Exclusive
20
min

Bohdana Peniak: – Moja droga zaczęła się na Majdanie

„W 'punkcie zero' nie ma pielęgniarek ani lekarzy. Na polu bitwy jesteś przede wszystkim wojownikiem, który musi wykonać zadanie. Dlatego w szkoleniu kładzie się nacisk na samopomoc – pod ostrzałem medyk lub koledzy mogą nie być w stanie dotrzeć do ciebie dotrzeć”

Jaryna Matwijiw

Bohdana Peniak. Archiwum przywatne

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

<frame>Bohdana Peniak pracuje w Regionalnym Centrum Onkologii Szpitala Uniwersyteckiego w Rzeszowie. W Polsce ukończyła studia magisterskie z pielęgniarstwa i jest wolontariuszką. Wcześniej była pielęgniarką wojskową w batalionie medycznym „Szpitalników”, instruktorką medycyny taktycznej w jednostce medycznej sił specjalnych „Białe Berety” i w 8. Samoddzielnym Batalionie Prawego Sektora „Aratta”. Jest też współzałożycielką ukraińskiej organizacji pozarządowej „Legion Ludowy”. <frame>

– Moja droga zaczęła się od Rewolucji Godności, w centrum medycznym „Helen Marlene” na Majdanie Niepodległości w Kijowie – wspomina Bohdana. – Pracowałam tam jako pielęgniarka i na własne oczy widziałam, co się działo 20 lutego. Te tragiczne wydarzenia podzieliły moje życie na „przed” i „po”. Wtedy udało nam się uratować wszystkich pacjentów naszego centrum medycznego jeszcze na etapie przedszpitalnym.

Pamiętam młodego mężczyznę, Władysława z Charkowa, który miał na sobie rycerską zbroję. Wraz Ulianą Suprun, lekarką, a później ministrą zdrowia, uratowałyśmy mu wtedy życie

Niestety jego obrażenia były poważne i tydzień później zmarł w szpitalu z powodu niewydolności wielonarządowej.

Długo nie mogłam pogodzić się z jego śmiercią. Obiecałam sobie, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by uratować jak najwięcej istnień ludzkich. Po Majdanie zaczął się dynamiczny rozwój medycyny taktycznej w Ukrainie, a ja i moi koledzy natychmiast do tego przyłączyliśmy. Dużo uczyliśmy się od ukraińskich specjalistów i instruktorów z NATO, ćwiczyliśmy i wkrótce zaczęliśmy wyjeżdżać do wschodniej Ukrainy, by pracować w prawdziwych warunkach wojennych. To było trudne i ekscytujące zarazem. Medycyna taktyczna na froncie w Ukrainie była wówczas na początkowym etapie rozwoju, ale połączyła różnych ludzi wspólnym pragnieniem ratowania życia i uczenia innych, jak to robić.

Mariupol – miasto bez sowieckiej szarości

Podczas ATO [operacja antyterrorystyczna we wschodniej Ukrainie przeciw prorosyjskim separatystom – red.] pracowałam w spokojnym jeszcze wtedy Mariupolu. Dołączyłam do batalionu ochotniczego, by nie zostawiać mojej córeczki samej na długo. Moi koledzy i ja prowadziliśmy również pracę edukacyjną z uczniami i nauczycielami, przeszkoliliśmy też policjantów.

Mariupol był bardzo pięknym miastem. Byłam świadkiem, jak z miasta nieprzyjaznego, a nawet wrogiego, zmienił się w miasto otwarte i przyjazne [po wyzwoleniu Mariupola z rąk separatystów w 2014 r. Ukraina zainwestowała dużo pieniędzy w jego rozwój – aut.]. Prawie nic nie pozostało z dawnej sowieckiej szarości.

Mariupol zawsze był ukraiński, ale dopiero wtedy ludzie zaczęli zdawać sobie sprawę, co to naprawdę znaczy. Mieszkańcy zobaczyli prawdziwych ukraińskich żołnierzy i zaczęli ich wspierać i szanować.

Większość wojskowych i wolontariuszy zrozumiała, że Rosja zastosuje taktykę spalonej ziemi. Rosjanie nie mają empatii ani współczucia, nie przestrzegają prawa międzynarodowego i zasad wojny, działają podstępnie i okrutnie. Wiedząc o sile wojsk, które Rosja zgromadziła na granicach, rozumieliśmy, że oni nie są tam, by spacerować, więc się przygotowywaliśmy. Moi towarzysze i przyjaciele robili wszystko, by utrzymać obronę, ratować i ewakuować mieszkańców miasta. Wielu moich towarzyszy już nie żyje, wielu dostało się do niewoli, niektórzy wrócili – ale większość wciąż tam jest. Ich los jest nieznany. To cena, jaką płacimy za niepodległy kraj.

W „punkcie zero”: nigdy tego nie zapomnisz

– W „punkcie zero” nie ma pielęgniarek ani lekarzy. Na polu bitwy jesteś przede wszystkim wojownikiem, który musi wykonać misję bojową. Dlatego w szkoleniu kładzie się nacisk na samopomoc. Bo medyk lub koledzy mogą po prostu nie być w stanie dotrzeć do ciebie, gdy jesteś pod ciężkim ostrzałem. Standardowy czas założenia opaski uciskowej CAT wynosi 30 sekund. Doskonaliliśmy z kursantami tę umiejętność do perfekcji. Ważne, by zrobić to dobrze, bo od tego zależy życie twoje lub innego żołnierza. Kiedy organizacja „Białe Berety. Lwów” we współpracy z batalionem „Aratta” zorganizowała pierwsze, dziesięciodniowe szkolenie z medycyny taktycznej na linii frontu, to doświadczenie okazało się bezcenne. Po tym szkoleniu każdy z grupy został medykiem taktycznym.

Bohdana Peniak: – W 2016 roku pracowaliśmy w „punktach zero” we wszystkich zapalnych miejscach. Nie straciłam ani jednego rannego, wszyscy przeżyli

Jednym z najbardziej żywych wspomnień podczas mojej pracy instruktorki jest pierwsza podróż na wschód Ukrainy, szkolenie wojska w wiosce Ługanśkie – dziś to terytorium okupowane. Kurs prowadziliśmy w zbombardowanym przedszkolu, w którym pozostały dziecięce zabawki i książki, a na wieszakach wisiały jeszcze małe szlafroczki. To był bolesny widok.

Bratnie dusze, wolontariacka rodzina

Do Polski przeprowadziłam się jeszcze przed inwazją, by nostryfikować mój ukraiński dyplom pielęgniarski i zdobyć wyższe wykształcenie medyczne w UE. W Polsce istnieją studia magisterskie z pielęgniarstwa, niedostępne w Ukrainie. Z takim dyplomem możesz zostać badaczem i pisać prace naukowe.

Dużo czasu zajęło mi przyzwyczajenie się do innego kraju, ale studiowanie było dla mnie łatwe, szybko pokonałam barierę językową. Uzyskałam już tytuł magistra pielęgniarstwa na Akademii Tarnowskiej. W Polsce napisałam dwie pierwsze prace naukowe, jednocześnie pracując w szpitalu w Mielcu. Teraz pracuję w szpitalu w Rzeszowie.

Polscy lekarze chętnie dzielą się swoją wiedzą i doświadczeniem. Współpraca pomiędzy pielęgniarkami i lekarzami jest tu doskonała, co znacznie poprawia poziom leczenia i komfort pacjenta. Zawód pielęgniarki daje mi niesamowitą satysfakcję, możliwość pomagania ludziom w ciężkiej chorobie.

Nikt z moich polskich kolegów w szpitalu nie wie, że jestem medyczką wojskową i byłam w „punkcie zero”. Wspominam ten czas z wielkim niepokojem, ale o tym nie rozmawiam.

To bardzo bolesne, bo wielu moich kolegów już nie żyje. To byli niesamowici ludzie, którzy szczerze kochali Ukrainę i udowodnili to swoimi czynami. Nazywamy siebie bratnimi duszami, wolontariacką rodziną. Każda strata pozostawia na sercu bliznę.

Wiadomość o wybuchu wielkiej wojny zaskoczyła mnie tu, w Polsce. Ukraińcy w Mielcu natychmiast się zmobilizowali i zaczęli współpracować z władzami miasta, by przyjmować uchodźców i wysyłać pomoc humanitarną do Ukrainy. Udało nam się zorganizować wiele osób z Polski, które nadal pomagają.

Siedem ciężarówek z pomocą

Jestem członkinią i współzałożycielką organizacji pozarządowej „Legion Ludowy”, która działa w Ukrainie i w Polsce. Koordynuję z Polski pomoc dla Ukraińców. Nasi polscy przyjaciele pomogli nam kupić i wysłać do Ukrainy leki, sprzęt medyczny, materace, ponad 100 łóżek rehabilitacyjnych do szpitali w Dnieprze i Mikołajowie, wiele plecaków medycznych i tony leków do szpitali wojskowych. Później wysłyłaliśmy na linię frontu pojazdy terenowe, radia, power banki i latarki.

W Polsce „Legion Ludowy” ściśle współpracuje z polskimi patronami i Towarzystwem Przyjaciół Francji w Mielcu. Z szacunkiem i wdzięcznością nazywam ich przyjaciółmi, bo wspólnie udało nam się wysłać siedem ciężarówek z pomocą humanitarną do Ukrainy – w szczególności do Dniepru, Mikołajowa i Chersonia. Polacy wspólnie z Francuzami kupili sprzęt dla wojska, kamery termowizyjne, odzież, części zamienne do samochodów na front, a dla nas, medyków, sprzęt taktyczny. Wspieramy wojsko i cywilów już od prawie trzech lat. Teraz pomagamy także dzieciom niepełnosprawnym i tym dzieciom, których rodzice zginęli na froncie albo zaginęli.

Od 2022 roku, co roku w dniu świętego Mikołaja, wysyłamy takim dzieciom prezenty. Na przykład chłopcu, którego ojciec jest oficerem i od trzech lat przebywa w rosyjskiej niewoli, a matka jest wolontariuszką już od czasu Rewolucji Godności.

Czasami pojawiają się prośby o śpiwory i karimaty, by matka i syn mogli przeczekać na nich alarmy przeciwlotnicze w piwnicy i się nie przeziębić

W tym roku w dniu świętego Mikołaja dostarczyliśmy pomoc dla 21 dzieci.

Mieszkam w Polsce z córką w wieku szkolnym. Nadal studiuję, lecz nie przestaję być wolontariuszką. Córka mi pomaga. Staram się wychować ją tak, by była dumna z bycia Ukrainką i wspierała ludzi w trudnych czasach.

Wielu troskliwych Polaków nadal udziela Ukraińcom ogromnego wsparcia, a my wysyłamy je poprzez naszą sieć wolontariuszy. Otrzymujemy również pomoc z Australii, Francji i innych krajów.

Pielgrzymka na cześć bohatera

Na froncie dla swoich towarzyszy nie stajesz się tylko przyjacielem. Stajesz się rodziną, bo twoje życie zależy od tego, kto jest obok ciebie.

Taras Matwijiw, pośmiertnie uznany za Bohatera Ukrainy, porucznik sił zbrojnych, założyciel inicjatywy poszukiwawczej Majdan, był dla mnie niesamowitym przyjacielem i towarzyszem broni. I jest wzorem do naśladowania dla całej naszej społeczności. Ku jego pamięci przeszłam szlak św. Jakuba – jeden z najsłynniejszych szlaków pielgrzymkowych w Europie. Szłam wzdłuż oceanu, w Portugalii, a dotarłam do Hiszpanii.

Taras pozostawił po sobie długą listę marzeń, a mnie udało się spełnić jedno z nich – marzenie o podróżowaniu. Po jego śmierci rodzice wydali dwutomową książkę. Jego matka powiedziała: „On nie umarł, on urodził się dla nieba”. Chciałam, aby to była również jego podróż – jako podziękowanie za jego przyjaźń i wsparcie, jego dobre serce i wszystko, co zrobił dla Ukrainy.

11 dni, 265 kilometrów: droga, niebo i ocean. Czułam obecność Boga, niewidzialną obecność mojego ojca, brata i Tarasa, którzy są teraz w niebie. Czytałam poezję i prozę Tarasa nad brzegiem oceanu, niosąc naszą niebiesko-żółtą flagę. Na stronach książki są pieczątki z każdego miejsca, w którym byłam, tak jak w moim paszporcie pielgrzyma. Pewnego dnia podaruję tę książkę jego rodzicom. Ale pozwólcie jej podróżować jeszcze przez jakiś czas. Nasi bohaterowie, którzy zginęli w tej okrutnej wojnie, żyją tak długo, jak o nich pamiętamy.

Zdjęcia: archiwum prywatne

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, prowadząca programy telewizyjne, autorka programów analitycznych, pasjonatka pracy w mediach. Po ślubie w 2021 roku zamieszkała w województwie podkarpackim. We Lwowie pracowała min w gazecie „Postup”, lwowskim oddziale ukraińskiej telewizji państwowej, telewizji NTA, telewizji 5 kanał, telewizji Espreso. Była autorką programu publicystycznego „Informacyjny Wieczór-Lwów” w telewizji „5 kanał”. Z wyróżnieniem ukończyła studia magisterskie z zakresu dziennikarstwa na Lwowskim Uniwersytecie Państwowym im. Iwana Franka. Uczyła się także w szkole językowej Instytutu Dantego w Rzymie. Po zamieszkaniu w Polsce dalej zajmuje się dziennikarstwem. Jej życiowe motto: Rób cos dobrego dla Ukrainy tam gdzie jesteś. Rób dobrze to co umiesz. Kochaj życie i ludzi.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz
Kateryna Bakalczuk-Kłosowska Ukraińcy za granicą

Zaczęło się tak, jak w przypadku dziesiątek tysięcy innych ukraińskich uchodźczyń: długa podróż, pierwsze trudne miesiące adaptacji, pełna obaw codzienność, strach przed utratą siebie w nowym kraju.

– Najpierw trafiliśmy do Bytomia – wspomina Kateryna Bakalczuk-Kłosowska. – Przez tydzień mieszkaliśmy w tamtejszej szkole policealnej. To była zwykła sala, w której rozstawiono łóżka polowe, a na cały pięciopiętrowy budynek był tylko jeden prysznic. Kto wstał najwcześniej, ten mógł umyć się w ciepłej wodzie.

Kateryna ma polskie korzenie, w Ukrainie była członkinią Żytomierskiego Obwodowego Związku Polaków. Organizacją ewakuacji członków związku zajmowała się Wiktoria Laskowska-Szczur, przewodnicząca związku. Autobusy, które wywoziły żytomierzan do Polski, wracały do Ukrainy pełne pomocy humanitarnej. Zorganizowano 16 takich kursów, Kateryna przyjechała przedostatnim, 5 marca 2022 r. Jej rodziców udało się ewakuować dopiero 3 tygodnie później.

Kolędnicy z Żytomierza

– Rodzice mieszkali na Lewym Brzegu, w okolicach Kijowa – mówi Kateryna. – Te straszne wydarzenia, które miały miejsce w Buczy i Irpieniu, nie dawały mi spokojnie spać. Chociaż rodzice byli już wtedy po drugiej stronie Dniepru, blisko Boryspola, i tak bardzo się martwiłam, bo transport nie działał. Mój tato jest po udarze mózgu, ma całkowicie sparaliżowaną prawą stronę ciała. Był ogromny problem z doprowadzeniem ich na dworzec kolejowy, ale bardzo chciałam ich zabrać, gdy tylko nadarzyła się okazja. Gmina Pilica zgodziła się przyjąć całą naszą rodzinę.

Począwszy od 2012 r. Kateryna co roku razem z artystami i zespołami Związku Polaków jeździła na koncerty na Śląsk, organizowane przez Wiktorię Laskowską-Szczur w ramach festiwalu „Kolędnicy z Żytomierza”. Patronem festiwalu był Marszałek Mojewództwa Śląskiego, więc w Pilicy zespoły z Żytomierza były dobrze znane. Rodzinę Kateryny przyjęli tam, jak swoich.

– To było coś podobnego do pensjonatu albo obozu dziecięcego – wspomina Kateryna. – Cztery kilometry od miasta, mieszkaliśmy w domkach letniskowych. Pomogli mi także z pracą w szkole i w bibliotece. Na początku do pracy podwoziły mnie mamy ukraińskich dzieci, które chodziły do szkoły w Pilicy, albo jeździłam szkolnym autobusem. Potem przeprowadziłam się do miasta i mieszkałam tam przez ponad dwa lata. Bardzo się cieszymy, że trafiliśmy do Pilicy. Opiekowali się tam nami, jak własną rodziną.

Występ na koncercie charytatywnym na Stadionie Śląskim, 2022. Zrzut ekranu

Pierwsze występy

Kateryna szukała każdej możliwości udziału w koncertach. Angażowała się w liczne projekty muzyczne, głównie charytatywne. Pierwszy taki koncert odbył się już 10 marca, zaledwie 5 dni po jej przyjeździe do Polski, na Stadionie Śląskim.

– Koncert był ogromny, z transmisją w polskiej telewizji – mówi Kateryna. – Udało się zebrać pół miliona złotych na potrzeby Ukrainy

Miała też wiele występów solowych. Za udział w ważnych społecznie wydarzeniach otrzymała tytuł Honorowego Ambasadora Żytomierszczyzny. W bibliotece prowadziła zajęcia muzyczne dla dzieci i dorosłych. To była przyjemna praca, ale jej największą pasją było śpiewanie na scenie.

Pierwsze porażki

– Szukałam wszelkich sposobności, by dostać się do muzycznej wspólnoty – mówi Kateryna. – Wysyłałam CV, jeździłam na przesłuchania, pytałam znajomych o oferty. W końcu przyszła mi do głowy myśl, by pójść na studia, więc spróbowałam dostać się na Akademię Muzyczną w Katowicach. Podczas przesłuchania zasugerowano mi jednak, że na studia jestem już trochę za stara, a na doktorat mają jedno miejsce na całą akademię, więc w pierwszej kolejności przyjmują swoich.

Powiedziałam, że jestem gotowa pójść na studia magisterskie, lecz usłyszałam, że nie ma sensu powtarzać tego, czego już się nauczyłam w Ukrainie

Próbowała też dostać się na Akademie Muzyczne we Wrocławiu, w Szczecinie i Warszawie. We Wrocławiu powiedzieli jej to samo co w Katowicach. Do Szczecina i Warszawy się dostała, ale nie zdążyła złożyć dokumentów na czas. Mimo to nie poddała się. Chodziła na koncerty, starała się poznawać wpływowych ludzi. I ukraińskich muzyków, którzy mieszkali w Polsce.

– Pierwsze ważne spotkanie miałam przy okazji koncertu w Operze Śląskiej – wspomina. – Podczas występu wyszłam na chwilę z sali, a kiedy wróciłam, już nie poszłam na swoje miejsce, tylko stanęłam przy drzwiach i tam słuchałam występu. Z drugiej strony drzwi stała dyrygentka chóru. Po koncercie podeszłam do niej i powiedziałam, że jestem śpiewaczką z Ukrainy, ukończyłam akademię i chciałabym śpiewać tutaj.

„Świetnie, bo akurat teraz potrzebujemy artystów do chóru” – odpowiedziała pani Krystyna Krzyżanowska. I zaprosiła mnie na przesłuchanie.

Podczas warszawskiego występu na charytatywnej aukcji ikon malowanych przez współczesnych ukraińskich i polskich artystów udało się zebrać kilkadziesiąt tysięcy złotych na rehabilitację dzieci poległych żołnierzy

Jednak do chóru jej nie przyjęli. Dyrektor opery stwierdził, że ma głos solistki, a kiedy przyjmowali solistów, to ich ambicje szkodziły spójności zespołu

Jednak znajomość ze znaną dyrygentką zaowocowała. Pani Krystyna zaprosiła Katerynę do swojego amatorskiego chóru.

– To był wolontariat – wspomina Kateryna. – Jeździłam na próby i koncerty za własne pieniądze. Daleko, z przesiadkami. Wracałam późno, a rano musiałam iść do biblioteki. Bywało, że uciekał mi ostatni pociąg i musiałam nocować u koleżanek. W takim rytmie żyłam przez pół roku.

Powiedziałam sobie: „Dasz radę”

Jednak nie zamierzała się poddać. Przeglądała ogłoszenia na stronach instytucji muzycznych, wysyłała CV, jeździła na przesłuchania konkursowe, szukała projektów, składała wnioski. W końcu uzyskała dwumiesięczne stypendium w Filharmonii Śląskiej. A kiedy dowiedziała się o wolnym miejscu w zespole Camerata Silesia, wysłała swoje CV.

– Dużo o tym zespole słyszałam, ale bałam się, że to dla mnie za wysokie progi. Oni pracują z różnymi gatunkami muzyki, mają szeroki repertuar, od współczesnej klasyki, muzyki operowej, barokowej – po jazz i muzykę rozrywkową. Zespół jest mały, tylko 19 osób, podczas gdy w chórze Filharmonii Śląskiej jest 50 artystów. Dlatego trzeba ciężej pracować, a tempo uczenia się nowych utworów jest oszałamiające.

W Ukrainie Kateryna była solistką, w Polsce musiała nauczyć się pracy w zespole

Od pierwszego przesłuchania do propozycji pracy na etacie minęło pięć miesięcy.

– Oficjalnie w Cameracie pracuję od 23 października 2024 r. Na pierwszym przesłuchaniu, w maju, dali mi nuty i powiedzieli: „Przyjdziesz za kilka dni i pokażesz, co zrobiłaś”. Ja patrzę na te nuty i myślę: „Boże, od czego zacząć?” Ale powiedziałam sobie: „Dasz radę” – i dałam. Potem w Cameracie śpiewałam utwory wybitnych ukraińskich kompozytorów epoki baroku i klasycyzmu — Dmytra Bortnianskiego, Maksyma Berezowskiego i Artema Wedla. Podczas prób robiłam transkrypcje i uczyłam Polaków, jak poprawnie wymawiać ukraińskie słowa.

Przyjeżdżaj jutro

Po tych koncertach trzeba było wrócić do zwykłego życia. Powiedzieli jej, że na razie nie ma etatu – ale obiecali, że będą ją zapraszać na projekty. Wróciła do biblioteki.

– Chciało mi się płakać – wyznaje artystka. – Wtedy wynajmowałam już mieszkanie i brakowało mi pensji, którą zarabiałam w bibliotece. Myślałam, jak tu przeżyć, tym bardziej że ceny rosły w strasznym tempie.

Jakoś pod koniec września zadzwoniła do mnie nasza dyrygentka, pani Anna Szostak: „Jeśli chcesz, przyjeżdżaj na miesiąc próbny”.

„Kiedy?” – zapytałam. „Jutro”. Poprosiłam dyrektora biblioteki o miesięczny urlop bezpłatny. Wiedziałam, że taka okazja już się nie powtórzy

Dziś Katarzyna śpiewa w Cameracie, w katowickim NOSPR-ze, i planuje własne projekty: nagranie płyty z ukraińskimi pieśniami oraz koncert solowy z ukraińskim kompozytorem.

Camerata Silesia

Rady dla tych, którzy szukają siebie

Droga do samorealizacji może być trudna, zwłaszcza w nowym środowisku. Jednak historia Kateryny dowodzi, że znalezienie swojego miejsca pod słońcem jest możliwe. Oto kilka jej wskazówek dla tych, którzy nie chcą porzucić marzeń.

Próbuj. Każde doświadczenie to krok naprzód. Nawet jeśli coś się nie uda, porażki przyniosą ci cenną wiedzę i przybliżą sukces.

Pukaj do wszystkich drzwi. Nie bój się nawiązywać znajomości, pytać o możliwości, angażować się w projekty. Z setki drzwi przynajmniej jedne się otworzą.

Nie bój się. Często blokują nas opinie innych lub własne lęki. Katerynę powstrzymywała myśl, że do Cameraty trudno dostać się nawet Polakom. Mimo to poszła na przesłuchanie. Nie ulegaj swoim obawom. Dopóki nie spróbujesz, nie dowiesz się, na co cię stać.

Nie porzucaj swoich pasji. Rób to, co kochasz. Przekwalifikowanie się jest dobre, szczególnie na początkowym etapie adaptacji – ale nie rezygnuj z tego, co kochasz. To właśnie pasja pomoże ci odnaleźć swoje miejsce pod słońcem.

Doceniaj każdą chwilę. Nawet mały sukces jest ważny. Każda nowo poznana osoba czy nowe wydarzenie może otworzyć przed tobą nowe możliwości.

Wierz w siebie. Nawet jeśli wszystko wydaje się beznadziejne, pamiętaj: najciemniej jest tuż przed świtem. Droga do spełnienia marzeń może być trudna, ale każda próba przybliża cię do celu. Nie poddawaj się, idź naprzód i ciesz się samą podróżą.

Zdjęcia: archiwum prywatne Kateryny Bakalczuk-Kłosowskiej

20
хв

Z biblioteki na scenę. Opowieść o Ukraince, która żyje, by śpiewać

Tetiana Wygowska
ołeksandr kanibołocki wolontariat ukraina

Najtrudniej, gdy konto jest puste

Oksana Szczyrba: Jak się Pan dziś czuje? Wiem, że ostatnie wyprawy znacznie podkopały Pana zdrowie.

Ołeksandr Kanibołocki: Przejechałem na rowerze około 400 kilometrów z otwartym wrzodem. Jechałem z Jaremcza do Użhorodu, a potem przez obwód lwowski. Teraz jestem pod opieką lekarską. Przygotowuję się do kolejnej przejażdżki. Może już w maju, zależy od zdrowia.

Kiedy postanowił Pan zbierać pieniądze na wojsko?

W 2014 roku, gdy zaczęła się rosyjska agresja na Krymie. Rozumiałem, że nie będę w stanie walczyć, bo to już nie te lata, ale chciałem pomóc. W 2019 roku po raz pierwszy zacząłem zbierać pieniądze dla wojska w mojej wsi. Wysłałem dwie przesyłki do batalionu Szejka Mansura.

Ale samo tylko chodzenie i proszenie to nie moja bajka. W 2022 roku postanowiłem więc połączyć pomaganie wojsku z czymś, co mnie uspokaja. A uspokaja mnie jazda na rowerze. Wtedy odbyłem swoją pierwszą przejażdżkę: 500 km na rowerze „Ukraina”, 250 km do Baturyna i z powrotem. Zebrałem 12 000 hrywien, które przeznaczyłem na zakup opon dla samochodów 72 brygady.

Angażował się Pan w politykę?

W 2018 roku byłem zastępcą szefa rady sołeckiej. Chciałem służyć ludziom i kontrolować władze, lecz spotkałem się z presją i groźbami. Na przykład wtedy, kiedy ujawniłem, że podczas kampanii wyborczej w 2018 roku jeden ze sztabów przekupywał wyborców, dając im po 300-400 hrywien, i zamawiał brudne artykuły o przeciwnikach. By ukoić nerwy, jeździłem na rowerze po okolicy. A potem pomyślałem: dlaczego nie połączyć tego z wolontariatem?

Mój rower jest dla mnie niezawodnym pomocnikiem. Jest prosty, bez przerzutek, ale bardzo wytrzymały. Ma ponad 40 lat, mam go bodaj od 1982 roku. Jeśli coś pójdzie nie tak, coś dokręcę, coś nasmaruję – i jadę dalej. Zawsze mam ze sobą części zamienne. Nigdy mnie nie zawiódł.

Podobno chciał Pan wstąpić do wojska, ale Pana odrzucili.

Zadzwoniłem do batalionu ochotniczego „Słoneczko”. Poradzili mi, żebym pozostał na tyłach i robił to, co robiłem wcześniej.

Bliscy nie próbowali Pana odwieść od pomysłu z rowerem?

Próbowali. „Masz wnuki, masz dzieci” – mówili. Ale ja się uparłem.

Pierwsza przejażdżka była testem. Kiedy dotarłem do Romn [miasto w Ukrainie – red.], zacząłem szukać miejsca na nocleg. Dzwoniłem do znajomych, ale nikt nie odbierał, bo był dzień wolny. Postanowiłem więc jechać dalej, do Łypowej Dołyny. Tyle że jakieś 3-4 kilometry przed nią mój organizm przestał funkcjonować, serce zaczęło mi walić. Zatrzymałem się, a potem próbowałem dojść z tym rowerem do jakichś ludzi, ale nie miałem siły.

Stanąłem na poboczu, położyłem rower na ziemi. Było ciemno, padał deszcz, a ja na kolanach, nie wiedząc, co dalej robić

Wtedy zadzwoniła córka. Zapytała, gdzie jestem. Zrazu nie byłem w stanie odpowiedzieć, ale gdy doszedłem do siebie, powiedziałem jej, że wszystko w porządku, że jestem już prawie w Łypowej Dołynie. Tyle że ona zrozumiała, że nie wszystko jest w porządku.

Tak czy inaczej, bez względu na to, jak było ciężko, pedałowałem dalej. Bo nie mogłem strzelać, a chciałem pomóc.

Dotarłem do szpitala w Łypowej Dołynie, wolontariusze załatwili mi przyjęcie. Zbadali mnie. Deszcz nie przestawał padać, więc zostałem na dwa dni. A gdy pogoda się poprawiła, wróciłem na rower i kontynuowałem podróż. Tym razem bez komplikacji.

Planuje Pan swoje trasy?

Tak, ale czasami zmieniam je w zależności od sytuacji. Pytam miejscowych, gdzie jest najlepsza droga, gdzie mogę się zatrzymać. Wolontariusze pomagają mi znaleźć miejsca na nocleg.

Czasami nocowałem na posterunkach policji, w szpitalach albo hotelach opłacanych przez ludzi wspierających moją sprawę. Nawet przez posłów

Która wyprawa była najdłuższa?

Trzecia, 1200 km. Zebrałem wtedy około 1,6 mln hrywien.

Nie spodziewałem się, że uzbieram aż tyle. Przeżyłem nawet pewne rozczarowanie, gdy na początku nie było na koncie niemal nic. Ale wtedy niewiele osób o mnie jeszcze słyszało. Później dziennikarze zrobili o mnie materiał. I zadzwonił jakiś mężczyzna, który powiedział: „Chcę ci pomóc”. Ludzie zaczęli przekazywać darowizny.

Zbieram fundusze na własnych kontach. Nigdy nie daję pieniędzy komuś innemu, bo widziałem już, że czasami dary trafiają w niepowołane ręce. Wszystko sam mam pod kontrolą.

Gdy wolontariusze prosili o jakiś materiał o moich wyprawach, płaciłem za jego produkcję. Mam wszystkie rachunki, paragony, raporty – wszystko upubliczniam, pełna przejrzystość. Za zebrane przeze mnie pieniądze kupowaliśmy opony, drony, a nawet samochody. Ludzie to widzą i ufają.

Ile w sumie kilometrów przejechał Pan na rowerze?

Pierwsza przejażdżka to 500 km, druga 850 km, trzecia 1200 km, a czwarta 1100 km. Łącznie ponad 3600 kilometrów. Zebrałem już ponad 2 mln hrywien. Jedna wyprawa trwa 10-12 dni, w zależności od trasy. Przemierzyłem już wiele dróg.

Co jest najtrudniejsze podróży?

Moment kiedy sprawdzasz konto i nic tam nie ma. To bardzo trudne psychicznie. A fizycznie – podjazdy w Karpatach. Drogi są tam dobre, ale jest dużo zjazdów i podjazdów, a mój rower nie ma przerzutek, więc często muszę go nieść.

Bywa, że spędzam w trasie nawet 12 godzin dziennie. Czasami ludzie mi pomagali i mnie karmili, ale takie przekąski w pośpiechu podkopywały moje zdrowie.

Muszę jeździć w różnych warunkach pogodowych, także w ulewnym deszczu albo w upale. Ale zawsze jadę dalej, bo robię to dla tych, którzy trzymają front

Wyznaczam sobie cel, na przykład: „Dziś muszę dojechać do Sum”. Jak komputer – ustawiasz program i go wykonujesz. Czasami wyjeżdżałem w trasę o 2 nad ranem. Był też taki dzień, kiedy przejechałem 186 km. Wszystko jest możliwe, gdy masz cel.

To jest nasza Ukraina

Co Pan odkrył w czasie tych podróży?

Dużo piękna, wielu dobrych ludzi. To zmieniło mój ogląd spraw. Lecz chociaż podarowali mi rower sportowy, nadal jeżdżę na mojej starej, dobrej „Ukrainie”.

Jak ludzie reagują, gdy dowiadują się o Pana misji?

Bardzo dobrze. Szczególnie dobrze pamiętam okolice Iwano-Frankiwska. Sceneria była niesamowita – piękne domy, zadbane drogi. Zatrzymałem się i zacząłem robić zdjęcia. I wtedy z podwórka wyszedł mężczyzna: „Kim jesteś?”. Potem wyszedł kolejny, z sąsiedniego podwórka. Zanim zdążyłem to wyjaśnić, zaczęli przynosić mi pomidory, smalec, herbatniki. Podziękowałem, ale nalegali: „Bierz, jesteś wolontariuszem”.

Innym razem jechałem z Kijowa do Niżyna. Był ranek, miałem ochotę na coś gorącego. Zobaczyłem kobietę i zapytałem ją, gdzie mogę zjeść śniadanie. Była zaskoczona: „Co się stało?”. Wyjaśniłem, kim jestem, a ona otworzyła swoją torbę i wyjęła kilka kawałków domowego ciasta: „Weź, jeszcze gorące, właśnie upiekłam”. To było bardzo wzruszające. Tacy ludzie są prawdziwi, to jest nasza Ukraina. I to daje mi siłę, by iść dalej.

Jakieś zabawne historie?

Z Boryspola do Żytomierza wyjeżdżałem o 2 nad ranem, chciałem zdążyć przed końcem godziny policyjenj. Jechałem autem, w punkcie kontrolnym zatrzymała mnie policja. „A ty kto, dokąd, dlaczego tak wcześnie?” Wyjaśniam, że jestem wolontariuszem, jadę do Żytomierza. „A ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś?”.

Już miałem im pokazać moje dokumenty, strony w Internecie, na których o mnie pisali, ale jeden mnie rozpoznał: „Więc to jest ten wolontariusz, który jeździ po całej Ukrainie!”. Pośmialiśmy się, zrobiliśmy sobie zdjęcie i ruszyłem w dalszą drogę.

Nieraz sprawdzali moje bagaże i pytali, czy nie mam w nich czegoś niebezpiecznego. Zawsze mam tylko ubrania i jedzenie.

Nie myślał Pan o jeżdżeniu w grupie?

Myślałem, ale nie każdy pojedzie na takim rowerze, jak mój. To nie jest rower sportowy. Kiedy jeździsz z kimś, musisz się dostosować, a ja jestem przyzwyczajony do własnego tempa. Gdy poczuję się źle, siadam, odpoczywam, piję wodę, a potem wracam na drogę. Jestem swoim własnym szefem.

Czuje Pan satysfakcję?

Tak. Naprawdę chciałem być przydatny i udało mi się. Zebrałem sporo pieniędzy, więcej niż mogłem sobie wyobrazić. Wolontariusze dzwonili i prosili mnie o pomoc dla różnych jednostek, a ja pomagałem.

Ludzie w Pana wsi są teraz życzliwsi?

Tak. Wiele osób podchodzi do mnie, dziękuje i życzy sukcesów. Są jednak tacy, którzy nadal wspierają lokalne władze, a te, delikatnie mówiąc, nie zawsze działają otwarcie. W mojej wsi sytuacja wciąż jest trudna: dużo polityki, opozycja pod presją, władze mi groziły. Ale ja zawsze mówię ludziom prawdę, dlatego większość mnie popiera.

Kiedyś zapytano mnie, dlaczego pensje w radzie sołeckiej są tak wysokie. Gdy oficjalnie poprosiłem o informacje na ten temat, zaczęła się nagonka. Poszedłem na policję. Jednak odkąd zacząłem działać jako wolontariusz, wszystko się uspokoiło.

Jak wolontariat zmienił Pana życie?

Przywrócił mi godność. Ci, którzy mnie atakowali lub kłamali na mój temat, przestali to robić. Bo poznali moją sprawę.

Ale najbardziej wzruszające jest to, że nawet wojskowi mi dziękują.

Gdy byłem w szpitalu, zadzwonił do mnie pewien żołnierz i powiedział: „Dziękuję za to, co zrobiłeś”. To dla mnie ważniejsze niż jakikolwiek medal

Zdjęcia: prywatne archiwum bohatera

20
хв

Ołeksandr Kanibołocki: – Wolontariat przywrócił mi godność

Oksana Szczyrba

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Wiedza to nasz pierwszy schron

Ексклюзив
Oblicza wojny
20
хв

Nie bez powodu na wojnie mówimy do siebie: „bracie”, „siostro”

Ексклюзив
Oblicza wojny
20
хв

Olga Jehorowa: Możesz przetrwać wszystko. Straty – nie

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress