Exclusive
20
min

„Wpered”, ostatnia gazeta Bachmutu

Przed rosyjską inwazją w Ukrainie dużo mówiono o śmierci prasy drukowanej. Ale gdy nadszedł czas najcięższej próby, to właśnie lokalna gazeta ocaliła ducha mieszkańców zabijanego miasta

Halyna Halymonyk

Mieszkanki Bachmutu czytają swoją ulubioną gazetę. Zdjęcie: archiwum „Wpered”

No items found.

Na rozmowę ze Switłaną Owczarenko, redaktorką naczelną „Wpered”, czekałam kilka tygodni. Lokalne wydanie tej gazety w Bachmucie, o nakładzie 6000 egzemplarzy, stało się jedyną nicią, która spaja tamtejszą społeczność. Każde kolejne wydanie przypomina tym ludziom o ich wspólnym domu, który legł w gruzach. – Ciężko mi wracać do wspomnień z życia, które zostało zniszczone – wyznaje Switłana.

Był późny sobotni wieczór. Switłana zadzwoniła do mnie, gdy spacerowałam wzdłuż nabrzeża zbiornika Pogoria III w Dąbrowie Górniczej. Burza, która wypędziła ludzi z plaży, właśnie się skończyła. Latarnie oświetlały samotne drewniane molo, ciężkie chmury unosiły się nad wodą, żałośnie skrzeczały mewy. Myślami byłam w zniszczonym Bachmucie, z mieszkańcami tego miasta rozproszonymi przez wojnę po całym świecie.

Wasyl, 84-letni mieszkaniec Bachmutu, mieszka dziś w domu spokojnej starości w Czechach. W rubryce „Wieści narodowe” gazety ekscytuje się: „Dali mi nowy materac! Nie chciałem kłaść się na starym, a teraz nie chcę wstawać z nowego, tak dobrze mi się śpi”. Wygodne fotele, miękkie pufy, lampy stołowe – wszystko, co cenne, zniknęło wraz z domami w Bachmucie. Pozostali tylko ludzie, klucze do ich zniszczonych domów – i miejska gazeta.

Switłana Owczarenko (w środku) z koleżankami redakcyjnymi podczas pracy nad gazetą

Kasztany na ulicy Pokoju

Przed wojną redakcja „Wpered” mieściła się przy ulicy Pokoju 49. Na podwórku rosły kasztanowce, które wiosną kwitły na różowo, a jesienią obficie obsypywały ulicę błyszczącymi kasztanami. Raz nawet rozbiły przednią szybę redakcyjnego samochodu.

Osiem okien budynku podglądało intensywne redakcyjne życie: składanie gazety do późnej nocy, spotkania z czytelnikami, gorące dyskusje dziennikarzy. Z tego wszystkiego pozostały tylko zwęglone pnie drzew, ruiny budynku i popiół.

– Nie ma okien, a za nimi nie ma życia. Tam, gdzie kiedyś był ganek, na którym piliśmy kawę, teraz zieje czarna otchłań – mówi Switłana.

Działalność gazety była zawieszana dwukrotnie: w 1941 r. z powodu ataku faszystowskich Niemiec i 24 lutego 2022 r. – po ataku raszystowskiej Rosji

– Zaczęli bombardować Bachmut już pierwszego dnia inwazji – wspomina Switłana. – 23 [lutego] zrobiliśmy wydanie na następny dzień, tyle że 24 rano nie mogliśmy jej zabrać z drukarni w Kramatorsku, bo droga co minutę była ostrzeliwana.

Prorosyjscy bojówkarze zajęli Bachmut w kwietniu 2014 roku, jednak już 6 lipca miasto wróciło pod kontrolę Ukrainy. Przez osiem lat wojna toczyła się w odległości 30 kilometrów, lecz nikt nie przypuszczał, że dotrze do samego miasta. Zamiast budować fortyfikacje obronne, kładziono nowe chodniki i zakładano parki.

W marcu 2024 r. Switłana pojechała z matką do rodziny w Odessie. Tam miały nadzieję przeczekać „eskalację”. Założyła dres, spakowała do plecaka najpotrzebniejsze rzeczy, a do kieszeni wsunęła dwa zestawy kluczy: jeden do redakcji, drugi do mieszkania.

Czytelnicy w lochach

W pierwszych miesiącach wojny Switłana żyła wiadomościami, śledząc to, co działo się w kraju. Bachmut był jednym z najniebezpieczniejszych miejsc na świecie – ale wielu ludzi w nim zostało. Nie otwierali drzwi swoich piwnic, nawet gdy przyjeżdżała pomoc humanitarna.

Rosjanie odcięli prąd, gaz i łączność. Ich propagandyści nadawali przez radio, że miasto jest opuszczone, a lokalne władze wyjechały. „Kijów upadł”, mówili w radiu

W pierwszych miesiącach miasto liczące 73 000 mieszkańców opuściło prawie 50 000 osób. Niektórzy jednak wrócili. „Nikt tam na nas nie czeka, więc nie ma sensu wyjeżdżać” – mówili.

Potężną ofensywę Rosjanie zaczęli w sierpniu. Wśród budynków toczyły się najbardziej zacięte bitwy piechoty od czasów II wojny światowej.

Próby przekonania tych, którzy pozostali, do opuszczenia miasta spaliły na panewce, więc w październiku lokalne władze zaczęły przywozić do Bachmutu „burżujki”, żelazne piecyki – „kozy”, na drewno i węgiel. Chociaż każde wyjście z piwnicy mogło być ostatnim, w mieście wciąż było prawie 20 000 cywilów.

Promyk nadziei w piekle

To wyrwało Switłanę z oszołomienia. Postanowiła reaktywować gazetę, by dostarczać wiarygodne informacje tym, którzy nie chcieli opuszczać miasta. Problemów miała mnóstwo – w Bachmucie zostały hasła i dostępy do komputerów, informacje księgowe. Pomogli Narodowy Związek Dziennikarzy Ukrainy i Fundacja Japońska: 4 listopada 2022 r. ukazało się pierwsze wojenne wydanie „Wpered”.

Przywieźli je do Bachmutu włoscy dziennikarze, którzy przyjechali nakręcić tu materiał filmowy.

Pierwszy numer gazety przywieźli do Bachmutu włoscy dziennikarze

Ludzie byli zszokowani i szczęśliwi – uwierzyli, że to znak początku końca wojny. „To był promyk nadziei w naszym piekle!” – pisali później w mediach społecznościowych.

Przed inwazją w Ukrainie wiele mówiło się o śmierci gazet drukowanych. Teraz okazało się, że to właśnie lokalna gazeta, której ludzie ufają, wywiera ogromny wpływ na ich życie.

Nawiasem mówiąc, rosyjscy okupanci wielokrotnie wykorzystywali fałszywe lokalne gazety do szerzenia swej propagandy

W tym pierwszym wydaniu znalazł się wywiad z merem Bachmutu Ołeksijem Rewą, który wezwał cywilów do natychmiastowej ewakuacji: Kijów nie upadł, mieszkańcy Bachmutu zostaną przyjęci w każdym mieście w Ukrainie.

Ludzie zaczęli wyjeżdżać.

W lutym 2023 r. Iryna Wereszczuk, wicepremier ds. reintegracji terytoriów tymczasowo okupowanych, ogłosiła, że w Bachmucie pozostaje już mniej niż cztery tysiące osób.

Jeden z ostatnich numerów „Wpered” został przywieziony do Bachmutu przez zespół wolontariusza Mychajło Puryszewa w maju 2023 roku.

Na środku wyłożonego workami z piaskiem pokoju leżały wiązki gazet. Wokół nich zgromadziło się kilkanaście osób o zmęczonych twarzach. Brali gazety z nadzieją, że dowiedzą się, że mogą zostać w domu. Przeczytali, że miasto jest bliskie przejęcia przez rosyjską armię. W dniu 20 maja 2023 r. Rosja odtrąbiła zdobycie Bachmutu.

Bachmut żyje w nas

W odpowiedzi ukraińskie wojsko opublikowało film z drona. Widać na nim morze ruin, zawalone dachy i wejścia do budynków, spalone pojazdy – i ani jednej żywej duszy. Wojska rosyjskie przejęły kontrolę nad terytorium Bachmutu, ale miasto już nie istniało. Eksperci szacują, że oczyszczenie tego terenu z min zajmie dziesięć lat, a kolejne dziesięć potrwa usunięcie gruzu.

Tyle zostało z Bachmutu

Switłana odebrała telefon od Serhija Tomilenki, szefa Narodowego Związku Dziennikarzy Ukrainy: czy warto nadal wydawać miejską gazetę, skoro miasta już nie ma? „Bachmut żyje w każdym z nas. Dopóki oddychamy, miasto nadal żyje.

Bo Bachmut to coś więcej niż cegły i beton. To my, ludzie – odpowiedziała

Związek zaangażował ją do projektu IRMI (International Institute of Regional Press and Information), realizowanego we współpracy z Fundacją Hirondelle i przy wsparciu finansowym szwajcarskiej organizacji non-profit Swiss Solidarity.

Gazetę zaczęto dostarczać do ośrodków dla uchodźców w Ukrainie, w których mieszka większość dawnych mieszkańców Bachmutu. Początkowo takich ośrodków było 6, teraz jest 12. Niektórzy mieszkańcy Bachmutu za dostarczenie jednego numeru przez Nova Post, największą firmę kurierską w Ukrainie, płacą od 55 hrywien (5 zł).

– Dla mnie nawet farba drukarska pachnie jak „Wpered”, bo ta gazeta oznacza dom – mówi 62-letnia Nadia z Bachmutu. Mieszka w Połtawie i co dwa tygodnie odbiera na poczcie kolejny numer swojej gazety.

„Wpered” w jednym z punktów wsparcia uchodźców

Klucze do utraconej przeszłości

Switłana nadal mieszka w Odessie ze swoją matką w wynajętym mieszkaniu.

– Tam, gdzie kiedyś było moje mieszkanie, teraz jest ogromna czarna plama. Dom mojej matki jest w ruinie. Poprosili mnie, żebym dała moje klucze do „Kapsuły czasu” – instalacji artystycznej o Bachmucie. Ale ja nie mogę się z nimi rozstać. Dopóki ze mną są, wciąż jest nadzieja, że kiedyś otworzę nimi drzwi mojego domu.

„Kapsuła czasu”: klucze do mieszkań, które już nie istnieją

Jedno ze zdjęć w gazecie przedstawia klucze o różnych rozmiarach i kształtach, ułożone na starej tkaninie. To symbole utraconych domów, w każdym zamknięty jest ból i wspomnienia zniszczonego życia.

Teraz ich właściciele mieszkają w domach innych ludzi

„Zamieszkaliśmy z mężem na lewym brzegu Dniepru. Pokój jest mały, nieremontowany, ze starymi tapetami i hydrauliką, ma wybite okna. Porównanie z naszym domem jest bolesne. Minęły trzy lata, a my wciąż próbujemy przyzwyczaić się do nowych ulic i codziennych niedogodności” – wyznaje w jednym z artykułów 71-letnia Liudmyła.

Temat utraconych mieszkań jest Switłanie bardzo bliski. Kiedy patrzyłam na jej zdjęcie i słyszałam w telefonie jej głos, wydawała mi się bardzo młodą kobietą. Jakby czytając w moich myślach, powiedziała: – Jestem już na emeryturze. Rozumiem moich czytelników. Ja też wciąż nie mogę spać spokojnie w cudzym łóżku.

Kolejne numery gazety przez długi przygotowywała z kolegą, który znalazł schronienie w przygranicznym obwodzie sumskim.

Czasami siadali do pracy o drugiej w nocy i pracowali do następnego poranka, wykorzystując krótkie „okienko”, gdy był prąd

– Ustawiałam zegar, budziłam się, szłam do kuchni, robiłam kawę, włączałam laptopa. Mój kolega w obwodzie sumskim robił to samo – mówi Switłana.

Teraz nad gazetą pracują z nią trzy osoby. Tylko jedna jest z bachmuckiej redakcji. Oprócz gazety prowadzą stronę internetową, media społecznościowe i nagrywają filmy.

Niemiecka polityczka i europarlamentarzystka Rebecca Harms na spotkaniu z ukraińskimi dziennikarzami wskazała „Wpered” jako wzór dla innych mediów drukowanych

Nienawiść codzienna

W jednym z ostatnich numerów „Wpered” opublikowali esej o żołnierzu Wołodymyrze Andriucie, pseudonim „Talent”. Całe życie mieszkał w obwodzie donieckim, zginął podczas obrony Bachmutu. Mykoła Andriuca z goryczą wspomina, jak długo syn nie mógł pogodzić się z tym, że Rosja stała się wrogiem.

„Był nawet taki moment po 2014 roku, kiedy Wołodymyr pojechał na Krym, a potem do Rosji. Wtedy zobaczył, że oni nas nienawidzą nawet na poziomie codziennym. Wojna na pełną skalę uczyniła z niego prawdziwego patriotę i obrońcę” – mówi Mykoła.

Niedawno znajoma poprosiła Switłanę, by napisała o sytuacji jej męża, zachowując jego anonimowość. Stres zmienił jego życie w koszmar: teraz błąka się po obcym mieście, zbiera śmieci i resztki jedzenia, a potem przynosi je do wynajmowanego przez nich mieszkania.

Pewnie w działaniu, które wydaje się bezsensowne, szuka jakiegoś sensu. Spokoju, który utracił w wirze wojny

Mieszkańcy Bachmutu są dziś rozproszeni po całym świecie. Uczą się żyć na nowo, ale pamiętają o swoim mieście i chcą do niego wrócić.

– Bachmut żyje tak długo, jak długo o nim pamiętamy – mówi Switłana. – I tak długo, jak „Wpered” utrzymuje z nimi kontakt, ta pamięć jest żywa.

Każdy nowy numer przypomina mieszkańcom Bachmutu o ich wspólnym, utraconym domu

Nie zapominajcie o wojnie

Ciche polskie miasto zasypia obok mnie. W ciszy wieczoru zapytałam Switłanę, co powiedziałaby polskim czytelnikom.

– Nie powtarzajcie błędów Bachmuta. Nie zapominajcie o wojnie. Chrońcie swoje życie. W przeciwnym razie pozostaną tylko ruiny i wspomnienia.

Zdjęcia z archiwów gazety „Wpered”

No items found.

Redaktorka i dziennikarka. W 2006 roku stworzyła miejską gazetę „Visti Bilyayivka”. Publikacja z powodzeniem przeszła nacjonalizację w 2017 roku, przekształcając się w agencję informacyjną z dwiema witrynami Bilyayevka.City i Open.Dnister, dużą liczbą projektów offline i kampanii społecznych. Witryna Bilyayevka.City pisze o społeczności liczącej 20 tysięcy mieszkańców, ale ma miliony wyświetleń i około 200 tysięcy czytelników miesięcznie. Pracowała w projektach UNICEF, NSJU, Internews Ukraine, Internews.Network, Wołyńskiego Klubu Prasowego, Ukraińskiego Centrum Mediów Kryzysowych, Fundacji Rozwoju Mediów, Deutsche Welle Akademie, była trenerem zarządzania mediami przy projektach Lwowskiego Forum Mediów. Od początku wojny na pełną skalę mieszka i pracuje w Katowicach, w wydaniu Gazety Wyborczej.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
Miesiąc miodowy Żanna Ozirina

Gdy oglądam na ekranie parę kochanków – dwoje ludzi sukcesu, którym udało się przemyśleć swoje życie na wiele lat do przodu, a potem rzucających wszystkie swoje plany w kąt, tracących orientację i przyszłość, zmieniających poglądy – jako widza ogarnia mnie złość. Ale ten gniew ma działanie terapeutyczne, bo sprawia, że sama chcę działać.

Reprezentanci „Miesiąca miodowego” w Wenecji: aktorzy Roman Łucki i Iryna Nirsza, reżyserka Żanna Ozirna i producent Dmytro Suchanow

Dla mnie to nie było tak

Oksana Honczaruk: Na „Miesiąc miodowy” otrzymała Pani grant od organizatorów Festiwalu Filmowego w Wenecji i programu Biennale College Cinema, który finansuje produkcje niskobudżetowe. Miał powstać od zera w dokładnie rok – przy założeniu, że przyznana kwota będzie jedynym źródłem finansowania projektu. O jakiej kwocie mówimy? I jak trudno było zdobyć ten grant?

Żanna Ozirna: Mówimy o 200 tysiącach euro, rywalizowaliśmy o ten grant z filmowcami z całego świata. W 2023 roku wygrały cztery projekty: z Włoch, Węgier, Ghany i Ukrainy. To pierwszy ukraiński film, który wygrał i otrzymał dofinansowanie.

Jako reżyserka z radością przyjmuję zwycięstwa, które podsycają moje ambicje – ale do tych zwycięstw, które dają mi możliwość pójścia dalej, jestem nastawiona wręcz entuzjastycznie. Kiedy w Wenecji dostaliśmy pieniądze na realizację „Miesiąca miodowego”, było to dla mnie prawdziwe zwycięstwo, bo dało mi możliwość pracowania.

Ten film bardzo mi pomógł, ponieważ, pochłonięta pracą, nie miałam zbyt wiele czasu na myślenie o okropnych rzeczach wokół mnie. Po prostu wpadłam w wir pracy na rok.

Żanna Ozirna odbiera Grand Prix na festiwalu „Molodist”. Listopad 2024 r.

Kręciliście w Ukrainie?

Tak. Nakręcenie filmu w Ukrainie było dla nas ważne, postrzegaliśmy to jako wybór moralny i etyczny, bo wojna trwa, a wielu Ukraińców wciąż żyje pod okupacją. Ale był to także wybór praktyczny, ponieważ wielu ukraińskich filmowców straciło pracę z powodu wojny lub zostało zmobilizowanych do wojska. „Miesiąc miodowy” stał się więc naszym małym wkładem we wsparcie branży.

Jak europejska publiczność odebrała film?

Myślę, że on dobrze wypełnia swoją misję. Postrzegam ten projekt jako dyplomację kulturową, co dla mnie oznacza, że to film wyjaśniający obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy, którą nie do końca rozumieją.

Czy istnieje różnica w postrzeganiu filmów przez Ukraińców i obcokrajowców?

Ukraińcy patrzą na filmy o wojnie jak na świadectwa i oceniają je z punktu widzenia tego, czy przekazują te świadectwa, czy nie. Porównują je z własnymi doświadczeniami. Obcokrajowcy nie mają takich doświadczeń, więc patrzą na film jak na produkt artystyczny. Oceniają, jak dobrze poradziłam sobie ze scenariuszem, reżyserią, grą aktorów, dźwiękiem i kamerą. Moje rozmowy o „Miesiącu miodowym” z obcokrajowcami wyglądają jak rozmowy o sztuce. Natomiast dla Ukraińców wszystko zaczyna się od zdania: „Dla mnie to nie było tak...” Chociaż to nie jest film dokumentalny, a fabularny.

Kadr z filmu „Miesiąc miodowy”

Nikt nie tęsknił za dawnym życiem

Na początku filmu, po eksplozjach, kiedy bohaterowie zaczynają wszystko rozbierać na części pierwsze, Ola cytuje wiersz Oksany Zabużko: „A co tam się naprawdę stało, kogo to obchodzi, Panie? Liczy się to, jak będzie, a będzie tak, jak napiszę”. Wstawiłam ten fragment, by z góry odpowiedzieć wszystkim komentatorom, którzy powiedzą, że im się to nie przydarzyło.

Ponoć włoscy krytycy narzekali, że film nie zawierał wystarczającej ilości codziennych szczegółów. Jak odebrali go europejscy filmowcy?

Nie narzekali, odnotowali to jako świadomy ruch z mojej strony. Niedawno w Ukrainie ukazała się recenzja Igora Kromfa, w której on wyjaśnia, że nie zwracam uwagi na codzienne szczegóły, bo to nie jest robinsonada, opowieść o przetrwaniu, ale film o wewnętrznej przemianie. Celowo nie pokazuję, jak bohaterowie chodzą do toalety, jak jedzą i ile mają jedzenia. Nie interesuje mnie to.

Był taki moment, kiedy powiedziałam moim zagranicznym kolegom, że ten film jest o utknięciu w nieznanym – lecz oni nie do końca to zrozumieli. Natomiast podoba im się określenie: „film o ludziach, którzy stracili wszystko i tęsknią za dawnym życiem”. Tyle że w pierwszych dniach wojny nikt tutaj nie tęsknił za dawnym życiem. Próbowaliśmy przetrwać, zastanawialiśmy się, co się z nami stanie, byliśmy kompletnie zdezorientowani. Nie wszyscy to rozumieją.

Żanna Ozirna na planie

Zauważyłam też, że kiedy zaczynasz mówić o miłości, dzieciach, karierze, sztuce, ludzie w każdym kraju to rozumieją. Ale kiedy mówisz o tożsamości, niezależności, odpowiedzialności za kraj, nawet w trzecim roku wojny, wielu obcokrajowców nie rozumie, nie akceptuje tego, a nawet są zirytowani. Tymczasem Ukraińcy są teraz bardzo skupieni na udowadnianiu innym, że to nasza ziemia, że jesteśmy Ukraińcami i że nie należy nas mylić z nikim innym.

Mieszkanie: gniazdko, schron, pułapka

Ten film bardzo mnie poruszył, bo okazuje się, że zupełnie zapomniałam, jak to było 24 lutego 2022 roku i w kolejnych dniach. To tak jakby mój mózg ukrył te wspomnienia, a podczas filmu pozwolił im się wydobyć.

Na premierę zaprosiłam kilka osób z Buczy, które przeżyły okupację. To one były punktem odniesienia dla tego filmu – ich historie stały się podstawą scenariusza. Moja przyjaciółka, która też jest z Buczy i była pod okupacją z rodzicami, płakała przez połowę seansu. Niektórzy widzą w tym siebie, inni nie. Nie chciałam nikogo wzruszać, komukolwiek imponować, przemieniać czyjąś duszę za pomocą kina. Nie chciałam manipulować, ale porozmawiać o moich wewnętrznych wątpliwościach i lękach.

Chciałam opowiedzieć nie tylko o wojnie i okupacji, ale także o tym, że ludzie z pokolenia 30+, do którego należę, są teraz zmuszeni do radzenia sobie z globalnymi problemami: jak mamy rodzić dzieci, jak planujemy przyszłość i czy to, co robimy, ma sens
Kadr z filmu „Miesiąc miodowy”

Dla wielu ludzi pierwsze dni wojny w Ukrainie to panika i ucieczka. Pani przedstawiła inną wersję wydarzeń: bohaterowie pozostali w swoim mieszkaniu, jak w schronie, i dosłownie utknęli w nieznanym. Jak widzowie odebrali takie zachowanie ludzi żyjących pod okupacją?

Rzeczywiście, wiele osób uważa, że chaos był najtrafniejszym opisem sytuacji. Niedawno znajomy krytyk filmowy powiedział, że moi bohaterowie są zbyt, z grubsza mówiąc, emocjonalnie zamrożeni. Chociaż nie ma uniwersalnego doświadczenia, istnieje wiele zupełnie różnych doświadczeń.

Ludzie, którzy upierają się, by powiedzieć, co było z nimi nie tak, zapominają o trzech podstawowych psychologicznych reakcjach na stres: walka, ucieczka, zamrożenie. Niektórzy przestraszyli się i uciekli, podczas gdy inni, jak Pani bohaterowie, „zamarli”.

Rozmawiałam z wieloma osobami, które były w podobnej sytuacji, które ukrywały się w mieszkaniu. Wszyscy oni byli zdezorientowani i nie rozumieli, dokąd uciekać i jak się zachować. Na dodatek na początku ich mieszkania wyglądały jak kryjówki. Dopiero później zamieniało się w pułapkę, a ta transformacja nastąpiła bardzo szybko. To ciekawe, jak zmienia się ta sama przestrzeń: przytulne rodzinne gniazdko, potem kryjówka, potem pułapka, a wreszcie miejsce, z którego trzeba natychmiast uciekać.

Sama miałam podobny poranek: obudziłam się przed szóstą i zaczęłam... sprzątać. To nie wybuchy mnie obudziły

Z jakiegoś powodu ich nie słyszałam, mimo że mieszkam na małym osiedlu pod Kijowem, na Zazymie. Sprzątałam i obserwowałam przez okno sąsiadkę, której tego ranka dostarczono meble. Rozładowywano je przy wejściu, a sąsiad stał tam w szoku, palił i patrzył na te meble, nie wiedząc, co z nimi zrobić.

Rozegrać uczucia pod mikroskopem

Co było później?

Zadzwoniła moja przyjaciółka i poprosiła, żebym przyjechała do niej, do dzielnicy Obołoń. Nie miałam wtedy samochodu. Jakimś cudem udało mi się zadzwonić po taksówkę, a ta zawiozła mnie z jednej strony Dniepru na drugą. Potem ja, moja przyjaciółka i jej rodzice pojechaliśmy do Żytomierza, a stamtąd do zachodniej Ukrainy. Kiedy byliśmy już względnie bezpieczni, odebrałam telefon z Polskiej Akademii Filmowej, z którą współpracowaliśmy. Polacy zaproponowali mi pokój w pensjonacie dla weteranów sceny i filmu pod Warszawą. W tamtych czasach wszystkie pokoje w tym pensjonacie były zarezerwowane dla ukraińskich artystów. Zgodziłam się przyjechać, bo w zachodniej Ukrainie nie było już miejsc – przyjeżdżali ludzie z Irpienia i Charkowa. Ale gdy tylko Kijowszczyzna została wyzwolona, natychmiast wróciłam do domu. Kolumna najeźdźców zatrzymała się o jedną wieś od naszej gromady [odpowiednik polskiej gminy – red.]. Nie dotarli do nas, ale byli bardzo blisko.

Roman Łucki i Iryna Nirsza w „Miesiącu miodowym”

Jedną z mocnych stron filmu jest duet aktorski: Roman Łucki i Iryna Nirsza. Udało im się zbudować chemię między postaciami na ekranie, odczuwalną pomimo horroru okoliczności. Co było dla Pani ważne w pracy z tymi aktorami?

To, by nie przeszkadzali sobie nawzajem. Roma jest bardzo energiczną osobą, zna swoją wartość, ma już na koncie kilka dobrych ról filmowych. A dla Iry to pierwsza duża praca, na dodatek bardzo trudna psychologicznie, ciążyła więc na niej większa presja. Ich interakcję zbudowaliśmy częściowo na miłości, a częściowo na rywalizacji. Mieli normalną relację, ale czuło się, że nie zamierzają sobie nawzajem ustępować.

Dlaczego wybrała Pani akurat ich?

Wielu aktorów służy obecnie w wojsku. Ałła Samojlenko, dyrektorka castingu, kiedy zaczęłyśmy rozmawiać o aktorach do filmu, powiedziała: „Wiesz, jest jeden facet, o którym po przeczytaniu scenariusza od razu pomyślałam, ale zginął kilka dni temu na froncie”. Potem rozpoczął się casting. Odpowiednich chłopaków bardzo trudno było znaleźć, ponieważ są tacy, którzy mają naturalną wewnętrzną pewność siebie, ale są i tacy, którzy jej nie mają. I w filmie możesz to poczuć – że dana osoba zbudowała tę pewność siebie. Ja potrzebowałam dwojga pewnych siebie ludzi. Może nawet trochę zbyt pewnych siebie.

Myślę, że zagranie roli Tarasa było dla Romy wyzwaniem, ale bogaty wachlarz jego doświadczeń dał mu możliwość uwolnienia się i pokazania – niektórzy powiedzieliby – słabości, choć ja bym powiedziała: ludzkiej wrażliwości i kruchości. Nie jest łatwo człowiekowi podjąć takie wyzwanie. Ira to ambitna osoba, która uwielbia wysokie stawki. Jestem pewna, że od początku była zainteresowana rozgrywaniem tych uczuć jakby pod mikroskopem.

Zdjęcia: FB „Miesiąc miodowy”

20
хв

„Miesiąc miodowy” - film, który wyjaśnia obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy

Oksana Gonczaruk
dron, operator, żołnierz

Aldona Hartwińska: Dlaczego tam jesteś. Czemu wyjechałaś ze spokojnej Polski na wojnę? 

"Gypsy": Przed wojną miałam stabilną pracę w banku, zajmowałam się śledztwami finansowymi. W Ukrainie byłam dwukrotnie, ale turystycznie i nie zapuszczałam się w głąb kraju. Byłam we Lwowie, skąd pojechałam autostopem do Rumunii. Kiedy pojechałam do Ukrainy po raz drugi, już własnym samochodem, podróżowałam południową częścią kraju do Mołdawii. Nigdy nie było w moich planach, by zostać tu dłużej. I nigdy nie sądziłam, że wrócę do Ukrainy jako żołnierka.

Kiedy zaczęła się inwazja, pojechałam na przejście graniczne w Medyce i przez kilka miesięcy byłam tam wolontariuszką. Pod wpływem tych wszystkich ludzi, tych wszystkich historii, postanowiłam ruszyć na wschód. W okolicach wakacji pojechałam do Charkowa. Miałam tam zostać na dwa tygodnie, lecz zostałam na sześć. Rozwoziłam pomoc humanitarną potrzebującym i wojsku. Zajmowałam się też ewakuacją ludności cywilnej z terenów okupowanych.

Masz na myśli tereny, na których były już rosyjskie wojska?

Tak, tereny okupowane. To było jakoś w wakacje 2022 roku. Przez jakiś czas w każdy poniedziałek otwierano korytarze humanitarne. My podjeżdżaliśmy vanami na samo nabrzeże rzeki, do tak zwanej szarej strefy, czyli ziemi, na ziemie, na które nie zapuszczali się już nawet ukraińscy żołnierze. Tam był most, „szlak do życia”, jak na niego mówili ukraińscy wolontariusze. Jedna połowa mostu była rosyjska, druga ukraińska. Ci ludzie – z bagażami, dziećmi na rękach, z psami – przechodzili przez most pieszo, a my ich mogliśmy przechwytywać już po stronie ukraińskiej, gdzie powiewała niebiesko-żółta flaga. Pakowaliśmy ich do samochodów i wywoziliśmy w bezpieczne miejsce, gdzie czekał transport do kolejnych miejsc, do innych miast, w których były ich rodziny. Bywało, że robiłam sześć takich kursów jednego dnia. Normalnie do tego vana wchodzi dziewięć osób, ja brałam po siedemnaście. I każda z tych osób miała jeden nieduży bagaż.

Okoliczni mieszkańcy przechodzą przez zniszczony most w Bachmucie, 7 października 2022 r. Zdjęcie: Yasuyoshi CHIBA/AFP

Po tych sześciu tygodniach zjawiłaś się w Polsce.

Po powrocie wcale nie planowałam znowu jechać do Ukrainy. Ale przez to, że byłam w kraju tak długo nieobecna, musiałam przejść w pracy przez tak zwany „restart systemu”: zmiana haseł, loginów, kart. Trochę to trwało – i przez ten czas ciągle myślałam o ludziach, którzy zostali w Ukrainie, o tym, jak mogłabym jeszcze pomóc. Pewnego dnia rozmawiałam z kolegą, który służył w ukraińskim wojsku. Powiedziałam mu, że rozważam rzucenie wszystkiego i wyjazd do Ukrainy na stałe, że chciałabym tam znaleźć pracę i być wolontariuszką w weekendy i w każdy wolny dzień. „Zaczekaj chwilę, zaraz do ciebie oddzwonię” – rzekł. Kiedy zadzwonił znowu, powiedział, że opowiedział o wszystkim dowódcy, a ten stwierdził, że moja pomoc się bardzo by przydała ich jednostce. Wiedzieli, że ja wjadę wszędzie, że mam dobry kontakt z wolontariuszami i potrafię wiele rzeczy załatwić, zorganizować. Zaproponowali mi pracę, żebym to wszystko robiła dla ich grupy – nie dla całego batalionu, ale dla ich oddziału. Długo się nie zastanawiałam. Wyjechałam do Ukrainy, poszłam do sztabu i podpisałam kontrakt. Tak znalazłam się w wojsku.

Ale nie trafiłaś tam jako zwykły żołnierz? Na początku nie miałaś misji bojowych?

Na samym początku, po wstąpieniu do wojska, zajmowałam się logistyką, kontaktami z wolontariuszami, organizowałam rzeczy dla mojego oddziału. Niedługo później trafiłam do innego batalionu, lecz miałam tam zajmować się tym samym: opiekować się swoim oddziałem i zapewniać mu wszystko, co na dany moment potrzebne. Mieszkałam z żołnierzami w przyfrontowej wiosce, więc byłam ze wszystkim na bieżąco. Jednak szybko zaczęłam się zajmować absolutnie wszystkim, poczynając od dokumentów czy kontraktów (pomagałam rekrutom przechodzić przez proces podpisywania kontraktu, a nawet zrywania go). 

Dowódca obdarzał mnie coraz większym zaufaniem, aż w końcu uczynił ze mnie swego rodzaju asystentkę. Cedował na mnie różne mniej ważne zadania, by móc skoncentrować się na rzeczach ważniejszych, jak np. planowanie misji. Często zdarzało się, że dowoziłam chłopaków do punktów odbioru, zabierałam ich z tych punktów, bywało też, że pracowałam medevacu [ewakuacja medyczna – red.]. Na co dzień pilnowałam, by moja grupa szła na zadanie bojowe przygotowana: by mieli naładowane radia czy dodatkowe baterie do noktowizji.

Ale później przerzucili nas pod Bachmut i mój oddział przestał istnieć.

Rekruci 3. Brygady Powietrznodesantowej na szkoleniu w obwodzie kijowskim, wtorek, kwietnia 2024 r. Zdjęcie: AP Photo/Vadim Ghirda

Straciliście wszystkich?

Nie, choć na jednej z misji zginął mój kolega. Nasz dowódca kompanii nie chciał, byśmy dalej siedzieli w Bachmucie, chciał nam tego wszystkiego oszczędzić, bo tam była rzeź. Wszędzie były rozczłonkowane ciała, nasi chłopcy wręcz po tych ciałach chodzili, wiele ich było i nie miał ich kto ich zbierać – albo to po prostu było zbyt niebezpieczne. Dowódca próbował za wszelką cenę rozwiązać naszą grupę: oprócz mnie i jednego kolegi, całej reszcie nakazano rozwiązać kontrakty. Chcieli się nas pozbyć, ale w dobrej wierze. Dowódca nie chciał brać na siebie odpowiedzialności za to, że wyśle ludzi na śmierć.

Rzucił przed nas worek na zwłoki i powiedział, że jeśli chcemy zostać w Bachmucie, to mamy do tego worka teraz wejść, bo tylko tak stamtąd wrócimy

Po tym wszystkim nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Ale wiedziałam na pewno, że nie chcę siedzieć w sztabie i zajmować się rzeczami, które oni chcieli mi zlecać. Miałam poczucie, że muszę być bardziej pożyteczna, że chcę robić coś serio. Wiedziałam, że nie puszczą mnie na szturmy, bo nie byłam do tego przygotowana – chociaż bardzo dużo ćwiczyłam, brałam udział prawie we wszystkich szkoleniach. Można powiedzieć, że w tej grupie przeszłam przeszkolenie wojskowe od podstaw w bardzo skróconym czasie, więc jakieś pojęcie miałam. Tyle że na pewno za małe, by iść z grupą do szturmu. Zaczęłam myśleć, co w tej chwili jest najbardziej potrzebne na froncie... Operator drona! 

W ciągu tego krótkiego czasu, kiedy byłam uziemiona w sztabie, znalazłam kurs operatora drona, odbywał się w innym mieście. Poszłam do sztabu, powiedziałam, że znalazłam sobie taki kurs i bardzo proszę o przygotowanie mi dokumentów, bym mogła zrobić to szkolenie. Zgodzili się. Pojechałam, zrobiłam, wróciłam i… nie miałam już swojej grupy. Ale dali mi szansę – przydzielili mnie do oddziału droniarzy. Usłyszałam, że jeśli się sprawdzę i zostanę zaakceptowana, to będę mogła zostać z nimi na stałe. Zaczęłam z nimi latać, trenować, uczyć się. I zostałam. Myślę, że przez całą tę moją drogę sporo pomogło mi to, że w miarę szybko zaczęłam sprawnie komunikować się po ukraińsku. 

Pamiętasz swoje pierwsze zadanie bojowe? 

Pracowałam na różnych odcinkach frontu, głównie w okolicach Kupiańska i Bachmutu. Na Donbasie spędziłam półtora roku, w okolicach Kupiańska rok. Moja pierwsza misja bojowa była właśnie tam; pamiętam, że była spokojna. Kiedy zaczynałam pracować jako pilot drona, wojna dronów nie wyglądała jeszcze tak jak obecnie. W pewnym sensie to były dopiero początki, bo nie było tylu anten, pilotom nie zagłuszano sygnału z każdej strony i nie było tylu dronów kamikadze. Na pewno było łatwiej. Dziś wszystkim jest ciężej, pilotom dronów też. Technologia poszła do przodu, pojawia się coraz nowszy sprzęt, a Rosjanie używają innych częstotliwości, przez co coraz łatwiej zagłuszają sygnał. My musimy za tym wszystkim nadążać, musimy też cały czas nabywać nowy sprzęt, uczyć się nowych rzeczy. Na pierwszej misji dowódca wskazał nam miejsce, w które zrzucaliśmy ładunki wybuchowe. Siedzieliśmy w okopie, wszystko spokojnie sobie przygotowaliśmy, nie było żadnych problemów.

A później?

Im dłużej pracujemy w tym samym miejscu, tym więcej Rosjanie o nim wiedzą. Na trzeciej czy czwartej misji w pobliżu pozycji bojowych padł nam samochód. Nie mogliśmy go odpalić, musieliśmy go więc tam zostawić, a nas trzeba było ewakuować. Podczas kolejnej misji naszą pozycję Rosjanie zasypali pociskami. Najpierw był jeden wybuch, daleko. Potem drugi – już bliżej. Trzeci pocisk eksplodował przy naszym okopie i fala uderzeniowa nasypała nam ziemię na głowy. To był w sumie pierwszy raz, kiedy miałam bezpośrednie zetknięcie z artylerią. Nikt z nas nie spanikował, mimo że te pociski spadały coraz bliżej. Jakoś udało nam się wydostać.

Kiedy wróciliśmy, wszyscy już wiedzieli, co się stało.

Przyjechał dowódca batalionu. Powiedział mi, że właśnie dlatego nie chciał puszczać mnie na misje bojowe. Oni bardzo chronią kobiety, starają się je trzymać na tyłach. Boją się o nas

A ja byłam wtedy chyba jedyną kobietą, która jeździła na pozycje bojowe. Dowódca zasugerował mi, że może już dość tego, może powinnam wrócić do spraw administracyjnych. Odpowiedziałam, że przecież jesteśmy zespołem, więc nie może być tak, że oni idą, a ja nie.

Jak się żyje na co dzień w męskim świecie? Bycie kobietą na wojnie jest trudne? Jak to wygląda w kontekście np. „spraw kobiecych”?

Na wojnie wszystkie granice się zacierają. Tak do siebie przywykliśmy, że płeć nie ma już dla nas znaczenia, wszyscy jesteśmy po prostu ludźmi. Czasem mieszkamy w jednym pokoju w pięć czy nawet sześć osób. Każde z nas ma swoje rozkładane łóżko, pod łóżkiem cały swój dobytek – prywatne rzeczy, jakiś sprzęt – i tak mieszkamy wszyscy „na kupie”. Na początku zawsze jest tak, że faceci chcą mnie absolutnie we wszystkim wyręczać, a to coś przenieść, a to jakoś pomóc. A ja od razu wyznaczam granicę: to, że jestem kobietą, nie znaczy, że jestem inwalidką. Mam dwie ręce i dwie nogi, więc nie trzeba mi we wszystkim pomagać. Bo kto później będzie za mnie nosił rzeczy na pozycjach? Tam każdy musi sobie radzić sam, ja też. 

Im dłużej jesteśmy w grupie, tym mniej zwraca się uwagę na płeć. A przez to, że jesteśmy ciągle razem, widzimy się non stop, mężczyźni zrozumieli, że miewam „te dni”. Czasami one wypadają w momencie, kiedy jestem na misji. Może trudno sobie wyobrazić zmianę tampona w okopie podczas ostrzału, ale bywa i tak. Gdybym nie była tak blisko z tymi ludźmi, byłoby mi ciężko. I kiedy jest taki moment, że muszę zadbać o tego rodzaju higienę intymną, ale nie mogę wyjść z okopu, to im mówię prosto z mostu: „Muszę iść zmienić tampon”. Bywa i tak, że na pozycjach siedzimy długo i pojawia się potrzeba umycia się. Wiadomo: tam nie ma prysznica. Ale chcę chociaż skorzystać z mokrych chusteczek, zmienić bieliznę. Wtedy nie ma śmiechów, żartów, nie ma żenującej atmosfery. Odwracają się i robię swoje. Ja się generalnie bardzo szybko adaptuję, nie wiem, czy inne kobiety też tak mają.

Dla mnie ta swoboda i komfort są bardzo ważne i cieszę się, że w mojej grupie te „kobiece sprawy” to zupełnie naturalna rzecz, która nikogo nie emocjonuje
Ćwiczenia na jednym z poligonów pod Kijowem, 18 czerwca 2024 r. Zdjęcie: Anatolii STEPANOV/AFP

W armii jest coraz więcej kobiet, także na pierwszej linii frontu – są czołgistkami, snajperkami. Co myślisz o kobiecej mobilizacji, o której coraz częściej mówi się w Ukrainie?

Trzeba zaznaczyć, że mobilizacja jest przymusowa. Uważam, że mężczyzna nie będzie dobrym żołnierzem, jeśli jest do czegoś przymuszany. Myślę, że jeśli kobieta sama się zgłosi do wojska i będzie chciała iść na pozycje bojowe, to będzie to z korzyścią dla armii, gdy zastąpi kogoś, kto tam być nie chce. Nie ma co się oszukiwać: my, kobiety, jesteśmy nieco słabsze fizycznie. Jednak to nie znaczy, że siły fizycznej nie można wytrenować. W ogóle rola kobiety na przestrzeni wieków zmieniła się. Nie jesteśmy już tylko żonami i gosposiami. Są kobiety, które chciałby służyć w wojsku. Tym bardziej powinny mieć równe prawa. 

Kobieta ma trochę trudniej na tej wojnie. Nie dlatego, że jest jakoś szczególnie dyskryminowana, ale dlatego, że w pewnym sensie otacza nas patriarchat. Będąc kobietą, muszę ciągle udowadniać, że jestem w czymś dobra. Bo nawet jeśli jestem w lataniu na tym samym poziomie co facet albo nawet lepsza, to zawsze muszę pokazać, co umiem. A mam wrażenie, że kiedy facet deklaruje, że jest w czymś dobry, to mu po prostu wierzą. Co do żołnierskich umiejętności kobiet – jest niedowierzanie, taki dystans. On nie wynika z dyskryminacji, tylko z tego, że mężczyźni wciąż nie przywykli do obecności kobiet na wojnie.

Nigdy nic przykrego mnie nie spotkało ze strony kolegów żołnierzy, ale mam wrażenie, że na zadaniach bojowych zawsze musiałam pokazać się z najlepszej strony i udowodnić swoją wartość jako żołnierza

Bo to wciąż jest jeszcze trochę taki męski świat.

Wracając do pytania o mobilizację kobiet: Ukraina jest w stanie wojny. Uważam (ale to moja subiektywna opinia), że kobieca pomoc, kobiece wsparcie nie byłoby niczym gorszym od męskiego. A jeśli chodzi o argument, że kobiety powinny skupić się na rodzeniu następnych pokoleń – to skomplikowana sprawa. Wiadomo: mężczyzna dziecka nie urodzi. Jednak to nie znaczy, że kobieta nie może służyć, zajść w ciążę – i wtedy wziąć urlop. Wojsko nie przekreśla możliwości macierzyństwa, chociaż może opcje są nieco ograniczone. Ale to nie jest niemożliwe, bo żołnierki rodzą dzieci na tej wojnie. Ja się nawet trochę śmieję z tego, że przymusowa mobilizacja może wyjść demografii Ukrainy na dobre, bo kobiety, by uniknąć służby albo uchronić przed nią swoich mężczyzn, zaczną rodzić dzieci (w końcu mężczyzna, który ma trójkę dzieci, może być zwolniony ze służby). Myślę jednak, że zdecydowana większość kobiet nie chciałaby iść na wojnę. Tyle że to nie zmienia faktu, że powinniśmy odejść od stereotypowego myślenia.

20
хв

Z banku na front: Polka w ukraińskim wojsku

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

No items found.

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress