Exclusive
Oblicza wojny
20
min

„Na wojnie manicure chroni paznokcie przed urazami i tym, czego używamy do czyszczenia broni”. Olga Bihar, artylerzystka

„Nawet jeśli wróg uderza w naszą pozycję albo płonie dach, nie panikujemy: zakładamy maski, szmaty na twarze i czekamy, aż ostrzał się skończy, abyśmy mogli bezpiecznie wyjść”

Kateryna Kopanieva

Żołnierka Olga Bihar w specjalnym projekcie „Twarze wojny. Młodzi”. Zdjęcie: Maria Senovilla

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Pomysł opuszczenia kraju nigdy tak naprawdę nie chodził mi po głowie. Tymczasowo do innego regionu? Już raz to zrobiłam i skończyłam z tym. Zdałam sobie sprawę, że jedynym wyjściem jest wypędzenie okupantów z mojej ziemi. Przez osiem lat czekałam na okazję, by dać im po gębach”.

Takie były uczucia 32-letniej Olgi Bihar w pierwszych dniach rosyjskiej inwazji, kiedy w towarzystwie matki i dwóch młodszych braci poszła do biura werbunkowego. Olga jest oficerem artylerii w Siłach Zbrojnych Ukrainy, zastępcą dowódcy batalionu i szefem wspólnej grupy wsparcia ogniowego. Ma pseudonim „Wiedźma”, bo jak sama mówi, „wie, jak podpalić niebo”.

Jak podpalić niebo

Powiedziałaś kiedyś, że w pewnym sensie rozpętanie przez Rosję wojny na pełną skalę było dla Ciebie ulgą. Co miałaś na myśli?

Rozumiałam nieuchronność tej wojny. A oczekiwanie śmierci, jak wiadomo, jest gorsze niż sama śmierć. Kiedy wszystko się zaczęło, to była ulga również dlatego, że tym razem Rosja zaatakowała otwarcie i mogliśmy dać wrogowi odpowiednią odpowiedź. Do lutego 2022 r. rosyjscy wojskowi, którzy zajęli Donbas, nie nosili szewronów – formalnie „ich tam nie było”. W oczach społeczności międzynarodowej był to raczej konflikt wewnętrzny, a my nie byliśmy w stanie odpowiednio zareagować.

Na własne oczy widziałam wszystko, co działo się w Donbasie w 2014 roku, bo pochodzę z Kramatorska. Brałam udział w oporze przeciwko okupantom. Zabrałam rodzinę do Kijowa i poszłam na studia prawnicze, ponieważ zdałam sobie sprawę, że muszę wiedzieć, jak chronić swoje prawa. W tym czasie miałam już dyplom z neurobiologii. Podczas zdobywania drugiego dyplomu pracowałam w kancelariach prawnych, potem założyłam własną firmę. W 2016 roku urodziłam syna.

Lubiłam swoją pracę, ale wiedziałam też, że kiedy zacznie się wielka wojna, pójdę służyć.

Czy Twoi bracia i mama też się zmobilizowali?

25 lutego do biura werbunkowego poszła cała rodzina. Teraz służymy w różnych jednostkach sił obronnych. Jeden brat jest sanitariuszem, drugi zwiadowcą. Mama też służy w siłach zbrojnych

Jeśli chodzi o mnie, nie wybrałam oddziału armii – na początku wielkiej wojny większość tych, którzy przyszli do biura werbunkowego, została przydzielona do obrony terytorialnej. Zostałam zastępcą dowódcy kompanii piechoty. Później dowodziłam plutonem, a po kampanii kijowskiej przeprowadziliśmy pierwszą poważną operację wojskową na obrzeżach Bachmutu.

Dużo się uczyłam – tak w praktyce, jak w teorii. Zostałam operatorem moździerza. Przydzielili mnie do plutonu z 4 operatorami moździerzy i przekonałam się, jak dobrze zaprojektowany system kierowania ogniem może zmienić sytuację na polu bitwy. Skupiłam się więc na wsparciu ogniowym. Niektórym może się to wydawać skomplikowane, ale dla mnie to było dość łatwe i bardzo interesujące.

Praca artylerzysty to liczby i obliczenia?

Potrzebna jest znajomość matematyki (podziękowania dla wydziału biologii), topografii. Tu nie ma wyższej matematyki, ale jest trygonometria: obliczasz balistykę i odległości.

To te same sinusy, cosinusy i cotangensy, których uczysz się w szkole i myślisz, że nigdy nie będziesz ich potrzebować w życiu. Dla artylerzysty ta wiedza jest niezbędna

By pocisk trafił w odpowiednie miejsce, trzeba go wyregulować, obliczyć kąt odchylenia, przeliczyć go na tysięczne, nanieść na mapę i wymyślić, jak zmienić ustawienia strzelania. Mamy już unikalne zautomatyzowane systemy, ale nadal sami wykonujemy wstępne obliczenia. Dostosowujemy nie tylko jedną broń, ale kilka naraz.

Raz miałam dziesięć pozycji strzeleckich naraz. Wróg atakuje. Planuję ogień, dostosowuję go, przydzielam cele, wydaję komendy do strzału, rejestruję przerwy w instalacjach i prowadzę wszystkie statystyki. Obraz z drona często pozostawia wiele do życzenia, ale trzeba określić współrzędne eksplozji, pamiętać, kto strzelał, szybko wprowadzać poprawki i zapisywać to wszystko w dzienniku. Mam przed sobą kilka monitorów, krótkofalówkę i słuchawkę, jednocześnie wykonuję obliczenia, zapisuję współrzędne, odpowiadam przez radio...

Moje umiejętności są stopniowo szlifowane. Na początku miałam trzy moździerze, potem sześć, a potem dostałam karabiny. Ponieważ nie mamy dni wolnych ani świąt, proces szkolenia i pracy jest praktycznie ciągły. Mój odpoczynek polega na sprawdzaniu pozycji. Postrzelać sobie, sprawdzić stan broni, rozmieszczenie ziemianek. To również należy do moich obowiązków.

Moździerze są bardzo ciężkie. Musisz je dźwigać?

Oczywiście, że tak. Ale musisz zrozumieć, że sama ich nie przenoszę. Zazwyczaj moździerz dowożą do miejsca, w którym można do niego dotrzeć, a następnie przewozi go quad albo moi towarzysze i ja ciągniemy go na pozycję za pomocą pasów.

Ta praca ma wiele niuansów, ale daję radę. Jesienią 2023 roku zostałam pełniącą obowiązki oficera wsparcia ogniowego, a w grudniu zastępcą dowódcy batalionu ds. artylerii.

Powiedziałaś, że czasami artylerzysta moździerzowy musi wykonywać zegarmistrzowską robotę, by trafić własnych ludzi. O jakich sytuacjach mówisz?

Teraz wojna się zmieniła: nie jest manewrowa, lecz pozycyjna. Jesteśmy w defensywie, a odległość między naszymi okopami a okopami wroga może wynosić nawet 25 metrów. Zgodnie z doktryną artyleria nie może prowadzić ostrzału wielkokalibrowego z odległości mniejszej niż 400 metrów. Ale jeśli wróg zajmie pozycję tak blisko naszej, jak to tylko możliwe, biorę odpowiedzialność za ochronienie naszej piechoty, a potem pracujemy jak chirurdzy. Obliczamy 10 000 razy, oddajemy kilka celnych strzałów i zachowujemy pozycję dla siebie. Z zewnątrz bitwa może wydawać się niekontrolowana, ale w rzeczywistości to jest złożony i starannie zaplanowany proces.

Co jest dla Ciebie najtrudniejsze na wojnie?

Kiedy nie ma połączenia z pozycją i zdajesz sobie sprawę, że możesz stracić ludzi. Jako dowódca rozumiesz, że jeśli tak się stanie, będzie to oznaczało, że praca została wykonana nieprawidłowo – i będzie to twój błąd. Ale nawet jeśli to nie będzie twój błąd, nadal trudno będzie sobie wmówić, że utrata ludzi to coś normalnego.

Najtrudniej jest z chłopakami w wieku 20-25 lat – kojarzą mi się z młodszymi braćmi. Ostatnio jeden z naszych najlepszych dowódców granatników znalazł się pod ostrzałem, a ja zareagowałam zbyt emocjonalnie, trzęsły mi się ręce. Moi podwładni nie powinni mnie widzieć w takim stanie.

Od nastroju i zachowania dowódcy dużo zależy, zwłaszcza jeśli dla niektórych podwładnych to pierwsza bitwa.

Około 70 procent ludzi ma taką samą reakcję na stres związany z pierwszą bitwą: zamykają się w sobie. Nie są w stanie odbierać informacji ani wykonywać rozkazów. Instynkt każe im uciekać – bez względu na to, dokąd mają iść

W takiej sytuacji spokojny dowódca może odegrać decydującą rolę, uśmiechając się, uspokajając, a nawet żartując. Stoi wojownik na mojej pozycji i sprawdzamy moździerz. I wtedy zaczynają się „przyloty”. Zdaję sobie sprawę, że jeśli pierwszy pocisk spadł sto metrów przed nami, to drugi nas ominie. Ale trzeci może trafić. Mamy więc trzy minuty na powrót na nasze pozycje.

Mówię żołnierzowi, żeby wyjął rurę z moździerza, ale on nie może tego zrobić – trzęsą mu się ręce, panikuje. Ja, siedząc spokojnie na ziemi i pokazując całą sobą, że nie dzieje się nic nadzwyczajnego, zaczynam go uspokajać. Nawet jeśli wróg uderza w naszą pozycję lub dach płonie, nie panikujemy: zakładamy maski, szmaty na twarze i czekamy, aż ostrzał się skończy, abyśmy mogli bezpiecznie wyjść.

W ogóle się boisz?

Tak. Pamiętam, że kiedy jedna z pozycji zgłosiła, że trzy wrogie KAB-y [udoskonalone radzieckie bomby lotnicze - red.] lecą w kierunku drugiej, poczułam chłód w środku, oddech uwiązł mi w gardle... Szybko zebrałam zespoły ewakuacyjne i kazałam im przynieść łomy i kilofy, żebyśmy mogli kogoś wykopać, gdyby się zawaliło.

Podejście do kobiet w wojsku jest już inne

Czy jako kobieta dowódca spotkałaś się z uprzedzeniami lub seksizmem?

Do 2016 roku w ukraińskiej armii nie było stanowisk bojowych dla kobiet. Z wybuchem wojny na pełną skalę pojawiło się wielu młodych dowódców zorientowanych na NATO, a stosunek do kobiet w armii zmienił się.

Oczywiście czasami słyszę coś w rodzaju: „Kobieta dowódcą? No cóż”. Ale nie traktuję tego jako osobistej zniewagi. Nie wszyscy ludzie są wykształceni i dobrze wychowani. A jeśli jesteś zbyt wrażliwa i nie potrafisz obrócić sytuacji w żart, to wojsko nie jest dla ciebie.

W mediach społecznościowych są filmy, na których robisz sobie manicure pod lampą, choć jesteś w strefie walk.

Prawdę mówiąc, nienawidzę tego robić, ale to konieczne. Manicure na wojnie to nie kwestia piękna, ale przede wszystkim wygody. Powłoka lakieru żelowego lepiej chroni płytkę paznokcia przed zimnem i urazami, przed agresywnymi substancjami używanymi do czyszczenia broni. Pod wpływem adrenaliny możesz nawet nie zauważyć, że się zraniłaś. Możesz uderzyć się w rękę, upaść – przepraszam za szczegóły – na zwłoki. Potem się stamtąd wydrapujesz, ręce w ziemi, nie ma gdzie ich umyć... Gdy paznokcie są chronione lakierem, istnieje większe prawdopodobieństwo, że skóra pod nimi przetrwa.

Długie paznokcie mają wiele zalet. Na przykład ułatwiają cięcie paczki z prochem strzelniczym. Niedawno użyłam długiego paznokcia do usunięcia odłamka z nogi... Lakier żelowy i lampa są też potrzebne – do klejenia plastiku lub lutowania jakichś detali.

Mówisz, że adrenalina blokuje odczuwanie bólu. Jak to działa?

Adrenalina sprawia, że tętno wzrasta i czujesz, że możesz zrobić wszystko. Ten stan jest euforyczny. Ale potem przychodzi to, co nazywamy wycofaniem.

Ostatnim razem, gdy trafiłam pod atak Gradów w Czasiw Jarze, byłam w stanie przebiec 10 kilometrów na adrenalinie. Ale potem byłam całkowicie znokautowana – spałam przez trzy godziny i nie słyszałam, jak uderzają w nas KAB-y. To jest wycofanie – ciało zbiera swoje żniwo.

Potem przez dwa tygodnie jesteś w fatalnym nastroju, nie możesz jeść ani spać, masz mdłości i bóle głowy. W takich momentach lepiej pozostać w bazie i zająć się rutynową pracą. A jeśli dostaniesz urlop, powinnaś pojechać do rodziny później, kiedy już dojdziesz do siebie psychicznie.

Masz siedmioletniego syna. Powiedziałaś, że czasami czujesz potrzebę zdystansowania się od rodziny, a nawet dziecka. Co to oznacza?

Może to zabrzmi szalenie, ale rozumiem, że mogę umrzeć. Moje życie jest teraz poświęcone państwu, a nie rodzinie. A moje wysiłki mają uczynić mojego syna tak niezależnym, jak to tylko możliwe. Tak, by jeśli coś mi się stanie, mógł to względnie dobrze przetrwać.

Inną kwestią jest to, że nie zawsze dobrze jest dzielić się swoim nastrojem i stanem z dzieckiem, które jest jeszcze niedojrzałe psychicznie. Przed wizytą u syna staram się jak najbardziej wyrzucić z głowy wojskowe tematy.

Zdjęcie: Dmytro Demyanets

Czym jest dla ciebie Ukraina?

Dla mnie Ukraina to nie tylko granice na mapach topograficznych i geograficznych. To kod kulturowy. To tradycje, język, wynalazki. Mamy wiele powodów do dumy.

Jednocześnie gdy Ukraińcy przyjeżdżają do Polski, Niemiec czy Wielkiej Brytanii, są mile zaskoczeni doskonałymi drogami i poziomem życia. Kiedy przyjeżdżamy do baz NATO na szkolenia, jesteśmy pod wrażeniem organizacji wszystkich procesów. Dlatego teraz walczę o to, abyśmy mogli zbudować taki sam komfort, pokój i demokrację w naszym kraju.

Ale aby to zrobić, musimy najpierw pokonać wroga. Będziemy mogli normalnie żyć i rozwijać się tylko wtedy, gdy odgrodzimy się od Rosji i Białorusi drutem kolczastym i 10-kilometrowym polem minowym. Musimy wypędzić okupantów z naszej ziemi. I ja i moi bracia mocno nad tym pracujemy.

Zdjęcia z prywatnego archiwum Olgi Bihar

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka z 15-letnim doświadczeniem. Pracowała jako specjalna korespondent gazety „Fakty”, gdzie omawiała niezwykłe wydarzenia, głośne, pisała o wybitnych osobach, życiu i edukacji Ukraińców za granicą. Współpracowała z wieloma międzynarodowymi mediami.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy..

Dołącz
Kateryna Bakalczuk-Kłosowska Ukraińcy za granicą

Zaczęło się tak, jak w przypadku dziesiątek tysięcy innych ukraińskich uchodźczyń: długa podróż, pierwsze trudne miesiące adaptacji, pełna obaw codzienność, strach przed utratą siebie w nowym kraju.

– Najpierw trafiliśmy do Bytomia – wspomina Kateryna Bakalczuk-Kłosowska. – Przez tydzień mieszkaliśmy w tamtejszej szkole policealnej. To była zwykła sala, w której rozstawiono łóżka polowe, a na cały pięciopiętrowy budynek był tylko jeden prysznic. Kto wstał najwcześniej, ten mógł umyć się w ciepłej wodzie.

Kateryna ma polskie korzenie, w Ukrainie była członkinią Żytomierskiego Obwodowego Związku Polaków. Organizacją ewakuacji członków związku zajmowała się Wiktoria Laskowska-Szczur, przewodnicząca związku. Autobusy, które wywoziły żytomierzan do Polski, wracały do Ukrainy pełne pomocy humanitarnej. Zorganizowano 16 takich kursów, Kateryna przyjechała przedostatnim, 5 marca 2022 r. Jej rodziców udało się ewakuować dopiero 3 tygodnie później.

Kolędnicy z Żytomierza

– Rodzice mieszkali na Lewym Brzegu, w okolicach Kijowa – mówi Kateryna. – Te straszne wydarzenia, które miały miejsce w Buczy i Irpieniu, nie dawały mi spokojnie spać. Chociaż rodzice byli już wtedy po drugiej stronie Dniepru, blisko Boryspola, i tak bardzo się martwiłam, bo transport nie działał. Mój tato jest po udarze mózgu, ma całkowicie sparaliżowaną prawą stronę ciała. Był ogromny problem z doprowadzeniem ich na dworzec kolejowy, ale bardzo chciałam ich zabrać, gdy tylko nadarzyła się okazja. Gmina Pilica zgodziła się przyjąć całą naszą rodzinę.

Począwszy od 2012 r. Kateryna co roku razem z artystami i zespołami Związku Polaków jeździła na koncerty na Śląsk, organizowane przez Wiktorię Laskowską-Szczur w ramach festiwalu „Kolędnicy z Żytomierza”. Patronem festiwalu był Marszałek Mojewództwa Śląskiego, więc w Pilicy zespoły z Żytomierza były dobrze znane. Rodzinę Kateryny przyjęli tam, jak swoich.

– To było coś podobnego do pensjonatu albo obozu dziecięcego – wspomina Kateryna. – Cztery kilometry od miasta, mieszkaliśmy w domkach letniskowych. Pomogli mi także z pracą w szkole i w bibliotece. Na początku do pracy podwoziły mnie mamy ukraińskich dzieci, które chodziły do szkoły w Pilicy, albo jeździłam szkolnym autobusem. Potem przeprowadziłam się do miasta i mieszkałam tam przez ponad dwa lata. Bardzo się cieszymy, że trafiliśmy do Pilicy. Opiekowali się tam nami, jak własną rodziną.

Występ na koncercie charytatywnym na Stadionie Śląskim, 2022. Zrzut ekranu

Pierwsze występy

Kateryna szukała każdej możliwości udziału w koncertach. Angażowała się w liczne projekty muzyczne, głównie charytatywne. Pierwszy taki koncert odbył się już 10 marca, zaledwie 5 dni po jej przyjeździe do Polski, na Stadionie Śląskim.

– Koncert był ogromny, z transmisją w polskiej telewizji – mówi Kateryna. – Udało się zebrać pół miliona złotych na potrzeby Ukrainy

Miała też wiele występów solowych. Za udział w ważnych społecznie wydarzeniach otrzymała tytuł Honorowego Ambasadora Żytomierszczyzny. W bibliotece prowadziła zajęcia muzyczne dla dzieci i dorosłych. To była przyjemna praca, ale jej największą pasją było śpiewanie na scenie.

Pierwsze porażki

– Szukałam wszelkich sposobności, by dostać się do muzycznej wspólnoty – mówi Kateryna. – Wysyłałam CV, jeździłam na przesłuchania, pytałam znajomych o oferty. W końcu przyszła mi do głowy myśl, by pójść na studia, więc spróbowałam dostać się na Akademię Muzyczną w Katowicach. Podczas przesłuchania zasugerowano mi jednak, że na studia jestem już trochę za stara, a na doktorat mają jedno miejsce na całą akademię, więc w pierwszej kolejności przyjmują swoich.

Powiedziałam, że jestem gotowa pójść na studia magisterskie, lecz usłyszałam, że nie ma sensu powtarzać tego, czego już się nauczyłam w Ukrainie

Próbowała też dostać się na Akademie Muzyczne we Wrocławiu, w Szczecinie i Warszawie. We Wrocławiu powiedzieli jej to samo co w Katowicach. Do Szczecina i Warszawy się dostała, ale nie zdążyła złożyć dokumentów na czas. Mimo to nie poddała się. Chodziła na koncerty, starała się poznawać wpływowych ludzi. I ukraińskich muzyków, którzy mieszkali w Polsce.

– Pierwsze ważne spotkanie miałam przy okazji koncertu w Operze Śląskiej – wspomina. – Podczas występu wyszłam na chwilę z sali, a kiedy wróciłam, już nie poszłam na swoje miejsce, tylko stanęłam przy drzwiach i tam słuchałam występu. Z drugiej strony drzwi stała dyrygentka chóru. Po koncercie podeszłam do niej i powiedziałam, że jestem śpiewaczką z Ukrainy, ukończyłam akademię i chciałabym śpiewać tutaj.

„Świetnie, bo akurat teraz potrzebujemy artystów do chóru” – odpowiedziała pani Krystyna Krzyżanowska. I zaprosiła mnie na przesłuchanie.

Podczas warszawskiego występu na charytatywnej aukcji ikon malowanych przez współczesnych ukraińskich i polskich artystów udało się zebrać kilkadziesiąt tysięcy złotych na rehabilitację dzieci poległych żołnierzy

Jednak do chóru jej nie przyjęli. Dyrektor opery stwierdził, że ma głos solistki, a kiedy przyjmowali solistów, to ich ambicje szkodziły spójności zespołu

Jednak znajomość ze znaną dyrygentką zaowocowała. Pani Krystyna zaprosiła Katerynę do swojego amatorskiego chóru.

– To był wolontariat – wspomina Kateryna. – Jeździłam na próby i koncerty za własne pieniądze. Daleko, z przesiadkami. Wracałam późno, a rano musiałam iść do biblioteki. Bywało, że uciekał mi ostatni pociąg i musiałam nocować u koleżanek. W takim rytmie żyłam przez pół roku.

Powiedziałam sobie: „Dasz radę”

Jednak nie zamierzała się poddać. Przeglądała ogłoszenia na stronach instytucji muzycznych, wysyłała CV, jeździła na przesłuchania konkursowe, szukała projektów, składała wnioski. W końcu uzyskała dwumiesięczne stypendium w Filharmonii Śląskiej. A kiedy dowiedziała się o wolnym miejscu w zespole Camerata Silesia, wysłała swoje CV.

– Dużo o tym zespole słyszałam, ale bałam się, że to dla mnie za wysokie progi. Oni pracują z różnymi gatunkami muzyki, mają szeroki repertuar, od współczesnej klasyki, muzyki operowej, barokowej – po jazz i muzykę rozrywkową. Zespół jest mały, tylko 19 osób, podczas gdy w chórze Filharmonii Śląskiej jest 50 artystów. Dlatego trzeba ciężej pracować, a tempo uczenia się nowych utworów jest oszałamiające.

W Ukrainie Kateryna była solistką, w Polsce musiała nauczyć się pracy w zespole

Od pierwszego przesłuchania do propozycji pracy na etacie minęło pięć miesięcy.

– Oficjalnie w Cameracie pracuję od 23 października 2024 r. Na pierwszym przesłuchaniu, w maju, dali mi nuty i powiedzieli: „Przyjdziesz za kilka dni i pokażesz, co zrobiłaś”. Ja patrzę na te nuty i myślę: „Boże, od czego zacząć?” Ale powiedziałam sobie: „Dasz radę” – i dałam. Potem w Cameracie śpiewałam utwory wybitnych ukraińskich kompozytorów epoki baroku i klasycyzmu — Dmytra Bortnianskiego, Maksyma Berezowskiego i Artema Wedla. Podczas prób robiłam transkrypcje i uczyłam Polaków, jak poprawnie wymawiać ukraińskie słowa.

Przyjeżdżaj jutro

Po tych koncertach trzeba było wrócić do zwykłego życia. Powiedzieli jej, że na razie nie ma etatu – ale obiecali, że będą ją zapraszać na projekty. Wróciła do biblioteki.

– Chciało mi się płakać – wyznaje artystka. – Wtedy wynajmowałam już mieszkanie i brakowało mi pensji, którą zarabiałam w bibliotece. Myślałam, jak tu przeżyć, tym bardziej że ceny rosły w strasznym tempie.

Jakoś pod koniec września zadzwoniła do mnie nasza dyrygentka, pani Anna Szostak: „Jeśli chcesz, przyjeżdżaj na miesiąc próbny”.

„Kiedy?” – zapytałam. „Jutro”. Poprosiłam dyrektora biblioteki o miesięczny urlop bezpłatny. Wiedziałam, że taka okazja już się nie powtórzy

Dziś Katarzyna śpiewa w Cameracie, w katowickim NOSPR-ze, i planuje własne projekty: nagranie płyty z ukraińskimi pieśniami oraz koncert solowy z ukraińskim kompozytorem.

Camerata Silesia

Rady dla tych, którzy szukają siebie

Droga do samorealizacji może być trudna, zwłaszcza w nowym środowisku. Jednak historia Kateryny dowodzi, że znalezienie swojego miejsca pod słońcem jest możliwe. Oto kilka jej wskazówek dla tych, którzy nie chcą porzucić marzeń.

Próbuj. Każde doświadczenie to krok naprzód. Nawet jeśli coś się nie uda, porażki przyniosą ci cenną wiedzę i przybliżą sukces.

Pukaj do wszystkich drzwi. Nie bój się nawiązywać znajomości, pytać o możliwości, angażować się w projekty. Z setki drzwi przynajmniej jedne się otworzą.

Nie bój się. Często blokują nas opinie innych lub własne lęki. Katerynę powstrzymywała myśl, że do Cameraty trudno dostać się nawet Polakom. Mimo to poszła na przesłuchanie. Nie ulegaj swoim obawom. Dopóki nie spróbujesz, nie dowiesz się, na co cię stać.

Nie porzucaj swoich pasji. Rób to, co kochasz. Przekwalifikowanie się jest dobre, szczególnie na początkowym etapie adaptacji – ale nie rezygnuj z tego, co kochasz. To właśnie pasja pomoże ci odnaleźć swoje miejsce pod słońcem.

Doceniaj każdą chwilę. Nawet mały sukces jest ważny. Każda nowo poznana osoba czy nowe wydarzenie może otworzyć przed tobą nowe możliwości.

Wierz w siebie. Nawet jeśli wszystko wydaje się beznadziejne, pamiętaj: najciemniej jest tuż przed świtem. Droga do spełnienia marzeń może być trudna, ale każda próba przybliża cię do celu. Nie poddawaj się, idź naprzód i ciesz się samą podróżą.

Zdjęcia: archiwum prywatne Kateryny Bakalczuk-Kłosowskiej

20
хв

Z biblioteki na scenę. Opowieść o Ukraince, która żyje, by śpiewać

Tetiana Wygowska
ołeksandr kanibołocki wolontariat ukraina

Najtrudniej, gdy konto jest puste

Oksana Szczyrba: Jak się Pan dziś czuje? Wiem, że ostatnie wyprawy znacznie podkopały Pana zdrowie.

Ołeksandr Kanibołocki: Przejechałem na rowerze około 400 kilometrów z otwartym wrzodem. Jechałem z Jaremcza do Użhorodu, a potem przez obwód lwowski. Teraz jestem pod opieką lekarską. Przygotowuję się do kolejnej przejażdżki. Może już w maju, zależy od zdrowia.

Kiedy postanowił Pan zbierać pieniądze na wojsko?

W 2014 roku, gdy zaczęła się rosyjska agresja na Krymie. Rozumiałem, że nie będę w stanie walczyć, bo to już nie te lata, ale chciałem pomóc. W 2019 roku po raz pierwszy zacząłem zbierać pieniądze dla wojska w mojej wsi. Wysłałem dwie przesyłki do batalionu Szejka Mansura.

Ale samo tylko chodzenie i proszenie to nie moja bajka. W 2022 roku postanowiłem więc połączyć pomaganie wojsku z czymś, co mnie uspokaja. A uspokaja mnie jazda na rowerze. Wtedy odbyłem swoją pierwszą przejażdżkę: 500 km na rowerze „Ukraina”, 250 km do Baturyna i z powrotem. Zebrałem 12 000 hrywien, które przeznaczyłem na zakup opon dla samochodów 72 brygady.

Angażował się Pan w politykę?

W 2018 roku byłem zastępcą szefa rady sołeckiej. Chciałem służyć ludziom i kontrolować władze, lecz spotkałem się z presją i groźbami. Na przykład wtedy, kiedy ujawniłem, że podczas kampanii wyborczej w 2018 roku jeden ze sztabów przekupywał wyborców, dając im po 300-400 hrywien, i zamawiał brudne artykuły o przeciwnikach. By ukoić nerwy, jeździłem na rowerze po okolicy. A potem pomyślałem: dlaczego nie połączyć tego z wolontariatem?

Mój rower jest dla mnie niezawodnym pomocnikiem. Jest prosty, bez przerzutek, ale bardzo wytrzymały. Ma ponad 40 lat, mam go bodaj od 1982 roku. Jeśli coś pójdzie nie tak, coś dokręcę, coś nasmaruję – i jadę dalej. Zawsze mam ze sobą części zamienne. Nigdy mnie nie zawiódł.

Podobno chciał Pan wstąpić do wojska, ale Pana odrzucili.

Zadzwoniłem do batalionu ochotniczego „Słoneczko”. Poradzili mi, żebym pozostał na tyłach i robił to, co robiłem wcześniej.

Bliscy nie próbowali Pana odwieść od pomysłu z rowerem?

Próbowali. „Masz wnuki, masz dzieci” – mówili. Ale ja się uparłem.

Pierwsza przejażdżka była testem. Kiedy dotarłem do Romn [miasto w Ukrainie – red.], zacząłem szukać miejsca na nocleg. Dzwoniłem do znajomych, ale nikt nie odbierał, bo był dzień wolny. Postanowiłem więc jechać dalej, do Łypowej Dołyny. Tyle że jakieś 3-4 kilometry przed nią mój organizm przestał funkcjonować, serce zaczęło mi walić. Zatrzymałem się, a potem próbowałem dojść z tym rowerem do jakichś ludzi, ale nie miałem siły.

Stanąłem na poboczu, położyłem rower na ziemi. Było ciemno, padał deszcz, a ja na kolanach, nie wiedząc, co dalej robić

Wtedy zadzwoniła córka. Zapytała, gdzie jestem. Zrazu nie byłem w stanie odpowiedzieć, ale gdy doszedłem do siebie, powiedziałem jej, że wszystko w porządku, że jestem już prawie w Łypowej Dołynie. Tyle że ona zrozumiała, że nie wszystko jest w porządku.

Tak czy inaczej, bez względu na to, jak było ciężko, pedałowałem dalej. Bo nie mogłem strzelać, a chciałem pomóc.

Dotarłem do szpitala w Łypowej Dołynie, wolontariusze załatwili mi przyjęcie. Zbadali mnie. Deszcz nie przestawał padać, więc zostałem na dwa dni. A gdy pogoda się poprawiła, wróciłem na rower i kontynuowałem podróż. Tym razem bez komplikacji.

Planuje Pan swoje trasy?

Tak, ale czasami zmieniam je w zależności od sytuacji. Pytam miejscowych, gdzie jest najlepsza droga, gdzie mogę się zatrzymać. Wolontariusze pomagają mi znaleźć miejsca na nocleg.

Czasami nocowałem na posterunkach policji, w szpitalach albo hotelach opłacanych przez ludzi wspierających moją sprawę. Nawet przez posłów

Która wyprawa była najdłuższa?

Trzecia, 1200 km. Zebrałem wtedy około 1,6 mln hrywien.

Nie spodziewałem się, że uzbieram aż tyle. Przeżyłem nawet pewne rozczarowanie, gdy na początku nie było na koncie niemal nic. Ale wtedy niewiele osób o mnie jeszcze słyszało. Później dziennikarze zrobili o mnie materiał. I zadzwonił jakiś mężczyzna, który powiedział: „Chcę ci pomóc”. Ludzie zaczęli przekazywać darowizny.

Zbieram fundusze na własnych kontach. Nigdy nie daję pieniędzy komuś innemu, bo widziałem już, że czasami dary trafiają w niepowołane ręce. Wszystko sam mam pod kontrolą.

Gdy wolontariusze prosili o jakiś materiał o moich wyprawach, płaciłem za jego produkcję. Mam wszystkie rachunki, paragony, raporty – wszystko upubliczniam, pełna przejrzystość. Za zebrane przeze mnie pieniądze kupowaliśmy opony, drony, a nawet samochody. Ludzie to widzą i ufają.

Ile w sumie kilometrów przejechał Pan na rowerze?

Pierwsza przejażdżka to 500 km, druga 850 km, trzecia 1200 km, a czwarta 1100 km. Łącznie ponad 3600 kilometrów. Zebrałem już ponad 2 mln hrywien. Jedna wyprawa trwa 10-12 dni, w zależności od trasy. Przemierzyłem już wiele dróg.

Co jest najtrudniejsze podróży?

Moment kiedy sprawdzasz konto i nic tam nie ma. To bardzo trudne psychicznie. A fizycznie – podjazdy w Karpatach. Drogi są tam dobre, ale jest dużo zjazdów i podjazdów, a mój rower nie ma przerzutek, więc często muszę go nieść.

Bywa, że spędzam w trasie nawet 12 godzin dziennie. Czasami ludzie mi pomagali i mnie karmili, ale takie przekąski w pośpiechu podkopywały moje zdrowie.

Muszę jeździć w różnych warunkach pogodowych, także w ulewnym deszczu albo w upale. Ale zawsze jadę dalej, bo robię to dla tych, którzy trzymają front

Wyznaczam sobie cel, na przykład: „Dziś muszę dojechać do Sum”. Jak komputer – ustawiasz program i go wykonujesz. Czasami wyjeżdżałem w trasę o 2 nad ranem. Był też taki dzień, kiedy przejechałem 186 km. Wszystko jest możliwe, gdy masz cel.

To jest nasza Ukraina

Co Pan odkrył w czasie tych podróży?

Dużo piękna, wielu dobrych ludzi. To zmieniło mój ogląd spraw. Lecz chociaż podarowali mi rower sportowy, nadal jeżdżę na mojej starej, dobrej „Ukrainie”.

Jak ludzie reagują, gdy dowiadują się o Pana misji?

Bardzo dobrze. Szczególnie dobrze pamiętam okolice Iwano-Frankiwska. Sceneria była niesamowita – piękne domy, zadbane drogi. Zatrzymałem się i zacząłem robić zdjęcia. I wtedy z podwórka wyszedł mężczyzna: „Kim jesteś?”. Potem wyszedł kolejny, z sąsiedniego podwórka. Zanim zdążyłem to wyjaśnić, zaczęli przynosić mi pomidory, smalec, herbatniki. Podziękowałem, ale nalegali: „Bierz, jesteś wolontariuszem”.

Innym razem jechałem z Kijowa do Niżyna. Był ranek, miałem ochotę na coś gorącego. Zobaczyłem kobietę i zapytałem ją, gdzie mogę zjeść śniadanie. Była zaskoczona: „Co się stało?”. Wyjaśniłem, kim jestem, a ona otworzyła swoją torbę i wyjęła kilka kawałków domowego ciasta: „Weź, jeszcze gorące, właśnie upiekłam”. To było bardzo wzruszające. Tacy ludzie są prawdziwi, to jest nasza Ukraina. I to daje mi siłę, by iść dalej.

Jakieś zabawne historie?

Z Boryspola do Żytomierza wyjeżdżałem o 2 nad ranem, chciałem zdążyć przed końcem godziny policyjenj. Jechałem autem, w punkcie kontrolnym zatrzymała mnie policja. „A ty kto, dokąd, dlaczego tak wcześnie?” Wyjaśniam, że jestem wolontariuszem, jadę do Żytomierza. „A ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś?”.

Już miałem im pokazać moje dokumenty, strony w Internecie, na których o mnie pisali, ale jeden mnie rozpoznał: „Więc to jest ten wolontariusz, który jeździ po całej Ukrainie!”. Pośmialiśmy się, zrobiliśmy sobie zdjęcie i ruszyłem w dalszą drogę.

Nieraz sprawdzali moje bagaże i pytali, czy nie mam w nich czegoś niebezpiecznego. Zawsze mam tylko ubrania i jedzenie.

Nie myślał Pan o jeżdżeniu w grupie?

Myślałem, ale nie każdy pojedzie na takim rowerze, jak mój. To nie jest rower sportowy. Kiedy jeździsz z kimś, musisz się dostosować, a ja jestem przyzwyczajony do własnego tempa. Gdy poczuję się źle, siadam, odpoczywam, piję wodę, a potem wracam na drogę. Jestem swoim własnym szefem.

Czuje Pan satysfakcję?

Tak. Naprawdę chciałem być przydatny i udało mi się. Zebrałem sporo pieniędzy, więcej niż mogłem sobie wyobrazić. Wolontariusze dzwonili i prosili mnie o pomoc dla różnych jednostek, a ja pomagałem.

Ludzie w Pana wsi są teraz życzliwsi?

Tak. Wiele osób podchodzi do mnie, dziękuje i życzy sukcesów. Są jednak tacy, którzy nadal wspierają lokalne władze, a te, delikatnie mówiąc, nie zawsze działają otwarcie. W mojej wsi sytuacja wciąż jest trudna: dużo polityki, opozycja pod presją, władze mi groziły. Ale ja zawsze mówię ludziom prawdę, dlatego większość mnie popiera.

Kiedyś zapytano mnie, dlaczego pensje w radzie sołeckiej są tak wysokie. Gdy oficjalnie poprosiłem o informacje na ten temat, zaczęła się nagonka. Poszedłem na policję. Jednak odkąd zacząłem działać jako wolontariusz, wszystko się uspokoiło.

Jak wolontariat zmienił Pana życie?

Przywrócił mi godność. Ci, którzy mnie atakowali lub kłamali na mój temat, przestali to robić. Bo poznali moją sprawę.

Ale najbardziej wzruszające jest to, że nawet wojskowi mi dziękują.

Gdy byłem w szpitalu, zadzwonił do mnie pewien żołnierz i powiedział: „Dziękuję za to, co zrobiłeś”. To dla mnie ważniejsze niż jakikolwiek medal

Zdjęcia: prywatne archiwum bohatera

20
хв

Ołeksandr Kanibołocki: – Wolontariat przywrócił mi godność

Oksana Szczyrba

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Olga Bereżna: – Nie uratowałam syna, uratuję czyjeś dziecko

Ексклюзив
20
хв

Wiedza to nasz pierwszy schron

Ексклюзив
Oblicza wojny
20
хв

Nie bez powodu na wojnie mówimy do siebie: „bracie”, „siostro”

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress