Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Księżna Edynburga w Buczy i w kijowskim soborze Świętej Zofii
Brytyjska księżniczka Zofia, żona księcia Edwarda, młodszego brata króla Karola III, złożyła niezapowiedzianą wizytę w Ukrainie w poniedziałek 29 kwietnia 2024 roku. W ten sposób stała się pierwszą przedstawicielką rodziny królewskiej, która odwiedziła Ukrainę od wybuchu wojny na pełną skalę, donosi PAP
Według Pałacu Buckingham, celem wizyty księżnej było „zademonstrowanie solidarności z kobietami, mężczyznami i dziećmi dotkniętymi wojną”. Wizyta była kontynuacją działań księżnej Zofii na rzecz osób, które padły ofiarą przemocy seksualnej związanej z konfliktem zbrojnym w Ukrainie.
Księżna spotkała się z prezydentem Ukrainy Wołodymyrem Zełenskim i pierwszą damą Oleną Zełenską. Odwiedziła również sobór św. Zofii w Kijowie i miasto Bucza, gdzie oddała hołd pochowanym tam ofiarom rosyjskiej okupacji. W Ambasadzie Brytyjskiej w Kijowie rozmawiała z ofiarami przemocy seksualnej dokonanej przez rosyjskich wojskowych.
Para prezydencka podziękowała księżnej za wizytę.
– Bardzo doceniamy wsparcie mieszkańców Wielkiej Brytanii, w szczególności jesteśmy wdzięczni za schronienie dla naszych uchodźców od pierwszych dni inwazji Rosji na pełną skalę. Jesteśmy również bardzo wdzięczni za wszystkie pakiety pomocy wojskowej od rządu i premierów. To niezwykle ważne dla naszego wojska – powiedział prezydent Wołodymyr Zełenski.
Wojna rozwinęła w nas umiejętności, których nigdy nie chcielibyśmy mieć. Na przykład blokowania emocji i życia z żalem. Tę drogę codziennie przechodzą tysiące kobiet, które czekają na bliskich będących niewoli. Nieokreślona strata to burzliwe uczucie, kiedy żyjesz w niekończącym się strumieniu rozpaczy i pytań: Co dzieje się z bliską osobą?; Gdzie ona w ogóle jest?; Jak przetrwa noc, kiedy ja zasypiam w swoim łóżku?; Czy jeszcze się zobaczymy?; Jak pomóc jej – i sobie?
Trudno mówić o niepewności
Kobieta, która przeżywa nieokreśloną stratę, budzi się bardzo wcześnie, przed dźwiękiem budzika, i od razu przegląda media społecznościowe i grupy zaginionych bez śladu. Od momentu gdy usłyszała straszne słowa: „Pański syn zaginął bez wieści” albo: „Pański mąż został wzięty do niewoli” – szuka jakichkolwiek informacji, gotowa zrobić wszystko, by dowiedzieć się czegokolwiek o bliskiej osobie.
– Nieokreślona strata nie ma granic – mówi Anna Gruba, kuratorka projektu GIDNA, który zapewnia pomoc psychologiczną kobietom przeżywającym stratę. – To nieznane, dlatego trudno o tym mówić. Czasami łatwiej mówić o faktycznej stracie, bo to bolesne, ale bardziej zrozumiałe. To właśnie niepewność jest traumą, która niszczy człowieka od środka każdego dnia przez lata. Kobieta odczuwa coraz większe zmęczenie. Jest zła, że traci nadzieję, zła na cały świat. Odmawia sobie wszystkiego, nie pozwala sobie cieszyć się zwykłymi rzeczami, blokuje wszystkie emocje i żyje tylko nadzieją, że bliska osoba wróci.
Trzy miesiące temu do programu projektu GIDNA (kierunek: „Nieokreślona strata”) dołączyła Iryna Kozarewa, która od trzech lat czeka na syna znajdującego się w rosyjskiej niewoli. To trzy lata bez snu i dwa bez jakichkolwiek wiadomości od Jarosława, uwięzionego w maju 2022 roku. Właśnie wtedy rozmawiali po raz ostatni.
Iryna Kozarewa w centrum Kijowa wzywa do uwolnienia jej syna
Synku, masz plan B?
Iryna jest matką sześciu przybranych synów. Każdy z nich jest jak odrębny wszechświat, z własnym charakterem i gorącym pragnieniem walki o swoje. Iryna z uśmiechem wspomina, jak podczas Rewolucji Godności wszyscy chcieli pójść z nią na Majdan:
– Owinęli twarze szalikami, założyli kaski, nakolanniki, nałokietniki, wzięli kije i powiedzieli: „Pójdziemy z tobą. Jeśli my nie idziemy, to ty też nie idziesz”
A potem zaczęła się wojna. Jarosław, późniejszy obrońca Mariupola, był wówczas fanem piłki nożnej, kibicował klubowi FC „Dynamo”. Matka wspomina, że wraz z kolegami zawsze zajmowali stanowisko obywatelskie, brali udział w akcjach, razem wstąpili do batalionu „Azow”.
Jarosław do ostatniej chwili nie chciał się jej przyznać, że stanął w obronie kraju. Ale podzielił się tajemnicą ze starszym bratem, a ten powiedział wszystko mamie. Nie było już sensu płakać, wspomina Iryna:
– Po prostu zapytałam: „Jak mogę ci tam pomóc?”.
Kiedy zaczęła się inwazja, Jarosław był pierwszym, który zadzwonił.
– Już wieczorem napisałam do niego: „Synku, będziecie w całkowitej izolacji, macie plan B?”. Odpowiedział: „Mamy wszystkie plany, jesteśmy uzbrojeni i wiemy, co robimy”. Potem była już tylko korespondencja.
W pewnym momencie Jarosław zniknął, przestał odpowiadać. Iryna zaczęła liczyć dni.
Wieść o synu dotarła do niej nagle – od jego dziewczyny, której jeszcze wtedy nie znała. Mijało już 20 dni strasznej ciszy. Jak się okazało, Jarosław został ranny. Podczas walk o Mariupol doznał ciężkiego wstrząsu mózgu, stracił słuch, wzrok i koordynację ruchową. Później rosyjska armia zrzuciła bombę na szpital, w którym się leczył. Przewieziono go do „Azowstali”. 21. dnia napisał, że żyje, ale po prostu nie ma łączności.
– Mówię: „Wiem, że u ciebie wszystko w porządku, już mi powiedzieli”. Nie doszedł do siebie, podczas każdego bombardowania wymiotował. Żeby walczyć, trzeba biegać, wspinać się, chować, czołgać się. On już nie był w stanie tego robić.
Napisałam synowi, że nazywają ich tutaj „spartanami”. A on nagrał mi w nocy wiadomość głosową: „Jeśli pamięć mnie nie myli, wszyscy zginęli. A ja nie chciałbym tu umierać, nie mam jeszcze nawet syna”
– Wszystko traktował z humorem, wszystko było dla niego proste. Starał się mnie nie traumatyzować i wszystko ukrywał, jak mógł.
Po raz ostatni rozmawiała z synem 18 maja 2022 roku, kiedy został zmuszony do poddania się. Przed wyjściem obrońcy dostali rozkaz zniszczenia telefonów i broni. Dlatego kontakt z nim się urwał.
Iryna pamięta, jak uważnie śledziła wszystkie wiadomości. Jak podczas ostatniej rozmowy prosiła syna, żeby powiedział wrogom wszystko, co mu każą, byleby tylko go nie torturowali. I jak przeglądała na grupach każde zdjęcie i każdy film, szukając Jarosława.
Iryna z synem przed wybuchem wojny
Targowałam się z Bogiem
Wraz z innymi jeńcami z Azowstali Jarosław został przewieziony do kolonii w Ołeniwce. Kontakt był niemożliwy, ale jednemu z jeńców udało się zdobyć kartę SIM i Jarosław zadzwonił do swojej Walerii. Rozmowa trwała minutę. A potem nadeszła straszna wiadomość – Rosjanie zrobili zamach terrorystyczny na terenie kolonii. Zginęło co najmniej 53 ukraińskich obrońców, ponad 130 zostało rannych. W baraku, który wysadzono w powietrze, były 193 osoby, w tym Jarosław.
– Czekałam na telefon – a tu dowiaduję się o zamachu. Waleria powiedziała mi o wszystkim i od razu zaczęła płakać: „Wiem, że on tam jest”. Płakałyśmy razem. Za wszystkich naszych ludzi. Następnego dnia były już listy. Przesłano mi część listy, a Jarik na niej był. Wiedziałam, że nie mógł zginąć, bo modliłam się dzień i noc. Nie przestawałam płakać, krzyczeć i targować się z Bogiem. Prosiłam: „Zabierz mnie, tylko niech on żyje!”.
Kiedy dostała pełną listę i zobaczyła nagłówek, okazało się, że to był spis rannych, a nie zabitych.
Kilka dni później odebrała telefon od sanitariuszki ze szpitala z informacją, że Jarosław żyje, że wszystko z nim w porządku, tylko jedna ręka nie działa
Ze szpitala Jarosławowi udało się skontaktować z bliskimi tylko raz. Iryna pamięta, że jego głos brzmiał tak, jakby był bardzo ciężko ranny. Powiedział tylko, że żyje, i zapytał, jak się wszyscy mają. To była ich ostatnia rozmowa.
Potem zobaczyła syna na jednym z propagandowych kanałów na Telegramie. W reportażu o tym, jak okupanci w DNR [samozwańcza prorosyjska Doniecka Republika Ludowa – red.] „dbają o nazistów”.
– Nic nie mówił. Siedział odwrócony. Ktoś zrobił mi zrzut ekranu z filmu. Zauważyłam, że bardzo schudł, ze 20 kilogramów. Wcześniej był taki silny, umięśniony, uprawiał sport. Przygotowywał się, żeby być silnym i sprawnym w wojsku. Był z tego bardzo dumny. Od tamtej pory minęły dwa lata. Kompletna cisza.
Iryna wyznaje, że czekała na jakąkolwiek wiadomość od syna, wierząc, że jeśli go zobaczy, będzie jej łatwiej. Ale ból tylko się nasilał.
– Płakałam i płakałam, płakałam i płakałam... Tylko zamknęłam oczy – i już widziałam wybuch, pożar, jak oni są w tym pożarze, jak ludzie płoną, czułam nawet zapach ciał i krwi. Jakbym tam była.
W końcu zwróciła się o pomoc do psychiatry. Zdiagnozował zespół stresu pourazowego (PTSD). Przepisał jej leki, by mogła spać. Jednak najbardziej pomogło jej wsparcie ludzi i rozmowy:
– Mój kolega spojrzał kiedyś na zdjęcie syna i powiedział: „Dlaczego ty w ogóle płaczesz? Ma rękę? Ma! To dziękuj Bogu. Kości są, mięso się zregeneruje”. I od razu zrobiło mi się lżej. Czasami takie proste słowa zdejmują zasłonę z oczu
Nie miała żadnych wiadomości o synu aż do wymiany, do której doszło w Wielkanoc, 19 kwietnia. Jeden z uwolnionych jeńców powiedział, że słyszał Jarosława, ale go nie widział.
– Waleria odnalazła tego mężczyznę w mediach społecznościowych. Powiedział, gdzie jest Jarosław i że jest zdrowy. Nie widział go, ale ciągle słyszał, bo był w sąsiedniej celi. Powiedział, że Jarosław się trzyma i jest w dobrym stanie psychicznym. Ale nie wiem, na ile można w to wierzyć, bo wszyscy chcą nas uspokoić.
Krewni obrońców z Azowstali domagają się uwolnienia bliskich z rosyjskiej niewoli, 2024 r. Zdjęcie: Oleksii Chumachenko/REPORTER
Jak pęknięty dzban
Przez dwa lata Iryna żyła w niepewności, podobnie jak tysiące rodzin w całej Ukrainie. Jednak zasoby ludzkie nie są nieskończone. Zaczęła czuć, że leki już nie pomagają, sen znów zniknął. Gdyby nie pies, nie wstawałaby z łóżka.
– Wszystko straciło sens. I nagle zobaczyłam w jednym z czatów na Telegramie ogłoszenie o projekcie GIDNA. Coś mnie ruszyło. Pomyślałam, że są jednak ludzie, którym jest trudniej niż mnie, i postanowiłam nikogo nie niepokoić. Ale po kilku dniach wróciłam, znalazłam to ogłoszenie i wypełniłam ankietę. Natychmiast do mnie zadzwonili i bardzo ciepło ze mną porozmawiali.
Wszyscy są zmęczeni. Nawet moje starsze dzieci i przyjaciółki nie mogą już o tym ze mną rozmawiać. Nie mogą – więc milczę. Ale to trudne, bo ból nie znika
Szczera rozmowa i wsparcie to ogromna pomoc dla człowieka, który przeżywa żałobę – uważa Anna Gruba, psycholożka i kuratorka projektu GIDNA:
– Zwroty typu: „Trzymaj się”, „Wszystko będzie dobrze”, „Może już czas odpuścić” wywołują gniew i złość, bo nikt nie wie, jak będzie, jak trudno będzie się trzymać. Lepiej zapytać: „Jak mogę ci pomóc?”
I ten ktoś odpowie, bo dla jednego to po prostu posiedzenie w ciszy, dla innego obejrzenie zdjęć i zanurzenie się we wspomnieniach, a dla jeszcze innego – rozmowa o tym, jak jest ciężko.
W projekcie GIDNA Irynie udało się poznać bliskich sobie ludzi:
– Znalazły się osoby, które chcą rozmawiać. Tak, to ich praca, ale ci ludzie nie są obojętni. W terapii jestem już trzeci miesiąc i czuję znaczące zmiany.
Dzisiaj ma szczerą radę dla kobiet, które czekają na bliskich w niewoli:
– Jestem pewna, że gdybym powiedziała Jarikowi, jak sama siebie karzę i jak straszne poczucie winy mam z powodu tego, że tak po prostu go puściłam, bardzo by go to zabolało. Chciałby, żebym żyła, żyła pełnią życia. Robert [młodszy brat Jarosława, który wstąpił do Sił Zbrojnych Ukrainy – red.] też ciągle powtarza, że trzeba żyć.
Trzeba cieszyć się każdym listkiem, każdym kwiatkiem, wiatrem, deszczem. Oni tam są tego wszystkiego pozbawieni. A przecież pojechali tam, żebyśmy mogli żyć
Już po drugim spotkaniu z psychologiem poczuła, że wciąż ma w sobie siłę:
– Kiedy przyszłam na terapię, czułam się jak jakiś potłuczony dzban, z pęknięciami i dziurami, z których wszystko się wylewało. Ile by nie nalać, nie zatrzymywałam już w sobie nic. Zaczęliśmy nad tym pracować, aż poczułam, że nadal mogę służyć. Ważne, by nauczyć się nie wpychać bólu w siebie głęboko do środka, gdzie nie ma dla niego miejsca, ale szukać profesjonalnej pomocy.
Anna Gruba: „Nieokreślona strata nie ma granic”
Praca z terapeutą to stopniowa droga do odzyskania poczucia bezpieczeństwa i stabilności, nawet gdy przeżywasz żałobę. Często bez niej nie da się wrócić do pełnego życia.
– Na początku pojawia się opór: kobieta nie chce kontynuować terapii i to jest normalna reakcja – wyjaśnia psycholożka. – Terapia to spotkanie z własnymi emocjami i uczuciami, to wspomnienia. Jeśli po fazie oporu kobieta mimo wszystko znajduje siłę, by iść dalej, to dobry znak. Z czasem zaczyna ufać psychoterapeucie, nawiązuje się dobry kontakt – i to drugi dobry znak. Pojawia się troska i dbałość o siebie w stanie niepewności – trzeci dobry i ważny krok, który pomaga kształtować nowe strategie radzenia sobie z tym, jak żyć w niepewności i nie niszczyć siebie.
Iryna nadal jest w terapii, marzy o powrocie syna. Martwi się, by kiedy się już spotkają, z radości nie straciła przytomności:
– Wiem, że takich ludzi nie można atakować uściskami. Że lepiej nie dotykać ich jako pierwszy. Wiele wiem, dużo czytałam o ich traumie. Ale chcę być przy nim. Nieważne, jakie ma diagnozy.
Podczas pierwszego spotkania chce podarować synowi klocki Lego, które już podarowała mu w dzieciństwie – a potem odebrała pod wpływem emocji, bo dzieci hałasowały i nie słuchały.
– Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, że dla dzieci to najcenniejsza waluta. Potem, kiedy syn był tam, w Azowstali, poprosiłam go o wybaczenie. Powiedział: „No co ty. Jesteś najlepszą mamą, jaką mogłem mieć!”.
<frame>Projekt GIDNA fundacji Future for Ukraine pomaga kobietom, które ucierpiały w wyniku brutalnej wojny Rosji przeciwko Ukrainie, odzyskać równowagę emocjonalną. Mija rok, odkąd w jego ramach działa specjalny program pracy z osobami przeżywającymi nieokreśloną stratę. Psycholodzy z GIDNA zapewniają bezpłatne wsparcie kobietom, których bliscy zaginęli bez wieści na wojnie lub przebywają w niewoli. Każda uczestniczka programu bierze udział w 16 konsultacjach z psychologiem, jest także objęta wsparciem po zakończeniu kursu. W ciągu roku pracy zespół „Nieokreślonej straty” otrzymał 41 zgłoszeń, 35 kobiet zakończyło już terapię i nauczyło się żyć ze swoim bólem. <frame>
Jarosława Szumyk wyjechała z Kijowa z dwójką dzieci na początku lutego 2022 roku. Syn miał wtedy trzy lata, córka nie ukończyła jeszcze dwóch. Jarosława zdecydowała się wyjechać do Portugalii, ponieważ zaproponowano jej tam pracę:
– Mam duże doświadczenie jako producentka w głównych ukraińskich stacjach telewizyjnych. Kiedy wybuchła wojna, skontaktowałam się ze wszystkimi moimi znajomymi – i znajomy portugalski dziennikarz odpowiedział, że Federacja Piłki Nożnej Portugalii jest gotowa zapewnić mi pracę w swojej stacji telewizyjnej, a także mieszkanie w Lizbonie – mówi Jarosława. – Spodobało im się moje CV, chociaż brakowało w nim jednej ważnej rzeczy: znajomości języka portugalskiego. Naiwnie myślałam, że w takiej pracy wystarczy mi angielski, ale już pierwszego dnia zrozumiałam, że w Portugalii trzeba mówić po portugalsku.
Języka uczyłam się w trakcie pracy i było to nie lada wyzwanie. Pomogła mi znajomość branży – wiedza o tym, jak wygląda praca w telewizji od kuchni. Korzystałam ze wszystkiego: z tłumacza Google, aplikacji językowych, pytałam kolegów o niuanse (chociaż nie wszyscy znali angielski).
Uczyłam się na milionie własnych błędów
Mówiłam krótkimi zdaniami, starałam się więcej pisać niż mówić. Najtrudniejsze było dzwonienie do gości podczas transmisji na żywo. To było trudne również dlatego, że wielu kolegów patrzyło na mnie, jak na kosmitkę, która nic nie wie i nic nie umie. Codziennie musiałam (szczerze mówiąc, nadal muszę) udowadniać, że jestem profesjonalistką, nawet jeśli mój portugalski nie jest idealny.
Ukraińcy mieli dostęp do bezpłatnych kursów językowych, ale przy moim ośmiogodzinnym dniu pracy nie mogłam na nie chodzić. Motywacją do nauki języka, oprócz pracy, były też moje dzieci, które szybko zaaklimatyzowały się w przedszkolu i zaczęły mówić po portugalsku w domu. Musiałam przecież rozumieć, o czym mówią.
Jarosława Szumyk z dziećmi w Lizbonie
Za przedszkole Jarosława nie płaciła, ponieważ uznano ich za rodzinę o niskich dochodach.
– Na dzieci otrzymujemy niewielkie zasiłki od państwa. Na początku to było około 300 euro miesięcznie na dwoje dzieci, a teraz, gdy są starsze, mam 70 euro na dziecko. To naprawdę niewiele.
Portugalia nie jest krajem, w którym ludzie mogliby żyć z zasiłków
Co prawda, w niektórych przypadkach pomoc może pochodzić nie od państwa, ale na przykład od klubu piłkarskiego, a tych w Portugalii są setki. Na początku wojny te kluby przyjęły pod opiekę rodziny z dziećmi grającymi w piłkę nożną. Zapewniły im mieszkanie i dawały pewne kwoty na wyżywienie.
W porównaniu z Niemcami Portugalia nie jest bogatym krajem, nie ma tu wysokich zasiłków socjalnych nawet dla miejscowych. Przedszkola przyjmują dzieci od czwartego miesiąca życia, ponieważ płatny urlop macierzyński trwa tylko cztery miesiące. Za dodatkową opłatą można zostawić dziecko w przedszkolu na trzy dodatkowe godziny i podczas wakacji.
Oszczędzanie – część natury Portugalczyka
Jarosława nie zgadza się z powszechnym przekonaniem, że Portugalczycy są leniwi w pracy:
– Nie powiedziałabym, że mało pracują, ale ich podejście jest inne niż nasze. Większość moich kolegów trzyma się pracy po prostu dlatego, że jest to nieodłączna część „prawidłowego” życia – ze stabilną pensją i emeryturą w przyszłości.
Jeśli dzień pracy trwa osiem godzin, wszyscy będą siedzieć w robocie osiem godzin, nawet jeśli praca została już wykonana. Bo tak trzeba
Znajomość angielskiego w mojej branży (oczywiście jeśli zna się też portugalski) otwiera dodatkowe możliwości, na przykład pracy na poziomie UEFA i odpowiednio dobrych zarobków. Ale nie wszyscy chcą się go uczyć.
Większość trzyma się swojego obecnego miejsca pracy, nawet jeśli wynagrodzenie jest niewielkie. W Ukrainie przyzwyczailiśmy się uważać, że znajomość języków obcych to plus, a do osób posługujących się angielskim mamy duży szacunek. W Portugalii jest odwrotnie.
Cudzoziemiec z założenia jest gorszy od miejscowego, niezależnie od tego, z jakiego kraju pochodzi i jakim jest profesjonalistą. Miejscowy bez wykształcenia jest lepszy od wykształconego cudzoziemca
Nikt nie powie ci tego wprost, ale w zespole to da się wyczuć.
Portugalczycy mają też własne podejście do pieniędzy i oszczędzania. Potrzebowałam czasu, by zrozumieć, że nie chodzi o skąpstwo, a o mentalność.
Tutaj ludzie w biurze mogą długo się spierać o to, kto powinien dopłacić 20 centów za kawę
Jeśli pożyczyli ci kilka centów, których zabrakło ci na kawę, a następnego dnia zapomniałeś je zwrócić, nie zrozumieją tego.
A jeżeli w dniu urodzin przyniosłeś kolegom tort za 10 euro albo więcej, to również będzie zdziwienie – Portugalczycy nie są przyzwyczajeni do takiej „rozrzutności”. Poupança [po portugalsku oszczędność – red.] jest nieodłączną częścią tutejszej kultury.
Kiedyś moja koleżanka musiała zapłacić 70 centów za przejazd płatną autostradą. To było wydarzenie dnia – opowiadała o tym wszystkim, a oni szczerze jej współczuli.
Portugalczycy kochają dzieci
To, co mi się tutaj podoba, to podejście do dzieci. Portugalczycy je kochają, a wychowanie jest bardzo liberalne. W przedszkolu nikt nie podnosi głosu na dziecko.
Dzień zaczyna się od tego, że dzieci biegną do wychowawcy, by się przytulić i pocałować
Wychowawczyni może pocałować dziecko w policzek – to normalne. Portugalczycy są bardzo bezpośredni, uściski i pocałunki nawet z mało znanymi sobie ludźmi to też część ich kultury, do której trzeba się przyzwyczaić.
W soboty moje dzieci chodzą do ukraińskiej szkoły, ponieważ pracuję i nie mam z kim ich zostawić. Jest tu kilka takich szkół, w których uczą ukraińscy nauczyciele. Zostały założone jeszcze przed wojną przez tych, którzy wyemigrowali dawno temu.
Szkoła, do której obecnie chodzą moje dzieci, podoba mi się, choć w pierwszej ukraińskiej szkole w Portugalii nasze doświadczenia były niestety negatywne. Moje dzieci były zszokowane sowieckim podejściem ukraińskiej nauczycielki, która krytykowała rysunki córki i to, że pisze lewą ręką. Wśród portugalskich nauczycieli takie rzeczy są niedopuszczalne.
Życie w klanach
Mówi się, że w Portugalii jest wielu Ukraińców, ale ja ich jakoś nie widzę. Może przez mój harmonogram? Wiem, że wielu zajmuje się sprzątaniem lub pracuje w sklepach. Są ludzie, którym, podobnie jak mnie, udało się znaleźć pracę w Portugalii dzięki pracy w Ukrainie – duże marki, takie jak H&M, pomagały pracownikom z ukraińskich przedstawicielstw znaleźć zatrudnienie. Możliwości są, jednak głównym problemem dla większości Ukraińców była i jest bariera językowa.
Tę opinię potwierdza Anna z Kijowa, która przyjechała do Portugalii wiosną 2022 roku:
– Na przykład ja, nauczycielka języka angielskiego z dużym stażem, aby pracować na uniwersytecie, muszę znać portugalski na poziomie nie niższym niż B2. Bez tego można sobie poradzić tylko w branży IT, bo w międzynarodowych firmach komunikacja odbywa się w języku angielskim. Jeśli chodzi o język w życiu codziennym, to w Lizbonie i Porto rozumieją angielski, ale w mniejszych miasteczkach już niekoniecznie.
Chociaż ocean jest tu zimny, często pada tu deszcz i jest wietrznie, Anna uwielbia portugalską przyrodę
Anna mieszka 30 kilometrów od Porto, drugiego co do wielkości miasta w kraju. Po przyjeździe sama szukała mieszkania, co nie było łatwe. Właściciele nieruchomości rzadko uważają Ukraińców niemających umowy o pracę i historii kredytowej za wiarygodnych kandydatów do długoterminowego najmu.
– Mówią, że miejscowi nauczyli się na smutnym doświadczeniu z przybyszami z krajów postsowieckich w latach 90., kiedy ludzie wynajmowali mieszkania, a potem wyprowadzali się, nie płacąc. Dlatego, jak twierdzą, teraz Portugalczycy się zabezpieczają.
– Standardowe wymagania to: opłata za pierwszy i ostatni miesiąc, potwierdzenie regularnych dochodów (kraj, z którego one pochodzą, nie ma znaczenia) oraz kontakt do Portugalczyka, który mógłby wystąpić jako poręczyciel – dodaje Anna. – Jeśli nie ma takiego Portugalczyka, czasami można wpłacić kaucję – czynsz za 3-6 miesięcy z góry. W ciągu ostatnich trzech lat stawki najmu wzrosły.
W 2022 roku jednopokojowe mieszkanie z oddzielną sypialnią w Porto można było wynająć za 800 euro. Obecnie trzeba wydać około 1000 euro
Jeśli wynajmujesz na dłuższy okres, cena w sezonie letnim nie zmienia się. Jednak wielu właścicieli wynajmuje mieszkania z zastrzeżeniem: „od września do kwietnia”, a latem wystawia je na Booking lub Airbnb, by dodatkowo zarobić.
Wysokie ceny mieszkań w połączeniu z niskimi wynagrodzeniami (minimalna płaca w Portugalii wynosi około 850 euro miesięcznie) spowodowały, że Portugalczycy żyją w klanach – często dwa lub trzy pokolenia w jednym domu. Wielu z nich nie może sobie pozwolić na wynajęcie oddzielnego mieszkania, a młode pary mieszkają z rodzicami, babciami i dziadkami.
Kto więc może pozwolić sobie na wynajem w Portugalii? Brytyjscy, niemieccy i amerykańscy emeryci. Jest ich tu wielu i mają sporo pieniędzy. „Kupują” tak zwane złote wizy, inwestując w portugalską gospodarkę. Mieszkają tutaj, a emerytury pobierają w swoich krajach, więc nie muszą sobie niczego odmawiać.
Dobrze czują się tu również ludzie, którzy pracują online na rzecz innych krajów, choćby Stanów Zjednoczonych lub Kanady. W Portugalii przyzwyczaili się do ludzi różnych ras, narodowości, orientacji – imigranci są tu od dawna. Wielu przyjeżdża z byłych portugalskich kolonii: Angoli, Brazylii, Maroka. Jest też wielu ludzi z Indii.
Niektórzy wykorzystują Portugalię jako kraj tranzytowy w drodze do innych krajów UE, bo przepisy imigracyjne są tu stosunkowo łagodne, a zezwolenie na stały pobyt można uzyskać zarówno na podstawie umowy o pracę, jak w przypadku samozatrudnienia. Po legalizacji pobytu niektórzy imigranci wyjeżdżają dalej, do Szwajcarii lub Niemiec.
O stały pobyt ubiegają się już również niektórzy Ukraińcy. Są pewne niuanse, lecz głównym wymogiem jest to, że zainteresowany musi pracować w Portugalii
Plusy i minusy życia nad oceanem
Według Anny tempo życia w Portugalii zupełnie nie przypomina tego w Ukrainie. Główna różnica polega na tym, że Portugalczycy nigdzie się nie spieszą:
– Dla Portugalczyków miasta takie jak Nowy Jork, Berlin czy Kijów to koszmar. Nawet spokojne Porto wielu z nich wydaje się zbyt hałaśliwe, dlatego przenoszą się do prowincjonalnych miast. A ja, kiedy przyjechałam do Portugalii, miałam wrażenie, że wszystko dzieje się tutaj w zwolnionym tempie.
Na przykład stoisz w kolejce do kasy w supermarkecie, a kasjer gawędzi sobie w najlepsze z jednym z klientów. Mogą długo tak rozmawiać i nikt im słowa nie powie. Co więcej, inni ludzie z kolejki też się zatrzymują, by porozmawiać. Tak zachowują się wszyscy – policjanci, nauczyciele z kursów językowych, pracownicy służb socjalnych. Nikt się nigdzie nie spieszy. Ich ulubione słowo to „calma”, czyli „spokojnie”.
Dwa samochody mogą nagle zatrzymać się na drodze, bo dwóch znajomych kierowców ucieszyło się na swój widok i chcą zamienić kilka słów. Inni kierowcy będą czekać, nikt nawet nie zatrąbi
Kiedy rano wybieram się do piekarni po chleb, wiem już, że zajmie mi to co najmniej 20 minut. Bo przede mną na pewno będą ludzie, którzy zechcą pogadać ze sprzedawcą.
Nawiasem mówiąc, portugalskie wypieki są naprawdę bardzo smaczne. Portugalczycy uwielbiają świeżo upieczony chleb z masłem i kawą, której nigdy nie piją w marszu, żadnego take away. A piją głównie espresso i jest to rytuał, który powtarza się kilka razy dziennie.
Portugalczyk może wypić swoje ulubione espresso o jedenastej wieczorem, a potem wziąć tabletkę nasenną, bo nie może zasnąć
Cappucino nie piją. Można je znaleźć tylko w kawiarniach, które otworzyli tu już Ukraińcy. Co ciekawe, że chociaż Portugalia jest tym krajem, który kiedyś przywiózł herbatę angielskiej królowej, lecz Portugalczycy herbaty też nie piją. Wolą inne napoje, na przykład z zalanej wrzątkiem skórki cytryny osłodzonej cukrem.
Pastéis - ulubiony deser Portugalczyków
Mięso, owszem, lubią. Jedzą często – pięć, a nawet sześć razy dziennie. Być może dlatego są tak spokojni. Bo nigdy nie są głodni.
Rzadko można tu spotkać osobę bez lunchboxa w torbie. Niezależnie od okoliczności, Portugalczycy nie opuszczają żadnego posiłku
Rodzina to dla Portugalczyka sprawa najważniejsza. Jest w tym pewien paradoks, ponieważ Portugalia ma jeden z najwyższych wskaźników rozwodów w Unii. Mimo to czas spędzany z rodziną jest tu bardzo ceniony. Jeśli młoda rodzina mieszka osobno (co nie zdarza się często), w weekendy koniecznie odwiedza rodziców obojga partnerów.
90 procent par chodzi tu, trzymając się za ręce. I są to ludzie w różnym wieku
Jest jeszcze jeden życiowy priorytet Portugalczyka: piłka nożna. Większość dzieci obu płci gra w nią od 3.-4. roku życia, ponieważ wszyscy chcą być jak Cristiano Ronaldo. Nawet w małych miasteczkach jest po pięć pełnowymiarowych boisk. Wielu uprawia też surfing i kolarstwo. Nie jestem surferką, ale lubię przebywać nad oceanem i patrzeć na wodę. To mnie uspokaja.
Ocean i w ogóle przyroda są tu naprawdę niesamowite – chociaż często jest wietrznie, a wiatr wieje z prędkością 30-40 kilometrów na godzinę. I często pada deszcz; od listopada do kwietnia trwa tu pora deszczowa. Małe parasole w taką pogodę są bezużyteczne, nadają się tylko klasyczne „laski”, chociaż i one zazwyczaj nie wytrzymują dłużej niż rok. Oczywiście potrzebna jest też nieprzemakalna i nieprzewiewna odzież. Lato w Porto jest przyjemne, bo temperatura zazwyczaj utrzymuje się w granicach 24-25 stopni. Jednak w głębi lądu może być 40 stopni i więcej.
– Przy czym wilgotność wynosi tu zawsze 70-90 procent – dodaje Jarosława Szumyk. – W domach i mieszkaniach nie ma ogrzewania, więc pranie często po prostu nie schnie. Pleśń na ścianach to codzienność, upał i wilgoć tworzą efekt sauny. Staram się kupować sobie i dzieciom ubrania z materiałów pochłaniających wilgoć, bo inaczej cały czas bylibyśmy mokrzy.
Ocean jest piękny, ale zimny – temperatura wody zazwyczaj nie przekracza 16 stopni. Nie da się w nim pływać, można co najwyżej wejść do wody i od razu z niej wyjść. Przyzwyczaiłam się nazywać siebie człowiekiem morza, lecz ocean to co innego. Kiedy przyjechałam, wydawał mi się piękny, ale obcy. To tak, jak z językiem portugalskim, który przez długi czas był dla mnie tylko białym szumem – i dopiero po pół roku, a nawet po roku, zdałam sobie sprawę, że w końcu rozumiem, o czym mówią ludzie wokół mnie. Tak samo jest z oceanem – nasze relacje rozwijają się stopniowo. Być może kiedyś będę mogła powiedzieć, że go pokochałam.
<frame>Według oficjalnych danych większość Ukraińców przebywających w Portugalii na podstawie tymczasowej ochrony pracuje na budowach, w sektorze usług, rolnictwie i sprząta. W lokalnej prasie pisze się, że główną przeszkodą w znalezieniu pracy przez wysoko wykwalifikowanych Ukraińców jest portugalski. W artykułach przywołuje się przykład ukraińskich lekarzy, którzy mogliby wnieść cenny wkład w system opieki zdrowotnej Portugalii, lecz nie mogą znaleźć pracy w swoim zawodzie ze względu na wymagania językowe. Kolejnym problemem Ukraińców w Portugalii są mieszkania: wymóg wpłacenia przez najemców kaucji jest dla wielu nie do spełnienia. Najgorzej pod tym względem jest w Lizbonie, gdzie ceny najmu są najwyższe. <frame>
Beata Łyżwa-Sokół: Ostatni rok był dla Ciebie naprawdę intensywny. Twoje fotoreportaże z Ukrainy regularnie publikowały „The New York Times” i „The Washington Post”.
Oksana Parafeniuk: Uściślając, to ostatnie półtora roku było bardzo intensywne. Pracowałam jako fotoreporterka jeszcze przed inwazją Rosji, ale wtedy nie było takiego zainteresowania Ukrainą. Pracę fotografki łączyłam więc z byciem producentką i fixerką [fixer to lokalny przewodnik, tłumacz i organizator, który pomaga zagranicznym reporterom w zbieraniu materiałów – red.]. Kilka tygodni przed inwazją zadzwonił do mnie znajomy fotoedytor z „The Washington Post” z propozycją ściślejszej współpracy.
– Jeśli TO się stanie, chcemy, żebyś była z nami każdego dnia – powiedział.
– OK – odrzekłam i dodałam, że mam tylko jeden mały problem: jestem w szóstym miesiącu ciąży i raczej nie chciałabym jeździć w niebezpieczne miejsca. To była dla mnie trudna sytuacja: dostaję propozycję marzeń, ale wiem, że w tym momencie nie mogę jej przyjąć.
Co ciekawe, nigdy nie chciałam być fotoreporterką wojenną. Natomiast jestem Ukrainką i nie wyobrażałam sobie, że w takim momencie nie będę dokumentować tego, co się dzieje w Ukrainie. Zrobiłam więc wiele materiałów, które dotyczyły tego, co się działo poza pierwszą linią frontu. Sądząc po reakcjach ludzi, którzy odzywali się do mnie po publikacjach, kilka z nich okazało się naprawdę ważnych.
Oksana Parafeniuk. Zdjęcie: archiwum prywatne
Pod niektórymi tekstami pojawia się informacja, że nie tylko robiłaś zdjęcia, lecz byłaś też współautorką całego materiału.
Gdy pracuję sama, nie potrzebuję tłumacza. A jeśli pracuję z zagranicznym zespołem – zawsze jest producent/tłumacz. Pomagam, gdy słyszę, o czym rozmawiają bohaterowie materiału, jeśli mówią coś interesującego albo jestem świadkiem sytuacji, której zagraniczny redaktor mógłby nie zrozumieć, np. ze względu na kontekst kulturowy. I dlatego czasami jestem dodawana do listy osób, które przyczyniły się do powstania artykułu.
Dostajesz konkretne zlecenia na fotoreportaże, czy sama proponujesz tematy?
Większość historii, które zrobiłam, to zlecenia. Zazwyczaj mam mnóstwo pomysłów na materiały, ale nie zawsze mam odwagę je zaproponować i potem, gdy widzę, że ktoś inny zrealizował fotoreportaż na ten temat, żałuję, że zabrakło mi pewności. Problem też w tym, że wiele historii uważam za ważne i interesujące. Dlatego angażuję się w wiele tematów i zdarza się, że idę na reportaż bez dziennikarza.
„The Washington Post” opublikował Twój duży materiał, wykonany podczas operacji rekonstrukcji twarzy ukraińskich żołnierzy. Jak długo pracowałaś nad tą historią?
Ten materiał powstał w szczególnym dla mnie czasie, gdy z powodu narodzin syna praktycznie miałam roczną przerwę w pracy. Nigdy wcześniej nie uczestniczyłam też jako fotografka w operacji. Poza tym nie miałam okazji zetknąć się z pierwszymi ofiarami rosyjskiej agresji, bo nie pracowałam na linii frontu. Nie widziałam zbyt wiele krwi, nie byłam nawet w punkcie stabilizacyjnym, dokąd trafiają ranni. Więc gdy się dowiedziałam, że wejdę na salę operacyjną, a bohaterowi mojej historii będą przeszczepiać kość strzałkową z nogi do szczęki, by tę szczękę zrekonstruować, trochę się przestraszyłam. Mimo to zapytałam lekarza, czy będę mogła zostać do końca operacji. Zdziwił się. Powiedział, że dziennikarze zwykle wchodzą na pięć minut, robią kilka ujęć i opuszczają salę.
14 grudnia 2023 roku, Kijów. Jewhen Bohdan, chirurg szczękowo-twarzowy, przygotowuje do operacji rekonstrukcji twarzy 27-letniego Mykołę Rudenka. Mykoła, weteran wojenny, został ranny w twarz i szyję w czerwcu 2023 roku na froncie. Stracił część szczęki i zębów.
Weszłam więc na salę, gdzie operowano Mykołę – mężczyznę, z którym rozmawiałam dzień wcześniej – i już nie byłam w stanie stamtąd wyjść. To było fascynujące. Operacja trwała 12 godzin. Wyskoczyłam tylko na chwilę, by zjeść lunch. Większość czasu rozmawiałam z asystentem obserwującym zabieg, który wyjaśniał mi, co się dzieje.
Kilka miesięcy później wróciłam z dziennikarzami, żeby zrobić ciąg dalszy tej historii. W międzyczasie przeczytałam niezwykłą książkę z dziedziny chirurgii rekonstrukcji twarzy, którą rozwinął podczas I wojny światowej brytyjski lekarz Harold Gillies. Okazuje się, że współczesna medycyna w dużej mierze opiera się na doświadczeniach z I wojny światowej.
Podczas ilu operacji robiłaś zdjęcia?
Operacja Mykoły była pierwsza, potem byłam jeszcze na trzech. Dwie z nich odbywały się równocześnie tego samego dnia, więc przechodziłam z sali do sali. W ciągu prawie roku powstał naprawdę duży materiał.
Dziś myślę, że byłoby idealnie, gdybym mogła wrócić do moich bohaterów. Zrobiłam zdjęcia tylko w szpitalu, a ciekawi mnie, co się działo z nimi potem.
44-letnia Switłana Zdor i 42-letni Jurij Zdor, małżeństwo z Czernihowa, w centrum medycznym „Oberih” w Kijowie 31 lipca 2023 roku. Jurij jest weteranem. Z powodu ran odniesionych na polu bitwy stracił nogę. Doznał też ciężkich obrażeń drugiej nogi, jamy brzusznej i płuc. Switłana i Jurij, którzy są małżeństwem od 6 lat, wzięli udział w filmie promującym projekt Veteran Hub „Resex” – platformę poświęconą życiu seksualnemu rannych żołnierzy. W ramach projektu opracowano dwa podręczniki dla weteranów i weteranek, które są dostępne bezpłatnie. Każdy z podręczników opiera się na badaniach zespołu Veteran Hub dotyczących seksualności po traumie.
Powiedziałaś gdzieś, że robienie zdjęć wcześniej było dla Ciebie tylko hobby. Jak większość fotografowałaś kwiatki i znajomych. A potem był Majdan, który zmienił Twoje podejście do fotografii.
W 2014 roku pracowałam w biurze, zajmowałam się stypendiami dla studentów. Wieczorami chodziłam z przyjaciółmi na Majdan. Interesowałam się polityką, ale nie myślałam o dziennikarstwie. Przychodziłam na Majdan z aparatem, choć nie wiedziałam, jak fotografować ludzi, których nie znam. Lecz chociaż nie potrafiłam do końca odnaleźć się w tej dramatycznej sytuacji, zrozumiałam, że interesują mnie ludzie w tych trudnych momentach ich życia. W weekendy zaczęłam wspierać fotografów zagranicznych jako fixerka. Ze Stanów przyjechała też moja przyjaciółka fotoreporterka, która bardzo mnie zainspirowała. Ukraina stała się interesująca dla fotoreporterów z całego świata, co chwila ktoś szukał tłumacza albo potrzebował coś zorganizować. Gdy 18, 19 i 20 lutego 2014 roku robiło się na Majdanie coraz goręcej, byłam w biurze i to, co się dzieje, oglądałam w telewizorze. Bałam się, a moi rodzice bardzo się bali o mnie. Chciałam jechać na Majdan, ale nie chciałam ich martwić. Siedziałam więc w biurze i myślałam, jak bardzo nienawidzę swojej pracy.
Przyjechałam tam 21 lutego, kiedy już odbywały się pogrzeby. Nie zostałam aktywistką, ale pomagałam, jak mogłam. Chciałam tam być nie jako fotografka, ale jako Ukrainka. Rzuciłam pracę w biurze, zaczęłam dostawać więcej zleceń jako fixerka, w kwietniu pojechałam do Charkowa, a potem do Doniecka. Zanurzyłam się w świecie dziennikarstwa, podpatrywałam, jak się przeprowadza wywiady, jak się buduje historie. Zorientowałam się, że dzięki temu mogę zrozumieć, co się dzieje w moim kraju.
Większość Twoich materiałów to osobiste historie cywilnych ofiar wojny. Czy po ponad 10 latach wojny i stałej obecności reporterów z całego świata w Ukrainie ludzie wciąż chcą się fotografować i dzielić swymi historiami? Czy chętnie wpuszczają Cię do swoich domów?
Jeszcze przed inwazją, gdy pracowałam jako fixerka we wschodniej Ukrainie, często trudno było dotrzeć do ludzi. Byli podejrzliwi, nieufni. Teraz bardziej się otworzyli. Nie wiem, czy to dlatego, że jest więcej dziennikarzy, czy też dlatego, że informacje stały się ważną częścią życia każdego z nas i Ukraińcy zrozumieli, że muszą opowiadać o tym, co im się przytrafiło. Jako fotografka i dziennikarka chcę ich historie opowiedzieć jak najlepiej, chcę pokazać jak najwięcej z ich prawdziwego życia. Dlatego zależy mi na zdjęciach w domu, w otoczeniu rodziny, w przestrzeni, w której dobrze się czują. Gdy mają wątpliwości tłumaczę, że dla tych, którzy w drugim zakątku świata zobaczą ich portrety w mediach, ujęcie zrobione w domu będzie o wiele bardziej autentyczne i wiarygodne niż to wykonane w kawiarni czy innym przypadkowym miejscu. Czytelnicy będą mogli bardziej się z nimi utożsamić. Zawsze mam nadzieję, że bohaterowie, których znajduję, poczują się ze mną komfortowo i otworzą się przede mną jako człowiekiem, a nie tylko jako fotografką. Dlatego niczego nie udaję, jestem przy nich sobą. Jeśli im się nie podoba, nie naciskam, nie próbuję namawiać do zdjęć.
Odkąd współpracuję z dużymi mediami, zdarza się, że to nie ja prowadzę negocjacje z bohaterami. Tak było np. w przypadku materiału dla „The Washington Post” o Jarosławie Bazyłewiczu, który podczas rosyjskiego ataku na Lwów stracił trzy córki i żonę.
Fotografia tej rodziny sprzed ataku, z usuniętymi twarzami żony i córek, które zginęły, i portret rannego Jarosława obiegły media na całym świecie.
Ta historia wstrząsnęła wszystkimi w Ukrainie. Producent materiału bardzo ostrożnie podszedł do tematu. Powiedział mi, że warto nawet dłużej poczekać na zgodę rodziny na wywiad, bo świat powinien poznać tę historię z jej perspektywy. Dwa tygodnie po tragedii pojechaliśmy z dziennikarzem do rodziców Jarosława i jego siostry z mężem. Myśleliśmy, że będą tylko oni, ale po jakimś czasie dołączył do nas sam Jarosław i był z nami przez 3-4 godziny wywiadu. W tamtym momencie wszyscy poczuliśmy ogromną odpowiedzialność, więc staraliśmy się być tak wrażliwi, jak to tylko możliwe. W takich chwilach szanujesz każdą sekundę spotkania z bohaterem, nie zaprzątasz uwagi swoją obecnością. Tego dnia była 6. rocznica urodzin Emilii, najmłodszej córki Jarosława, która zginęła. Rodzina postanowiła, że wszyscy pójdą na cmentarz. Wiedziałam, że to powinno wejść do naszego materiału. Równocześnie czułam kamień na sercu, taki ścisk w klatce piersiowej, i trudno było mi zapytać, czy możemy z nimi pójść. Ale zgodzili się. Szliśmy za nimi całą drogę, a już na miejscu zatrzymaliśmy się – naprawdę daleko.
Widziałam,jak Jarosław podchodził do każdego krzyża. Kiedy stanął obok krzyża najmłodszej córki, zaczął płakać. Pomyślałam wtedy, że może powinnam mu zrobić portret. Ale nie mogłam tak po prostu przed nim stanąć
To bardzo trudna część tej pracy. Bo co zrobić w takiej sytuacji? Wiesz, że w takiej chwili trzeba zrobić tylko jedno zdjęcie, bo nie możesz chodzić dookoła cierpiącego człowieka i robić 20 ujęć ze wszystkich kątów. Musisz spróbować zrobić zdjęcie, ale nie możesz być nachalna, nie możesz przekroczyć pewnych granic. Bo wiesz, że to jest jego życie, jego uczucia.
Pamiętam fotografię, którą wtedy zrobiłaś. Jarosław stoi przed czterema grobami, patrzy na portrety bliskich umieszczone na krzyżach. To bardzo mądre, mocne ujęcie.
Nikt mi tego wcześniej nie powiedział. Rzadko słyszę, że wykonałam dobrą robotę. Oczywiście zazwyczaj takie rzeczy mówią mi przyjaciele, ale to co innego. Często się zastanawiam nad przekraczaniem granic. Wiem, że dość dobrze je wyczuwam, choć równocześnie mam wrażenie, że jest ich zbyt wiele, że czasem uniemożliwiają mi pracę. Gdy zrobię zdjęcie, jestem ciekawa, czy ktoś uzna je za mocne. Czy zrobię takie zdjęcie, które będzie miało na coś wpływ, jeśli będę się trzymać swoich granic? Czy jeśli tak się nie stanie, to będzie oznaczać, że nie wykonałam swojej pracy wystarczająco dobrze? Może byłam zbyt daleko, a może byłam zbyt ostrożna?
Fotografia musi przyciągać uwagę do tych wszystkich ważnych historii. Tak czy inaczej na pewno nie czuję, bym kiedykolwiek przekroczyła jakąś granicę, wtargnąła w czyjeś życie.
27 lipca 2024 roku, jedna z wyzwolonych wsi w obwodzie chersońskim. 76-letnia Liudmyła została pobita i zgwałcona przez z rosyjskiego żołnierza w kwietniu 2022 roku, kiedy ta wieś znalazła się pod okupacją. Żołdak wybił jej zęby, złamał cztery żebra i rozciął brzuch. Jakiś czas po tym incydencie udało się jej ze wsi uciec, a po wyzwoleniu jesienią 2022 r. do niej wrócić.
Zazwyczaj czuję, że zrobiłam zdjęcia, które musiałam zrobić – choć czasem uznanie, że tak właśnie było, zajmuje mi wieczność.
Bardzo mocna była też historia rodziny Serhija Hajdarżyna z Odessy, którego żona i syn zginęli w ataku drona. Przeżyli Serhij i córka.
Anna, żona Serhija, prawdopodobnie zginęła z czteromiesięcznym synkiem Tymofiejem podczas karmienia go piersią. Wszystkie relacje mówią, że w takiej pozycji zostali odnalezieni pod gruzami. Podczas wywiadu Serhij przyniósł zakrwawiony smoczek, który znalazł w gruzach. Umył go i postanowił zachować. Spędziliśmy na rozmowie wiele godzin. Trzymałam się prawie do końca, ale gdy zaczęłam fotografować ten smoczek,rozpłakałam się. Niewiele wcześniej sama przestałam karmić syna piersią.
Realizacja tych dwóch materiałów straumatyzowała mnie. Myślę że w kontekście pracy dziennikarskiej trzeba mówić o zdrowiu psychicznym
Czy dlatego szukasz pozytywnych historii? Takich jak ta o wspinaczce na najwyższą górę Ukrainy albo o randkowaniu?
Teraz nie jest łatwo opublikować materiał zrealizowany z dala od linii frontu. Ale chcę pokazać ten kontrast: że w tym samym czasie dzieją się zupełnie różne rzeczy. Niektóre historie są dla mnie ważne również na poziomie osobistym. Trochę wstyd się przyznać, ale na Howerlę wchodziłam wtedy po raz pierwszy, podobnie jak większość zespołu. To była miła historia i dobry czas spędzony w naturze. Kiedy pracujesz nad bardzo stresującymi i trudnymi materiałami, lżejsza historia pomaga się zbliżyć w zespole. Wśród ludzi, z którymi wychodziłam, byli żołnierze i osoby, które mają kogoś na froncie. Każdy miał jakąś niesamowitą historię. Powstała opowieść z wojną w tle, ale inaczej pokazana.
Pojechaliśmy też z ekipą do Charkowa, by sfotografować pierwszy dzień nauki w podziemnej szkole. Na miejscu zobaczyliśmy siedmiolatków i ich rodziny pełne życia, radosnych ludzi ubranych w haftowane koszule, wszędzie były kwiaty i pluszaki.
Zdaję sobie sprawę, że dla ludzi, którzy nigdy nie byli w Ukrainie podczas wojny, obraz takiego normalnego życia może być dziwny. Ważne jest jednak, by zrozumieć, że takie zwyczajne chwile trzymają nas razem.
Howerla, najwyższy szczyt Ukrainy, 13 września 2024 r. Niektórzy Ukraińcy, w tym czynni żołnierze, wspinają się na niego, by odnaleźć spokój i odpocząć od wojny.
Niestety jest i druga strona medalu. Gdy takie pozytywne obrazy trafiają do mediów społecznościowych, nierzadko spotykają się z krytyką. Bo skoro jest wojna, to nie można spotykać się z przyjaciółmi w kawiarni.
Ważne jest, byśmy mieli jak najwięcej różnych historii, by czytelnicy mieli szerszy obraz kraju, w którym trwa wojna. Wśród ludzi, którzy siedzą wieczorem w barze, są też wolontariusze, osoby organizujące zbiórki na sprzęt wojskowy i tacy, którzy następnego dnia pójdą na front. Sama chodzę z moim małym synem na basen i stojąc w wodzie z innymi matkami rozmawiamy o nocy nieprzespanej z powodu ataku rakietowego. Wieczorem spotykam się ze znajomymi w kawiarni, a kilka godzin później,usypiając dziecko, zastanawiam się, czy umrzemy.
Wiele kontrowersji wzbudziło ostatnio zestawienie dwóch fotografii z Ukrainy w finale tegorocznego konkursu World Press Photo. Niektórzy twierdzili, że jury stawia znak równości między ofiarami: 6-letnią ukraińską dziewczynką i rosyjskim żołnierzem. Inni uważali, że to pokazuje różne oblicza wojny. Jak zareagowałaś na ten werdykt?
Najbardziej uderzyło mnie uzasadnienie zestawienia tych zdjęć, mówiące, że to „silne połączenie” (jurorzy już za to przeprosili). Taka retoryka prowadzi do zrównania ofiary z żołnierzem armii rosyjskiej, armii agresora, która zabija i torturuje Ukraińców, okupuje ich ziemie
Potrafię dostrzec powiązania wizualne, ale tu nie mówimy o sztuce, tylko o fotografii dokumentalnej. Kontekst ma kluczowe znaczenie. W takich sprawach powinniśmy być bardzo ostrożni.
Mnóstwo ludzi udostępnia w mediach społecznościowych Twoje fotoreportaże publikowane przez zagraniczne media. Link do materiału o przemocy seksualnej wobec Ukrainek dostałam, zanim sama trafiłam na niego na stronie „The New York Times”. Widać, że zdjęcia i tematy, których dotykasz, mają ogromny wpływ na ludzi.
Ten materiał rzeczywiście poruszył czytelników, miał sporo komentarzy na Instagramie. Myślę, że bardzo ważne było opublikowanie na pierwszej stronie gazety portretu 77-letniej Ludmiły, nauczycielki z obwodu chersońskiego, wcześniej bitej i gwałconej przez rosyjskich żołnierzy. Zaprezentowanie tego tematu poprzez odniesienie do konkretnej osoby przykuło uwagę wielu ludzi na świecie.
Cmentarz Łyczakowski we Lwowie, 15 września 2024 roku. 48-letni Jarosław Bazylewicz odwiedza grób swojej żony Jewhenii oraz groby ich trzech córek: Jaryny, (21 lat), Darii (18 lat) i Emilii (6 lat), które zginęły w wyniku ostrzału ich domu przez rosyjską rakietę 4 września 2024.
Patrzę na zdjęcie Ludmiły i myślę, że mogłaby być moją matką.
Bohaterowie takich historii bardzo rzadko godzą się na fotografie, na pokazanie ich twarzy. Z kolei dla czytelników zobaczenie prawdziwej osoby, a nie anonimowego portretu, ujęcia z tyłu, jest szczególnie istotne.
Czym dziś jest dla Ciebie fotografia?
Teraz to głównie sposób na to, by lepiej zrozumieć wojnę. Choć tu mieszkam i wiem, jak to jest, wciąż staram się pokazać różne sposoby radzenia sobie przez Ukraińców z sytuacją. Przez zdjęcia próbuję też lepiej poznać ludzi w moim kraju. Wierzę, że mogę odegrać jakąś rolę, choćby niewielką, w zachowaniu pamięci o tym, co nas dotknęło. Kiedyś ktoś będzie chciał zbadać, co się tu wydarzyło. Chcę być źródłem dobrych materiałów, również dla ludzi za granicą. Nie możemy dopuścić, by ta tragedia została zapomniana.
W życiu prywatnym fotografia jest dla mnie sposobem na zachowanie pamięci o rodzinie. Wyrzucam sobie, że do tej pory nie zeskanowałam starych rodzinnych zdjęć, które mam tylko w wersji papierowej. Gdybym nagle musiała opuścić dom, mogłabym je stracić na zawsze. Gdy dziś robię zdjęcia w Ukrainie, myślę, że one są pomocne dla wielu ludzi. Zapis tego momentu jest ważny teraz, ale równie ważny będzie dla naszych bliskich w przyszłości.
Jeździsz na front nie tylko ze wsparciem rzeczowym dla wojska. Wnosisz teżpewne umiejętności w zakresie medycyny pola walki. I właśnie to wyróżnia takich jak Ty na tle innych wolontariuszy w Ukrainie. Opowiesz o tym?
Igor Tracz: Zróżnicowanie wiedzy wśród żołnierzy, w armii, która w ciągu trzech lat pełnowymiarowej wojny z dwustu tysięcy nagle przekroczyła milion osób, jest ogromna. Ja bym to wręcz nazwał ogromnymi dysproporcjami. Z jednej strony mamy świetnych specjalistów, wyszkolonych, z doświadczeniem frontowym z różnych odcinków, które zdobywam latami. Ale są też ci, którzy z zakresu medycyny pola walki nie wiedzą nic. My pracowaliśmy już z różnymi jednostkami.
Czasami ze szkoleniami trafiamy tam, gdzie tych szkoleń zupełnie nie potrzeba. Wówczas tworzymy coś w rodzaju wspólnych warsztatów. My mamy w naszej ekipie instruktorów i z medycyny pola walki, ale również z taktyki działań w terenie, taktyki wojskowej i wówczas wymieniamy się wiedzą, doświadczeniami, pomysłami i trybami pracy. Natomiast też czasami się zdarza tak, że trafiamy do jednostki, która jest kompletnie zielona.
Jest zielona, ale aktywnie walczy.
Walczy. Pewnego razu przyjeżdżamy gdzieś w okolice drugiej linii okopów, jesteśmy jakieś osiemset metrów od Rosjan. Pierwsza linia jest połowę bliżej, około czterystu. Żołnierze właśnie przygotowują się do wyjścia na rozpoznanie, w kierunku linii zero. To znaczy, teraz w ogóle ciężko jest określić gdzie jest ta linia zero, bo przez drony czy artylerię znacznie się rozciągnęła. Ale oni idą bliżej rosyjskich pozycji. Patrzę na jednego z nich - hełm, kamizelka, karabin i nic więcej. Pytam go: gdzie masz swoją opaskę uciskową? On mówi, że no gdzieś mam. Szuka po kieszeniach, szuka, szuka. W kieszeni spodni znajduje turniket, jeszcze w oryginalnym opakowaniu, zafoliowany. Czyli - nie przygotowany do szybkiego użycia. Rozpakowanie opaski z tej folii to czas, którego po zranieniu po prostu nie ma. A kiedy pytam go, gdzie ma swój IFAK (osobista apteczka, przy. red.) to mi odpowiada, że medyk trzyma. I faktycznie, ich bojowy medyk miał tych apteczek ze sobą sześć, bo więcej nie zmieścił. A żołnierze i tak przecież nie wiedzą, co z nimi zrobić.
A cała idea apteczki osobistej polega na tym, by mieć ją przy tyłku cały czas, żeby w każdej chwili ktoś inny mógł skorzystać z tej apteczki udzielając ci pomocy
Ale od początku pełnowymiarowej wojny widzisz przecież różnice - Ukraińcy uczą się, szkolą. Ich wiedza staje się coraz obszerniejsza?
Tak, jasne. Ale ta nauka jest okupiona krwią. Żołnierze uczą się, tak naprawdę, na błędach, a te błędy kosztują najwyższą cenę - życie. Ma tu na myśli nie tylko medycynę pola walki, ale o każdym szczeblu nauki czy szkoleń. Widać kolosalną różnicę, jeśli mamy do czynienia z żołnierzami szkolonymi w systemie NATO-wskim.
Igor Tracz. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Bo system NATO-wski stawia przede wszystkim na ochronę życia żołnierza.
Dokładnie. Zabrzmi to mocno, ale żołnierze szkoleni w trybie NATO-wskim mają większą przeżywalność na polu walki. A ci dowódcy, którzy czerpią wiedzę pamiętającą czasy Układu Warszawskiego, mają najwięcej głupich pomysłów i podejmują wiele durnych decyzji, i mają najwięcej martwych w swoich zespołach. Z kolei największą przeżywalność mają te jednostki, które, na przykład, były szkolone gdzieś na Zachodzie. Mają na tyle elastyczne głowy, że są w stanie się szybko uczyć i przystosowywać swoją wiedzę do współczesnego pola walki.
Czego wy uczycie żołnierzy?
Przede wszystkim my robimy te podstawowe rzeczy, według standardów NATO-wskich. Zajmujemy się największym zabójcą pola walki, czyli massive bleeding, masywnymi krwotokami. Uczymy żołnierzy poprawnie nakładać opaki ociskowe, uczymy ich również aproksymacji i konwersji, czyli tego, kiedy tę opaskę należy sprawdzić, po jakim czasie, i kiedy ewentualnie można ją zdjąć. Bardzo często jest tak, że opaski zakładane są w przypływie stresu i paniki, często niepotrzebne. Choć, słowo niepotrzebnie nie jest do końca dobre. Bo lepiej, jeśli założą opaskę na ranę tego niewymagającą, a właśnie dzięki wiedzy i umiejętnością - później można ją zdjąć. Zasada jest prosta: jest ostrzał, żołnierz zostaje ranny, opaskę należy nałożyć hight and tight, czyli wysoko i ciasno. Rannego należy przenieść w żółtą strefę, czyli tę bardziej bezpieczną. I tam należy sprawdzić, czy opaska, nałożona na ranę jest faktycznie niezbędna. Bo może się okazać, że rana jest nieduża i turniket nie jest potrzebny. Ale żołnierze niewyszkoleni tej wiedzy nie mają i często siedzą z tymi opaskami nie tylko kilka godzin, ale zdarza się, że nie ma możliwości ewakuacji i mają zatrzymany krwioobieg na nawet dzień czy dwa. I kiedy w końcu trafiają do punktu medycznego okazuje się, że rana nie była duża, ale z powodu niedokrwienia trzeba ją amputować, a rana wskazuje na to, że wcale nie było potrzeby zakładania opaski. Do tej pory bardzo często jest tak, że aproksymację czy konwersję opaski umie robić jedynie doświadczony bojowy medyk. Natomiast to jest podstawowa wiedza każdego żołnierza, wyszkolonego w standardach NATO, który pracuje według protokołu MARCHE, najważniejszego protokołu w medycynie tej wojskowej.
Wasza praca to wysoki poziom adrenaliny i strachu. Ale kiedyś musiał się ten impuls pojawić po raz pierwszy. Ten pierwszy impuls, który cię pchnął do tego, by jechać na pierwszą linię frontu.
Ja od początku wiedziałem, że będę tam jeździł, tylko musiałem się tego nauczyć. Musiałem poznać zasady bezpieczeństwa, nauczyć się funkcjonować w tym reżimie. Musiałem się nauczyć funkcjonować w tym trybie ciągłego zagrożenia. Poza tym dźwięki wojny są dla niewprawnego ucha dosyć mylące. Coś huknie, coś grzmi, a tobie wydaje się, że jest bardzo niebezpiecznie, a tak naprawdę zagrożenie jest bardzo daleko. A czasami tego, że zagrożenie jest bardzo duże zupełnie nie widać. I ja się uczyłem tego, jeżdżąc coraz głębiej i głębiej, znajdując się coraz bliżej frontu. Oczywiście nie sam, tylko zawsze z żołnierzami, kimś, od kogo mogłem czerpać wiedzę. Oczywiście, każdy ma swój próg możliwości podejmowania ryzyka.
Ale ty miałeś od początku świadomość, że masz takie predyspozycje?
No, powiedzmy podczas tych pierwszych dwóch, trzech wyjazdów w pierwszym roku wojny ja w ogóle nie myślałem o dalszych eskapadach. Ja myślałem, że to za chwilę się skończy, że ta wojna nie może tyle trwać. I wtedy te pierwsze podróże do okolic Lwowa mnie lękał nawet alarm przeciwlotniczy. Ja nie mogłem spać. Szybko zrozumiałem, że to się prędko nie skończy i trzeba pomagać docelowo, już głębiej, najlepiej bezpośrednio na front.
Igor Tracz. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Wiele osób kompletnie nie rozumie, po co ryzykować swoim własnym życiem, by jeździć na null. Ale czasem inaczej się nie da.
Tylko tak możemy robić to skutecznie. Po pierwsze, masz pewność, że wsparcie dotarło do tego, do kogo trzeba. Nic po drodze ci nie zaginie, nikt nie zarzuci tobie, że nie wiadomo komu to przekazałeś, bo przekazujesz do rąk własnych. Po drugie, wozisz nie tylko sprzęt, ale i nadzieję dla tych ludzi. To dla nich cholernie ważne, że się z nimi spotkasz, poznasz ich. To są relacje, których nie da się kupić, ani wysłać nową pocztą. Po trzecie, i nie mniej ważne, przebywając w strefie zagrożenia my się uczymy. To niesamowite, że my możemy się uczyć, oswajać z tym wszystkim i zdobywać wiedzę, która u nas nie jest dostępna. My przywozimy tonę pomocy rzeczowej, a wywozimy stamtąd kilka ton wiedzy.
Ale nie traktujesz tego jako poligon doświadczalny. Znasz tych ludzi, spędzasz z nimi czas, przywiązujesz się. Nie myślisz sobie, kiedy wracasz, że to może być wasze ostatnie spotkanie?
Zginęło już sporo osób, które poznałem. Ale nikt z tych bliskich. I ja do tego podchodzę zupełnie inaczej. Ja staram się myśleć pozytywnie o następnym dniu, o następnym miesiącu. Ja przechodzę z tym do codzienności. Jakby ta wojna, to, że oni się tam zabijają nawzajem, było czymś naturalnym, zwyczajnym.
Czyli normalizacja czegoś, co zupełnie nie jest normalne.
Tak, to jest adaptacja. Ty musisz się zaadaptować do tego, co się dzieje. Ja sam nie walczę, ale widzę, jak oni to robią. Niedawno do mnie dotarło, że adaptacja jest możliwa tylko dlatego, że rozumiesz dlaczego tak się dzieje. Oni walczą o swoje ziemie, o swoją niepodległość. Ja bym chyba zwariował, jakby ktoś z nich mi powiedział: dawaj, idziemy pozabijać kilku ruskich, będzie śmiesznie. Nie, oni to robią, bo muszą. Bo oni zabiją ich, ich rodziny, dzieci.
Bo oni przecież pracują. Zwróciłeś uwagę na użycie tego słowa?
Tak, oni chodzą do pracy. Czasem, kiedy ich pytam: jak u was morale? Oni odpowiadają: nie myślimy o tym, to praca, jaką musimy wykonać.
A czego cię Ukraina nauczyła? Czy zmieniła cię?
Tak, myślę, że bardzo mnie zmieniła. Ciężko mi oceniać samego siebie, ale na pewno zawsze wiedziałem, że jestem uparty. Potwierdziłem to znowu, bo byłem uparty w sporcie, więc i tutaj jestem. Różne rzeczy w swoim życiu robiłem. Czasami skrajnych i ekstremalnych. Natomiast to było zupełnie coś dla mnie nowego. Nie wiedziałem, jak się w tym odnajdę. Natomiast, no faktycznie, człowiek się szybko adaptuje, ale tylko dlatego, że ma cel i konkretną motywację.
Granice na wojnie bardzo szybko się zacierają, wręcz niewidzialnie. Oczywiście na pewno jest to zależne od danej jednostki, od psychiki danej osoby. Czym więcej pewnych rzeczy w swoim życiu przetrenujemy, tym będzie łatwiej
Ja wizualizuję sobie od lat każdy wyścig, każdą ewentualną przeszkodę, jaką miałbym pokonać. Ale ja nigdy nie wizualizuję sobie ewentualnego wypadku. Wizualizuję tylko pozytywne rzeczy. Przeszkody, które pokonam. Tak samo tutaj. Wizualizuję sobie zagrożenia, ale nie po to, żebym miał w nie wpaść, ale tylko po to, żeby przeanalizować, jak mogę ich unikać. Do tego zadaniowość. Zakładam sobie wykonanie pewnych zadań w konwoju, tak jak na na wyścigach. Żeby wygrać zawody muszę zrobić to, to i to. I to jest proces. A tutaj, żeby zrobić konwój i wrócić do domu bezpiecznie, muszę zrobić też pewne najróżniejsze czynności.
Zdjęcie z archiwum prywatnego
No właśnie. Masz wiele różnych tytułów. Ludzie, którzy siedzą w tematach ukraińskich nawet często nie mają świadomość, z kim mają do czynienia. I czy twoja działalność w Ukrainie ma wpływ na to, jakim jesteś sportowcem? Czy ma wpływ na zmniejszoną częstotliwość treningów? Czy ma wpływ na to, że tych medali będzie mniej?
Tak, oczywiście. Natomiast to, że jestem sportowcem, pomaga mi funkcjonować w Ukrainie. Ale to, że jestem na Ukrainie, przeszkadza mi w wygrywaniu i w byciu coraz lepszym. Bo mniej trenuję, rzadziej startuję na zawodach. Po prostu więcej energii poświęcam na Ukrainę. To w pewnym sensie przeszkodą w realizacji dawnych celów. Ale to był mój wybór. Priorytety się trochę zmieniły i niektórzy ludzie mnie za to nienawidzą, ale mnie to nie obchodzi. Bo to, co się dzieje tam, jest ważniejsze. Dla naszej przyszłości również.
Co byś powiedział tym ludziom, którzy zarzucają ci, że podjąłeś złą decyzję i marnujesz karierę sportowca w Ukrainie?
Ja nie porzuciłem kariery sportowca. Robię to po to, żebym w przyszłości mógł więcej trenować. Spokojnie i stabilnie. Ja patrzę na kilka lat do przodu. Żebym za tydzień mógł trenować w totalnym spokoju, i może ta kropla, w tym morzu potrzeb z mojej strony, jest w stanie cokolwiek zmienić. Poza tym, jeśli Rosja miałaby tę wojnę wygrać i oni pójdą dalej w naszym kierunku, ja będę już w jakimś stopniu przygotowany na to, co mogłoby się wydarzyć u nas.
Chciałbym, żeby to wybrzmiało. My, Polacy, musimy się przygotować na najgorsze. Wszyscy mądrzy o tym mówią i ja nic nowego nie dodam - pomagając Ukrainie my dajemy czas sobie
To, że Ukraińcy się napieprzają z Rosjanami, to nam daje ten komforty, że to nie my musimy z nimi walczyć. My pomagamy, by oni walczyli za nas, nie naszymi rękoma.
To nie Polacy tam giną. My mamy czas na to, żeby się lepiej przygotować. I przez ten cały czas Ukraina osłabia Rosję i ją mocno angażuje. Ukraina kupuje nam czas. Ja nie twierdzę, że to pewnie, że za pięć lat rosyjskie wojska będą szturmować Warszawę. Ale może dojść do takiego ataku ze strony Rosji i prawdopodobieństwo jest stokroć większe, niż przykład to, że zaatakują nas, nie wiem, Czesi, czy Włosi.
A zagrożenie ze strony Moskwy jest jak najbardziej realne. Wiele razy słyszałem, często od oficerów wywiadu ukraińskiego, że bardzo prawdopodobne jest to, że w najbliższym czasie, w ciągu najbliższego roku, dojdzie do wkroczenia na teren jakiegoś europejskiego państwa. Na przykład do Polski ze strony Białorusi. I Rosjanie zrobią to tylko po to, by znowu przetestować cierpliwość świata, sprawdzić jak daleko znowu mogą przesunąć granice, na ile mogą sobie pozwolić. Czy świat znowu nie zareaguje i pozwoli im anektować kolejne terytoria w kolejnym państwie.
Kiedyś opowiadałeś mi, że na zawodach spotkałeś Rosjan, z niektórymi się kumplowałeś, a potem oni próbowali ci wyjaśnić, że Putin ma rację i jest mężem stanu. Co im powiesz, jeśli kiedykolwiek jeszcze staniecie razem na starcie?
Roześmieję im się w twarz i pokaże kilka filmów, co robiłem przez ten czas. Nasze kontakty się urwały, nie wiem, co robią i gdzie są. Jest też kilku Rosjan, z którymi mam do dzisiaj kontakty. Ograniczone, ale mam. Oni mają trochę inne myślenia na temat Putina niż większość Rosjan.
Ja wiele lat podróżowałem do Rosji, trenowałem z nimi. Minister sportu Rosji chciał mi w 2014 roku wręczyć paszport rosyjski. Pytał, co mają zrobić, żebym przyjął ten paszport i startował w barwach Rosji. Ja oczywiście odparłem, że mam swój, polski i on mi wystarczy. Choć dobrze się tam czułem. I dobrze mi płacili. Żadnego konfliktu wewnętrznego. Nic, zero. Tylko to było w latach 2011-2014. Przed wojną. Teraz wszystko wyglądałoby inaczej.
Możesz powiedzieć, jak wam pomagać? Macie swoją zrzutkę, ale na co ta kasa idzie tak naprawdę? Na co wpłacają ludzie?
My ciągle uczymy się pozyskiwać jak najwięcej rzeczy bezgotówkowo. Wozimy nie tylko sprzęt dla wojska, który załatwiamy dzięki umowie naszej z Ministerstwem Obrony Wielkiej Brytanii, ale wozimy również pomoc dla zwierząt, pomoc dla szpitali, pomoc medyczną. Natomiast realizujemy średnio dwa konwoje w miesiącu, bardzo często na Donbas. Niektóre konwoje mają trasy po 5-6 tysięcy kilometrów. Jeździmy naszymi prywatnymi samochodami, do których przyczepiamy przyczepy. Mamy cztery auta w tym momencie i większość kasy, którą udaje nam się zebrać, idzie na naprawę tych samochodów i na paliwo. Bo jeden samochód, z ciężarową przyczepą i z towarem, spala mniej więcej w granicach 5 tysięcy złotych na takiej trasie. Jedziemy w dwa auta, więc w sumie 10. A jeśli realizujemy dwa wyjazdy w miesiącu, to wychodzi 20 tysięcy na samo paliwo. Plus naprawy. Ostatnio w samochodach wymieniliśmy skrzynię biegów, silniki. Nie chcę nawet wymieniać.
Czyli, jeżeli ktoś wpłaca Wam na zrzutki, to po prostu daje Wam możliwość dalszej pracy?
Dokładnie. Mamy za co to tankować i mamy za co naprawić samochody. Ale wiesz jak jest, bardzo często idzie to z naszych prywatnych pieniędzy, bo akurat na wyjazd nie uzbiera się na zrzutce tyle, co potrzeba. Znasz to przecież ze swoich konwojów. Te zrzutki to są takie strzały. Czyli przez dwa, trzy tygodnie stoją, później ktoś napisze jakiś artykuł, albo zrobi jakiś podcast, znowu się ruszy na kilka dni, później znowu stoi. Jeszcze w pierwszych latach wojny były jakieś firmy, które chciały się dorzucać i na przykład sponsorowały konwój. Teraz jest już nie jest tak kolorowo. Ale na wojnie, jak w sporcie, walczyć będzie do końca. Do wygranej Ukrainy.
„Dwie siostry”to pierwszy film fabularny nakręcony w Ukrainie po 24 lutego 2022 roku. Jego inicjatorem był Łukasz Karwowski. Podczas festiwalu w Cannes w maju 2022 roku zwrócił się do przedstawicieli Film.ua z propozycją realizacji filmu według własnego scenariusza właśnie w Ukrainie. Reakcja była błyskawiczna – już w sierpniu ruszyły zdjęcia.
Pomysł polskiego reżysera był odważny: chciał nakręcić film drogi osadzony w realiach wojny. Ale los uśmiechnął się do Łukasza. Ryzykowny projekt szybko zyskał odważnych sojuszników w Ukrainie, którzy uznali, że warto opowiedzieć światu historię nie o Ukraińcach w Polsce, lecz odwrotnie – o Polakach w Ukrainie.
Według fabuły dwie przyrodnie siostry – Polki: Małgorzata i Jaśmina – otrzymują wiadomość, że ich ojciec, wolontariusz działający na linii frontu, został ranny i trafił do szpitala gdzieś w strefie przyfrontowej obwodu charkowskiego. Dziewczyny wskakują do samochodu i – omijając granicę – pędzą do ogarniętej wojną Ukrainy, by odnaleźć tatę.
Siostry, które przed tą podróżą miały ze sobą niewielki kontakt, muszą razem przejechać Ukrainę z zachodu na wschód. Na własne oczy widzą okropności wojny, a nawet – fizycznie – konfrontują się z rosyjskim złem. Po drodze spotykają różnych Ukraińców, którzy zaskakują ich humorem, życzliwością i odwagą.
Ta niebezpieczna podróż prowadzi – metaforycznie i dosłownie – przez piekło, ale zmusza też bohaterki do przewartościowania własnego życia. Czy Małgorzata i Jaśmina zdołają uratować ojca – widzowie dowiedzą się dopiero w finale.
Film opiera się przede wszystkim na kreacjach dwóch polskich aktorek – Karoliny Rzępy (Jasmina) i Diany Zamojskiej (Małgorzata) – którym udało się stworzyć silne kobiece postacie. To ich oczami reżyser pokazuje prawdziwą Ukrainę i jej mieszkańców w chwili świeżego, ostrego szoku wywołanego wojną.
Według ekipy filmowej, lokalni mieszkańcy chętnie zgadzali się zagrać w scenach zbiorowych, co dodało filmowi autentyczności. Przewija się motyw ukraińskiej wdzięczności wobec Polaków za pomoc w pierwszych dniach wojny. Już na początku filmu starsza kobieta sprzedająca przy drodze śliwki z własnego ogrodu oddaje je siostrom za darmo, mówiąc: „Polacy nam pomagają, więc i my pomożemy im, jak tylko możemy”.
Jedna z widzek powiedziała redakcji serwisu Sestry:
– Mimo że od tamtej pory różne wydarzenia trochę zachwiały naszą przyjaźnią, warto przypominać ludziom, jak było. Trzeba robić wszystko, by ten łańcuch wzajemnej pomocy nie został przerwany.
W lipcu 2022 roku polska ekipa filmowa przyjechała do Kijowa, przeprowadziła casting aktorów, a w sierpniu rozpoczęła zdjęcia. Kręcono m.in. w Kijowie oraz w wyzwolonych miastach obwodów kijowskiego i czernihowskiego – Buczy i Irpieniu.
W pewnym sensie „Dwie siostry”to także film dokumentalny – kamera przez cały czas rejestruje zniszczone przez wojnę miejsca: zbombardowane domy, wysadzone mosty, zaminowane lasy i pola.
– Nakręciliśmy wszystko, co się dało w tych warunkach, także w Czernihowie – opowiadaWiaczesław Babenkow, dyrektor castingu. – Łukasz bardzo chciał kręcić w Charkowie, ale był to sierpień 2022 roku – Rosjanie dopiero co zostali wyparci z regionu. Było bardzo niebezpiecznie, więc udało się go od tego pomysłu odwieść.
Inna z widzek po wyjściu z kina wyznała:
– Bałam się tego filmu. Wiedziałam, że to historia o nas wszystkich. Szczególnie poruszyło mnie ujęcie zbombardowanego mostu w Czernihowie. Pochodzę stamtąd i od razu przypomniały mi się pierwsze dni wojny. Jak trudno było wywieźć mamę z miasta.
A potem zrozumiałam, że ten film jest ważny – bo miną lata, a my będziemy go oglądać jak kronikę naszej wojny
Od depresji do improwizacji
W filmie Dwie siostry uwagę przyciąga gra aktorów i ich autentyczna radość z możliwości grania.
– Wtedy wszyscy byliśmy głodni pracy – wyjaśnia 28-letni Ołeksandr Rudynski, zasłużony artysta Ukrainy.
Wielu aktorów, pozbawionych zatrudnienia w pierwszych miesiącach wojny, imało się innych zajęć – część jeździła jako taksówkarze czy kurierzy, inni byli kelnerami, wielu popadło w depresję. Aż tu nagle – pełnometrażowy film, w którym reżyser pozwalał na improwizację, bo scenariusz zawierał jedynie opisy scen, bez gotowych dialogów. Więc aktorzy improwizowali, a scenariusz zmieniał się w trakcie zdjęć.
– Zaprosiliśmy wtedy na casting wszystkich aktorów, którzy w 2022 roku byli w Kijowie – wspomina Babenkow. – Nic się nie kręciło, więc gdy tylko usłyszeli o zdjęciach, zgłosili się bardzo chętnie.
Dzięki temu w filmie występuje prawdziwie gwiazdorska obsada: Irma Witowska, Witalina Bibliw, Ołeksandr Rudynski, Marina Koszkina, Ołena Kurta, Serhij Derewianko, Mychajło Żonin. Każdy z nich opowiada swoją wersję wojny.
Zawsze elegancką Irmę Witowską trudno rozpoznać: tu wciela się w wiejską ciotkę w kwiecistym szlafroku – gospodynię domu gdzieś na linii frontu, która próbuje rozmawiać z okupantami i pomaga polskim dziewczynom, jak tylko może.
Ołeksandr Rudynski – znany z ról w „Nosorożcu”Ołeha Sencowa, serialu Netflixa „Dekameron”, „Agencji”George’a Clooneya czy nagrodzonym BAFTA krótkometrażowym „Kamień, nożyczki, papier”– w „Dwóch siostrach”gra wiejskiego chłopaka Saszkę. Wesoły, wiecznie podpity, został przez widzów okrzyknięty „słonecznym dupkiem”.
– Znam takich gości od dzieciństwa – mówił Rudynski w rozmowie z Sestrami. – Pochodzę z Mikołajowa. Cieszę się, że moja postać wywołuje tyle emocji. Myślę, że ten film nie byłby tak ciekawy, gdyby nawet w najstraszniejszych scenach nie było miejsca na humor.
Podobnie oceniają to widzowie:
– Śmialiśmy się przez łzy – mówiła kobieta wychodząca z kina. – To cud, że mimo ostrzału i tragedii Ukraińcy potrafią zachować ironię i humor. Nie wiem, skąd to się bierze, ale dobrze, że ten film nie kończy się bajkowo. Bo dziś nikt nie może być pewien szczęśliwego zakończenia.