Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Rosyjski dron trafił w jeden z bloków w Kijowie, 25.10.2024. Zdjęcie: Państwowa Służba Sytuacji Nadzwyczajnych w Kijowie
No items found.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Podczas kolejnego rosyjskiego ataku jeden z dronów uderzył w 20. piętro wieżowca w rejonie sołomiańskim w Kijowie, zabijając 15-letnią Marię Trojaniwską i raniąc pięć innych osób. Pożar ogarnął mieszkania na kilku piętrach. Ewakuowano ponad sto osób, psycholodzy udzielili pomocy ofiarom.
Maria Trojaniwska, uczennica 9. klasy, która została zabita przez rosyjskiego drona. Zdjęcie: Liceum „Prestiż”
Wróg ostrzelał również m.in. Dniepr, Sumy, Konotop. W Dnieprze w wyniku ostrzału budynku mieszkalnego zginęło 5 osób. Wśród nich była 14-letnia dziewczynka, córka policjanta. Śmierć poniosła także jego żona, młodsza córka śledczego została uratowana. Co najmniej 20 osób zostało rannych, w tym czworo dzieci.
Tylko w ciągu jednej nocy, z 25 na 26 października, Rosjanie wystrzelili na Ukrainę około 100 rakiet i dronów. Systemy obrony powietrznej zestrzeliły 44 drony.
Wraz z nadejściem chłodów wróg zwiększa intensywność ataków na infrastrukturę energetyczną i krytyczną. Od początku tego tygodnia Rosja codziennie przeprowadza ataki na ukraińskie miasta, w szczególności Charków, Sumy, Chmielnicki i Dniepr, głównie za pomocą okrętów podwodnych. W obwodzie donieckim dwie osoby zginęły w nalocie na Ołeksijewo-Drużkiwkę.
– W 2023 roku w obwodzie charkowskim odnotowano około 100 ataków bezzałogowych statków powietrznych. W 2024 roku byłom ich już ponad 3700 – mówi Ihor Kłymenko, minister spraw wewnętrznych Ukrainy.
Dramatycznie wzrosła również liczba dronów kamikadze wystrzeliwanych przez Rosjan.
We wrześniu 2024 roku wystrzelono 1300 maszyn-zabójców, a w październiku było ich jeszcze więcej – informuje brytyjski resort obrony
Prezydent Wołodymyr Zełenski powiedział, że w ciągu ostatniego tygodnia Rosja wystrzeliła na Ukrainę około 800 KAB-ów [ciężkich bomb szybujących – red.] i ponad 500 dronów. Według brytyjskiego wywiadu Rosja systematycznie zwiększa swoje możliwości przeprowadzania ataków dronami na dużą skalę w Ukrainie, korzystając z irańskich dostaw i zwiększając własną produkcję.
– Ukraina potrzebuje więcej systemów obrony powietrznej i zdolności do przeprowadzania ataków dalekiego zasięgu – powtórzył Zełenski.
Widok na Kijów z mieszkania zniszczonego przez rosyjskiego drona w Sołomiance. Zdjęcie: Konstantin i Włada Liberowowie
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Anna J. Dudek: Dziś jest 1063 dzień wojny w Ukrainie. Co przyniosła światu?
Magdalena M. Baran: Obudziła nas z przekonania, że wojny wydarzają się gdzieś daleko, że nie dotyczą nas bezpośrednio, że dla nas – tu i teraz – nie przynoszą strachu czy lęku. Agresja, jakiej dopuścił się Putin, pokazuje nam również, że przekonanie o „nowoczesności” wojny można włożyć między bajki. Niektórym wydawało się, iż dziś wojnę można prowadzić na odległość, precyzyjnie namierzać cele, przy jednoczesnym „dołożeniu” elementów wojny hybrydowej, czyli dezinformacji, cyberataków, różnego rodzaju dywersji, sianie niepewności czy destabilizacji sytuacji wewnętrznej innego państwa.
Tymczasem, jakkolwiek strasznie to zabrzmi, wojna w Ukrainie przypomina każdą wcześniejszą wojnę, przesyconą przemocą wobec ludności cywilnej. Wojnę, podczas której Rosja wykorzystuje broń zakazaną międzynarodowymi konwencjami, na każdym niemal kroku łamie prawo wojny, a celując w absolutne wyniszczenie Ukrainy, dopuszcza się nie tylko zbrodni agresji, ale także zbrodni wojennych i zbrodni przeciw ludzkości.
Samej Ukrainie wojna przyniosła ogrom zła, strachu i niepokoju, przemianę miejsc bezpiecznych w przesycone trwogą, śmierć lub konieczność ucieczki. Paradoksalnie – jak to wojna – w ten straszny sposób przyniosła jej również nowe szanse. Ale tak już działa wojna. A co do świata: na pewno zburzyła nasze poczucie bezpieczeństwa, pozwoliła postawić na rozszerzenie NATO, zmusiła nas do przemyślenia strategii postępowania w dziedzinach bezpieczeństwa i obronności. Wojna przypomniała nam także o podstawowych wartościach, które stoją u początków Unii Europejskiej, o solidarności, suwerenności, pomocniczości czy wreszcie o podstawach demokracji.
Dr Magdaleną M. Baran. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Czy w wojnie można dopatrzeć się czegokolwiek, co jest pozytywne?
Na pewno przebudzenie do wartości i do wzmacniania, czy odnawiania sojuszy. Dalej konieczność przemyślenia scenariuszy globalizacyjnych, czy przeorientowanie naszych polityk. Pozytywnym jest na pewno przypomnienie, jak istotne jest zbudowanie odporności społecznej, czyli z jednej strony zdolności do przeciwstawienia się wyzwaniom bezpieczeństwa, społecznym, gospodarczym, środowiskowym oraz reakcji na nie, z drugiej „wymuszenie” na państwie jeszcze wyraźniejszej odpowiedzialności za nie.
Temu służy choćby ustawa o ochronie ludności i obronie cywilnej z 5 grudnia 2024. Ale to nie tylko akty prawne, to całość działań. Również i tych, które w szerszym zakresie przyjęła za swoje priorytety Polska prezydencji w Radzie UE, czy polityka samej UE, wyraźnie ogniskująca się na szeroko rozumianym bezpieczeństwie i obronności. Nawet jeśli w domyśle możemy usłyszeć: Chcesz pokoju, gotuj się do wojny, to nie idzie tu wyłącznie o gotowość militarną, której nam brakuje.
Na zupełnie innym poziomie warto pamiętać, że wojny zawsze były impulsem do rozwoju, do przemian, w wielu przypadkach również do demokratyzacji czy przebudzenia społeczeństw; po zakończeniu (choć z wyjątkami), przy dobrze prowadzonym „sprawiedliwym pokoju”, mogą przynieść efekt feniksa powstającego z popiołów. Warto przy tym mieć na uwadze, że nawet ów mityczny feniks nie odradza się w pełni swojej dorosłości, że powstające na nowo państwo będzie potrzebowało pomocy. Ta z kolei zdeterminuje kierunek jego przyszłego rozwoju.
Czego dowiedzieli się o sobie Ukraińcy?
Warto by ich zapytać. Moi ukraińscy studenci mówią, że przekonali się, iż są silniejsi niż im się wydawało; że mocno wierzą w swoje państwo, w te wartości, które wydawały się niezagrożone, ale też nauczyli się żyć w niepewności.
Bo kto w XXI wieku, w środku Europy spodziewa się pełnoskalowej wojny w starym stylu? Dowiedzieli się też wielu przerażających rzeczy…
Wracam często do „Słownika wojny”, spisanego przez Ostapa Sływynskiego. Pokazuje jak ludzie patrzą na wojnę, jak podczas wojny patrzą na siebie, swoje wartości i potrzeby, czy wreszcie jak zmienia się im percepcja. To miniopowieści różnych ludzi, połączonych przez los. To od nich dowiadujemy się, jak pachnie ból, czytamy o babciach pochowanych na podwórku, gdzie kiedyś zwykły siadywać, o łazience służącej za schron, o słowach zmieniających znaczenie, bo nagle „daleko” oznacza „odległość między miejscem, gdzie przebywasz, a miejscem, gdzie nie ma strachu”, o kalendarzu liczącym czas dniami wojny, godzinami policyjnymi i alarmami przeciwlotniczymi, czy wreszcie o wolności, która nie jest „produktem seryjnym”.
Ukraińcy nauczyli się zmiany, jaką niesie ze sobą wojna, adaptacji do nich obu. Wielu zapewne przeszło lekcje strachu i nadziei.
Dziecko bawi się, a kobiety odpoczywają na ławce przed budynkami mieszkalnymi zniszczonymi w wyniku ostrzału w Kostyantyniwce, we wschodnim obwodzie donieckim, 22 czerwca 2024 r., podczas rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Zdjęcie: Roman PILIPEY/AFP
A Polacy?
To raczej powtórzona lekcja solidarności – wiedza o tym, do czego jesteśmy zdolni w sytuacji zagrożenia, jak potrafimy nieść pomoc, jak oddolnie umiemy się zorganizować, zmobilizować, a wielu przypadkach odłożyć na bok uprzedzenia czy spory, bo drugi człowiek, który cierpi, którego życie jest w niebezpieczeństwie, okazuje się ważniejszy. To te momenty, gdy potrafimy odwieszać na kołek przedzałożenia czy niechęć i dostrzegać człowieczeństwo drugiego człowieka. Może to i dobra lekcja, że wciąż mamy te odruchy serca, a nasz zmysł etyczny działa. Nawet jeśli – co tak bardzo polskie – funkcjonuje to jak wielki zryw, to w tej sytuacji był konieczny. Szkoda, że tak trudno jest nam budować podobne mosty między nami, we własnym społeczeństwie wciąż tkwiącym w konflikcie. Wewnętrzne wojenki służą wyłącznie tym, którzy pragną destabilizacji naszej demokracji, ale na pewno nie służą nam.
W Polsce przebywają setki tysięcy obywateli Ukrainy. Są wśród nich także mężczyźni. Jak ocenia pani zarówno obowiązkowy pobór wojskowy, jak i tych mężczyzn – i ich rodziny – którzy robią wszystko, by go uniknąć?
Nie ma tu łatwych odpowiedzi. Kilka dni przed rozpoczęciem rosyjskiej inwazji na Ukrainę ukraińska matka pracująca w Polsce od lat opowiadała historię swojego młodszego syna, który właśnie zaczynał studia z inżynierii lądowej na jednym z ukraińskich uniwersytetów. Jego brat, wojskowy, wręcz nakazał mu wyjazd z kraju, mówiąc, że wojna potrwa, a kraj będzie potrzebował wykształconych ludzi zdolnych go odbudować.
Takich przypadków jest wiele, ale tych młodych chłopaków – póki co – pobór do wojska nie obejmuje nawet po obniżeniu wieku poborowych wiosną zeszłego roku. Ale to tylko jedna strona „problemu”. W Polsce spotykamy przecież również zdziwienie, przechodzące w niepokój czy nawet złość, wyrażane wobec mężczyzn w sile wieku, często w drogich samochodach, markowych ubraniach, nieposiadających dużych rodzin, spokojnie żyjących sobie w świecie „bez wojny”. To rodzi konflikt, ale też niepewność, szczególnie w chwili, gdy pojawiają się głosy o ewentualnym zaangażowaniu militarnym krajów trzecich, gdy mowa o gwarantowaniu/strzeżeniu zawieszenia broni, zamrożenia konfliktu czy wreszcie końca wojny w Ukrainie.
Jednocześnie do udziału w wojnie, podobnie jak do miłości, nikogo nie można zmusić. Dramatyczne są zatem sceny wyciągania mężczyzn z mieszkań, restauracji, kawiarni czy klubów i wcielanie ich do armii
Z jednej strony obrona ojczyzny jest obowiązkiem moralnym, zaś – jeśli wierzyć filozofom – wojskowość to „poboczny zawód” obywateli (niegdyś tylko mężczyzn). Tyle że obrona może dokonywać się na wiele sposobów. I nie mówię o ucieczce od obowiązku, ale o opcjach służby zastępczej, gdy kwestie wyznania lub przekonań nie pozwalają na udział w walce. Przez wieki pokolenia słyszały, że „słodko i zaszczytnie jest umierać za ojczyznę” (Dulce et decorum est pro patria mori). Uważam, że to najbardziej szkodliwy mit w historii ludzkości, bo w śmierci takiej – co dobitnie pokazały już fronty Wielkiej Wojny – nie ma nic słodkiego. Wojna zawsze jest złem, a jej etyczne wywyższanie nie może się skończyć dobrze.
Dla kobiet, które wraz z dziećmi wyjechały z kraju, wojna to rozłąka, samotność, utrata i tęsknota. Spotkałam jednak takie, dla których – jakkolwiek to brzmi – stała się furtką, która pozwoliła im odejść od przemocowych mężów/partnerów.
Wojna weryfikuje więzi – albo są, albo ich nie ma. Spotkałam wielu ludzi rozdartych pomiędzy miejscami bezpiecznymi, a centrum wojennej zawieruchy, ale też ludzi, którzy na zawsze stracili swoich bliskich. Dla nich wojna zawsze będzie końcem. Oczywiście są i sytuacji, w których wojenny „pretekst” stał się wyzwoleniem od domowej przemocy, odejściem do innego życia, z założeniem, że co by się nie działo, tamto „sprzed wojny” już nie wróci. Pytanie jaki wybór przyniesie powojnie, jakie da szanse układania sobie życia na nowo.
Widok z lotu ptaka na Bachmut, miejsce najzacieklejszych walk z wojskami rosyjskimi w obwodzie donieckim w Ukrainie, czwartek, 22 czerwca 2023 r. Zdjęcie: AP Photo/Libkos
Ale przemoc wobec tych, które zostały, jest okrutna. Mówię o gwałtach wojennych.
Zabrzmi to strasznie, ale gwałty zawsze były jednym z najokrutniejszych „narzędzi wojny”, wykorzystywanym wręcz jako element wojennej strategii. Dlaczego? Bo gwałt niszczy przeciwnika – kobiety, mężczyzn, dzieci – na wszystkich poziomach. Mechanizm nie zmienił się od wieków, a gwałt był również postrzegany w kategoriach dozwolonego łupu wojennego. Jeszcze po II wojnie światowej trybunały powołane do osądzenia zbrodniarzy wojennych – w Tokio i Norymberdze – nie uznały przestępczego charakteru przemocy seksualnej. Zmiana przyszła znacznie później, bo dopiero statut Międzynarodowego Trybunału Karnego dla byłej Jugosławii uznał gwałt za zbrodnię przeciwko ludzkości, czyniąc zastrzeżenie, iż musi on być popełniony podczas trwającego konfliktu zbrojnego i skierowany przeciwko ludności cywilnej.
Dopiero od 1 lipca 2002 roku Międzynarodowy Trybunał Karny jest uprawniony do ścigania przemocy seksualnej związanej z konfliktami, na mocy statutu określającego gwałt jako zbrodnię wojenną oraz zbrodnię przeciwko ludzkości. Osądzenie zbrodniarzy wojennych jest elementem „sprawiedliwego pokoju”, ale to tylko jedna strona. Pozostaje konieczność praktycznej – medycznej, psychologicznej, a czasem i rzeczowej pomocy dla ofiar tego rodzaju przemocy.
Minęły prawie trzy lata, coraz więcej Ukraińców i Ukrainek jest skłonna iść na ustępstwa, żeby zakończyć działania zbrojne. To dobry kierunek?
Wśród zasad wojny sprawiedliwej – a możemy powiedzieć, że taką właśnie wojnę prowadzi Ukraina – znajdujemy regułę dotyczącą realnych możliwości osiągnięcia sukcesu, czyli momentu zastanowienia czy wojna jest możliwa do wygrania, czy też skazuje dany kraj na ruinę. Gdy patrzymy na Ukrainę, dostrzegamy dzielność jej żołnierzy i determinację w obronie ojczyzny, ale trudno przymknąć oczy na wyczerpanie wojenne, topnienie zasobów sprzętowych, bojowych czy wreszcie ludzkich. Ustępstwa zawsze są bolesne, ale bywają koniecznie dla przetrwania. Nie oznaczają przy tym przegranej. A wygranej Rosji nie wolno nam brać pod uwagę.
„The Wall Street Journal” już latem zeszłego roku publikował wyniki badań prowadzonych wśród ukraińskich cywili i wojskowych, dotyczących możliwych negocjacji, końca wojny czy nawet utraty przez Ukrainę części terytorium. Po stronie ludności cywilnej wskazywały na zmęczenie, na oczekiwanie końca wojny nawet za cenę utraty części terytorium, jednak część walczących wskazywała, że w razie niesatysfakcjonującego kompromisu byłaby zdolna zbrojnie mu się przeciwstawiać.
Jednak wojna musi jakoś się skończyć, a chyba w demokratycznym obozie nikt nie bierze pod uwagę, by mogła skończyć się wygraną Rosji. Ta stanowiłaby tylko krok w kolejne zagrożenia, kolejne wojny
Negocjacje?
Negocjacje to dobry kierunek. Jeszcze przed zaprzysiężeniem Donalda Trumpa nominanci do jego administracji wskazywali potrzebę skłonienia stron do rozmów. Michael Waltz, doradca Trumpa ds. bezpieczeństwa, mówił wprost o wykorzystaniu cen ropy i gazu, jako potencjalnej presji ekonomicznej na Rosję, gdyby ta nie chciała podjąć negocjacji. Można było również usłyszeć głosy o „dostarczeniu Ukrainie większej ilości broni, niż otrzymała za czasów administracji Joe Bidena”, gdyby Rosja wzbraniała się przed rozmowami.
Warto jednak mieć na uwadze, że obserwujemy rosyjska ofensywę, a rację ma Marco Rubio, nowy sekretarz stanu USA, który podczas przesłuchania przed senacką komisją spraw zagranicznych wskazywał, że celem Putina będzie uzyskanie maksymalnej przewagi negocjacyjnej, wymuszenie neutralności Ukrainy i atak za 4-5 lat.
W podobnym tonie wypowiadał się nowy sekretarz obrony, Pete Hegseth, od którego senatorowie usłyszeli: „Wiemy kto jest agresorem. Wiemy, kto jest dobrym gościem. Chcielibyśmy, żeby było to jak najbardziej korzystne dla Ukraińców, ale ta wojna musi się zakończyć”. To „ale” usłyszymy zapewne wiele razy, powtarzane w imię realizmu politycznego i „odważnej dyplomacji”. Tej nie zabrakło połączonym siłom administracji obu prezydentów USA – ustępującego i obejmującego tę funkcję – gdy szło o zawieszenie broni w Strefie Gazy.
Pozostaje mieć nadzieję, że nie zabraknie jej i w przypadku Ukrainy. Inna rzecz, że Stanom Zjednoczonym, Trumpowi opierającemu swoją doktrynę na sile i zwycięstwie, porażka Ukrainy po prostu się nie opłaca. Negocjacje to zatem dobry kierunek, ale Ukraina potrzebuje w nich szansy, równości i wsparcia.
Volodymyr Zelenskyy i Ursula von der Leyen. Zdjęcie: materiały prasowe
Wyobraźmy sobie, że wojna się kończy. Co dalej, zwłaszcza we właśnie rozpoczętej erze Trumpa?
Póki co wojna trwa, a świat kreśli scenariusze. Oczywiście najpiękniej byłoby uzyskać trwały, sprawiedliwy pokój. Taki, w którym agresor zostaje pokonany, zwaśnione strony podpisują układ pokojowy, gdzie Ukraina odzyskuje terytorium, Rosja wypłaca reparacje wojenne, zbrodniarze wojenni zostają osadzeni, Putin ląduje przed Trybunałem w Hadze, Ukraina się odbudowuje, a każde ze społeczeństw przechodzi przez wielopoziomowa rehabilitację polityczną, społeczną i kulturową; w sytuacji idealnej dołączamy jeszcze rehabilitację pamięci.
Piękny scenariusz, tylko… mało realny. Popatrzmy na z takim trudem wypracowane zawieszenie broni w Strefie Gazy. Pierwsza jego faza to 14 dni, i to te dni zadecydują co będzie dalej. W tak skomplikowanych sytuacjach spokój (bo nie mówmy o pokoju) jest bardzo kruchy, a to właśnie wypracowanie „stabilnego spokoju” jest zadaniem na drugą fazę zawieszenia broni.
Gdy idzie o Ukrainę, to nikt specjalnie nie ukrywa, że scenariusz na dziś to raczej negocjacje, gotowość na które już kilka razy ogłaszał prezydent Zełenski. W najgorszym razie mogą one prowadzić do zamrożenia konfliktu (dla Ukrainy mocno niekorzystne) oraz wprowadzenia pewnych elementów sprawiedliwego pokoju i odbudowy kraju. Z ukraińskiego punktu widzenia to również przyszłe członkostwo w UE i NATO, zamykanie kolejnych rozdziałów, przybliżające Ukrainę do wspólnot i sojuszy. Jednak w przypadku tej wojny negocjacje to nie będzie sprint, tylko maraton.
Nawet symboliczne pokonanie Rosji dla Trumpa byłoby zapewne niczym perła w koronie, ale era Trumpa to obszerniejszy temat, na który musimy patrzyć z wielu perspektyw. Zostając przy tej europejskiej, to na pewno czas, gdy – co zresztą mówił wielokrotnie Donald Tusk – „Europa musi stanąć na własnych nogach”, pozbyć się kompleksów i konsekwentnie budować swoją politykę, w tym politykę szeroko rozumianego bezpieczeństwa i obronności, w której gotowi będziemy sprostać tak starym jak i nowym rodzajom wojen.
*Dr Magdalena M. Baran - doktor filozofii, historyk idei, publicystka, redaktor prowadząca miesięcznik Liberté!; adiunkt w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Komisji Edukacji Narodowej w Krakowie. Zajmuje się problematyką wojny, etyką wojny, międzynarodowym prawem dot. wojny i pokoju, odbudową społeczeństw postkonfliktowych, filozofią polityki, etyką rządu. Autorka książek „Znaczenia wojny. Pytając o wojnę sprawiedliwą” (2018), „Oblicza wojny (2019), „Był sobie kraj. Rozmowy o Polsce” (2021). Członkini rady programowej „Igrzysk Wolności”. Prowadzi podcast „Jest sobie kraj”. Niebawem ukaże się jej najnowsza książka poświęcona etykom rządu.
Aldona Hartwińska: Co czujesz, kiedy ktoś mówi do Tobie: Mateusz Lachowski, korespondent wojenny?
Po trzech latach prawie się przyzwyczaiłem. Chwilowo to po prostu mój zawód.
Kim jest więc korespondent wojenny?
Mateusz Lachowski: Człowiekiem, który relacjonuje wojnę z tak zwanej combat zony. Wiadomo, że może ją relacjonować z różnych miejsc, ale choćby od czasu do czasu powinien wjechać w strefę działań wojennych, bo tylko wtedy zrozumie, o czym pisze i mówi.
Nie można być korespondentem wojennym, nie mając kontaktu z wojną. A trudno mieć kontakt z wojną, jeśli się nie rozmawia z żołnierzami, nie jeździ na front, nie bywa w miejscach, w których wojna się dzieje
Ja często mówię, że wojna to rodzaj najgorszej klęski żywiołowej o dużym zasięgu, a oko cyklonu jest właśnie tam, gdzie jest front. Linia frontu jest tutaj kluczowa.
W ogóle określenie: „korespondent wojenny” kojarzymi się z dziennikarzami, którzy relacjonowali pierwszą czy drugą wojnę światową, pisali stamtąd korespondencje, a oni właśnie byli z żołnierzami na froncie.
Korespondent wojenny siedzi z żołnierzami w okopach – to istota tego zawodu.
Jak przygotowujesz się do pracy w strefie konfliktu? Jakie środki bezpieczeństwa podejmujesz, by chronić siebie i ludzi, z którymi pracujesz?
Pracuję z minimalną liczbą ludzi. Jeżeli kogoś zabieram bezpośrednio do combat zony, to jest to jeden operator, ale często też filmuję wszystko sam.
Na przykład byłem w południowo-wschodniej części Bachmutu, gdy walki trwały na zachodzie czy w samym centrum. Słyszałem na własne uszy dźwięki wojny.
Trzymałem się w bezpiecznej odległości, ale jednak byłem na tyle blisko, że mogłem porozmawiać z mieszkańcami, którzy zostali w mieście, mogłem podejść do żołnierzy przebywających gdzieś z tyłufrontu. To właśnie była moja najbardziej wartościowa praca.
Teraz drony nie pozwalają mi tak pracować. Dojazd do miast stał się bardzo niebezpieczny – drony polują na wszystkie pojazdy, które przemieszczają się drogami dojazdowymi w kierunku frontu czy wzdłużjego linii.
Jak się przygotowuję? Sprawdzam mapy, zasięgam języka u żołnierzy, jak wygląda sytuacja na miejscu,chociaż trzeba pamiętać, że to nie zawsze się sprawdza.
Mateusz Lachowski. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Zawsze zabieram kamizelkę, hełm, opaski uciskowe, osobistą apteczkę, tak zwany IFAK. Staram się jeździć sprawnym samochodem.
Ale szczerze? Nie wiem, czy można się przygotować na taki wyjazd. Paradoks polega na tym, że możesz się świetnie przygotować i to nic nie da, bo będziesz mieć pecha. Albo możesz się wcale nie przygotować i wszystko pójdzie dobrze, bo masz fart.
Zawsze trzeba być czujnym, bo sytuacja może się zmienić w pięć minut. Taka jest wojna. I trzeba cenić doświadczenie, a jego nabiera się z każdym kolejnym wyjazdem.
Uważam też, że zawsze trzeba się zastanowić, po co się ryzykuje. Jeżeli czujesz, że ma to sens – chcesz coś nagrać, coś zobaczyć, opowiedzieć jakąś historię, masz do zrobienia ważny materiał – wtedy można podjąć ryzyko.
Ale ryzykować z ciekawości to już głupota.
Uważasz, że ta praca zmieniła Twoje podejście do życia i świata?
Tak, i to bardzo. Przede wszystkim zmieniła mnie jako człowieka. Wojna całkowicie wywróciła moje życie.
Za tę pracę płaci się cenę: zdrowiem, emocjami,relacjami.
Zapłaciłbyś tę cenę drugi raz?
Tak. Uważam, że warto było poznać osoby, które poznałem. Niektórych już z nami nie ma.
Ale przede wszystkim warto było zobaczyć pewne rzeczy, zrozumieć, zrobić coś wartościowego.
Wydaje mi się, że dzięki tej pracy zrobiłem kilka razy coś dobrego.
Nie masz czasem wrażenia, że świat trochę znudził się wojną, trochę o niej zapomniał? Czy Polaków jeszcze interesuje wojna w Ukrainie?
Niestety coraz mniej, a jeżeli interesuje, to rzeczywiście te rzeczy, które są z frontu, dotyczą żołnierzy, walk, a nie kwestii cywilnych. Choć zdarza mi się czasem przedstawić jakąś przejmującą historię i wtedy mam poczucie, że kogoś zainteresowałem.
Ale świat nie znudził się wojną. On po prostu dostał dużo więcej wojen: Syrię, strefę Gazy, Jemen, Liban. Łatwo odwrócić się od trwającej od prawie trzech lat wojny w Ukrainie
Do tego stagnacja na froncie sprawiła, że trudno nam sobie wyobrazić jakiś przełom. Obserwujemy raczej powolne postępy rosyjskie, brak umiejętności zatrzymania Rosjan przez armię ukraińską – i przez to przestaliśmy wierzyć w sukces.
Ważne, że w Polsce przybywa ponad milion Ukraińców, wielu młodych mężczyzn, w których Polacy widzą nie ofiary rosyjskiej agresji, którym należy się pomóc, ale uciekinierów. I to przekłada się na generalizowanie opinii o tej wojnie. Ludzie myślą: co mnie to ma obchodzić, skoro tych młodych ludzi ona nie obchodzi?
I trudno wytłumaczyć, że sytuacje są różne i postawy ludzkie są różne.
Moja historia rodzinna [część rodziny Mateusza zginęła na Wołyniu – red.] mogła mnie doprowadzić do nienawiści wobec Ukrainy.
Ale uważam, że to nie narodowość określa nas jako ludzi, tylko wartości, które wyznajemy i którymi kierujemy się w życiu.
Niestety większość ludzi ma tendencję do uogólniania. I mam wrażenie, że podejście do Ukraińców w Polsce wciąż się pogarsza. W drugą stronę jest to samo.
Niestety zaufanie i sympatia spada, i jest to wynik naszej trudnej koegzystencji. Wiele czynników wpływa na te pogarszające się relacje obu krajów. To nie jest tak, że wojna się po prostu znudziła. Ona w pewnym sensie stała się częścią życia, częścią rzeczywistości, częścią informacji, dlatego już tak nie porusza.
Mateusz Lachowski. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Nie masz jednak wrażenia, że większość Polaków nie dopuszcza do siebie myśli, że wojna nas nie dotyczy i nie będzie dotyczyć?
Są ludzie, którzy się jej boją. Jeśli ich stać, bo mieszkają w wielkich miastach, kupują mieszkania w Hiszpanii czy Włoszech.
Interesują się też geopolityką, znają historię, dlatego zdają sobie sprawę z tego, że może zdarzyć się i to najgorsze. Bo sojusze też nie są wiecznie. Ale większość społeczeństwa nie widzi zagrożenia nadciągającego ze wschodu. I trudno się temu dziwić, bo jesteśmy częścią największego i najsilniejszego sojuszu w historii, jesteśmy w nimgłęboko osadzeni, jesteśmy w jego strukturach, przechodzimy ćwiczenia, uczestniczymy w misjach zagranicznych.
Ten sojusz jest wielokrotnie silniejszy niż Rosja, szczególnie jeśli chodzi o możliwości oddziaływania strategicznego przez lotnictwo. NATO jest niewspółmiernie bardziej niebezpieczne dla Rosji niż Rosja dla niego. W sytuacji konfliktu, jeśliby ten sojusz zadziałał tak, jak powinien, to Rosja nie ma żadnych szans.
Natomiast w tej chwili mamy do czynienia z dużą niepewnością dotyczącą przyszłości. Teraz będziemy mieli nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych, który różnie mówi o NATO i przyszłości samego sojuszu.
Z kolei Rosja nie działa racjonalnie, bo Putin nie jest racjonalny, jego wierchuszka nie jest racjonalna. W przypadku zbrodniczych ideologii jest tak, że racjonalizowanie takich ludzi – psychopatów, socjopatów i fanatyków – zazwyczaj kończy się tragedią.
My uczymy się historii w dziwny sposób. W szkole uczyliśmy się o drugiej wojnie światowej w taki sposób, jakby Niemcy mogły ją wygrać. A nie mogły. To było oczywiste, że one w pewnym momencie przegrają tę wojnę. Bo konflikt Niemiec ze Stanami Zjednoczonymi, ZSRR i Wielką Brytanią był z góry skazany na porażkę ze względu na zdolności ekonomiczne tego kraju.
Hitler rozpoczął wojnę, którą musiał przegrać. Po prostu był nieracjonalnym człowiekiem, psychopatą. I teraz mamy – choć na mniejszą skalę – sytuację zapalną w Europie, gdzie mamy do czynienia z kolejnym dyktatorem. Oczywiście nie da się go porównać do Hitlera, bo to nie ta skala zbrodni i ofiar, ale mechanizm pozostaje ten sam.
Mamy człowieka, który jest nieprzewidywalny, który może zrobić wszystko, kieruje się urojeniami, paranojami, jest potworem. I nie można stosować do niego takich miar, jak do normalnych ludzi
My możemy się czuć bezpieczni w sojuszu, w który wierzymy, ale to nie znaczy, że nie powinniśmy się zabezpieczać. Racjonalni ludzie, w tym politycy, powinni założyć najgorszą z możliwych opcji i przygotować się do niej na wypadek gdyby miała się wydarzyć. Wtedy nikt nie obudzi się zaskoczony i skrzywdzony.
Osobiście nie sądzę, że nam grozi wojna – póki trwa ta w Ukrainie. Natomiast jeśli zostanie zawarty jakiś pokój, to wtedy Rosja może zrobić różne rzeczy, amy powinniśmy być przygotowani na nagłe geopolityczne zmiany. Powinniśmy mieć zdolność do odparcia ewentualnego ataku.
Mateusz Lachowski. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Duże zmiany geopolityczne są możliwe i mogą być niespodziewane. Czekamy na rozpoczęcie nowej prezydentury Stanów Zjednoczonych. Co Trump może przynieść Ukrainie?
Rozejm. Pytanie brzmi: jaki? Czy to będzie zgniły rozejm? Czy rozejm oparty na negocjacjach z pozycji siły, o którym Trump wspominał, gdyby Rosja do negocjacji nie była skora. Wielu Ukraińców, w tym prezydent Zełenski i jego otoczenie, albo szczerze ma nadzieję na taki scenariusz, albo sprytnie wykorzystuje to PR-owo, bo zdają sobie sprawę, że Stany Zjednoczone to kluczowy partner dla Ukrainy.
Bez USA Ukraina nie będzie w stanie dalej prowadzić wojny. Europejskie wsparcie dla Ukrainy jest niewystarczające, by nie tylko skutecznie prowadzić wojnę, ale nawet skutecznie się bronić
Obecna stagnacja na froncie może też doprowadzić do przesilenia, do sytuacji, w której Rosja zdecyduje się na jakąś większą ofensywę. I albo ją zrealizuje, albo poniesie porażkę i wtedy rzeczywiście ta wojna się skończy. To jest możliwe rozwiązanie w przyszłości.
Jest jeszcze jeden kiepski scenariusz dla Ukrainy. Rosja jest coraz bliżej podbicia obwodu donieckiego. Najtrudniej będzie jej zająć takie miasta jak Kramatorsk i Słowiańsk.
Jeśli rzeczywiście do momentu rozpoczęcia negocjacji Rosjanom zostaną do zajęcia tylko te dwa duże miasta i jakieś 20% obwodu donieckiego, to na stole negocjacyjnym może pojawić się temat oddaniacałego Donbasu w zamian za zawieszenie broni. Wówczas najważniejsza dla Ukraińców będzie kwestia przyznania im gwarancji. Bo jeśli oddadzą ten teren i nie dostaną żadnych gwarancji, to będziemy mieli „Mińsk 3”, czyli sytuację, w której wojna zostanie jedynie zamrożona, a Rosja poczeka ze dwa lata, by ten konflikt rozpocząć na nowo. W tym czasie odtworzy zdolności, przede wszystkim sprzętowe, bo zdolności mobilizacyjne i zasoby ludzkie Rosja nadal ma potężne, mimo fatalnego przyrostu naturalnego.
Rosja ma też zaplecze surowcowe, które pomoże szybko przygotować się i uderzyć z nową siłą. Uderzyć na wiele słabszego przeciwnika, wykończonego po trzech latach wojny. Ukraina oczywiście będzie próbowała odbudować swoje zdolności militarne, ale powiedzmy sobie szczerze:to będą trudne lata. Pojawi się wiele problemów, z którymi Ukrainie będzie ciężko sobie poradzić.
To co mówisz brzmi pesymistycznie. Są jakiekolwiek pozytywne scenariusze?
Są. Jest taki pozytywny scenariusz, że Trump, widząc, że Rosja nie jest skora do dogadania się, wesprze Ukrainę najmocniej, jak się da, i dzięki temu Ukraina będzie mogła do negocjacji przystąpić z pozycji siły.
Jeżeli rzeczywiście NATO i Stany Zjednoczone pokażą Rosji, że są nieugięte i silne, i będą wspierać Ukrainę, to będzie to bardzo mocny argument, by jednak tej wojny na nowo nie rozpoczynać. Mam tu na myśli gwarancję bezpieczeństwa, że w razie ewentualnego ponownego uderzenia Rosji, lotnictwo amerykańskie czy NATO-owskie, które jest niewyobrażalnie bardziej potężne, zniszczy lotnictwo rosyjskie w ramach odwetu za rozpoczęcie kolejnej wojny.
Lotnictwo to największa potrzeba Ukrainy.
Tak, ale chodzi mi o rozwiązania systemowe, a nie o kilka czy kilkanaście dodatkowych samolotów. Różnicę i solidną zmianę zrobiłoby kilka AWACS-ów, czyli latających radarów, radary naziemne, większe wsparcie w obronie przeciwlotniczej, czyli kilka dodatkowych baterii Patriot To by mogłobywyrównać jakoś szanse Ukrainy w walce z Rosją. Do tego artyleria i rakiety: więcej ATACMS-ów i pocisków Storm Shadow. Ale też sprzęt, którym żołnierze będą mogli posługiwać się na froncie.Gdyby Ukraina otrzymała kilkaset czołgów, bojowych wozów piechoty, to by się bardzo przełożyło na jej zdolności bojowe.
No i kwestia ludzi. Ale to już wewnętrzny problem, który Ukraina sama musi rozwiązać. Na froncie brakuje ludzi młodych, zdrowych i zmotywowanych.
Jeśli teraz trafi do Ukrainy sto czołgów i za ich sterami siądą 50-parolatkowie, nic z tego nie będzie.
Niestety w kraju nie ma pełnej mobilizacji. Wygląda, że Ukraińcy uwierzyli, że skoro Rosjanom nie udało się zdobyć raz Kijowa, to już nigdy im się to nie uda, że skoro nie udało się podbić całej Ukrainy, to już nigdy jej nie podbiją.
A to zagrożenie ciągle istnieje. Moim zdaniem dziś jest największe od wiosny 2022 roku, kiedy armia rosyjska wycofała się spod Kijowa. Społeczeństwo ukraińskie i ukraińska klasa polityczna powinny zacząć zdawać sobie z tego sprawę.
Myślisz, że naprawdę istnieje zagrożenie dla Kijowa?
Tak. Rosjanie mogą spróbować przeprowadzić dużą operację ofensywną, np. przechodząc przez obwód sumski.
Nie znamy na razie strategii rosyjskiej, ale ona, wydaje się, nie uległa zmianie od początku tak zwanej specjalnej operacji wojskowej. Oficjalnie mówi się o zajęciu Donbasu, ale nieoficjalnie mówi się, że gra toczy się o istnienie Ukrainy. Putin i wierchuszka Kremla nadal nie dają Ukrainie prawa do istnienia. Podczas swojej corocznej konferencji, która trwała cztery godziny, Putin odpowiadał na pytania dziennikarzy z dużą pewnością siebie i wielokrotnie zasugerował, że uważa Ukraińców za Rosjan, tylko trochę spaczonych. Czyli – ciągle to samo.
Na szczęście na razie Rosjanie nie wchodzą w przestrzeń operacyjną.
Co znaczy: „wejść w przestrzeń operacyjną”?
To znaczy, że rosyjska armia przebija się przez ukraińskie linie obronne i przełamuje front, ten front się wali i trzeba budować linię obrony dużo dalej i głębiej. To się teraz nie wydarzyło i Rosjanie nie próbują tego robić, bo 2022 r. połamali sobie na tym zęby.
Ale nikt nie powiedział, że jeżeli armia ukraińska będzie słabła, to za rok nie spróbują. Wszystko zależy też od tego, czy Ukraina nadal będzie miała wsparcie od państw NATO i czy poradzi sobie zwewnętrznymi problemami.
Bo problemem nie jest to, co dzieje się w tej chwili, ale perspektywa długofalowa. To, do czego to wszystko zmierza. I problemem jest brak systemu w Ukrainie. Bo Rosja zbudowała już wojenny system, a żeby wygrać wojnę, trzeba ten system mieć. Rosjanie mają system ekonomiczny, przemysłowy, oni produkują sprzęt, zaopatrują swoją armię, mobilizują ludzi i dzięki temu mają dużą przewagę nad Ukraińcami. Mają ochotników, którzy idą walczyć za pieniądze. Patrząc z takiej perspektywy, trudno znaleźć pozytywy. A myślę, że Rosjanie nie planują tej wojny na jeszcze miesiąc czy dwa. Oni myślą o niej w kategoriach wojny długiej, również wojny ideologicznej.
Jakie są perspektywy dla Ukrainy? Co planuje Rosja?
Myślę, że Rosjanie mają kilka wersji planów, zależnie od tego, na co im świat pozwoli. Jeden plan jest taki, że jeżeli Ukraina nie będzie miała solidnego wsparcia, to będą prowadzić wojnę na wyczerpanie. Będą męczyć Ukraińców, aż osiągną jak najwięcej swoich strategicznych celów.
Drugi plan jest taki, że jeżeli rzeczywiście Zachód będzie wspierał Ukrainę na tyle mocno, że Rosjanie nie będą w stanie iść dalej, to mogą doprowadzić do zamrożenia wojny i ewentualnie w przyszłości spróbować do niej wrócić. Wydaje mi się, że taki jest plan rosyjski w tej chwili
Ukraina z każdym miesiącem wojny ma coraz więcej problemów wewnętrznych. Giną dobrze wyszkoleni żołnierze, których zastępują żołnierze bez motywacji, często w zaawansowanym wieku. Ukraina nie zbudowała tego systemu, który ma Rosja. Do tej pory to wszystko opierało się o pospolite ruszenie na początku wojny – bo to właśnie ci zwykli ludzie obronili Ukrainę. Samo państwo nie zdołało do tej pory stworzyć systemu, który pozwalałby mu się skutecznie bronić. Cały czas Ukraina w tej wojnie, jej bezpieczeństwo czy wręcz istnienie, opiera się na tej jednej rzeczy. Ja to zawsze nazywam tą jedną nitką. Gdyby tego zabrakło, gdyby ta nitka pękła, to Ukraina po prostu przestałaby istnieć.
Czyli Ukraina trzyma się dzięki wierze żołnierzy w zwycięstwo. Ale czy wciąż utrzymuje się szacunek do munduru w społeczeństwie?
Mam takie poczucie, że żołnierze powinni być jakoś bardziej wkomponowani w to społeczeństwo po wojnie. Bo to oni są tutaj kluczowi. Chodzi ozbudowanie na swój sposób militarnego społeczeństwa, w którym ten szacunek do munduru będzie po prostu bardzo duży. To kwestia być albo nie być Ukrainy. Ukraina musi się stać Izraelem Europy. Nie mówię o Izraelu w tej chwili, za rządów Netanjahu, które są po prostu rządami zbrodniczymi. Chodzi mi znów o rozwiązanie systemowe. Izrael powstawał w otoczeniu wrogów, w ciągłym zagrożeniu kryzysem, wojną – czy w ogóle zagrożeniem egzystencji państwa. Mobilizacja i kult munduru – tak funkcjonuje Izrael od kilkudziesięciu lat. Ukraina musi stworzyć kult militarności, a przede wszystkim kult armii, którą będzie się szanować – żeby ludzie chcieli iść do armii, żeby to nie było tak, że do armii idą tylko biedni, tylko ci, którzy są zmuszeni. Żołnierze powinni mieć odpowiednią ilość przywilejów, żeby to rzeczywiście była motywacja dla ludzi, by do tej armii się garnęli. Bo bez armii Ukraina nie przetrwa.
Jeśli chcesz pokoju, przygotuj się na wojnę.
Tak, dokładnie. A Ukraina nawet nie musi się szykować, bo od dawna jest w stanie permanentnej wojny. Jeśli nie takiej, jak teraz, pełnoskalowej, to wojny hybrydowej czy wojny zamrożonej – choć też trudno nazwać to wojną zamrożoną, bo na Donbasie przez te wszystkie lata wciąż ginęli ludzie.
Mateusz Lachowski. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Ale masz wrażenie, że szacunek dla wojskowych maleje?
Tak, maleje. Cały czas maleje, co wynika z tego, że świetni żołnierze giną – i ginie ich coraz więcej. Coraz więcej też mówi się o braku szacunku wśróddowódców i polityków do życia żołnierzy na froncie. Słusznie poddaje się w wątpliwość podawane przez polityków straty na froncie. To jeden z licznych błędów po stronie politycznej: zakłamywania tych strat, budowanie propagandy oderwanej od rzeczywistości. Tymczasem o pewnych rzeczach powinno się mówić wprost.
Z drugiej strony znaczące przywileje powinny przyciągać Ukraińców na tyle, by, mimo zagrożenia,chcieli iść do wojska. Rosja to zrobiła. W Rosji ci żołnierze wiedzą, że mogą zginąć, wiedzą jak dużejest ryzyko śmierci. Wiedzą, że często żołnierze na froncie w „specjalnej operacji wojskowej” są traktowani jak mięso armatnie, a mimo to tysiącami zaciągają się do wojska. Dlaczego? Bo po prostu dostają bardzo dużo pieniędzy i uznają, że warto zaryzykować.
Tak samo powinno być po stronie Ukrainy – choć nie wiem, czy tutaj główną motywacją powinny być kwestie finansowe.
I kiedy słyszę, że prezydent Włodymyr Zeleńskirozdał wszystkim Ukraińcom po tysiąc hrywien – choć to oczywiście pieniądze z innej puli, bo one są na pomoc humanitarną, a nie na armię – to myślę sobie, że przecież trzeba jakoś wygospodarować finanse także na to, by stworzyć jakiś program, żeby rzeczywiście armia znów była atrakcyjna dla społeczeństwa. Bo jeżeli będzie dalej tak, jak do tej pory, to skończy się tak, że ukraińskiego frontu będą bronili pięćdziesięciolatkowie. I nagle ten front znowu znajdzie się pod Kijowem.
Państwo musi również wywalczyć to, by zmieniło się podejście do żołnierzy. Żołnierze powinni mieć odpowiednią ilość przywilejów, a po wojnie nie powinni być traktowani jak osoby gorsze
Niestety choć wojna wciąż trwa, gorsze traktowanie już widać, bo już zaczynają krążyć takie opinie, że lepiej mieć „uchylanta” za chłopaka niż żołnierza, bo ten ciągle siedzi w okopach, ciągle go nie ma, nogę mu urwie, a jeśli nie, to na pewno wróci z PTSD… A „uchylant” jest na miejscu, w domu, w rodzinie.
To jest nie do przyjęcia, jeżeli Ukraina chce przetrwać. Z takimi rzeczami powinno się walczyć, wyrażanie takich opinii publicznie powinno się ścigać. Może to brzmi jak ograniczenie wolności słowa, ale przecież jest wojna. Cała Ukraina opiera się teraz na mundurze i ten mundur powinno się szanować. Moim zdaniem to jest kluczowe w tej chwili. Jeśli nie zacznie się pracować nad tą kwestią, jeżeli armia nie stanie się po prostu instytucją, do której część ludzi chce wstąpić z własnej woli, to bez tego trudno sobie wyobrazić, by Ukraina wygrała wojnę z państwem, które ma 140 milionów ludzi, wielokrotnie większą bazę mobilizacyjną i te wszystkie inne przewagi, takie jak przewagę surowcową, zaplecze sprzętowe, finansowe, zaplecze terytorialne, lotnictwo.
Są kraje, które mogą pozwolić sobie na to, żeby nie mieć wywiadu albo publikować listę agentów swojego wywiadu wojskowego… Są kraje, które mogą sobie pozwolić na to, żeby nie mieć armii w ogóle, bo akurat mają to szczęście, że nie mają agresywnych sąsiadów z psychopatycznymi politykami u władzy. Ukraina niestety ma agresywnego sąsiada z psychopatycznym, socjopatycznym prezydentem, który jest dyktatorem– z całą wierchuszką, ze służbami specjalnymi, które liczą setki tysięcy ludzi, które są bardzo ekspansywne, agresywne i uważają terytorium Ukrainy za swoje. Ukraina musi znaleźć na to jakąś odpowiedź, bo bez tego za jakiś czas nie będzie miał tutaj kto walczyć. A bez osób, które będą broniły Ukrainy i ukraińskich granic, nie wygramy.
Vova i Katja czekają na nas na pozostałościach przystanku autobusowego. Dostrzegam ich z daleka, bo miasto po tej stronie rzeki jest jeszcze wymarłe i to jedyne żywe dusze w pobliżu. Starsza pani w niebieskiej kurtce nerwowo przebiera nogami. Mężczyzna, ubrany na czarno, wlepia wzrok w nasz nadjeżdżający samochód ze spokojną miną. Może mieć nieco ponad czterdzieści lat, ale zmęczenie na twarzy i zmarszczki dodają mu powagi.
Wiedzą o nas tylko tyle, że jesteśmy wolontariuszami z Polski. Decydują się przyjąć nas na noc, bo podróżowanie po zmroku tymi rejonami jest niebezpieczne. Choć miasto jest już wyzwolone spod rosyjskiej okupacji, to wciąż zdarzają się tu ataki rakietowe. Dziwi mnie, że ktoś chce przyjąć zupełnie obcych ludzi do siebie do domu, ale zmrok zapada tak szybko, że jestem w stanie niemal wyczuć ogarniającą nas ciemność.
Atak zombie?
Izium. To właśnie stąd pochodzą obrazy masowych grobów w lesie, odkrytych po wyzwoleniu miasta. W jednym z nich znaleziono czterysta pięćdziesiąt bezimiennych ciał, zasypanych ziemią, pod którą próbowano ukryć bestialstwo. Obrazy tak bliskie zdjęciom z naszych podręczników do historii. Większość z pomordowanych zmarła gwałtowną śmiercią, a część z nich nosiła ślady po torturach i egzekucji - liny zaciśnięte na szyi, ręce skrępowane za plecami, okaleczone genitalia. My umiemy to dobrze nazwać po imieniu: zbrodnia wojenna. Trudno sobie wyobrazić, że obok miejsca takiej tragedii, kiedy jeszcze trwają ekshumacje, a okolica jest zaminowana i pełna niebezpiecznych odłamków po wybuchach bomb, zaczyna wracać życie. Do zniszczonego miasta, podziurkowanego jak sito, wracają zmęczeni tułaczką mieszkańcy, którzy mogą już tylko wrócić, bo iść dalej nie mają dokąd.
Za dnia udało mi się zobaczyć główną arterię miasta. Spacer centrum Izium zmusza mnie do myśli, że jestem na jakimś planie filmowym, w otoczeniu doskonale przygotowanej scenografii. Film postapokaliptyczny, może atak zombie, przed którymi uciekli mieszkańcy. Sklepowe szyldy, pozrywane, skrzypią na wietrze, dyndając w tę i z powrotem. Wokół rozbite na pół budynki, wypalone okna jak wyłupione z oczodołów oczy, świecące pustką. Na centralnym placu stoi kawiarenka, a dokładniej jej szkielet - okrągły stelaż bez szyb i drzwi, z zerwanym dachem. Przy tym, co mogło być wcześniej wejściem do kawiarenki, stoi podziurkowana lodówka z lodami “Chreszczatyk”. Na przeciwległej ścianie musiała być kuchenka, a może grill. Na ziemi - dywan z potłuczonego szkła.
Nie ma wokół mnie budynku, który nie nosiłby śladów eksplozji. Wszędzie te małe, czarne dziurki po odłamkach, jak jakaś uciążliwa wysypka, której nie można ukryć
Do moich uszu docierają krzyki. Ale nie ból, czy przerażenia. Raczej zaciętej rywalizacji. Idę w kierunku głosów, a moim oczom ukazuje się potężny budynek szkoły. Dwa skrzydła i front z eleganckim portalem, układają się w literę “U”, tworząc dziedziniec. Pewnie tu odbywały się rozpoczęcia i zakończenia roku szkolnego, apele i świętowanie ważnych wydarzeń. Dziś szkoła, jak wszystkie inne budynki, jest podziurkowana jak sito, świeci czerwoną cegłą spod białej, odrapanej farny, a dach kompletnie spalony. Chcę wejść do środka, ale przez dziury w okiennicach dostrzegam boisko. Ośmiu chłopców gra w piłkę nożną. Pośród ruin i ciszy tego miasta-widma, krzyczą do siebie, mam wrażenie, że chyba się do siebie nawet uśmiechają.
Izium. Zdjęcie: Aldona Hartwińśka
Dożywanie, nie życie
Zapada ciemna noc. Z przygaszonymi światłami turlamy się samochodem po dziurawej, piaszczystej drodze, śladem za naszymi gospodarzami, którzy prowadzą nas do dzisiejszego schronienia. Do Katii i Wowy dołączyła jeszcze sąsiadka i jej córka, choć w świetle przytłumionych reflektorów widzę tylko ich nogi.
Dom Katii ma zabite deskami okna, spod których dociera do moich oczu delikatna smuga jarzeniówki. Kiedy wysiadamy proszą nas, żebyśmy nie rozpalali więcej świateł. Tutaj, gdzie jesteśmy, lepiej nie zdradzać swojej obecności. Nad samym Izium często latają rosyjskie drony, a po tej stronie rzeki do wroga jest jeszcze bliżej. Wokół jest pusto i głucho, słychać jedynie szczekanie psów. Większość mieszkańców wyjechała stąd do Charkowa, Lwowa czy Polski. Ci, którzy zostali i przetrwali okupację, raczej dożywają, niż żyją. Sama okupacja trwała pół roku, wówczas w mieście przebywało piętnaście tysięcy osób.
Wspinamy się po kamiennych schodach do przedsionka. Czuję zapach wilgoci, zastałego i stęchłego powietrza, starych mebli. Zapach, jaki przypomina mi drewnianą chatę dziadka w Beskidzie Sądeckim. Zapach wsi, trochę też i biedy, który nie jest mi obcy. Czuć, że życie tutaj jakby zamarło, zatrzymało się. W przedsionku stoi maleńka, stara lodówka i metalowy zlew z wiadrem pod spodem, do którego zlatuje woda. Katja stawia czajnik na maleńkiej kuchence z podwójnym palnikiem i zaprasza nas do środka. W saloniku stoi rozkładana kanapa, a za nią dywan na ścianie. Stoją też regały z książkami i porcelaną. Mnóstwo zdjęć - na kilku z nich widzę ładną, młodą dziewczynę i uśmiechniętego chłopczyka. Pustka w tym domu teraz wybrzmiewa znacznie mocniej.
- Ludzie znikali. Nie wiadomo gdzie. Czasem ich zabierali, czasem po prostu znikali. Wojskowych oni od razu rozstrzeliwali - opowiada Wowa - Ale najbardziej poszkodowane były młode dziewczyny. To je teraz wykopują w tym lesie. Pobite i zgwałcone
Niektórzy ludzie, w dzień wkroczenia Rosjan do miasta, schodzili do piwnic i tam siedzieli miesiącami. Niektórzy okupanci wchodzili do domów, wyrzucali mieszkańców, i po prostu zaczynali sobie tam mieszkać. Ale nie przychodzili do każdego domostwa. Wybierali sobie raczej te piętrowe, ładne, bardziej luksusowe, z których można było też coś ukraść. A wynosili wszystko - telewizory, mikrofalówki, pralki. Kiedy rosyjscy wojskowi podchodzą pod dom Katii, pijani i z bronią, jej córka najpierw przerzuca przez okno synka, potem wyskakuje sama. Przebiegają podwórko za domem i przeskakują przez płot. Udaje im się zabrać z niemal ostatnim transportem, którym ewakuują się uciekinierzy, i wyjeżdżają z miasta. Są bezpieczni. Ale wtedy Katia widzi ich po raz ostatni. Zostały jedynie zdjęcia na regałach, oparte o porcelanowe filiżanki.
Tu żyją ludzie, dzieci
Na rozmowach zastaje nas głęboka noc, a zmęczenie zaczyna nakrywać nas falami. Dostajemy jeszcze herbatę i kanapki. Sprawdzamy balistykę - hełmy, kamizelki kuloodporne. Kontrolujemy zawartość osobistych apteczek. Kiedy gaśnie światło, ja długo nie mogę zasnąć. Leżę w swoim śpiworze i myślę tylko o tym, że rano ruszamy w kierunku Bachmutu. Patrzę w sufit i wtedy po raz pierwszy pomyślę: po co ja to w ogóle robię? Ale motywacja przychodzi o poranku.
Chwilę po wschodzie słońca pod dom Katii przychodzi Wowa. Wie, że za chwilę wyjeżdżamy, ale uważa, że powinniśmy przejść się razem z nim. Żadne opowieści nie zastąpią tego, co można zobaczyć na własne oczy. Dopiero w dziennym świetle widzę, że ślady okupacji są nawet na ulicy Katii - ostrzelany i doszczętnie spalony samochód stoi na skraju drogi. Niemal każde ogrodzenie, każda brama jest podziurkowana odłamkami.
Na drzwiach wejściowych napisy:
Tu żyją ludzie.
Tu są dzieci.
Ludzie, dzieci.
Idziemy przez tę część miasta, która pod okupacją była kompletnie odcięta od świata. Izium podzielone jest na dwie połówki przez rzekę. Jedyny most ukraińskie wojsko wysadza od razu, kiedy rosyjskie wojska przełamują linię obrony. Wiedzą, że odcinają jedyną drogę ucieczki, ale zdają sobie sprawę, że w ten sposób kupią więcej czasu przed idącymi już w tę stronę hordami rosyjskich wojsk. Wtedy Rosjanie rozstawiają na polach baterie rakiet i zaczynają bestialsko ostrzeliwać miasto, rujnując całe centrum, budynki mieszkalne, szkoły i szpital. Stoję nad wykopaną, głęboką dziurą w ziemi, gdzie leżą spalone szczątki ciężarówki. Na niej rozstawiono system Grad, który niejednokrotnie nakrywał cywilne bloki, mordując dziesiątki istnień. Takich dziur na polu, na którym stoimy, naliczyłam około pięciu. Stawiam każdy krok ostrożnie, po ścieżce, którą wcześniej przeszedł Wowa. Spod śniegu przeraźliwie wyzierają odłamki, fragmenty mundurów, wojskowy ekwipunek. Dostrzegam, że wszędzie dookoła powiewają czerwone taśmy, przyczepiane do wbitych w ziemię prętów.
- Tu nie wchodźcie, wszędzie są miny - mówi Wowa i wskazuje palcem na las w oddali. - A tam, pięćset, może sześćset metrów stąd znaleziono zakopane ciała tych, których zabili podczas okupacji. Głównie kobiet. Trzymajcie się blisko mnie i nie schodźcie z drogi
W miejscu takim jak to jest bardzo prosta zasada: jeśli czegoś nie zostawiłeś sam, lepiej tego nie podnoś. Najlepiej w ogóle niczego nie dotykać i nie schodzić z udeptanej ścieżki, a jeśli to możliwe, trzeba trzymać się asfaltu. Również w momencie załatwiania fizjologicznych potrzeb. Rosjanie, wycofując się z Izium, rozrzucają wszędzie przeciwpiechotne miny. Ale można sobie zrobić krzywdę nieuważnie stawiając nogę na ostre jak nóż fragmenty rakiet, które rozerwały się na kawałki.
Na niektórych bramach widzę napisy: nie wchodzić, miny. Wowa zatrzymuje się przed jednym z budynków. W miejscu, w którym prawdopodobnie były drzwi wejściowe jest wielka dziura i kupa gruzu dookoła. Właściciele domu wrócili tu chwilę po wyzwoleniu miasta. W ich mieszkaniu żyli okupanci, a kiedy je opuszczali, zostawili na klamce zapalnik od bomby. Kiedy sąsiadka nacisnęła klamkę - bomba eksplodowała. Takich niespodzianek było wiele - we włącznikach światła, pośród dziecięcych zabawek, w szufladach. Wowa opowiada o tym, jak ranili sukę, która miała małe szczeniaki. Ranili ją tak, by nie zabić, więc ona wyła. Długo i głośno, aż ktoś nie przyszedł jej pomóc. Kiedy mężczyzna podniósł ją w górę, okazało się, że bomba była schowana w psim posłaniu. Zginęli na miejscu - suka, szczeniaki i człowiek, który chciał jej pomóc.
Aldona i Katia. Zdjęcie: Aldona Hartwińśka
Czerwony rzemyk z krzyżykiem na szczęście
Idziemy może kilometr, a moim oczom ukazuje się pobojowisko - spalone czołgi stoją pomiędzy zrujnowanymi domami. Wszędzie leżą odłamki, szkło, wraki samochodów. W gruzowisku, po eksplozji bojowego wozu pancernego, dostrzegamy zakrwawiony rosyjski mundur. Tu musiała być toczona główna bitwa o Izium. Wojennych “fantów” jest znacznie więcej: zimowe rękawiczki, hełm z potężnym wgnieceniem, zapakowany rzeczami plecak. Jest zima, wszystko skute lodem i zasypane śniegiem, a ja mam wrażenie, że czuję w powietrzu krew. Duch przeszłości nie zniknie stąd nigdy, nawet, jeśli uprzątną te upiorne wraki.
Kiedy wsiadamy do samochodu, Katja zawiązuje mi na ręku czerwony rzemyk z krzyżykiem. Chce, żeby przyniósł mi szczęście i żebym o niej zawsze pamiętała. Tego dnia ruszamy w kierunku Bachmutu. Jeszcze tego nie wiem, ale do Katii będę wracać wielokrotnie. Czasem po to, by ją tylko na chwilę przytulić.
***
Półtora miesiąca po naszym wyjeździe dostaję wiadomość od Katii. “Wowa nie żyje. Poległ pod Bachmutem”.
Książka wydana przez Patronite Publishing, do kupienia na patronite-sklep.pl
Pierwszy dzień szkoły dla ukraińskich uczniów — 2 września — rozpoczął się przy akompaniamencie rosyjskich rakiet. Zamiast słodko spać w swoich łóżkach, dzieci zmuszone były uciekać do schronów przeciwbombowych, gdzie próbowały przespać się choć trochę dłużej. Jednak wróg nie zaprzestał ataku, wystrzeliwując w sam Kijów kilkanaście rakiet manewrujących i kilkanaście rakiet balistycznych. Również we Lwowie doszło do tragicznych wydarzeń – podczas ataku zginęła cała rodzina – matka i trzy córki. Ale mimo to Ukraina nadal żyje. Niezłomni Ukraińcy demonstrują swoją siłę i moc w tańcach, na wystawach, na wybiegach. Bo wróg rosyjski nie jest w stanie jednego zrobić – złamać ducha Ukraińców.
Tekst: Natalya Ryaba
Foto: Michal Cizek / AFP/ East News
7 września demonstranci zorganizowali protest w Pradze, trzymając w rękach niebiesko-żółte parasole. Uczestnicy wiecu wzywali do skutecznej obrony powietrznej Ukrainy i zapewnienia jej możliwości kontrataku. Demonstranci stworzyli „mapę” Ukrainy przy użyciu niebiesko-żółtych parasolek.
Fotо: Anatolii STEPANOV / AFP/ East News
Studenci Międzynarodowej Akademii Zarządzania Personelem obserwują, jak ratownicy gaszą pożar w jednym z budynków uczelni po ataku rakietowym na Kijów 2 września 2024 r. Ukrywając się w schronie, uczniowie słyszeli świst rakiet i eksplozje.
Fotо: Diego Herrera Carcedo / Anadolu/ AFP/East News
Ukraińscy medycy wojskowi udzielają pomocy rannemu ukraińskiemu żołnierzowi w punkcie stabilizacyjnym w obwodzie Czasiw Jar, 6 września 2024 r.
Foto: Anatolija Stepanowa / AFP/East News
Zwolniona z niewoli ukraińska żołnierka rozmawia przez telefon ze swoimi dziećmi. 13 września Rosja i Ukraina przeprowadziły kolejną wymianę więźniów. Do domu wróciło 49 Ukraińców — 23 kobiety i 26 mężczyzn. Po raz pierwszy od dłuższego czasu udało się zwrócić „Azowów” Ukrainie. W organizacji wymiany pomogły Zjednoczone Emiraty Arabskie.
Foto: Yuriy Dyachyshyn / AFP/East News
Ukraińscy uczniowie śpiewają hymn narodowy podczas uroczystości rozpoczęcia nowego roku szkolnego we Lwowie, 2 września 2024 r.
Foto: Yuriy Dyachyshyn / AFP/East News
4 września stał się dla Lwowa najtragiczniejszym w czasie całej wojny. W ataku zginęła matka i jej trzy córki. Przy życiu pozostał tylko ojciec. Całe miasto przybyło na pogrzeb zmarłych. W wyniku ostrzału we Lwowie zginęło 7 osób, 66 zostało rannych. Uszkodzonych zostało także 188 budynków, w tym 19 zabytków architektury.
Foto: Siergiej SUPINSKY / AFP/East News
Para ogląda plakaty przedstawiające poległych ukraińskich żołnierzy Brygady Azowskiej na wystawie plenerowej w Kijowie, 23 września 2024 r.
Foto: Joe Giddens / PA Images / Forum
Freya Brown, treserka psów armii brytyjskiej, ze swoim psem służbowym Zakiem podczas sesji szkoleniowej z ukraińskimi żołnierzami w koszarach w East Midlands w Wielkiej Brytanii, 10 września 2024 r.
Foto: матеріали для преси
Prezentacja kolekcji Veroniki Danilovej w ramach Ukraińskiego Tygodnia Mody, 1 września 2024. Projektantka zadedykowała ojczyźnie swoją kolekcję „Ogród Chmur”, inspirowaną wspomnieniami ukraińskiego ogrodu i kwitnących jabłoni.
Będzie wiele problemów – i politycy o tym wiedzą. Dlatego nie chcą całkowitego upadku Rosji, także poprzez uzbrojenie Ukrainy i silną presję sankcji. Rosja była, jest i będzie krajem terrorystycznym – trzeba to brać pod uwagę w każdym scenariuszu. Aby zminimalizować jej wpływy i destrukcyjne działania, potrzebujemy solidnych planów, wielkich koalicji i czasu (którego nie mamy). W tym artykule nasz partner, niezależny projekt medialny Zaborona, wyjaśnia ryzyko i konsekwencje ewentualnej defederalizacji Rosji.
W jakich okolicznościach mogłoby do dojść do rozpadu Federacji Rosyjskiej
Wojna Rosji z Ukrainą i bezprecedensowe zachodnie sankcje wywierają presję na rosyjską rzeczywistość. Zachód ma nadzieję, że dyktatura upadnie, a jej miejsce zajmą siły demokratyczne – co byłoby bezstresową transformacją władzy zarówno dla Rosji, jak dla świata. Pozwoliłoby to bowiem uniknąć takich konsekwencji jak dezintegracja, całkowity upadek państwa – i mieć Rosję, z którą można negocjować i współpracować.
– Widzimy jednak, że w Rosji może być inaczej. Na przykład bunt Prigożyna, przywódcy Grupy Wagnera, pokazał, że dramatyczne zmiany mogą nastąpić w każdej chwili – i nawet sam reżim nie może zagwarantować sobie długiego istnienia – mówi dr Stanisław Żelichowski, ekspert od spraw międzynarodowych.
Sugeruje on, że w efekcie niektóre elity mogą zostać zastąpione przez inne o tym samym paradygmacie politycznym – lub nieco odmiennych poglądach. Mogą one na przykład chcieć zaprzestania działań wojennych, negocjować z Zachodem lub szukać kompromisów. Ale zdaniem Żelichowskiego musimy zdać sobie sprawę z tego, że zasadnicza oś polityczna może zostać utrzymana, a nawet wzmocniona.
„Putina nie zastąpi Thomas Jefferson – napisał prawie dwa lata temu Luke Coffey, starszy pracownik naukowy w Centrum Europy i Eurazji. – Osoba, która go zastąpi, będzie równie nacjonalistyczna i autorytarna. Zachodni decydenci powinni porzucić nadzieję na pojawienie się umiarkowanego rosyjskiego przywódcy, który będzie chciał pokoju z sąsiadami i reform w kraju”.
Rozpad Rosji byłby możliwy pod warunkiem nałożenia jeszcze poważniejszych sankcji lub z powodów, które osłabiłyby ją od wewnątrz. Nastąpiłaby wówczas dekoncentracja władzy i całego pionu państwowego. Każdy z podmiotów wchodzących w skład Federacji Rosyjskiej mógłby wtedy pójść swoją drogą.
– Jest to bardziej prawdopodobne po porażce Rosji w wojnie [w Ukrainie – red.]. Wtedy Putinowi byłoby naprawdę trudno wytłumaczyć zarówno utratę ludzi na froncie, jak kwestie ekonomiczne – argumentuje Żelechowski. – Te czynniki zbiegłyby się w jednym punkcie i pojawiłoby się zagrożenie zarówno od wewnątrz, jak na poziomie zamieszkujących tam narodowości. Wtedy moglibyśmy mówić o rozpadzie Rosji.
<frame>Moskwa stała się Rosją pod koniec XVII wieku, po zajęciu terytoriów na lewym brzegu Dniepru. Po tym nastąpiło zniszczenie Siczy Zaporoskiej za pomocą ekspedycji karnych. 22 października 1721 r. Piotr Wielki ogłosił Królestwo Moskiewskie „Imperium Rosyjskim”, a Moskali „Rosjanami”. <frame>
apa Ukrainy wykonana przez francuskiego inżyniera i kartografa Guillaume Le Vasseur de Beauplana w 1680 roku. Źródło: Ukraińska Prawda
Jarosław Żaliło, zastępca dyrektora Ukraińskiego Narodowego Instytutu Studiów Strategicznych, sugeruje rozważenie umiarkowanego scenariusza, który uwzględniałby kryzys i upadek rosyjskiego rządu centralnego, ale jednocześnie istnienie podmiotów, które mogłyby organizować działania na rosyjskich terytoriach.
– Faktem jest, że jeśli mówimy o czymś destrukcyjnym i początku kompletnego chaosu, byłby to szok dla globalnej polityki i gospodarki. Mogą też pojawić się bardzo poważne zagrożenia związane z uchodźcami, bezpieczeństwem granic sąsiednich krajów i kwestiami humanitarnymi. Globalna społeczność będzie starała się uniknąć tej opcji – przewiduje ekonomista.
Secesja drogą naturalną
Federacja Rosyjska jest największym krajem na świecie pod względem terytorium, ale 60% jej powierzchni pokrywa wieczna zmarzlina. Oznacza to, że populacja jest nierównomiernie rozłożona. Oficjalne dane dotyczące liczby mieszkańców pochodzą z 2015 r. (142 mln), a dane rzeczywiste są nieznane.
Obecnie Federacja Rosyjska składa się z 83 podmiotów, z których wiele ma obywateli o wspólnej kulturze, historii i języku, różniących się od słowiańskiej populacji Rosji.
19 z tych podmiotów to republiki. W przeciwieństwie do krajów i obwodów, są one formą państwowości określonego narodu (narodów) w ramach Rosji i przyjmują własne konstytucje, mają też prawo do określania swoich języków urzędowych.
Nikt nie wie na pewno, na jakie części rozpadnie się Federacja Rosyjska, zaznacza Maksym Majrow, analityk z Ukraińskiego Centrum Komunikacji Strategicznej i Bezpieczeństwa Informacji. Pierwszymi kandydatkami do secesji są republiki narodowe, takie jak Czeczenia czy Buriacja.
– Republiki narodowe mogą stać się nowymi państwami z własnymi tytularnymi grupami etnicznymi. Oczywiście potencjał państwotwórczy tych republik nie jest taki sam: niektóre mają małe terytorium, inne – niedogodne położenie geograficzne, a jeszcze inne mają zbyt wiele „nienazwanych” grup etnicznych w populacji, głównie Rosjan. Te z nich, które będą w stanie przezwyciężyć problemy, mają szansę na niepodległość – uważa ekspert.
<frame>Istnieje jednak pewien niuans: terytoria republik narodowych i ich ludność stanowią stosunkowo niewielką część obecnej Federacji Rosyjskiej. Według Majorowa ich separacja nie będzie wyglądać jak całkowity rozpad, jak to było w przypadku ZSRR czy Austro-Węgier. <frame>
– Nie należy jednak lekceważyć regionalizmu – terytoriów, na których formalnie obecna jest rosyjska większość etniczna, ale gdzie ze względu na cechy historyczne, geograficzne i kulturowe istnieje silne pragnienie suwerenności – zauważa analityk. – Pod pewnymi warunkami mogą one również stać się odrębnymi państwami, a to już zwiększa szanse na zaistnienie stanu, który moglibyśmy nazwać dezintegracją.
Zachodni eksperci są ostrożni w komentowaniu wydarzeń, które nie mają podstaw naukowych lub jeszcze nie miały miejsca. Dlatego w otwartych źródłach istnieje tylko kilka założeń dotyczących możliwych odrębnych państw, które mogłyby powstać w wyniku rozpadu Federacji Rosyjskiej. Opierając się jednak na danych etnicznych i historycznych, a także na opiniach ekspertów, pozwolimy sobie zwizualizować wyimaginowaną mapę separacji niektórych podmiotów.
Infografika: Zaborona
Według Stanisława Żelichowskiego Kaukaz Północny może być miejscem najgorętszym, ponieważ jest domem dla wielu narodów.
– Mieszkańcy Iczkerii próbowali już oderwać się od Federacji Rosyjskiej. Wraz z obaleniem reżimu Putina upadnie również lokalny reżim Kadyrowa i rozpoczną się ruchy na rzecz niepodległości. Trudno powiedzieć, czy te małe narody będą w stanie ją zdobyć, chociaż zachowały swoje cechy narodowe – język, religię, tradycje – w stopniu największym ze wszystkich narodów Rosji. To stanowiłoby podstawę państwowości – argumentuje ekspert.
Jego zdaniem Tatarstan może być kolejnym po Iczkerii państwem chętnym do secesji, ponieważ ma zasoby (ropa naftowa) i dość duże terytorium. Oficjalnym językiem tej republiki jest tatarski, drugi najczęściej używany język w Rosji (oficjalnie 5 milionów użytkowników). Należy on do języków turkijskich, które obejmują również turecki, krymskotatarski, kazachski, azerski, uzbecki, tuwiński i turkmeński.
We wrześniu 2024 r. członkowie Organizacji Państw Turkijskich uzgodził uzgodnili przejście na 34-literowy wspólny alfabet łaciński. Podstawą był alfabet turecki, do którego dodano litery charakterystyczne dla innych języków. Do tej pory do unifikacji alfabetu przyłączyły się Azerbejdżan, Kirgistan, Kazachstan, Uzbekistan i Turcja, inicjatorka konwergencji turkijskiej. W Tatarstanie wiadomość to tym przyjęto z zazdrością, a lokalny orientalista Azat Achunow nazwał tę kwestię „historyczną traumą”. W latach 90. ruchy narodowe dążyły bowiem do przejścia na alfabet łaciński, ale rząd federalny za pośrednictwem Sądu Konstytucyjnego im tego zakazał.
– W ostatnich dziesięcioleciach w Tatarstanie powszechna była rusyfikacja, a wiele osób nie mówi po tatarsku, co stanowi problem. To samo dotyczy Republiki Sacha [Jakucja – red.] i innych: istnieją ogromne terytoria, ale nie wiadomo, czy będą w stanie samodzielnie utworzyć państwo – mówi Żelichowski.
Konsekwencje i ryzyko
Globalna społeczność będzie starała się uniknąć chaotycznego upadku Federacji Rosyjskiej, ponieważ byłby to potężny wstrząs dla światowej gospodarki i polityki.
Jarosław Żaliło sugeruje rozważenie umiarkowanego scenariusza – czyli pojawienia się kryzysu i upadek centralnego rządu Rosji, ale jednocześnie istnienie podmiotów, które mogą organizować działalność na terytoriach obecnej Federacji Rosyjskiej.
– Upadek powinien generować minimum globalnych zagrożeń, przede wszystkim z powodu użycia broni jądrowej. To nie będzie miało bezpośredniego wpływu na gospodarkę, ale może mieć wpływ na wzrost niepokoju, pogorszenie nastrojów konsumenckich i inwestycyjnych oraz gwałtowny wzrost wydatków na obronność w krajach sąsiadujących z Rosją i należących do NATO – mówi ekspert.
Bezpieczeństwo żywnościowe
Druga kwestia ma charakter ekonomiczny. Rosja jest dostawcą gazu ziemnego i ropy naftowej na rynki energetyczne – i nawet kraje UE nadal importują jej gaz.
– Jeśli jakieś destrukcyjne procesy doprowadzą do zakończenia tych dostaw, będą poszukiwane alternatywne opcje dostaw – wyjaśnia Żaliło. – Fakt, że zależność Europy od rosyjskiego gazu zmniejszyła się, oznacza, że ryzyko to będzie coraz mniejsze.
Obecność Rosji na globalnym rynku żywności jest znacząca i nie słabnie, pomimo sankcji. Obejmuje ona dostawy zbóż do Afryki, Azji i na Bliski Wschód.
Co ciekawe, zaledwie sześć regionów gospodarczych dostarcza prawie całą rosyjską pszenicę, a połowa z nich znajduje się w pobliżu obszaru, na którym armia rosyjska toczy zacięte walki. Północny Kaukaz, region Czarnoziemu, region Wołgi, Ural i Zachodnia Syberia to regiony z nadwyżką pszenicy – podczas gdy region Centralny i Moskwa są deficytowe.
– Mogą wystąpić znaczne zagrożenia dla dostaw żywności, dlatego będziemy musieli szukać alternatywnych dostawców. Ukraina może przyjąć taką rolę – uważa Żaliło.
Polityka i uchodźcy
Dominik Gąsiorowski, ekspert ds. przeciwdziałania rosyjskiej dezinformacji w Polsce, jest bardzo ostrożny w kwestii upadku Rosji. Według niego można się tylko domyślać, że sanie się to okazją dla innych państw do interwencji w politykę europejską lub globalną.
– Być może Chiny lub Iran spróbują wykorzystać sytuację, co doprowadzi do konfrontacji ze Stanami Zjednoczonymi lub Europą. Jest też kwestia tego, jak będą traktowani uchodźcy z Federacji Rosyjskiej – zauważa. – Po wojnie w Ukrainie Polska będzie bardzo niechętnie przyjmować rdzennych etnicznych Rosjan, nawet w przypadku katastrofy humanitarnej. Sytuację można porównać tylko do tego, co stało się w Iraku i Syrii. Stany Zjednoczone obawiały się, co będzie po upadku reżimu Saddama Husajna.
Mychajło Strelnikow, inicjator zbudowania w Warszawie Muzeum Zwycięstwa nad Despotyzmem, uważa jednak, że nie należy spodziewać się dużej fali emigracji. W końcu 90% Rosjan jest nieaktywnych zawodowo.
– Upadek Rosji nie będzie tak naznaczony migracją jak upadek ZSRR, kiedy powstanie samowystarczalnych republik doprowadziło do migracji do Europy i Stanów Zjednoczonych – mówi. – Kilka milionów tych, którzy chcieli opuścić Rosję, już wyjechało – przed rozpoczęciem wojny, wraz z rozpoczęciem inwazji na pełną skalę, a potem wraz z mobilizacją. I nie spowodowało to żadnego chaosu w Europie.
Mówiąc o możliwych systemach zarządzania po nowych podmiotach, amerykański politolog Janusz Bugajski, autor książki „Niewypłacalne państwo. Instrukcja rozczłonkowania Rosji”, podkreśla:
– [Po upadku Związku Radzieckiego] kraje bałtyckie zbudowały demokrację, Białoruś, Kazachstan i Uzbekistan zbudowały państwa autorytarne, a Ukraina potrzebowała trochę czasu, aby do demokracji dojść. Z Rosji wyłonią się różne państwa o różnych systemach.
Broń jądrowa: zagrożenie nie zniknie
Koniec państwowości tworzy próżnię władzy, którą ktoś może chcieć wypełnić. Najczęściej są to państwa sąsiednie.
– Jak pokazała wojna w Syrii, takich sił może być wiele, a niestabilność może trwać w nieskończoność. W przypadku Rosji trzeba też pamiętać o jej arsenale nuklearnym – ostrzega Dominik Gąsiorowski.
Kwestia nuklearna to wielkie ryzyko. Może ono jednak nie być aż tak poważne, jak w przypadku Związku Radzieckiego. Wówczas poza granicami radzieckiej Rosji rozmieszczonych było prawie 7 tysięcy głowic. W latach 70. Związek Radziecki był opisywany jako „Górna Wolta z rakietami”, a w 2010 roku Rosja – jako „stacja benzynowa z bronią jądrową”. Czy stanie się atomową Somalią?
„Obecnie, z wyjątkiem baz marynarki wojennej, siły nuklearne kraju znajdują się głównie w centrum Federacji, na południu i wzdłuż głównych szlaków komunikacyjnych – zauważa Bruno Tertreuil, starszy badacz w Institute Montaigne. – Chociaż czasami są one zbyt blisko granic, by nie budzić poważnych obaw o ich los w przypadku poważnych zaburzeń”.
<frame>Dzisiejsza Rosja regularnie grozi bronią nuklearną. Według oficjalnych danych posiada 4 380 głowic, z czego 1 710 jest rozmieszczonych. Istnieją obawy, że broń ta może trafić do innych krajów lub do tych, które pojawią się na jej terytorium. <frame>
Infografika: Artem Markow/ Zaborona
– Nie wiemy, jakie reżimy będą w tych republikach, czy nie będą ze sobą walczyć. Być może zostanie utworzona międzynarodowa misja monitorująca, a organizacje takie jak ONZ, MAEA i główne mocarstwa będą zaangażowane w monitorowanie arsenału jądrowego – zastanawia się Stanisław Żelichowski.
Osobną kwestią jest to, czy możliwe będzie podpisanie traktatów z tymi krajami w sprawie rezygnacji z broni jądrowej lub jej nierozprzestrzeniania. Tym razem może się to nie udać. W 1994 r. podpisano memoranda z Ukrainą, Białorusią i Kazachstanem, kiedy kraje te zrezygnowały z arsenału nuklearnego w zamian za niedotrzymane potem przez Rosję gwarancje bezpieczeństwa.
– I wszyscy wiedzą, do czego to doprowadziło – podkreśla ekspert.
Michaił Strelnikow przypomina, że do 2014 r. rosyjski arsenał jądrowy był utrzymywany przez pracowników Południowego Zakładu Budowy Maszyn w Dnieprze w Ukrainie.
– Przez ostatnie dziesięć lat nie wiedzieliśmy, kto i jak dbał o te pociski i zapasy, profesjonalnie czy nie. Widzimy opłakany stan rosyjskiej infrastruktury – zalane tamy, kanały, które gdzieś popękały. [Rosjanie] nie mogą sobie z tym poradzić, więc co tu mówić o utrzymaniu rakiet – ostrzega. – Kiedy Putin grozi naciśnięciem przycisku nuklearnego po przekroczeniu „czerwonych linii”, nikt tak naprawdę nie wie, ile pocisków poleci, a ile wybuchnie w silosach.
Niezależne republiki postrosyjskie – albo części innych państw
Nowe państwa postrosyjskie mogą łączyć się ze sobą lub wchodzić w związki federalne i konfederacyjne. Jednak przyłączenie terytoriów Federacji Rosyjskiej do jej obecnych sąsiadów jest mniej prawdopodobnym scenariuszem, uważa Maksym Majorow. W końcu prawo międzynarodowe jest łagodniejsze w przypadku separatyzmu niż aneksji – tyle że Rosja pierwsza przekroczyła tę czerwoną linię.
– Dlatego w pewnych okolicznościach nie można całkowicie wykluczyć ekspansji terytorialnej Chin, Japonii, a nawet Ukrainy kosztem Federacji Rosyjskiej – mówi.
Na przykład Japonia może rościć sobie prawa do Wysp Kurylskich i Sachalinu, podczas gdy Pekin ma na oku Ural, ponieważ jest zainteresowany dodatkowymi obszarami do zasiedlenia i dostępem do Arktyki.
Eksperci, z którymi rozmawiała Zaborona, zgadzają się co do tego, że Rosja może stać się polem rywalizacji między państwami zachodnimi, Chinami i Turcją – o ropę, gaz i inne zasoby naturalne oraz o wpływ na kraje Azji Środkowej, które są zależne od dostaw z Rosji.
Jarosław Żaliło apeluje, by nie zakładać, że nic się na terytorium Rosji nie wydarzy. Coś się wydarzy – i będzie to interesujące dla globalnego kapitału.
– Chiny już teraz przejmują rolę lidera w tych relacjach. Już teraz określają, czego potrzebują – podkreśla ekonomista. – A jeśli Rosja wycofa się z grona dostawców do krajów Azji Środkowej, Chiny ją w tym zastąpią. Ekspansja chińskiego kapitału w Rosji trwa już od dłuższego czasu, a teraz się rozszerza. Może to stać się czynnikiem organizującym, który pomoże utrzymać kontrolę nad znaczną częścią zasobów Rosji nawet w przypadku kryzysu w rosyjskim rządzie centralnym.
Bez rozpadu: Rosja po przegranej wojnie
Jeśli pozwolimy sobie na analogię do sytuacji po II wojnie światowej, to powinniśmy pamiętać, że zarówno agresorzy, jak zwycięzcy byli wtedy zaangażowani w Plan Marshalla. Dzięki niemu w Europie zbudowano spójny system, który stał się podstawą pokoju na kontynencie na prawie 80 lat.
Był jeszcze jeden plan dla Niemiec, przypomina Jarosław Żaliło, tzw. Plan Morgenthaua. Przewidywał on zniszczenie potencjału gospodarczego tego kraju i nie pozwalał na rozwój jego przemysłu. Doprowadziłoby to do negatywnych konsekwencji i kopii sytuacji po I wojnie światowej. Pokonane w niej Niemcy w ciągu 10-15 lat stworzyły podwaliny pod reżim nazistowski i szeroką podstawę do rozwoju nacjonalizmu.
– Aby zapobiec zaistnieniu takiego scenariusza w przypadku Federacji Rosyjskiej, potrzebna będzie polityka, która zbudowałaby nową gospodarkę, podstawę nowego społeczeństwa w ramach globalnego porządku światowego na tym terytorium. Mówimy o dziesiątkach milionów ludzi, potencjalnych problemach, potrzebie zapewnienia rozwoju tego terytorium – wyjaśnia ekonomista. – Oczywiste jest, że należy tu zbudować pewne programy i strategie, takie jak Plan Marshalla, które ponownie uruchomiłyby gospodarkę. Wdrożenie tych programów może być potężnym impulsem dla globalnej gospodarki, tworząc dla niej nową przestrzeń i nowy scenariusz rozwoju. Ukraina może odegrać aktywną rolę w tym resecie.
Nie powinniśmy mieć nadziei, że po kapitulacji i rozbrojeniu Rosjanie nagle przejrzą na oczy i przyznają, że się mylili. Wręcz przeciwnie: uraza z powodu upokorzenia „zwycięskiego narodu” zakorzeni się w nich i będą szukać zemsty. Dlatego w przyszłości sojusze wojskowe będą musiały podjąć środki, by utrzymać rosyjskich mieszkańców jak najdalej od pomysłu zaatakowania swoich sąsiadów. Niezwykle ważne jest również zastąpienie propagandy pracą ideologiczną na rzecz uznania prawdy historycznej: o wojnach w Ukrainie i Gruzji, o II wojnie światowej, o deportacjach, głodzie, ludobójstwach. Być może wtedy przyszłym pokoleniom będzie bardziej zależało na pokoju na świecie.