Exclusive
20
min

Sztuka odpuszczania

Ukraińska aktorka Maria Bruni reżyseruje w Teatrze Nowym w Poznaniu własną sztukę. „Zamknięte pokoje” to spektakl o relacjach między ludźmi i krajami. Bohaterowie uczą się odpuszczać, a Ukraina i Polska dojrzewać do odpowiedzialności.

Jędrzej Pawlicki

„Zamknięte pokoje” w w Teatrze Nowym w Poznaniu. Zdjęcie: Dawid Stube

No items found.

Dziewczyna ma czarną sukienkę. Złączone dłonie trzyma na talii. Sprawdza bilety, gości kieruje na widownię. Włosy spięte niedbale, w oczach skupienie, czerwona szminka na ustach. Zamyka drzwi i przechadza się wzdłuż niewielkiej sceny. Męski głos z taśmy przypomina widzom o regulaminie muzeum. Wyłączyć telefon, nie robić zdjęć, przedmiotów nie dotykać. Dziewczyna idzie po linoleum, znika za zasłoną ustawioną na środku. Czarną i prostą sukienkę kustoszki zmienia na letnią, w bieli i błękicie. Strój uzupełnią wysokie trampki, kolorowa czapka z pomponem i bluza sportowa z późnych lat osiemdziesiątych. Ten sam model w „Stranger Things” nosi Sadie Sink. Opowieść rusza na dobre. Dziewczyna na scenie na imię ma Rita. Odsłania storę i zaprasza widzów do prywatnego muzeum, w którym odgrywa historie ze związku ze Staszkiem.

„Zamknięte pokoje” w w Teatrze Nowym w Poznaniu. Zdjęcie: Dawid Stube

Rita i Staszek poznali się na studiach malarskich w Krakowie. Rita to energiczna Ukrainka, która w Polsce rzuciła się w nowe życie. Staszek to wnuk słynnego polskiego malarza, w powszechnej opinii skazany na wybitność. Po dyplomie wyjechali do Kijowa i wzięli ślub. Małżeństwo pragmatycznej dziewczyny i niespokojnego chłopca rozpadło się, ale historia nie pozwoliła parze się rozstać. W niespokojnych miesiącach pod koniec 2021 roku wciąż trzymali się razem, aż rosyjskie czołgi zastały ich na działce w Irpieniu. Ruszyli do Krakowa. Przyjął ich stary wykładowca, przez studentów zwany Van Goghiem. W zamian za gościnę zażądał opieki i zakazał zaglądać do pomieszczeń w przestronnym mieszkaniu.

Zamknięci z niedołężnym starcem, Rita i Staszek czekają na śmierć profesora. Tylko wtedy odziedziczą mieszkanie i zajrzą do pozostałych pokojów. Krążą wokół łóżka Van Gogha po wytyczonej orbicie: ranią się i zdradzają jak wytrawni wrogowie

Rita i Staszek to bohaterowie „Zamkniętych pokojów”, sztuki napisanej i wyreżyserowanej przez ukraińską aktorkę Marię Bruni, której na scenie partneruje Tomasz Mycan. Spektakl właśnie pojawił się w repertuarze Teatru Nowego w Poznaniu.

Wszystkie miasta Marii

Maria Bruni pochodzi z Mariupola. Dzieciństwo spędza we wschodniej Ukrainie w latach dziewięćdziesiątych. Wychowuje się w artystycznej rodzinie. Mama to znana miejscowa malarka. Tata zrezygnował z marzeń o karierze śpiewaka dla dobrych pieniędzy w fabryce, ale wciąż śpiewa: na uroczystościach miejskich i zakładowych świętach. Maria kończy liceum muzyczne i też myśli o śpiewie. Odkrywa jednak inną scenę. Uczęszcza do studium aktorskiego przy Teatrze Dramatycznym w Mariupolu. Do teatru ma blisko, w studium uczy się aktorstwa, a po zajęciach do domu wraca piechotą.

W ukraińskim systemie edukacji maturę zdaje się wcześnie. Maria kończy szesnaście lat i zamienia przemysłowy, choć nadmorski Mariupol na akademię teatralną w Kijowie. Po dyplomie pracuje w teatrach w Białej Cerkwi, w Kijowie oraz w Odessie. We wrześniu 2013 roku rodzi córkę. 

Dwa miesiące później wybucha Rewolucja Godności. Kijowianie protestują przeciwko prezydentowi Wiktorowi Janukowyczowi, który stopniowo zmienia kraj w rosyjski protektorat. Na pierwsze protesty Maria chodzi z córeczką zawiniętą w chustę z napisem „Ukraina to wolny kraj”

Po kilku dniach służby zaczynają strzelać do manifestantów. Maria z córką wyjeżdżają do Mariupola. Na wschodzie Ukrainy jest wtedy bezpieczniej niż w stolicy, choć gdy za kilka lat wojna ruszy na pełną skalę, to właśnie Mariupol jako pierwszy znajdzie się pod rosyjskim ostrzałem.

Z córką na Majdanie Niepodległości w Kijowie. 2013 rok. Zdjęcie: archiwum prywatne

Dziecko rośnie, Maria wraca do pracy. Stawia na film i telewizję. Chodzi na castingi, zaczyna zarabiać w reklamach. Przychodzą główne role filmowe w Ukrainie i zagranicą, kariera nabiera rozpędu. 

Po pierwszym alarmie z 24 lutego 2022 roku Maria jest spakowana. Z córką i przyjaciółką Nataszą, ukraińską reżyserką, ruszają do Berlina. Maria pracowała w niemieckich filmach. Lubi i rozumie miasto, ale nie czuje, że to dobre miejsce do wychowania dziecka: ze zdziwieniem i złością obserwuje prorosyjską demonstrację w centrum Berlina. Gdy pojawia się propozycja rezydencji w Teatrze Nowym w Poznaniu, przyjmuje ją. Zamieszkuje w pokoju gościnnym. Natasza rusza dalej na zachód, robi projekty w Austrii i Portugalii, po roku wraca do Ukrainy.

Nasza Ukrainka

Z okna w teatrze Maria ma widok na ekran reklamowy, który pulsuje męczącym światłem i kamienicę, której elewacja zmienia się co kilka tygodni. Grafika przedstawia najnowszy serial z platform internetowych, czasami program rozrywkowy z udziałem polskich aktorów, którzy dorabiają w telewizji. Teatr stoi na Dąbrowskiego, w samym sercu betonowego miasta. Pokój nagrzewa się szybko, już w pierwsze dni wiosny Maria ucieka z córką na deskorolkę do parku.

Gdy wieczorem wychyla się przez otwarte okno, nad wejściem do teatru widzi dwie flagi: polską i ukraińską

W poznańskim słońcu błękit i żółć szybko płowieją.

Maria zapisuje się na lekcje języka dla obcokrajowców i w sierpniu przechodzi na polski. Wciąż ma lekki akcent, robi błędy w deklinacji i końcówkach czasowników. Nowi polscy przyjaciele powtarzają, że to urocze, ale Maria nie chce uchodzić za „naszą Ukrainkę”, której wciąż należą się pomoc i taryfa ulgowa. Po jednej z premier zbiera komplementy od starego, poznańskiego aktora: „Nieważne, jak mówisz. Ciebie chce się oglądać i słuchać”. W nowym sezonie przychodzi duże wyzwanie, Maria trafia do obsady Szekspira u głośnego polskiego reżysera. 

Festiwal Filmowy w Odessie. 2021 rok. Zdjęcie: archiwum prywatne

Z Szekspirem ma dawne, niewyrównane rachunki. Jeszcze w Ukrainie wyleciała z szekspirowskiej sztuki przez nieporozumienie z reżyserem. Maria czuje, że ten sam tekst wraca do niej właśnie teraz, gdy karierę buduje od nowa. Próby trwają kilka tygodni, do premiery brakuje miesiąca: głośny polski reżyser usuwa Marię z obsady przez akcent. Taki zawód – powtarza sobie.

Po wakacjach ruszają próby do nowych projektów. Maria otwiera plik z tekstem własnej sztuki. Tłumaczy go na polski, prosi o pomoc w redakcji. Do współpracy zaprasza kolegę z teatru, który pomaga w czytaniu performatywnym dramatu. Pomysły inscenizacyjne Marii działają. Aktorka dostaje budżet na przygotowanie pełnego spektaklu. „Zamknięte pokoje” debiutują na scenie w połowie marca.

Bardzo prosty mechanizm

W poniedziałki aktorzy nie pracują. Zostają w łóżkach i odsypiają stresy ze sceny. W poniedziałek 18 marca Maria je późne śniadanie, długo pije dwie kawy, patrzy przez okno na dziki orzech na podwórku. W weekend wystawiła swoją pierwszą sztukę. Córka w szkole, na dworze całkiem ciepło. Przed Marią tydzień wolnego. Od pół roku nie mieszka w teatrze.

Osiedlowe hiacynty rosną na skraju chodnika, pachną ostro i przyjemnie. Na schodkach kawiarni klienci z kawą i papierosem. Przed monopolowym sąsiad z piwem. Otwiera się miejscowa księgarnia. Blisko stąd do wegańskiej knajpy, w której siadamy z Marią. Rozpuszczone włosy, luźne spodnie w czarne i białe paski, jasny top i lekka, pstrokata, ale modna koszula jakby wyjęta z planu zdjęciowego młodzieżowego filmu o latach dziewięćdziesiątych.

„Zamknięte pokoje” w w Teatrze Nowym w Poznaniu. Zdjęcie: Dawid Stube

– Kiedy zaczęłaś pisać „Zamknięte pokoje”? 

– Przed wojną. Miałam w sobie jakiś niepokój. Dużo pracowałam, ale tuż przed wojną przyszedł wolny tydzień. Dla mnie wtedy to było dużo. Zostałam w teatrze w Odessie. Nie pamiętam już nawet, dlaczego nie wróciłam do Kijowa do dziecka. Moja przyjaciółka Natasza przeczytała właśnie moją sztukę dla nastolatków – „Przygody Sindbada”. I powiedziała, że to fajny materiał, że powinnam napisać coś dla dorosłego widza. 

– I co ty na to?

– Nie miałam tematu. Żeby pisać, muszę mieć jakiś temat. I Natasza rzuciła pomysł! Nie chcę o tym mówić, ale miałam skomplikowaną sytuację. Byłam po rozwodzie i pracowałam w Odessie, ale gdy wracałam do Kijowa, mieszkałam z byłym mężem. Natasza powiedziała: „Napisz sztukę o dwojgu ludzi, którzy nie chcą już żyć ze sobą, ale nadal mieszkają razem”. I tak przyszedł do mnie temat: para, która opiekuje się starym, chorym człowiekiem w oczekiwaniu na mieszkanie po jego śmierci. Już wtedy pomyślałam, że główny bohater będzie Polakiem.

– A co go przygnało do Ukrainy?

– Przyjechał na studia. Oboje byli malarzami. W ostatecznej wersji sytuacja się zmieniła: to dziewczyna przyjeżdża na studia do Polski i poznaje w Krakowie przyszłego męża.

– Mówisz, że to sztuka o…

– Na początku to była rzecz wyłącznie o relacjach. Potem sztuka zrobiła się wielowarstwowa. To spektakl o dojrzewaniu. Ale można powiedzieć, że chodzi też o dojrzewanie krajów, Polski i Ukrainy, że przez tych bohaterów widzimy, jak nasze kraje razem dojrzewają, jak uczą się brać na siebie odpowiedzialność

– Mówisz, że to sztuka o… 

– Na początku to była rzecz wyłącznie o relacjach. Potem sztuka zrobiła się wielowarstwowa. To spektakl o dojrzewaniu. Ale można powiedzieć, że chodzi też o dojrzewanie krajów, Polski i Ukrainy, że przez tych bohaterów widzimy, jak nasze kraje razem dojrzewają, jak uczą się brać na siebie odpowiedzialność. 

– Ale to też sztuka o uchodźcach. 

– Tak! I o tym, jak ludzie przeżywają wojnę, o tym, jak uczą się odpuszczać, uczą się słuchać siebie samych i siebie nawzajem. 

– O tym, że w każdym jest ziarno przemocy?

– Też, też… Rita i Staszek mają w sobie dużo przemocy. 

– Oni dojrzewają nie tylko do rozstania, ale po prostu robią się dorośli.

– O to chodzi. Spotyka się dwoje dzieciaków, którzy chcą żyć tu i teraz, bawić się i cieszyć. A tak się nie da, jeśli masz w sobie tyle bólu.

– Potrafią się razem bawić. Tam jest dużo żartów i drwin.

– Nieśmieszna zabawa w jednym akcie. Ten podtytuł zrodził się już w czasie prób.

– Ale te zabawy są upiorne. Nic ich poza poczuciem humoru nie łączy. Jeżeli mają spędzać czas razem, to tylko na śmiechu.

– To dla nich bezpieczna przestrzeń. Myślę, że to bardzo prosty mechanizm. Rita i Staszek spotkali się na studiach. W czasie prób powtarzałam, że razem jarali, bawili się, malowali i tak im zleciało piętnaście lat. Oni w tym związku nie dorastali.

– Oni nie rośli i związek nie rósł.

– Tak…

W domu w Poznaniu. 2024 rok. Zdjęcie: archiwum prywatne

Piętnaście słoików żurku

Na premierze „Zamkniętych pokojów” siedzę na widowni z dwiema przyjaciółkami Marii: dziennikarką z Kijowa i aktorką z Odessy. Pierwsza układa sobie życie w Poznaniu, druga pracuje w teatrze w Bydgoszczy. Ukrainki niosą spektakl. Śmieją się głośno, gdy aktorzy żartują z polskiej pretensji do zbawienia okupowanej Ukrainy. Polscy widzowie reagują powściągliwie. Patrzą i słuchają, ale milczą. Śmieją się w innych momentach.

– Pogadajmy o polityce. W spektaklu jest świetna scena polityczna. Rita i Staszek żartują z niemocy prezydentów Polski i Ukrainy. Polacy chyba nie zdają sobie sprawy z tego, jak Ukraińcy patrzą na politykę. Dla nas Zełenski to tytan, dla wielu z was nieudolny polityk.

– Tak. Wiesz… Ja chyba jestem na tyle oderwana, że sama nie ogarniam wszystkich niuansów. Społeczeństwo w Ukrainie zrobiło się wielowarstwowe. Wykształciło się tyle grup społecznych … Jedni korzystają z pomocy w bogatych krajach i nic nie robią, drudzy chwytają jakąkolwiek pracę w Polsce i ciężko tyrają, a trzeci zostali w Ukrainie, bo lepiej im pod ostrzałem, ale w domu. A w ogóle żeby zrozumieć Ukrainę, to trzeba czuć autoironię.

– Ukraińcy są bardziej sarkastyczni niż Polacy? – Są bardzo sarkastyczni. Jesteśmy bardzo złośliwi. I dla siebie, i dla innych

– Na premierze siedziałem z twoimi przyjaciółkami z Ukrainy. Śmiały się w momentach, w których Polacy byli zażenowani.

– Rita mówi Staszkowi, że jak każdy Europejczyk ma słabość do wielkiej rosyjskiej kultury. To żart o Europejczykach, ale i o nas. Sami przez lata mieliśmy słabość do tej kultury i niestety niektórzy wciąż mają. To działanie propagandy. Trudno się z tego wyzwolić w pięć lat. Trudno wyzdrowieć.

– A co było najtrudniejsze w pracy nad spektaklem?

– Lęk, że to będzie niezrozumiałe i niepotrzebne. Bałam się też – szczerze mówiąc – że Polacy się obrażą, że za grubo pożartowałam, ale na szczęście tam są sceny ironiczne nie tylko wobec Polaków, ale i Ukraińców. 

– A o reakcje Ukraińców się bałaś?

– Wiesz, teraz taka moda, żeby ze wszystkich robić zdrajców. Z jednej strony mogłabym stać się dla Ukraińców zdrajcą. Dzisiaj wystarczy napisać cokolwiek na Facebooku i ktoś skomentuje: „Ale wygodnie ci o tym pisać z Polski!”. Z drugiej strony Polacy mogą powiedzieć: „Ale jesteś niewdzięczna. Siedzisz u nas i jeszcze sobie ironizujesz”. Bałam się o scenę, w której Rita wspomina pierwszą Wielkanoc po wojnie: „Wróciłam z piętnastoma słoikami żurku i bez propozycji pracy”.

„Zamknięte pokoje” w Teatrze Nowym w Poznaniu. Zdjęcie: Dawid Stube

– Ale ja pytam o warsztat. Trudno połączyć pracę autorki, reżyserki i aktorki?

– Już po wszystkim myślę, że to nie było trudne. Pytali mnie o to potrójne wyzwanie. Miałam jeden lęk: zdarza się, że aktorzy robią złe spektakle. Projekt zaczął się od głośnego czytania i nikt by tego za mnie nie zrobił. Mówię jak Rita: „Nikt oprócz mnie by o to nie zadbał”.

– Kiedy Rita tak mówi?

– W monologu o śmierci taty. Kiedy sama kładzie prezenty pod choinką. Nikt by o to za mnie nie zadbał – to znaczy, że Rita robi to, bo tak trzeba. Zaczęłam to robić, bo to moje dziecko. Chciałam sama sobie poradzić. Tym bardziej że miałam doświadczenie w reżyserii i scenariopisarstwie. Piotr Kruszczyński zaproponował mi reżyserię, dał wsparcie, patrzył z boku i udzielał rad. Rzadko się zdarza, żeby ktoś zaufał dziewczynie z zewnątrz, którą zna od dwóch lat. Jestem w Teatrze Nowym dopiero od 2022 roku. 

– Lubisz pracę. 

– Wychodzę z założenia, że praca nie może być łatwa. Nie lubię, gdy ktoś pyta mnie, co w danym projekcie było wyzwaniem

– Chodzi mi o wyzwanie w rzemiośle. 

– Wiesz… Życie to wyzwanie. Wychodzisz rano z domu i to już wyzwanie.

– I wtedy otwierasz kalendarz ze złotymi myślami Paulo Coelho.

– Nie tylko Ukraińcy są złośliwi! 

Tęsknota i przemoc

Rita i Staszek zapraszają widzów do muzeum, w którym bawią się w radosne i upiorne sceny z dawnej miłości. Kłócą się o autorstwo powieści wydanej przez Staszka: Rita szydzi z byłego męża, który później dopuszcza się gwałtu. Bohaterowie karmią starego profesora. Rita opowiada wtedy o dzieciństwie. Wspomina mamę, morze i koniec lata w Mariupolu.

– Rita tęskni za Mariupolem. Lubiła to miasto?

– No co ty! Myślę, że nie. Mariupol był dla niej za szary, za nudny. To nie jest tęsknota za miastem, ale za dzieciństwem i prawdziwymi emocjami, o których szczerze sobie mówiła. Potem zrobiła się dorosła i jak wielu z nas zaczęła się okłamywać: że jest szczęśliwa w związku, że żyje pełnią życia.

Często tak bywa. Trafiamy do jakiegoś kołowrotka i nie jesteśmy szczęśliwi, ale żeby czuć się w porządku, okłamujemy się

– Rita faktycznie jest dobrą pisarką?

– Myślę, że tak. Ale nie wiem… Rita lubi pisać. To bardzo radosna i żywotna osoba.

– Ma dużo sił witalnych.

– Tak, może wziąć się za coś i to pociągnąć.

– A Staszek będzie hamletyzował.

– Tak! Ale to Staszek jest bardziej zdolny. Założyłam, że to geniusz, ale nie wiadomo, czy będzie sławny i czy to mu się uda.

– Po scenie gwałtu bohaterowie się nie rozchodzą. Dlaczego Rita została ze Staszkiem? 

„Zamknięte pokoje” w w Teatrze Nowym w Poznaniu. Zdjęcie: Dawid Stube

– Bo Rita była przez długi czas bardzo przemocowa wobec Staszka. Gdzieś w środku źle się z tym czuła. Kiedy pozwalasz sobie na przemoc – fizyczną czy psychiczną – to idzie dalej.

– Jako mężczyznę Rita go starła na proch. Jest taki moment, w którym Rita wywozi Staszka ze sceny na tronie z kibla. To upokorzenie.

– Tak, myślę, że Rita to rozumie i bardzo siebie za to nie lubi. Kiedy to się dzieje, Rita ma poczucie, że karze samą siebie rękami Staszka. Dlatego im tak dobrze. Przez jakiś czas.

– Tę scenę upokorzenia Staszka inaczej odbierają…

– Kobiety, a inaczej mężczyźni.

– Jak na to patrzą faceci, a jak kobiety?

– To bardzo zabawne: faceci przychodzą i mówią, że Rita jest okropna, ale milczą o scenie gwałtu. 

– Nie rozumieją, że ta scena przedstawia gwałt?

– Nie, nie o to chodzi. Po prostu nie mówią o tym, bo o takich rzeczach mówić nie można.

– Gwałt to coś złego. Co więcej mają powiedzieć?

– Tak, ale dziewczyny po tej scenie z upokorzeniem Staszka mówią: „Ja ją rozumiem. Rozumiem, dlaczego ona tak mówi”.

– Dlaczego Rita tak mówi o Staszku?

– Bo to naprawdę trudny człowiek. Męczy ją przez całe życie.

– On ją męczy?

– Pewnie!

– Czym?

– Myślę, że męczy ją swoją niechęcią do życia. Ciągnie ją w dół.

– Myślisz, że to częste doświadczenie u kobiet?

– Widzę takie przykłady w życiu, ale to nie znaczy, że on jest zły, a ona dobra. To znaczy, że źle się dobrali. Tak najczęściej wyglądają pierwsze związki.

Na planie serialu "Suicide" w reż. Haralda Franklina. Kijów 2021 rok. Kadr z serialu. Zdjęcie: materiały prasowe

Historie ze środka

„Zamknięte pokoje” mają wyraźną strukturę. Poszczególne gry i zabawy przerywają monologi bohaterów. W pierwszym Rita mówi o świetle i cieniu, które kryją się w Staszku. W drugim reinterpretuje mit o Meduzie, pięknej kobiecie zamienionej przez Atenę w potwora za karę za zbliżenie z Posejdonem w świątyni greckiej bogini. Rita przypomina, że Meduza tak naprawdę padła ofiarą gwałtu. Scena wyostrza gorzką prawdę: „Atena przeklęła Meduzę za to, że skusiła Posejdona”. Trzeci monolog to historia tajemniczej ryby, która żyje na dnie oceanu.

– Skąd wzięłaś historie opowiadane przez Ritę?

– Z wewnątrz. Pierwszy monolog mówi o tym, jak dobrze im było. Wyszła z tego historia o udanym seksie pary, która się właśnie poznała.

– To była historia o seksie? Myślałem, że Rita opowiada tam już o cieniu, który się rodzi w Staszku.

– Tak. I to właśnie kręciło Ritę, kiedy była młodsza. Ta destrukcyjna siła Staszka. Z kolei druga historia wzięła się z wykładu o micie o Meduzie, na który kiedyś trafiłam. Według tej interpretacji Meduza została po prostu zgwałcona przez Posejdona, a potem przeklęta.

– Za to, że skusiła mężczyznę.

– I za to, że on ją zgwałcił w świątyni Ateny. Potwora zrodziła przemoc. Dramaturgicznie to świetna historia, w pewnym sensie wręcz hollywoodzka. Mamy tu łuk narracyjny: rozumiemy, skąd się wzięła Meduza. Każdy potwór to wypadkowa jakichś czynników. Składają się na to dzieciństwo, społeczeństwo, otoczenie. Ale potem Rita opowiada historię o rybie. To moja ulubiona!

– To kolejna historia o morzu.

– Rita ciągle mówi o morzu. Zaczęłam szukać w Wikipedii informacji o dziwnych rybach. I znalazłam.

– Znalazłaś macropinnę microstomę. Co ci się w niej spodobało?

– Jestem wzrokowcem. Dla mnie to piękna ryba. Piękna i bardzo dziwna. Kosmitka.

– Macropinna jest przezroczysta. Rita też staje się przejrzysta dla siebie samej?

– Z jednej strony człowiek przezroczysty to ktoś bez skóry. To nagi nerw. Ale z drugiej strony Rita zrobiła się przezroczysta, czyli jasna, dla siebie i dla innych.

– Rita w końcu zobaczyła, co ma w środku, wreszcie dojrzała?

– O to chodzi. Do tego prowadzi ta scena.

Fantazja o dwoistości przedmiotów

Spektakl trwa dziewięćdziesiąt minut na małej i kameralnej scenie. Taniec aktorów przeradza się w bokserską walkę. Scenografia to pralka, toaleta i łóżko, które pełnią podwójne role. Sitko prysznicowe zmienia się w mikrofon, łóżko okazuje się wanną, toaleta z kolei – budką telefoniczną. Zmienność i podwójność kierują światem Rity i Staszka.

– Nie za dużo tam wrzuciliście? Widz się w tym nie gubi?

– Nie wiem! Ciebie muszę zapytać. Co ty pomyślałeś, kiedy pierwszy raz przeczytałam ci „Zamknięte pokoje”?

– Że oni są bardzo toksyczni. Może w życiu się tak nie zachowują, ale na siebie działają jak czynniki, która w reakcji chemicznej wyzwalają silne toksyny.

– Wydobywają z siebie najgorsze cechy. Staszek byłby szczęśliwy z kimś innym. Życie z Ritą to dla niego bomba atomowa z opóźnionym zapłonem.

– Mam wrażenie, że każde z nich daje sobie zgodę, żeby krzywdzić drugie.

– Kiedy ktoś pyta mnie, które z nich jest bardziej okropne, to nie wiem, co powiedzieć. Oboje tacy są.

– Z tego u widza się bierze współczucie?

– Współczucie wynika z tego, że tu nie chodzi o narodowość, o płeć, o wiek, a tylko o tę toksyczność.

– Zamknięta przestrzeń to jeszcze wyostrza.

– Chciałam na początku zimnego otoczenia, małego i zimnego pokoju z wanną pośrodku, a potem Piotr Kruszczyński, który odpowiadał za scenografię, zaproponował, żeby bohaterowie siedzieli w łazience. Tak zaczęła się cała seria fantazji o dwoistości przedmiotów. Scenografia zrobiła się nagle bardzo umowna. Pralka „Frania” działa też jak maszyna do pisania. Wymyśliłam, że sitko prysznicowe staje się mikrofonem. Emaliowana miska zamienia się w adapter. Zachciałam, żeby scenografia w pewnym momencie robiła się przytulna i budziła w widzu nostalgię

Kiedy pytają mnie: „Dla kogo są ‘Zamknięte pokoje?’, to myślę, że dla każdego, ale przede wszystkim dla milenialsów. Cały ten staff przywodzi na myśl dzieciństwo. Od tego robi się bardzo jasno. Nawet sukienka Rity przypomina taki fartuch, który nosiły nasze babcie – niezależnie czy w Polsce, czy w Ukrainie

– Cały przemysł rozrywkowy na tym zarabia.

– Nostalgia działa.

– Czyli łowisz milenialsów?

– Łowię. Pewnie, że łowię, bo wiem, jak to zrobić. Sama taka jestem. Kocham muzykę i modę z lat dziewięćdziesiątych. To na nas działa. I naprawdę uważam, że w kulturze to był wspaniały czas.

Na planie zdjęciowym. Kijów, 2021 rok. Zdjęcie: archiwum prywatne

Fatalistka w teatrze polskim

„Zamknięte pokoje” opowiadają o doświadczeniu pary uciekającej przed wojną, która wciąż się toczy i wchodzi właśnie w krytyczny moment. Rita sama próbuje przetworzyć artystycznie swój los: pisze powieść o pierwszych miesiącach wojny w Ukrainie i na głos zadaje pytanie o wartość sztuki robionej na gorąco, bez czasowego dystansu. Dzieli się wątpliwościami, nie tylko ze Staszkiem, ale i z widzami.

– Sztuka ma niezłą promocję, nie tylko w lokalnych mediach. O co pytają cię polscy dziennikarze?

– Czego brakuje polskiemu teatrowi.

– I co odpowiadasz?

– Myślę, że niczego mu nie brakuje. Polski teatr – jak każdy z nas – ma wszystko, co chce w danym momencie mieć. Jak wiesz, jestem fatalistką. Jak coś ma się wydarzyć, to się wydarzy. Teraz polski teatr ma też naszą sztukę, więc może trochę tego mu brakowało. Myślę, że w teatrze, nie tylko polskim, ale i ukraińskim, robi się za dużo spektakli politycznych.

– Zaczepnych i polemicznych, ale jednocześnie hermetycznych, zrozumiałych tylko dla środowiska.

– Tak. Nie widzę w teatrze miłości, także między kobietą a mężczyzną. Jestem heteroseksualną kobietą i nie znajduję na scenie tego, co mnie dotyka, choć może mówię teraz jak dziaders. Chciałam zrobić spektakl, w którym każdy się rozpozna. Nie mam na myśli płci i orientacji, ale to, co wspólne dla wszystkich, czyli wrażliwość.

– A jak to jest robić spektakl o wojnie w czasie wojny?

– To okropne. Przez dwa lata świadomie rezygnowałam z projektów o ukraińskich uchodźcach. Nie wiem, jak o tym mówić. Teraz trzeba kręcić dokumenty. Może ktoś potrafi to fajnie przełożyć na film, ja na razie nie.

– Jeśli dobrze zrozumiałem twój spektakl, to nie mówisz o wojnie…

– Nie mówię o tym.

– Tylko o mówieniu o wojnie. To chyba jedyny sposób, żeby teraz o tym opowiadać.

– Można działać z tego poziomu albo robić kino dokumentalne – jak Mścisław w „20 dniach w Mariupolu”, za które dostał Oscara. Ale wiesz, może komuś się to uda. Polski reżyser zrobił właśnie film „Ludzie”.

– Maciej Ślesicki, premiera w październiku. To film o początku wojny na pełną skalę widzianej oczyma pięciu kobiet.

– Mówią, że dobry. Zobaczymy! 

– A wiesz, co nakręcił Ślesicki?

– Mów!

– „Sarę”.

– Naprawdę? Widzisz, że nie ma przypadków!

– „Sarę” oglądałaś w ukraińskiej telewizji w latach dziewięćdziesiątych.

– Jak się ten aktor nazywa?

– Bogusław Linda.

– Właśnie! W tym szarym płaszczu i czarnej koszulce to był mój pierwszy crush! 

– Chyba faktycznie nie ma przypadków, bo „Sarę” obejrzeliśmy razem ledwie kilka dni temu. Ta historia nadal na ciebie działa?

– No nie.

– Ale Linda i Włodarczyk mają w mieszkaniu wannę jak Staszek i Rita…

– Więc ciesz się, że nie wpadłam na pomysł wzięcia z filmu sceny z rowerem!

Film "Stranger" w reż. Dmytro Tomaszpolskiego. 2016 rok. Zdjęcie: materiały prasowe

To nie moje życie

„Zamknięte pokoje” powstają etapami. Od pierwszego pomysłu do premiery mija kilka lat. W tym czasie życie Marii zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni, a tekst przechodzi z ukraińskiego na polski.

– Jak się przekłada własny tekst na obcy język?

– We wspólnej pracy nad redakcją polskiej wersji ten tekst tak pięknie brzmiał. Cieszyłam się przy tym jak dziecko. Pamiętasz, jak czekałam na te chwile, gdy wieczorami siadaliśmy przy stole i redagowaliśmy moje tłumaczenie. Tak mnie to ciekawiło: patrzeć, jak z mojej sztuki powstaje coś innego, a przecież jest wciąż takie same.

– Język polski jest dla ukraińskiego ucha bardziej twardy?

– Bardziej twardy i bardziej zdecydowany. Szybszy i mniej poetycki. Mocniej działa. To jak uderzenie w łeb – nie wiem jak to wyjaśnić, ale tak to czuję. Tekst zrobił się…

– Mocniejszy?

– Chyba tak. Ale tego jeszcze nie wiemy.

Trzeba to zagrać w Ukrainie. Bardzo mi na tym zależy. Pojechać do kraju i zrobić to z ukraińskimi aktorami, zobaczyć, jak moją rolę gra inna aktorka. Nie jestem o Ritę i Staszka zazdrosna. Niech ta historia żyje

 Powiem jeszcze, że cieszy mnie praca w zespole. „Zamknięte pokoje” mają dobrą ekipę. Trafić na ludzi, którzy chcą pracować, to duże szczęście. Na początku zaniosłam tekst Piotrowi Kruszczyńskiemu. Byłam wtedy na rezydencji i musiałam przygotować projekt. Piotr wziął na siebie scenografię. To było zabawne, gdy dyrektor teatru przychodził na próby z kawałkami linoleum i mówił: „Marysiu, wiem, że jesteś bardzo wrażliwa na kolory. Wybierz, proszę, odcień podłogi do spektaklu”. Zabawne i bardzo miłe.

– Na rezydencji dopracowałaś sztukę, dałaś jej życie. 

– Nie lubię, gdy coś leży u mnie w szufladzie. 

– Tak, nawet moje książki oddajesz do antykwariatu!

– Właśnie! Ale teraz ja chcę cię zapytać o jedną rzecz. Wiedziałeś, że sztukę zainspirowało moje byłe małżeństwo. Jak ci się pracowało z tym tekstem? Nie było dziwnie?

– Nie…

– Widzisz. Ta historia ma tyle etapów… Inspiracja to mój poprzedni związek, ale nie przyjmuję Rity i Staszka w ten sposób.

– Historia oderwała się od pierwowzoru.

– Absolutnie. Rita i Staszek to w ogóle nie moje życie. 

Z córką. Portugalia. 2024 rok. Zdjęcie: archiwum prywatne

To mój teatr

Premiera „Zamkniętych pokojów” wypada w sobotę 16 marca. W czwartek i piątek aktorzy grają dwie próby otwarte dla pracowników teatru. Artyści nie lubią tych pierwszych pokazów. Występować przed zawodowcami z nieogranym materiałem to duży stres, do którego dochodzi oczekiwanie na właściwą premierę. Maria jest w miarę pewna pomysłów inscenizacyjnych, ale martwi się o emocje. Czy uda się tchnąć życie w Ritę?

– O czym myślałaś tuż przed premierą?

– Wstałam w sobotę i martwiłam się o mój polski, ale przed śniadaniem zajrzałam na Facebooka. Wtedy zrozumiałam, że 16 marca to rocznica zniszczenia mojego teatru w Mariupolu

– 16 marca 2022 roku rosyjscy okupanci zbombardowali Teatr Dramatyczny oznaczony napisem „Dzieci”.

– Schroniły się tam rodziny z dziećmi. Zabili ponad trzysta osób.

– Napisałaś do Piotra.

– Poprosiłam, żeby wspomniał o rocznicy tuż po spektaklu. Ja bym nie dała rady.

– To moment, w którym po premierze aktorzy, reżyser i cała ekipa dziękują sobie za wspólną pracę.

– Piotr powiedział o teatrze w Mariupolu rzeczowo. W takiej chwili słowa są potrzebne, ale słowa wystarczą. Niech mówią fakty.

Maria Bruni (1987) – urodzona w Mariupolu. Absolwentka Kijowskiego Narodowego Uniwersytetu Teatru, Kina i Telewizji im. Iwana Karpenki-Karego oraz studiów podyplomowych z reżyserii telewizyjnej w Instytucie Telewizji, Radia i Prasy w Kijowie. W latach 2009-2022 aktorka teatrów w Kijowie, Odessie i Białej Cerkwi, nauczycielka warsztatu aktorskiego i aktorka dubbingowa. Znana z ról w licznych niemieckich i ukraińskich filmach i serialach. Współpracowniczka telewizji w Kijowie i Berlinie (ZDF) jak autorka i scenarzystka seriali dokumentalnych i fabularnych. Od 2022 roku w Teatrze Nowym w Poznaniu.
Jędrzej Pawlicki (1985) – urodzony w Gorzowie Wielkopolskim. Wykładowca literatury francuskiej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, tłumacz, dziennikarz, autor opowiadań. Publikował w „Twórczości”, „Fabulariach”, „Piśmie” i „Gazecie Wyborczej”.
Poznali się wiosną 2022 roku. Zamieszkali razem latem 2023.

No items found.

Wykładowca literatury francuskiej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, autor prac i artykułów o pisarzach z Afryki Północnej, miłośnik algierskiego nieba i powietrza. Teksty literackie i dziennikarskie publikował w "Twórczości", "Fabulariach", "Piśmie", "Gazecie Wyborczej" i "Przeglądzie".

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
Miesiąc miodowy Żanna Ozirina

Gdy oglądam na ekranie parę kochanków – dwoje ludzi sukcesu, którym udało się przemyśleć swoje życie na wiele lat do przodu, a potem rzucających wszystkie swoje plany w kąt, tracących orientację i przyszłość, zmieniających poglądy – jako widza ogarnia mnie złość. Ale ten gniew ma działanie terapeutyczne, bo sprawia, że sama chcę działać.

Reprezentanci „Miesiąca miodowego” w Wenecji: aktorzy Roman Łucki i Iryna Nirsza, reżyserka Żanna Ozirna i producent Dmytro Suchanow

Dla mnie to nie było tak

Oksana Honczaruk: Na „Miesiąc miodowy” otrzymała Pani grant od organizatorów Festiwalu Filmowego w Wenecji i programu Biennale College Cinema, który finansuje produkcje niskobudżetowe. Miał powstać od zera w dokładnie rok – przy założeniu, że przyznana kwota będzie jedynym źródłem finansowania projektu. O jakiej kwocie mówimy? I jak trudno było zdobyć ten grant?

Żanna Ozirna: Mówimy o 200 tysiącach euro, rywalizowaliśmy o ten grant z filmowcami z całego świata. W 2023 roku wygrały cztery projekty: z Włoch, Węgier, Ghany i Ukrainy. To pierwszy ukraiński film, który wygrał i otrzymał dofinansowanie.

Jako reżyserka z radością przyjmuję zwycięstwa, które podsycają moje ambicje – ale do tych zwycięstw, które dają mi możliwość pójścia dalej, jestem nastawiona wręcz entuzjastycznie. Kiedy w Wenecji dostaliśmy pieniądze na realizację „Miesiąca miodowego”, było to dla mnie prawdziwe zwycięstwo, bo dało mi możliwość pracowania.

Ten film bardzo mi pomógł, ponieważ, pochłonięta pracą, nie miałam zbyt wiele czasu na myślenie o okropnych rzeczach wokół mnie. Po prostu wpadłam w wir pracy na rok.

Żanna Ozirna odbiera Grand Prix na festiwalu „Molodist”. Listopad 2024 r.

Kręciliście w Ukrainie?

Tak. Nakręcenie filmu w Ukrainie było dla nas ważne, postrzegaliśmy to jako wybór moralny i etyczny, bo wojna trwa, a wielu Ukraińców wciąż żyje pod okupacją. Ale był to także wybór praktyczny, ponieważ wielu ukraińskich filmowców straciło pracę z powodu wojny lub zostało zmobilizowanych do wojska. „Miesiąc miodowy” stał się więc naszym małym wkładem we wsparcie branży.

Jak europejska publiczność odebrała film?

Myślę, że on dobrze wypełnia swoją misję. Postrzegam ten projekt jako dyplomację kulturową, co dla mnie oznacza, że to film wyjaśniający obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy, którą nie do końca rozumieją.

Czy istnieje różnica w postrzeganiu filmów przez Ukraińców i obcokrajowców?

Ukraińcy patrzą na filmy o wojnie jak na świadectwa i oceniają je z punktu widzenia tego, czy przekazują te świadectwa, czy nie. Porównują je z własnymi doświadczeniami. Obcokrajowcy nie mają takich doświadczeń, więc patrzą na film jak na produkt artystyczny. Oceniają, jak dobrze poradziłam sobie ze scenariuszem, reżyserią, grą aktorów, dźwiękiem i kamerą. Moje rozmowy o „Miesiącu miodowym” z obcokrajowcami wyglądają jak rozmowy o sztuce. Natomiast dla Ukraińców wszystko zaczyna się od zdania: „Dla mnie to nie było tak...” Chociaż to nie jest film dokumentalny, a fabularny.

Kadr z filmu „Miesiąc miodowy”

Nikt nie tęsknił za dawnym życiem

Na początku filmu, po eksplozjach, kiedy bohaterowie zaczynają wszystko rozbierać na części pierwsze, Ola cytuje wiersz Oksany Zabużko: „A co tam się naprawdę stało, kogo to obchodzi, Panie? Liczy się to, jak będzie, a będzie tak, jak napiszę”. Wstawiłam ten fragment, by z góry odpowiedzieć wszystkim komentatorom, którzy powiedzą, że im się to nie przydarzyło.

Ponoć włoscy krytycy narzekali, że film nie zawierał wystarczającej ilości codziennych szczegółów. Jak odebrali go europejscy filmowcy?

Nie narzekali, odnotowali to jako świadomy ruch z mojej strony. Niedawno w Ukrainie ukazała się recenzja Igora Kromfa, w której on wyjaśnia, że nie zwracam uwagi na codzienne szczegóły, bo to nie jest robinsonada, opowieść o przetrwaniu, ale film o wewnętrznej przemianie. Celowo nie pokazuję, jak bohaterowie chodzą do toalety, jak jedzą i ile mają jedzenia. Nie interesuje mnie to.

Był taki moment, kiedy powiedziałam moim zagranicznym kolegom, że ten film jest o utknięciu w nieznanym – lecz oni nie do końca to zrozumieli. Natomiast podoba im się określenie: „film o ludziach, którzy stracili wszystko i tęsknią za dawnym życiem”. Tyle że w pierwszych dniach wojny nikt tutaj nie tęsknił za dawnym życiem. Próbowaliśmy przetrwać, zastanawialiśmy się, co się z nami stanie, byliśmy kompletnie zdezorientowani. Nie wszyscy to rozumieją.

Żanna Ozirna na planie

Zauważyłam też, że kiedy zaczynasz mówić o miłości, dzieciach, karierze, sztuce, ludzie w każdym kraju to rozumieją. Ale kiedy mówisz o tożsamości, niezależności, odpowiedzialności za kraj, nawet w trzecim roku wojny, wielu obcokrajowców nie rozumie, nie akceptuje tego, a nawet są zirytowani. Tymczasem Ukraińcy są teraz bardzo skupieni na udowadnianiu innym, że to nasza ziemia, że jesteśmy Ukraińcami i że nie należy nas mylić z nikim innym.

Mieszkanie: gniazdko, schron, pułapka

Ten film bardzo mnie poruszył, bo okazuje się, że zupełnie zapomniałam, jak to było 24 lutego 2022 roku i w kolejnych dniach. To tak jakby mój mózg ukrył te wspomnienia, a podczas filmu pozwolił im się wydobyć.

Na premierę zaprosiłam kilka osób z Buczy, które przeżyły okupację. To one były punktem odniesienia dla tego filmu – ich historie stały się podstawą scenariusza. Moja przyjaciółka, która też jest z Buczy i była pod okupacją z rodzicami, płakała przez połowę seansu. Niektórzy widzą w tym siebie, inni nie. Nie chciałam nikogo wzruszać, komukolwiek imponować, przemieniać czyjąś duszę za pomocą kina. Nie chciałam manipulować, ale porozmawiać o moich wewnętrznych wątpliwościach i lękach.

Chciałam opowiedzieć nie tylko o wojnie i okupacji, ale także o tym, że ludzie z pokolenia 30+, do którego należę, są teraz zmuszeni do radzenia sobie z globalnymi problemami: jak mamy rodzić dzieci, jak planujemy przyszłość i czy to, co robimy, ma sens
Kadr z filmu „Miesiąc miodowy”

Dla wielu ludzi pierwsze dni wojny w Ukrainie to panika i ucieczka. Pani przedstawiła inną wersję wydarzeń: bohaterowie pozostali w swoim mieszkaniu, jak w schronie, i dosłownie utknęli w nieznanym. Jak widzowie odebrali takie zachowanie ludzi żyjących pod okupacją?

Rzeczywiście, wiele osób uważa, że chaos był najtrafniejszym opisem sytuacji. Niedawno znajomy krytyk filmowy powiedział, że moi bohaterowie są zbyt, z grubsza mówiąc, emocjonalnie zamrożeni. Chociaż nie ma uniwersalnego doświadczenia, istnieje wiele zupełnie różnych doświadczeń.

Ludzie, którzy upierają się, by powiedzieć, co było z nimi nie tak, zapominają o trzech podstawowych psychologicznych reakcjach na stres: walka, ucieczka, zamrożenie. Niektórzy przestraszyli się i uciekli, podczas gdy inni, jak Pani bohaterowie, „zamarli”.

Rozmawiałam z wieloma osobami, które były w podobnej sytuacji, które ukrywały się w mieszkaniu. Wszyscy oni byli zdezorientowani i nie rozumieli, dokąd uciekać i jak się zachować. Na dodatek na początku ich mieszkania wyglądały jak kryjówki. Dopiero później zamieniało się w pułapkę, a ta transformacja nastąpiła bardzo szybko. To ciekawe, jak zmienia się ta sama przestrzeń: przytulne rodzinne gniazdko, potem kryjówka, potem pułapka, a wreszcie miejsce, z którego trzeba natychmiast uciekać.

Sama miałam podobny poranek: obudziłam się przed szóstą i zaczęłam... sprzątać. To nie wybuchy mnie obudziły

Z jakiegoś powodu ich nie słyszałam, mimo że mieszkam na małym osiedlu pod Kijowem, na Zazymie. Sprzątałam i obserwowałam przez okno sąsiadkę, której tego ranka dostarczono meble. Rozładowywano je przy wejściu, a sąsiad stał tam w szoku, palił i patrzył na te meble, nie wiedząc, co z nimi zrobić.

Rozegrać uczucia pod mikroskopem

Co było później?

Zadzwoniła moja przyjaciółka i poprosiła, żebym przyjechała do niej, do dzielnicy Obołoń. Nie miałam wtedy samochodu. Jakimś cudem udało mi się zadzwonić po taksówkę, a ta zawiozła mnie z jednej strony Dniepru na drugą. Potem ja, moja przyjaciółka i jej rodzice pojechaliśmy do Żytomierza, a stamtąd do zachodniej Ukrainy. Kiedy byliśmy już względnie bezpieczni, odebrałam telefon z Polskiej Akademii Filmowej, z którą współpracowaliśmy. Polacy zaproponowali mi pokój w pensjonacie dla weteranów sceny i filmu pod Warszawą. W tamtych czasach wszystkie pokoje w tym pensjonacie były zarezerwowane dla ukraińskich artystów. Zgodziłam się przyjechać, bo w zachodniej Ukrainie nie było już miejsc – przyjeżdżali ludzie z Irpienia i Charkowa. Ale gdy tylko Kijowszczyzna została wyzwolona, natychmiast wróciłam do domu. Kolumna najeźdźców zatrzymała się o jedną wieś od naszej gromady [odpowiednik polskiej gminy – red.]. Nie dotarli do nas, ale byli bardzo blisko.

Roman Łucki i Iryna Nirsza w „Miesiącu miodowym”

Jedną z mocnych stron filmu jest duet aktorski: Roman Łucki i Iryna Nirsza. Udało im się zbudować chemię między postaciami na ekranie, odczuwalną pomimo horroru okoliczności. Co było dla Pani ważne w pracy z tymi aktorami?

To, by nie przeszkadzali sobie nawzajem. Roma jest bardzo energiczną osobą, zna swoją wartość, ma już na koncie kilka dobrych ról filmowych. A dla Iry to pierwsza duża praca, na dodatek bardzo trudna psychologicznie, ciążyła więc na niej większa presja. Ich interakcję zbudowaliśmy częściowo na miłości, a częściowo na rywalizacji. Mieli normalną relację, ale czuło się, że nie zamierzają sobie nawzajem ustępować.

Dlaczego wybrała Pani akurat ich?

Wielu aktorów służy obecnie w wojsku. Ałła Samojlenko, dyrektorka castingu, kiedy zaczęłyśmy rozmawiać o aktorach do filmu, powiedziała: „Wiesz, jest jeden facet, o którym po przeczytaniu scenariusza od razu pomyślałam, ale zginął kilka dni temu na froncie”. Potem rozpoczął się casting. Odpowiednich chłopaków bardzo trudno było znaleźć, ponieważ są tacy, którzy mają naturalną wewnętrzną pewność siebie, ale są i tacy, którzy jej nie mają. I w filmie możesz to poczuć – że dana osoba zbudowała tę pewność siebie. Ja potrzebowałam dwojga pewnych siebie ludzi. Może nawet trochę zbyt pewnych siebie.

Myślę, że zagranie roli Tarasa było dla Romy wyzwaniem, ale bogaty wachlarz jego doświadczeń dał mu możliwość uwolnienia się i pokazania – niektórzy powiedzieliby – słabości, choć ja bym powiedziała: ludzkiej wrażliwości i kruchości. Nie jest łatwo człowiekowi podjąć takie wyzwanie. Ira to ambitna osoba, która uwielbia wysokie stawki. Jestem pewna, że od początku była zainteresowana rozgrywaniem tych uczuć jakby pod mikroskopem.

Zdjęcia: FB „Miesiąc miodowy”

20
хв

„Miesiąc miodowy” - film, który wyjaśnia obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy

Oksana Gonczaruk
muzycy, żołnierzy, występ

Czarny van podskakuje na wybojach. Polna droga zaczyna schodzić stromo w dół, a sprzęt muzyczny w bagażniku buja się we wszystkie strony. GPS dawno zgubił drogę, więc kierowca jedzie „na czuja”.

– Dobra, złapałem trochę zasięgu, weź się zatrzymaj!– krzyczy Dmytro z przedniego fotela pasażera. Odwraca się do nas: – Chwilka przerwy!

Wysiadamy w szczerym polu, do moich uszu dociera cykanie koników polnych, a szum ciepłego, jesiennego wiatru przyjemnie otula. Za mną z vana wyskakuje Witalij Kyryczenko, wokalista rockowego zespołu Numer 482. W ręku ma maleńką mandolinę.

– Witamy państwa na dzisiejszym występie! – wykrzykuje i robi ukłon, a potem szeroko się do mnie uśmiecha: – Publika dziś trochę inna niż zwykle.

Witalij wskazuje palcem na pole, na którym pasą się krowy. Niektóre przyglądają się nam z zaciekawieniem. Witalij zaczyna delikatnie szarpać za struny i nucić coś pod nosem. Jest dobrą duszą zespołu, zawsze z uśmiechem, zawsze z naładowanymi na maksa bateriami. Jeszcze niedawno w sieci można było zobaczyć jego zdjęcia z okopów wokół Bachmutu, zmarzniętego i umorusanego w błocie. Służył tam ramię w ramię z żołnierzami 59. Samodzielnej Brygady Piechoty imienia Jakuba Handziuka. Dziś mówi, że gdyby nie poszedł wtedy walczyć, odebrałoby mu to głos jako artyście. Bo i oczym miałby później opowiadać? Jak mógłby mówić o wojnie, gdyby jej nie dotknął, nie przeżył? Ale przekonali go, że sztuka jest tym, co buduje tożsamość narodową przyszłych pokoleń, i artyści muszą żyć, muszą leczyć muzyką i sztuką tych, którym na froncie jest trudno. A potem Witalij z powrotem zamienił karabin na gitarę – i teraz służy w Desancie Kulturowym.

Witalij Kyryczenko. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Terapia sztuką

Desant Kulturowy to projekt niezwykły. Łączy artystów, którzy w poprzednim życiu byli muzykami, aktorami, reżyserami, a nawet lalkarzami. Pracowali na scenie w pięknych kostiumach, które dziś zamienili na mundury w barwach multicam. Szlak bojowy niektórych z nich, jak Witalija, wiódł przez najgorętsze odcinki frontu. 

Dmytro Romanczuk jest diabelsko zdolnym bandurzystą. Kiedy zaczęła się inwazja, od razu dołączył do ochotniczego batalionu broniącego Kijowa. Gdy go pytam o szczegóły, mówi jedynie: „było ciężko” – a jego wzrok ucieka w drugą stronę.

Ale kiedy rozmowa schodzi na bandurę, jego ciemne oczy zaczynają błyszczeć i prostuje się na krześle, gotowy do opowieści. Bo dla Dmytra ukraińska dusza ma dźwięk bandury

– Bandura jest integralną częścią tradycji pieśni epickiej, wyjątkowego zjawiska wędrownych śpiewaków, muzyków, kobziarzy, bandurzystów, liryków, bez których trudno sobie wyobrazić naszą kulturę i przestrzeń historyczną poprzednich pokoleń– mówi z przekonaniem. – To jest sedno, te rzeczy ukształtowały naszą naszą duchową integralność, nasze przekonania. To właśnie te rzeczy dają odpowiedź na pytanie, kim jest Ukrainiec.

Na podwórzu przed domem powoli gromadzą się żołnierze. Siadają na długich ławkach, jak uczniowie przed apelem. Na ich twarzach widzę zmęczenie i kompletny brak zainteresowania tym, co ma się za chwilę wydarzyć. Jakby ktoś kazał im tam usiąść za karę. Mężczyzn jest może ze trzydziestu. To jedna ze szturmowych brygad, które zasłużyły się bojach na wielu odcinkach frontu – często tych najgorętszych. Po ciężkich bojach w okopach trudno im się odnaleźć, a tym bardziej czekać na jakieś występy. Komu to niby potrzebne?

Dmytro Romanczuk. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Do swojego magicznego koncertu Dmytro przygotowuje się w ciszy. Znajduję go w sadzie, pomiędzy drzewami, gdzie w samotności, cichutko stroi bandurę. Przez chwilę obserwuję z oddali, jak w skupieniu skrupulatnie sprawdza każdą ze strun. A są ich dziesiątki, nie jestem w stanie nawet policzyć. W zależności od typu bandury, liczba strun różni się. Niektóre instrumenty mają dwadzieścia, inne ponad sześćdziesiąt. Sam wygląd bandury imponuje, budzi respekt i zadumę. Dlatego kiedy Dmytro staje na przeciwko tej nietypowej publiki, natychmiast zapada milczenie.

– Czy jest tu ktoś, kto nigdy nie słyszał bandury? – Dmytro rozgląda się po widowni. W górę nieśmiało unosi się kilka rąk, a on zaczyna swoje magiczne przedstawienie.

Jest w tym instrumencie coś wyjątkowego,pozaziemskiego. Kojące dźwięki dumki granej kilka kilometrów od miejsca, w którym ci dzielni wojownicy walczą o niepodległość – to przeżycie zostaje w tobie na zawsze. Obserwuję, jak twarze żołnierzy łagodnieją. Niektórzy wyciągają telefony i zaczynają nagrywać, inni skrywają twarze w dłoniach, jakby zawstydzeni, że tak łatwo poddali się tej przedziwnej terapii. Viva l’arte!

 Wciąż jesteśmy ludźmi

W swoim poprzednim życiu Dmytro Melniczuk był nauczycielem aktorstwa, a także reżyserem teatralnym w Teatrze Dramatycznym w Kołomyi. Dziś jest głównodowodzącym kramatorskiego „oddziału” Desantu Kulturowego. Odpowiada za to, by artyści bezpiecznie i na czas dotarli na występ, zresztą na każdym wydarzeniu jest też swego rodzaju wodzirejem. Głęboko wierzy, że to, co robią, ma sens.

– Sztuka leczy, a bez sztuki nie byłoby niczego –twierdzi. – W tym, co my robimy, muzyka ma znaczenie terapeutyczne. Piękna muzyka tworzy wibracje w organizmie, w środku, w duszy. To jak medytacja, która człowiekowi pomaga. Tak jak sztuka wizualna. Gdy człowiek obserwuje jakieś piękne obrazy, może wrócić do pięknych wydarzeń iwspomnień. Naszym zadaniem jest przypomnienie tym dzielnym ludziom, za co walczymy. To nie są puste słowa czy zwykłe piosenki. My budzimy w żołnierzach różne wspomnienia, np. z dzieciństwa, przywołujemy te najdroższe. Pośród tego brudu, który wojna na nich naniosła, wyciągamy to wszystko z piwnicy ich świadomości.

Przypominamy im, kim jestem Ja. Przywracamy im świadomość, że wciąż jesteśmy i pozostaniemy LUDŹMI

Zdaniem Melniczuka najważniejszym zadaniem Desantu Kulturowego jest dbanie o zdrowie psychiczne żołnierzy. Bo wojna pokazała, że nie byliśmy na to wszystko psychicznie gotowi. Choć na froncie żołnierze radzą sobie świetnie, walczą zacięcie i dzielnie, poprawiając swoje umiejętności z każdym tygodniem, to na poziomie psychicznym jest bardzo ciężko. Brakuje motywacji, morale słabnie, czas spędzony w okopach dłuży się tak bardzo, że ludzie często zapominają, po co tam w ogóle są. Wojna to najgorsza rzecz, jaka mogła spotkać ludzkość. Naraża na niebezpieczeństwo i skrajne emocje, po których trudno wrócić do równowagi. Podczas występów przed wojskowymi Dmytro zauważył, że ludzie ci wracają z wojny nie tylko z ranami na ciele, ale też z ranami duszy, ze zrujnowaną psychiką. A występów jest niemało.

Dmytro Melniczuk. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

– Jest ciężko: cztery, pięć, a nawet sześć występów dziennie – przyznaje Dmytro. – Ale my dobrze rozumiemy, że żołnierzom to jest bardziej potrzebne niż nam wypoczynek. Nie mamy prawa okazać słabości, zmęczenia. Wiemy, że tam ludzie są zmęczeni jeszcze bardziej od nas, że na froncie jeszcze ciężej pracują. Na dodatek prawie wszyscy w Desancie Kulturowym mamy doświadczeniasceniczne sprzed wojny; ja sam w teatrze spędziłem trzydzieści lat. Napięcie, stres przed występem, pęd i nieprzespane noce – my jesteśmy przyzwyczajeni do życia w zmęczeniu. A nasi żołnierze są dla nas najważniejsi.

Służba w Desancie Kulturowym nie ma nic wspólnego z gwiazdorskim życiem, choć gwiazdy często do „desantowców” dołączają. Niemal od początku istnienia projektu pojawiają się wśród nichsławy, które na kilka dni porzucają życie w mieście, by przyjechać do przyfrontowych wiosek. Regularnie pojawiają się między innymi Alyona Alyona, Chrystyna Sołowij, Skofka czy Vivienne Mort. Przyjeżdżają, choć bywa niebezpiecznie. Dmytro wspomina, jak kiedyś w pogoń za ich czarnym vanem puścił się rosyjski dron kamikadze. Kilka dni przed naszą rozmową bardzo blisko miejsca, w którym występowaliśmy, spadła kierowana bomba lotnicza FAB. 

Muzyka na wojnie

Sztuka i muzyka towarzyszą żołnierzom, odkąd ludzie toczą wojny. Wielu znanych muzyków brało udział w działaniach zbrojnych jako żołnierze, inni, występując, dbali o morale walczących. Bo muzykazbawiennie wpływa na zdrowie psychiczne i emocjonalne, na przykład redukując stres i lęk. Słuchanie spokojnej muzyki, zwłaszcza klasycznej, może wpłynąć na obniżenie poziomu kortyzolu, nazywanego hormonem stresu. Muzyka może pomóc w tworzeniu chwilowego poczucia bezpieczeństwa i normalności pośrodku chaosu wojennego, co pozwala na chwilę odpocząć. A to ma bezpośrednie przełożenie na morale. 

Jak wspomniał Dmytro, znane i lubiane piosenki mogą przypominać żołnierzom o domu, rodzinie i przyjaciołach, wzmacniając ich poczucie celu i motywację do dalszej walki. Z kolei pieśni patriotyczne czy piosenki wojskowe wzmacniają poczucie jedności i tożsamości narodowej, przypominając, po co i za co walczymy. 

Muzyka jest też doskonałym narzędziem pomagającym w regulacji emocji, a nawet w terapii poważnych traum, jak zespół stresu pourazowego. Regularne słuchanie muzyki może łagodzić jego objawy, jak flashbacki, koszmary senne czy nadpobudliwość.

20
хв

Desant kultury, czyli z bandurą na froncie

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Wielka wojna zawsze wywołuje mikrowojny. W rodzinnych wszechświatach

Ексклюзив
20
хв

Diia, czyli ślub na polu bitwy

Ексклюзив
20
хв

Wrzesień 2024 w Ukrainie na zdjęciach

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress