, opowieść o przetrwaniu, ale film o wewnętrznej przemianie. Celowo nie pokazuję, jak bohaterowie chodzą do toalety, jak jedzą i ile mają jedzenia. Nie interesuje mnie to.

Był taki moment, kiedy powiedziałam moim zagranicznym kolegom, że ten film jest o utknięciu w nieznanym – lecz oni nie do końca to zrozumieli. Natomiast podoba im się określenie: „film o ludziach, którzy stracili wszystko i tęsknią za dawnym życiem”. Tyle że w pierwszych dniach wojny nikt tutaj nie tęsknił za dawnym życiem. Próbowaliśmy przetrwać, zastanawialiśmy się, co się z nami stanie, byliśmy kompletnie zdezorientowani. Nie wszyscy to rozumieją.

Żanna Ozirna na planie

Zauważyłam też, że kiedy zaczynasz mówić o miłości, dzieciach, karierze, sztuce, ludzie w każdym kraju to rozumieją. Ale kiedy mówisz o tożsamości, niezależności, odpowiedzialności za kraj, nawet w trzecim roku wojny, wielu obcokrajowców nie rozumie, nie akceptuje tego, a nawet są zirytowani. Tymczasem Ukraińcy są teraz bardzo skupieni na udowadnianiu innym, że to nasza ziemia, że jesteśmy Ukraińcami i że nie należy nas mylić z nikim innym.

Mieszkanie: gniazdko, schron, pułapka

Ten film bardzo mnie poruszył, bo okazuje się, że zupełnie zapomniałam, jak to było 24 lutego 2022 roku i w kolejnych dniach. To tak jakby mój mózg ukrył te wspomnienia, a podczas filmu pozwolił im się wydobyć.

Na premierę zaprosiłam kilka osób z Buczy, które przeżyły okupację. To one były punktem odniesienia dla tego filmu – ich historie stały się podstawą scenariusza. Moja przyjaciółka, która też jest z Buczy i była pod okupacją z rodzicami, płakała przez połowę seansu. Niektórzy widzą w tym siebie, inni nie. Nie chciałam nikogo wzruszać, komukolwiek imponować, przemieniać czyjąś duszę za pomocą kina. Nie chciałam manipulować, ale porozmawiać o moich wewnętrznych wątpliwościach i lękach.

Chciałam opowiedzieć nie tylko o wojnie i okupacji, ale także o tym, że ludzie z pokolenia 30+, do którego należę, są teraz zmuszeni do radzenia sobie z globalnymi problemami: jak mamy rodzić dzieci, jak planujemy przyszłość i czy to, co robimy, ma sens
Kadr z filmu „Miesiąc miodowy”

Dla wielu ludzi pierwsze dni wojny w Ukrainie to panika i ucieczka. Pani przedstawiła inną wersję wydarzeń: bohaterowie pozostali w swoim mieszkaniu, jak w schronie, i dosłownie utknęli w nieznanym. Jak widzowie odebrali takie zachowanie ludzi żyjących pod okupacją?

Rzeczywiście, wiele osób uważa, że chaos był najtrafniejszym opisem sytuacji. Niedawno znajomy krytyk filmowy powiedział, że moi bohaterowie są zbyt, z grubsza mówiąc, emocjonalnie zamrożeni. Chociaż nie ma uniwersalnego doświadczenia, istnieje wiele zupełnie różnych doświadczeń.

Ludzie, którzy upierają się, by powiedzieć, co było z nimi nie tak, zapominają o trzech podstawowych psychologicznych reakcjach na stres: walka, ucieczka, zamrożenie. Niektórzy przestraszyli się i uciekli, podczas gdy inni, jak Pani bohaterowie, „zamarli”.

Rozmawiałam z wieloma osobami, które były w podobnej sytuacji, które ukrywały się w mieszkaniu. Wszyscy oni byli zdezorientowani i nie rozumieli, dokąd uciekać i jak się zachować. Na dodatek na początku ich mieszkania wyglądały jak kryjówki. Dopiero później zamieniało się w pułapkę, a ta transformacja nastąpiła bardzo szybko. To ciekawe, jak zmienia się ta sama przestrzeń: przytulne rodzinne gniazdko, potem kryjówka, potem pułapka, a wreszcie miejsce, z którego trzeba natychmiast uciekać.

Sama miałam podobny poranek: obudziłam się przed szóstą i zaczęłam... sprzątać. To nie wybuchy mnie obudziły

Z jakiegoś powodu ich nie słyszałam, mimo że mieszkam na małym osiedlu pod Kijowem, na Zazymie. Sprzątałam i obserwowałam przez okno sąsiadkę, której tego ranka dostarczono meble. Rozładowywano je przy wejściu, a sąsiad stał tam w szoku, palił i patrzył na te meble, nie wiedząc, co z nimi zrobić.

Rozegrać uczucia pod mikroskopem

Co było później?

Zadzwoniła moja przyjaciółka i poprosiła, żebym przyjechała do niej, do dzielnicy Obołoń. Nie miałam wtedy samochodu. Jakimś cudem udało mi się zadzwonić po taksówkę, a ta zawiozła mnie z jednej strony Dniepru na drugą. Potem ja, moja przyjaciółka i jej rodzice pojechaliśmy do Żytomierza, a stamtąd do zachodniej Ukrainy. Kiedy byliśmy już względnie bezpieczni, odebrałam telefon z Polskiej Akademii Filmowej, z którą współpracowaliśmy. Polacy zaproponowali mi pokój w pensjonacie dla weteranów sceny i filmu pod Warszawą. W tamtych czasach wszystkie pokoje w tym pensjonacie były zarezerwowane dla ukraińskich artystów. Zgodziłam się przyjechać, bo w zachodniej Ukrainie nie było już miejsc – przyjeżdżali ludzie z Irpienia i Charkowa. Ale gdy tylko Kijowszczyzna została wyzwolona, natychmiast wróciłam do domu. Kolumna najeźdźców zatrzymała się o jedną wieś od naszej gromady [odpowiednik polskiej gminy – red.]. Nie dotarli do nas, ale byli bardzo blisko.

Roman Łucki i Iryna Nirsza w „Miesiącu miodowym”

Jedną z mocnych stron filmu jest duet aktorski: Roman Łucki i Iryna Nirsza. Udało im się zbudować chemię między postaciami na ekranie, odczuwalną pomimo horroru okoliczności. Co było dla Pani ważne w pracy z tymi aktorami?

To, by nie przeszkadzali sobie nawzajem. Roma jest bardzo energiczną osobą, zna swoją wartość, ma już na koncie kilka dobrych ról filmowych. A dla Iry to pierwsza duża praca, na dodatek bardzo trudna psychologicznie, ciążyła więc na niej większa presja. Ich interakcję zbudowaliśmy częściowo na miłości, a częściowo na rywalizacji. Mieli normalną relację, ale czuło się, że nie zamierzają sobie nawzajem ustępować.

Dlaczego wybrała Pani akurat ich?

Wielu aktorów służy obecnie w wojsku. Ałła Samojlenko, dyrektorka castingu, kiedy zaczęłyśmy rozmawiać o aktorach do filmu, powiedziała: „Wiesz, jest jeden facet, o którym po przeczytaniu scenariusza od razu pomyślałam, ale zginął kilka dni temu na froncie”. Potem rozpoczął się casting. Odpowiednich chłopaków bardzo trudno było znaleźć, ponieważ są tacy, którzy mają naturalną wewnętrzną pewność siebie, ale są i tacy, którzy jej nie mają. I w filmie możesz to poczuć – że dana osoba zbudowała tę pewność siebie. Ja potrzebowałam dwojga pewnych siebie ludzi. Może nawet trochę zbyt pewnych siebie.

Myślę, że zagranie roli Tarasa było dla Romy wyzwaniem, ale bogaty wachlarz jego doświadczeń dał mu możliwość uwolnienia się i pokazania – niektórzy powiedzieliby – słabości, choć ja bym powiedziała: ludzkiej wrażliwości i kruchości. Nie jest łatwo człowiekowi podjąć takie wyzwanie. Ira to ambitna osoba, która uwielbia wysokie stawki. Jestem pewna, że od początku była zainteresowana rozgrywaniem tych uczuć jakby pod mikroskopem.

Zdjęcia: FB „Miesiąc miodowy”

20
хв

„Miesiąc miodowy” - film, który wyjaśnia obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy

Oksana Gonczaruk
dron, operator, żołnierz

Aldona Hartwińska: Dlaczego tam jesteś. Czemu wyjechałaś ze spokojnej Polski na wojnę? 

"Gypsy": Przed wojną miałam stabilną pracę w banku, zajmowałam się śledztwami finansowymi. W Ukrainie byłam dwukrotnie, ale turystycznie i nie zapuszczałam się w głąb kraju. Byłam we Lwowie, skąd pojechałam autostopem do Rumunii. Kiedy pojechałam do Ukrainy po raz drugi, już własnym samochodem, podróżowałam południową częścią kraju do Mołdawii. Nigdy nie było w moich planach, by zostać tu dłużej. I nigdy nie sądziłam, że wrócę do Ukrainy jako żołnierka.

Kiedy zaczęła się inwazja, pojechałam na przejście graniczne w Medyce i przez kilka miesięcy byłam tam wolontariuszką. Pod wpływem tych wszystkich ludzi, tych wszystkich historii, postanowiłam ruszyć na wschód. W okolicach wakacji pojechałam do Charkowa. Miałam tam zostać na dwa tygodnie, lecz zostałam na sześć. Rozwoziłam pomoc humanitarną potrzebującym i wojsku. Zajmowałam się też ewakuacją ludności cywilnej z terenów okupowanych.

Masz na myśli tereny, na których były już rosyjskie wojska?

Tak, tereny okupowane. To było jakoś w wakacje 2022 roku. Przez jakiś czas w każdy poniedziałek otwierano korytarze humanitarne. My podjeżdżaliśmy vanami na samo nabrzeże rzeki, do tak zwanej szarej strefy, czyli ziemi, na ziemie, na które nie zapuszczali się już nawet ukraińscy żołnierze. Tam był most, „szlak do życia”, jak na niego mówili ukraińscy wolontariusze. Jedna połowa mostu była rosyjska, druga ukraińska. Ci ludzie – z bagażami, dziećmi na rękach, z psami – przechodzili przez most pieszo, a my ich mogliśmy przechwytywać już po stronie ukraińskiej, gdzie powiewała niebiesko-żółta flaga. Pakowaliśmy ich do samochodów i wywoziliśmy w bezpieczne miejsce, gdzie czekał transport do kolejnych miejsc, do innych miast, w których były ich rodziny. Bywało, że robiłam sześć takich kursów jednego dnia. Normalnie do tego vana wchodzi dziewięć osób, ja brałam po siedemnaście. I każda z tych osób miała jeden nieduży bagaż.

Okoliczni mieszkańcy przechodzą przez zniszczony most w Bachmucie, 7 października 2022 r. Zdjęcie: Yasuyoshi CHIBA/AFP

Po tych sześciu tygodniach zjawiłaś się w Polsce.

Po powrocie wcale nie planowałam znowu jechać do Ukrainy. Ale przez to, że byłam w kraju tak długo nieobecna, musiałam przejść w pracy przez tak zwany „restart systemu”: zmiana haseł, loginów, kart. Trochę to trwało – i przez ten czas ciągle myślałam o ludziach, którzy zostali w Ukrainie, o tym, jak mogłabym jeszcze pomóc. Pewnego dnia rozmawiałam z kolegą, który służył w ukraińskim wojsku. Powiedziałam mu, że rozważam rzucenie wszystkiego i wyjazd do Ukrainy na stałe, że chciałabym tam znaleźć pracę i być wolontariuszką w weekendy i w każdy wolny dzień. „Zaczekaj chwilę, zaraz do ciebie oddzwonię” – rzekł. Kiedy zadzwonił znowu, powiedział, że opowiedział o wszystkim dowódcy, a ten stwierdził, że moja pomoc się bardzo by przydała ich jednostce. Wiedzieli, że ja wjadę wszędzie, że mam dobry kontakt z wolontariuszami i potrafię wiele rzeczy załatwić, zorganizować. Zaproponowali mi pracę, żebym to wszystko robiła dla ich grupy – nie dla całego batalionu, ale dla ich oddziału. Długo się nie zastanawiałam. Wyjechałam do Ukrainy, poszłam do sztabu i podpisałam kontrakt. Tak znalazłam się w wojsku.

Ale nie trafiłaś tam jako zwykły żołnierz? Na początku nie miałaś misji bojowych?

Na samym początku, po wstąpieniu do wojska, zajmowałam się logistyką, kontaktami z wolontariuszami, organizowałam rzeczy dla mojego oddziału. Niedługo później trafiłam do innego batalionu, lecz miałam tam zajmować się tym samym: opiekować się swoim oddziałem i zapewniać mu wszystko, co na dany moment potrzebne. Mieszkałam z żołnierzami w przyfrontowej wiosce, więc byłam ze wszystkim na bieżąco. Jednak szybko zaczęłam się zajmować absolutnie wszystkim, poczynając od dokumentów czy kontraktów (pomagałam rekrutom przechodzić przez proces podpisywania kontraktu, a nawet zrywania go). 

Dowódca obdarzał mnie coraz większym zaufaniem, aż w końcu uczynił ze mnie swego rodzaju asystentkę. Cedował na mnie różne mniej ważne zadania, by móc skoncentrować się na rzeczach ważniejszych, jak np. planowanie misji. Często zdarzało się, że dowoziłam chłopaków do punktów odbioru, zabierałam ich z tych punktów, bywało też, że pracowałam medevacu [ewakuacja medyczna – red.]. Na co dzień pilnowałam, by moja grupa szła na zadanie bojowe przygotowana: by mieli naładowane radia czy dodatkowe baterie do noktowizji.

Ale później przerzucili nas pod Bachmut i mój oddział przestał istnieć.

Rekruci 3. Brygady Powietrznodesantowej na szkoleniu w obwodzie kijowskim, wtorek, kwietnia 2024 r. Zdjęcie: AP Photo/Vadim Ghirda

Straciliście wszystkich?

Nie, choć na jednej z misji zginął mój kolega. Nasz dowódca kompanii nie chciał, byśmy dalej siedzieli w Bachmucie, chciał nam tego wszystkiego oszczędzić, bo tam była rzeź. Wszędzie były rozczłonkowane ciała, nasi chłopcy wręcz po tych ciałach chodzili, wiele ich było i nie miał ich kto ich zbierać – albo to po prostu było zbyt niebezpieczne. Dowódca próbował za wszelką cenę rozwiązać naszą grupę: oprócz mnie i jednego kolegi, całej reszcie nakazano rozwiązać kontrakty. Chcieli się nas pozbyć, ale w dobrej wierze. Dowódca nie chciał brać na siebie odpowiedzialności za to, że wyśle ludzi na śmierć.

Rzucił przed nas worek na zwłoki i powiedział, że jeśli chcemy zostać w Bachmucie, to mamy do tego worka teraz wejść, bo tylko tak stamtąd wrócimy

Po tym wszystkim nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Ale wiedziałam na pewno, że nie chcę siedzieć w sztabie i zajmować się rzeczami, które oni chcieli mi zlecać. Miałam poczucie, że muszę być bardziej pożyteczna, że chcę robić coś serio. Wiedziałam, że nie puszczą mnie na szturmy, bo nie byłam do tego przygotowana – chociaż bardzo dużo ćwiczyłam, brałam udział prawie we wszystkich szkoleniach. Można powiedzieć, że w tej grupie przeszłam przeszkolenie wojskowe od podstaw w bardzo skróconym czasie, więc jakieś pojęcie miałam. Tyle że na pewno za małe, by iść z grupą do szturmu. Zaczęłam myśleć, co w tej chwili jest najbardziej potrzebne na froncie... Operator drona! 

W ciągu tego krótkiego czasu, kiedy byłam uziemiona w sztabie, znalazłam kurs operatora drona, odbywał się w innym mieście. Poszłam do sztabu, powiedziałam, że znalazłam sobie taki kurs i bardzo proszę o przygotowanie mi dokumentów, bym mogła zrobić to szkolenie. Zgodzili się. Pojechałam, zrobiłam, wróciłam i… nie miałam już swojej grupy. Ale dali mi szansę – przydzielili mnie do oddziału droniarzy. Usłyszałam, że jeśli się sprawdzę i zostanę zaakceptowana, to będę mogła zostać z nimi na stałe. Zaczęłam z nimi latać, trenować, uczyć się. I zostałam. Myślę, że przez całą tę moją drogę sporo pomogło mi to, że w miarę szybko zaczęłam sprawnie komunikować się po ukraińsku. 

Pamiętasz swoje pierwsze zadanie bojowe? 

Pracowałam na różnych odcinkach frontu, głównie w okolicach Kupiańska i Bachmutu. Na Donbasie spędziłam półtora roku, w okolicach Kupiańska rok. Moja pierwsza misja bojowa była właśnie tam; pamiętam, że była spokojna. Kiedy zaczynałam pracować jako pilot drona, wojna dronów nie wyglądała jeszcze tak jak obecnie. W pewnym sensie to były dopiero początki, bo nie było tylu anten, pilotom nie zagłuszano sygnału z każdej strony i nie było tylu dronów kamikadze. Na pewno było łatwiej. Dziś wszystkim jest ciężej, pilotom dronów też. Technologia poszła do przodu, pojawia się coraz nowszy sprzęt, a Rosjanie używają innych częstotliwości, przez co coraz łatwiej zagłuszają sygnał. My musimy za tym wszystkim nadążać, musimy też cały czas nabywać nowy sprzęt, uczyć się nowych rzeczy. Na pierwszej misji dowódca wskazał nam miejsce, w które zrzucaliśmy ładunki wybuchowe. Siedzieliśmy w okopie, wszystko spokojnie sobie przygotowaliśmy, nie było żadnych problemów.

A później?

Im dłużej pracujemy w tym samym miejscu, tym więcej Rosjanie o nim wiedzą. Na trzeciej czy czwartej misji w pobliżu pozycji bojowych padł nam samochód. Nie mogliśmy go odpalić, musieliśmy go więc tam zostawić, a nas trzeba było ewakuować. Podczas kolejnej misji naszą pozycję Rosjanie zasypali pociskami. Najpierw był jeden wybuch, daleko. Potem drugi – już bliżej. Trzeci pocisk eksplodował przy naszym okopie i fala uderzeniowa nasypała nam ziemię na głowy. To był w sumie pierwszy raz, kiedy miałam bezpośrednie zetknięcie z artylerią. Nikt z nas nie spanikował, mimo że te pociski spadały coraz bliżej. Jakoś udało nam się wydostać.

Kiedy wróciliśmy, wszyscy już wiedzieli, co się stało.

Przyjechał dowódca batalionu. Powiedział mi, że właśnie dlatego nie chciał puszczać mnie na misje bojowe. Oni bardzo chronią kobiety, starają się je trzymać na tyłach. Boją się o nas

A ja byłam wtedy chyba jedyną kobietą, która jeździła na pozycje bojowe. Dowódca zasugerował mi, że może już dość tego, może powinnam wrócić do spraw administracyjnych. Odpowiedziałam, że przecież jesteśmy zespołem, więc nie może być tak, że oni idą, a ja nie.

Jak się żyje na co dzień w męskim świecie? Bycie kobietą na wojnie jest trudne? Jak to wygląda w kontekście np. „spraw kobiecych”?

Na wojnie wszystkie granice się zacierają. Tak do siebie przywykliśmy, że płeć nie ma już dla nas znaczenia, wszyscy jesteśmy po prostu ludźmi. Czasem mieszkamy w jednym pokoju w pięć czy nawet sześć osób. Każde z nas ma swoje rozkładane łóżko, pod łóżkiem cały swój dobytek – prywatne rzeczy, jakiś sprzęt – i tak mieszkamy wszyscy „na kupie”. Na początku zawsze jest tak, że faceci chcą mnie absolutnie we wszystkim wyręczać, a to coś przenieść, a to jakoś pomóc. A ja od razu wyznaczam granicę: to, że jestem kobietą, nie znaczy, że jestem inwalidką. Mam dwie ręce i dwie nogi, więc nie trzeba mi we wszystkim pomagać. Bo kto później będzie za mnie nosił rzeczy na pozycjach? Tam każdy musi sobie radzić sam, ja też. 

Im dłużej jesteśmy w grupie, tym mniej zwraca się uwagę na płeć. A przez to, że jesteśmy ciągle razem, widzimy się non stop, mężczyźni zrozumieli, że miewam „te dni”. Czasami one wypadają w momencie, kiedy jestem na misji. Może trudno sobie wyobrazić zmianę tampona w okopie podczas ostrzału, ale bywa i tak. Gdybym nie była tak blisko z tymi ludźmi, byłoby mi ciężko. I kiedy jest taki moment, że muszę zadbać o tego rodzaju higienę intymną, ale nie mogę wyjść z okopu, to im mówię prosto z mostu: „Muszę iść zmienić tampon”. Bywa i tak, że na pozycjach siedzimy długo i pojawia się potrzeba umycia się. Wiadomo: tam nie ma prysznica. Ale chcę chociaż skorzystać z mokrych chusteczek, zmienić bieliznę. Wtedy nie ma śmiechów, żartów, nie ma żenującej atmosfery. Odwracają się i robię swoje. Ja się generalnie bardzo szybko adaptuję, nie wiem, czy inne kobiety też tak mają.

Dla mnie ta swoboda i komfort są bardzo ważne i cieszę się, że w mojej grupie te „kobiece sprawy” to zupełnie naturalna rzecz, która nikogo nie emocjonuje
Ćwiczenia na jednym z poligonów pod Kijowem, 18 czerwca 2024 r. Zdjęcie: Anatolii STEPANOV/AFP

W armii jest coraz więcej kobiet, także na pierwszej linii frontu – są czołgistkami, snajperkami. Co myślisz o kobiecej mobilizacji, o której coraz częściej mówi się w Ukrainie?

Trzeba zaznaczyć, że mobilizacja jest przymusowa. Uważam, że mężczyzna nie będzie dobrym żołnierzem, jeśli jest do czegoś przymuszany. Myślę, że jeśli kobieta sama się zgłosi do wojska i będzie chciała iść na pozycje bojowe, to będzie to z korzyścią dla armii, gdy zastąpi kogoś, kto tam być nie chce. Nie ma co się oszukiwać: my, kobiety, jesteśmy nieco słabsze fizycznie. Jednak to nie znaczy, że siły fizycznej nie można wytrenować. W ogóle rola kobiety na przestrzeni wieków zmieniła się. Nie jesteśmy już tylko żonami i gosposiami. Są kobiety, które chciałby służyć w wojsku. Tym bardziej powinny mieć równe prawa. 

Kobieta ma trochę trudniej na tej wojnie. Nie dlatego, że jest jakoś szczególnie dyskryminowana, ale dlatego, że w pewnym sensie otacza nas patriarchat. Będąc kobietą, muszę ciągle udowadniać, że jestem w czymś dobra. Bo nawet jeśli jestem w lataniu na tym samym poziomie co facet albo nawet lepsza, to zawsze muszę pokazać, co umiem. A mam wrażenie, że kiedy facet deklaruje, że jest w czymś dobry, to mu po prostu wierzą. Co do żołnierskich umiejętności kobiet – jest niedowierzanie, taki dystans. On nie wynika z dyskryminacji, tylko z tego, że mężczyźni wciąż nie przywykli do obecności kobiet na wojnie.

Nigdy nic przykrego mnie nie spotkało ze strony kolegów żołnierzy, ale mam wrażenie, że na zadaniach bojowych zawsze musiałam pokazać się z najlepszej strony i udowodnić swoją wartość jako żołnierza

Bo to wciąż jest jeszcze trochę taki męski świat.

Wracając do pytania o mobilizację kobiet: Ukraina jest w stanie wojny. Uważam (ale to moja subiektywna opinia), że kobieca pomoc, kobiece wsparcie nie byłoby niczym gorszym od męskiego. A jeśli chodzi o argument, że kobiety powinny skupić się na rodzeniu następnych pokoleń – to skomplikowana sprawa. Wiadomo: mężczyzna dziecka nie urodzi. Jednak to nie znaczy, że kobieta nie może służyć, zajść w ciążę – i wtedy wziąć urlop. Wojsko nie przekreśla możliwości macierzyństwa, chociaż może opcje są nieco ograniczone. Ale to nie jest niemożliwe, bo żołnierki rodzą dzieci na tej wojnie. Ja się nawet trochę śmieję z tego, że przymusowa mobilizacja może wyjść demografii Ukrainy na dobre, bo kobiety, by uniknąć służby albo uchronić przed nią swoich mężczyzn, zaczną rodzić dzieci (w końcu mężczyzna, który ma trójkę dzieci, może być zwolniony ze służby). Myślę jednak, że zdecydowana większość kobiet nie chciałaby iść na wojnę. Tyle że to nie zmienia faktu, że powinniśmy odejść od stereotypowego myślenia.

20
хв

Z banku na front: Polka w ukraińskim wojsku

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Ukrainki na emigracji: adaptacja, strategia przetrwania, czy szansa na emancypację

Ексклюзив
20
хв

Edukacja dla uchodźców: Czy Ukraina na tym straci?

Ексклюзив
20
хв

Polsko-ukraińska integracja nie zwalnia tempa

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress