Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Scholz kontra Taurus: Dlaczego kanclerz nie da Ukrainie rakiet dalekiego zasięgu?
Presja na Olafa Scholza, by dostarczył Ukrainie pociski rakietowe, które mogłyby uderzać w cele setki kilometrów za liniami wroga, rośnie. Ale szef niemieckiego rządu pozostaje nieugięty.
Kobieta trzyma plakat wzywający Scholza do dostarczenia rakiet Taurus. Berlin, 24 lutego 2024 roku. Fot: Odd ANDERSEN / AFP / East News
No items found.
Epopeja Taurusa coraz bardziej przypomina historię, którą można było zaobserwować prawie rok temu przy okazji transferu niemieckich czołgów Leopard 2 na Ukrainę. Najpierw Ukraina prosi o nową broń, ale natychmiast zostaje odrzucona. Następnie wszyscy rozsądni eksperci i dziennikarze zaczynają mówić o tym, że prośba Kijowa jest właściwa, podczas gdy wyjaśnienie Berlina nie jest. Proukraińscy politycy wywierają presję na rząd, podczas gdy prorosyjscy politycy mówią o tym, że taki krok z pewnością wciągnąłby Niemcy w III wojnę światową.
Mimo przewagi tych pierwszych nad drugimi, kanclerz Olaf Scholz uparcie mówi "nie" i za każdym razem podaje nowy powód, dla którego jest to niemożliwe: szkolenie Ukraińców zajęłoby dużo czasu, Bundeswehra sama potrzebuje czołgów lub nie powinniśmy zapominać, jak okropnie wyglądałyby niemieckie czołgi w bitwie z rosyjskimi czołgami — już to przerabialiśmy i nie chcemy tego powtarzać. Każda taka wymówka jest szybko zbijana argumentami zwolenników dostaw — i równie szybko zastępowana nowym powodem ze strony niemieckiego kanclerza, dlaczego nie można dać Ukrainie tej konkretnej broni.
W końcu inni ukraińscy partnerzy zaczynają dostarczać czołgi, a Scholz chwyta się ostatniej deski ratunku - Leopardy nie trafią na Ukrainę, dopóki Stany Zjednoczone nie dostarczą Abramsów
Nie ma żadnej logiki w tym wyjaśnieniu, ale niemieckie media i eksperci dyskutują o tym - niektórzy z jawną drwiną, ale są też tacy, którzy uważają to podejście za zrozumiałe. Jednak nawet ten ostatni bastion nie przetrwał długo, ponieważ Waszyngton nie mógł tego znieść i zgodził się podjąć symboliczny krok w celu usunięcia ostatniego sprzeciwu Scholza [w październiku 2023 r. Stany Zjednoczone przekazały Ukrainie 31 obiecanych czołgów Abrams - red.]
"Ukraina ostatecznie otrzymała zielone światło dla Leopardów, Siły Zbrojne opanowały nową broń tak szybko, jak to możliwe, i nikt nie zaatakował Niemiec, wykorzystując ich chwilową słabość, a III wojna światowa szaleje tylko w głowie Dmitrija Miedwiediewa podczas kolejnych zaostrzeń typowych dla jego delikatnej organizacji psychicznej. Jednak mimo wszystkich podobieństw do czołgowej epopei, kwestia dostarczenia Ukrainie niemieckich rakiet dalekiego zasięgu wciąż pozostaje otwarta.
Rozstrzygnięcie bez Taurusów
Może się wydawać, że jesteśmy teraz na przedostatnim odcinku remake'u serialu, który tak dobrze znamy. Wielka Brytania i Francja dostarczyły już podobne, choć nieco gorsze, pociski manewrujące. Stany Zjednoczone mogą wkrótce dostarczyć również ATACMS o zwiększonym zasięgu, co pozwoli na uderzenia na anektowane terytoria Krymu.
Wszystkie możliwe wymówki i powody przeciwników dostawy Taurusa zostały wielokrotnie obalone przez ekspertów wojskowych i dziennikarzy w programach talk show i na łamach najwyżej ocenianych niemieckich publikacji. Ani Wielka Brytania, ani Francja nie leżą w popiołach nuklearnych, nawet po zniszczeniu siedziby rosyjskiej Floty Czarnomorskiej w Sewastopolu, a Ukraińcy nie łamią własnych obietnic i nie używają otrzymanych pocisków do uderzenia na terytorium Rosji. A ta nowa broń została opanowana przez ukraińskie siły zbrojne nie mniej szybko niż zachodnie czołgi.
Rośnie również presja polityczna na kanclerza. Nie tylko opozycja, zwłaszcza Chrześcijańscy Demokraci, wyrażają swoje oburzenie niezdecydowaniem Scholza. Nie mniej gorąca debata toczy się w koalicji rządzącej
Zarówno Zieloni, jak i Wolni Demokraci niemal jednogłośnie twierdzą, że Taurusy powinny zostać przekazane Ukrainie. Nawet niektórzy socjaldemokraci, którzy są sojusznikami niemieckiego premiera, są gotowi złamać dyscyplinę partyjną i skrytykować swojego szefa. W tym samym czasie zarówno partie rządzące, jak i opozycyjne zwróciły się do parlamentarnej presji, gdy zaczęły poddawać pod głosowanie własne wersje rezolucji z odpowiednimi apelami do kanclerz.
Ta niemal jednomyślność pozostaje zakładnikiem wewnętrznych względów politycznych. Opozycja proponuje bardziej jednoznaczną wersję dokumentu, która wyraźnie wspomina o Taurusach. Aby nie pozwolić jej na przejęcie inicjatywy, koalicja rządząca, na wniosek socjaldemokratów, proponuje własną wersję z bardziej niejasnymi sformułowaniami, takimi jak "broń dalekiego zasięgu", które można interpretować dość swobodnie. Rezolucja koalicji rządzącej oczywiście zwyciężyła w parlamencie.
Czy jednak ta presja oznacza, że kanclerz zmieni zdanie? W krótkiej perspektywie jest to mało prawdopodobne. Rząd natychmiast spróbował wykorzystać lukę niejasności, gdy minister obrony Borys Pistorius zaczął unikać bezpośrednich pytań dziennikarzy o to, czy decyzja w sprawie dostawy Taurusów powinna zostać podjęta teraz. Jego stanowisko jest całkowicie zrozumiałe, ponieważ zgodnie z niemieckim prawem autoryzacja transferów rakietowych leży w gestii tak zwanej Federalnej Rady Bezpieczeństwa, w skład której wchodzą ministrowie obrony, spraw zagranicznych i finansów wraz z premierem.
Ale to kanclerz ma ostatnie słowo, a rezolucja parlamentu jest jedynie środkiem nacisku na niego, a nie wiążącym dokumentem
Sprzeciw Scholza
Bardzo szybko sam kanclerz Niemiec postawił sprawę jasno. Zaledwie kilka dni po głosowaniu w parlamencie wyraźnie stwierdził, że sprzeciwia się dostawom rakiet dalekiego zasięgu na Ukrainę. Tym razem, jako pretekst, odtwarza od dawna wytartą płytę, że dostarczenie długo oczekiwanego Taurusa skieruje Niemcy w stronę wojny. Nie wyjaśnił, jak to się stanie ani dlaczego inne kraje, które już dostarczyły podobne pociski, nie stały się stronami wojny. Te i wiele innych kontrargumentów zostało mu natychmiast przypomnianych przez wszystkich zwolenników bardziej zdecydowanego wsparcia Ukrainy w Niemczech. Jednak, podobnie jak w przypadku Leopardów, dla wszystkich jest oczywiste, że to nie zmieni zdania Scholza.
Najciekawsze jest to, że nawet obserwatorzy polityczni i eksperci nie mają jasnego pojęcia o prawdziwych przyczynach wahań kanclerza. Hipotezy wahają się od presji prorosyjskiego lobby, które wciąż jest wyczuwalne w niemieckiej polityce, po obsesję kanclerza na punkcie kalkulowania ryzyka i związaną z tym chęć podążania za największym i najpotężniejszym partnerem, Stanami Zjednoczonymi. To, w krytycznym przypadku, pozwoliłoby mu "rozmyć" odpowiedzialność za krok, który potencjalnie rozgniewałby uzbrojoną w broń nuklearną Moskwę.
Jednocześnie wielu jest przekonanych, że Berlin powtórzy haniebną epopeję czołgową z Taurusami. Prędzej czy później odmowa dostarczenia pocisków rakietowych przez Niemcy zacznie niekorzystnie wyróżniać je na tle partnerów, którzy już dostarczyli taką broń. W końcu niechęć Scholza do bycia postrzeganym jako wariat jest jednym z głównych powodów, dla których nagle "zapomniał" o wszystkich swoich wymówkach dotyczących Leopardów i zgodził się na ten krok.
Dlatego też, pomimo obecnego uporu kanclerza, prawdopodobieństwo, że Taurusy pomogą ukraińskim siłom zbrojnym odeprzeć rosyjską agresję, pozostaje niezwykle wysokie
Jest całkiem możliwe, że przełom w tej sprawie nastąpi wraz z odblokowaniem amerykańskiej pomocy i włączeniem ATACMS dalekiego zasięgu do jednego z kolejnych pakietów uzbrojenia z Waszyngtonu, kiedy nie będzie już kiwania głową w kierunku Stanów Zjednoczonych. I można by ironizować na temat poczucia déjà vu, które wywołują opóźnienia Scholza, gdyby te opóźnienia nie kosztowały życia i terytoriów Ukrainy.
Redakcja Sestry.eu nie zawsze podziela opinie autorów bloga...
Publikator ekonomiczny i polityczny, ukraiński dziennikarz, w różnych okresach współpracował z Radiem Svoboda, Deutsche welle, Espresso, TVi. Publicysta NV, Ukraińska Prawda.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Pod koniec sierpnia Rosja rozpoczęła serię ataków na ukraińską energetykę. Za nienależytą ochronę obiektów energetycznych zdymisjonowany został dowódca sił powietrznych Mykoła Oleszczuk. A potem była dymisja Wołodymyra Kudryckiego, szefa państwowego przedsiębiorstwa Ukrenergo.
W drugim przypadku powód odwołania był bardziej złożony. Już od niemal trzech lat próbowano usunąć Kudryckiego, wysokiego rangą urzędnika, który był odpowiedzialny za zrównoważenie systemu energetycznego w warunkach wojny. Nie dlatego, że był niekompetentny – jest profesjonalistą wysokiej klasy.
Przyczynę trafnie wyjaśnia opinia innego menedżera wysokiego szczebla: „Wołodymyr był jedną z niewielu osób, z którymi można było rozmawiać o tym biznesie”
Faktem jest, że Kudrycki od samego początku nie był lubiany przez polityków lojalnych wobec Bankowej [na ul. Bankowej w Kijowie znajduje się siedziba administracji prezydenta Ukrainy – red.]. Dlaczego jego zwolnienie wywołuje silne emocje i dezorientację? Ponieważ utrącono osobę, której nazwisko figuruje pod ważnymi dokumentami dotyczącymi dotacji, pożyczek i zakupami niezbędnego sprzętu do napraw.
Po 2022 r. to dzięki wysiłkom zespołu Kudryckiego ukraiński system energetyczny został nareszcie połączony z Europą. To był rewolucyjny krok. Bo kto wie, jak potoczyłaby się wojna rosyjsko-ukraińska, gdybyśmy nadal tkwili we wspólnym systemie energetycznym z Rosją i Białorusią.
Autorytet Kudryckiego polegał również na tym, że nigdy nie kłamał i nie snuł zbyt optymistycznych prognoz. Był zupełnie inny niż minister energetyki Gałuszczenko, który kłóci się z ukraińskimi dziennikarzami, gdy zadają mu trudne pytania albo go krytykują, a prognozy zachodnich analityków nazywa rosyjskimi.
Nagłe odejście Kudryckiego zrodziło pytanie, czy z ukraińską reformą ładu korporacyjnego wszystko w porządku. Tym bardziej że natychmiast po jego rezygnacji Daniel Dobbeni, przewodniczący rady nadzorczej Ukrenergo, i Peder Andersen, członek rady, w geście solidarności też złożyli rezygnacje.
„Uważamy, że decyzja o przedterminowym zwolnieniu szefa Ukrenergo jest motywowana politycznie i, zgodnie z wynikami przedstawionego raportu, nie ma uzasadnionych podstaw” – stwierdzili w oświadczeniu dla mediów.
Teraz Stany Zjednoczone domagają się, aby Zełenski wybrał nowych członków rady nadzorczej, a następnie wyznaczył prezesa
Czy będzie to miało wpływ na sytuację energetyczną Ukrainy, zwłaszcza zimą? Sytuacja na froncie nie jest łatwa, a Kreml z pewnością wykorzysta ją do dalszego pogarszania warunków humanitarnych na ukraińskich tyłach. Ta taktyka nie jest nowa. Była już stosowana na dużą skalę jesienią 2022 roku i latem 2024 roku.
Jest pewne, że wielogodzinne przerwy w dostawie prądu dotkną duże miasta: Kijów, Dniepr, Odessę, Charków. To właśnie mieszkańcy tych miast powinni zawczasu pomyśleć o stacjach ładowania, power bankach i dostępie do Internetu. Wiele osób najpewniej jest już jakoś przygotowanych, bo doświadczyły mroźnej zimy 2022 roku i nie ufają zapewnieniom władz, że wszystko będzie dobrze.
W ostatnim wywiadzie dla BBC-Ukraina Kudrycki ostrożnie prognozował, jak to będzie nie mieć prądu przez 8-10 godzin dziennie:
„Te ograniczenia są niewygodne, bo tłumią działalność biznesową. Ale nie jest to taki katastrofalny scenariusz, który miałby jakikolwiek wpływ na naszą linię frontu, na nasze siły obronne i rzucił Ukrainę na kolana. Dzięki pomocy zachodnich darczyńców zgromadziliśmy ogromne zapasy sprzętu. Obecnie co miesiąc otrzymujemy o wiele więcej transformatorów, niż teoretycznie moglibyśmy stracić w wyniku ataków.
Tyle że, jak zawsze, diabeł tkwi w szczegółach.
Ważne jest to, jak nowe kierownictwo Ukrenergo i Ministerstwo Energii wykorzystają pomoc zachodnich sojuszników – i czy niezbędny sprzęt nie będzie zalegał gdzieś w magazynach
Możemy więc tylko modlić się o ciepłą zimę. I o to, by ukraińscy energetycy i nasz system obrony powietrznej znaleźli siłę i sposoby uniknięcia najgorszych scenariuszy.
Projekt jest współfinansowany przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę”, realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji
Kryzys demograficzny będzie głównym powojennym wyzwaniem dla Ukrainy. Pieniądze na odbudowę znajdziemy, ale innych Ukraińców poza naszymi nie ma.
Naprawdę mam nadzieję, że nowy minister położy kres prowokacyjnym oświadczeniom i pomysłom na temat uchodźców, które tak aktywnie były generowane przez nasz rząd. Wszyscy pamiętamy, jak prezydent zasugerował, że kraje UE powinny przekazywać pomoc, której udzielają Ukraińcom, do ukraińskiego budżetu. Z kolei historia z ograniczeniem usług konsularnych dla naszych obywateli za granicą po raz kolejny podzieliła społeczeństwo, które tak bardzo potrzebuje teraz jedności.
Andrij Sybiha, nowy minister spraw zagranicznych Ukrainy, z okazji swojej nominacji złożył ważne oświadczenie w parlamencie. Obiecał zmienić politykę państwa wobec Ukraińców za granicą.
To jest dokładnie to, o czym mówiłem od dwóch lat: państwo musi w końcu zająć się problemami naszych uchodźców.
Nowy minister już ogłosił wprowadzenie usługi "e-konsul", która powinna uprościć procedury biurokratyczne dla Ukraińców. Wiemy, że przed wojną brakowało urzędów konsularnych, a teraz są one po prostu fizycznie niezdolne do zapewnienia Ukraińcom usług wysokiej jakości.
Jednak oczywiście nie powinniśmy ograniczać się do rozwiązań technicznych.
Musimy zmienić postrzeganie przez państwo Ukraińców przebywających za granicą, sformułować w końcu jasną politykę wobec nich i znaleźć środki, by tę politykę realizować
Zacznijmy więc od tego, że uchodźcy i migranci zarobkowi – i wszyscy obywatele, którzy wyjechali legalnie – nie powinni czuć się niechciani. Pozostają Ukraińcami, nawet jeśli po wojnie nie wszyscy z nich wrócą do domu. Zadaniem władz jest zachowanie ich tożsamości i uczynienie ich rzecznikami Ukrainy na Zachodzie.
Na świecie jest wiele diaspor, które bardzo silnie lobbują na rzecz interesów swoich ojczyzn. Wiemy, jak silne są diaspory włoska, żydowska, polska i ukraińska w Stanach Zjednoczonych. Politycy zwracają na nie uwagę, a ich przedstawiciele stają się wpływowymi politykami, biznesmenami i naukowcami.
Za granicą mamy już nowe pokolenie Ukraińców, którzy dzięki swoim talentom i determinacji wkrótce staną się ważni. Musimy teraz z tymi ludźmi pracować, utrzymywać z nimi kontakt i wspierać ich zasobami. Byłoby wspaniale, gdyby nowe kierownictwo Ministerstwa Spraw Zagranicznych miało takie podejście, ponieważ rządowi jako całości wciąż go brakuje.
Dlaczego tak uważam? Spójrzcie: nowe ministerstwo, które powstaje z inicjatywy prezydenta, ma nosić nazwę Ministerstwa Powrotu Ukraińców. Wybór takiej nazwy to błąd, ponieważ, jak wcześniej zaznaczyłem, nie wszyscy wrócą – i to jest ich prawo. Po co już na początku zawężać funkcjonalność nowej instytucji do powracających uchodźców, odrzucając jednocześnie kilka milionów innych ludzi z Ukrainy?
Obserwując sposób, w jaki władze informują o utworzeniu tego ministerstwa, jako były specjalista ds. mediów mogę powiedzieć, że to kompletna porażka komunikacyjna
Samo określenie: „powrót Ukraińców” zostało odebrane przez ludzi jako zamiar sprowadzania ich do domu siłą. To wrażenie, nawet jeśli jest fałszywe, natychmiast zwraca ludzi przeciwko tej inicjatywie. Powoduje agresję. Bo chociaż nie ma mowy o żadnych deportacjach, nikt tego nie wyjaśnił!
Z zadowoleniem przyjmuję sam pomysł utworzenia nowego ministerstwa, co zresztą przyznałem już w zeszłym roku. Nie możemy jednak ograniczać się do stworzenia nowej instytucji. Ministerstwo jest tylko narzędziem do przezwyciężenia kryzysu demograficznego – i to niejedynym.
Mamy nie tylko Ukraińców za granicą, których chcemy sprowadzić. Mamy również migrantów wewnętrznych, którzy są bezrobotni, nieprzekwalifikowani do nowych zawodów, którzy stracili domy, którym anulowano świadczenia socjalne.
Co robią ci ludzie? Wracają do strefy działań wojennych lub wyjeżdżają za granicę
Musimy również upewnić się, że po wojnie wskaźnik urodzeń wzrośnie. Społeczeństwo już teraz dyskutuje o przyciąganiu do kraju migrantów z innych krajów, o innym kodzie kulturowym niż nasz.
Wszystko to jest zarówno wyzwaniem, jak szansą dla państwa na skuteczne działanie. Potrzebujemy jasnej i przewidywalnej strategii demograficznej. Nie zbioru haseł, za które nikt nie będzie odpowiadał, ale fundamentów polityki państwa zapisanych w prawie.
Napisałem taki dokument i zarejestrowałem go w parlamencie. Jednak rząd idzie teraz w innym kierunku: szuka kandydata na ministra, a dopiero potem wymyśli, co ten minister będzie robił.
Kryzysowi demograficznemu poświęciłem dużo czasu. Zbierałem dane analityczne, studiowałem doświadczenia innych krajów, które znalazły się w podobnej sytuacji, nakręciłem kilka filmów dokumentalnych o problemach naszych uchodźców i sposobach ich rozwiązania.
Cieszę się, że w trzecim roku wielkiej wojny władze wreszcie wysłuchały polityka opozycji. Smutne jest jednak to, że ze wszystkich moich propozycji wyciągnięto tylko jeden element – utworzenie nowego ministerstwa
Dlatego na razie wygląda to bardziej na imitację, pogoń za głośnymi nazwiskami. Oczywiście, Ministerstwo Powrotu Ukraińców brzmi nie gorzej niż Wielka Odbudowa. Ale jeśli za fasadą nie kryje się żadna strategia, to nic z tego nie będzie. Ten krok tylko rozdrażni Ukraińców, tworząc kolejną biurokratyczną strukturę, zresztą czytam już takie spostrzeżenia. Notabene: proszę Was, nie atakujcie od samego początku. Poczekajmy, aż rząd przedstawi koncepcję, ponieważ takie ministerstwo jest bardzo potrzebne.
Jednocześnie nalegam jednak, by parlament przyjął mój projekt ustawy o zasadach polityki demograficznej państwa. Jeśli już przyjęliście mój pomysł dotyczący ministerstwa, to weźcie cały dokument. Nie wahajcie się, bo nie ma już czasu.
Tylko od początku 2024 roku z Ukrainy wyjechało dodatkowe 400 000 Ukraińców. Jeśli jacyś Ukraińcy do tej pory zostali w domu, to znaczy, że nie boją się rosyjskiej armii. Ale jeśli wyjechali, to może dlatego, że boją się bezradności ukraińskiego rządu?
O tym, że film „Russians at War” znajdzie się w programie Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Toronto (TIFF), wiadomo było już w połowie sierpnia. Wydawało się logiczne, że w trzecim roku inwazji na pełną skalę pojawi się film, który uczciwie pokaże, co dzieje się w Moskwie. W końcu wielu ludzi interesuje się tym, jak żyje największy kraj na świecie objęty sankcjami i co sami Rosjanie myślą o swojej teraźniejszości i przyszłości.
Tymczasem pod koniec sierpnia we Włoszech odbył się efektowny i pretensjonalny Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Wenecji, na którym pokazano „Russians at War”. Ten film mógłby przejść niezauważony, gdyby nie kilka czujnych osób, które go obejrzały i zrozumiały, w czym rzecz. Ukraińska producentka Dasza Bassel wszczęła alarm, inicjując kampanię przeciwko rosyjskiej propagandzie w zachodnich kinach.
”Trzymający w napięciu dokument rosyjsko-kanadyjskiej reżyserki Anastazji Trofimowej zabiera widzów w podróż sięgającą poza nagłówki gazet, do rzeczywistości rosyjskich żołnierzy w Ukrainie. Toczą bitwy, których powody stają się coraz bardziej niejasne z każdym wyczerpującym dniem”.
Tak zaczyna się opis filmu „Russians at War” na stronie Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Toronto. Pierwsza wersja recenzji (która od tego czasu była już kilkukrotnie redagowana) stwierdzała, że jest to historia o walce brata przeciwko bratu – w powtarzając retorykę Kremla, która mówi o Ukraińcach i Rosjanach jako „braterskich narodach”. W reakcji na to Kongres Ukraińców w Kanadzie wysłał list do kierownictwa festiwalu, wzywając do usunięcia filmu z programu.
W Toronto film został pokazany profesjonalnej publiczności. Przed projekcją społeczność ukraińsko-kanadyjska protestowała pod hasłami: „Wstyd dla TIFF” i „Rosja kłamie, Ukraińcy umierają!”. Wzięłam ulotki wydrukowane na zwykłej drukarce i poszłam rozdać je pierwszym widzom filmu. Byłam przygotowana, by wyjaśnić im, dlaczego ten film nosi wszystkie znamiona propagandy.
Dzieło kremlowskiej propagandzistki
Zacznijmy od Anastazji Trofimowej, reżyserki filmu. To była dokumentalistka RT (Russia Today), kanału telewizyjnego znanego z prorosyjskiej narracji propagandowej w relacjonowaniu wydarzeń na świecie. Karierę zawdzięcza ona wspieraniu oficjalnego stanowiska rosyjskiego rządu. Tytuły jej filmów można łatwo wyszukać w Kanadzie na stronie internetowej RT, mimo że stacja ta jest objęta sankcjami.
W filmie Trifomowej dają rosyjski mundur wojskowy – i już przez samo jego założenie reżyserka staje się stronniczką armii agresora. Wyobraźmy sobie dziennikarza BBC czy „The Guardian”, ubranego w mundur wojskowy jednej ze stron i przygotowującego relacje z frontu. Zostałby zwolniony bez prawa do pracy w zawodzie za naruszenie standardów dziennikarskich i etycznych.
Trofimowa twierdzi, że do rosyjskiej jednostki walczącej w Ukrainie przeniknęła potajemnie i mieszkała z żołnierzami przez 7 miesięcy, nie posiadając akredytacji wojskowej. Czy to możliwe?
Podczas kręcenia filmu przybywa na okupowane terytorium bez zgody Ukrainy i dzieli swoje życie z tymi, którzy zaatakowali inny kraj. A potem swobodnie opuszcza Rosję i udaje się do Kanady, której jest obywatelką.
Przedstawiam te argumenty moim zagranicznym kolegom. Słuchają zaskoczeni, ponieważ „film dokumentalny na festiwalu tego poziomu nie może być prorosyjski, mieć propagandowej retoryki i pracować na rzecz Rosji”.
W tym czasie odbieram wiele wiadomości od kolegów, którzy twierdzą, że festiwal nie odwoła pokazów „Russians at War”. W takiej atmosferze rozpoczyna się seans.
Sztampa, która działa
Na ekranie widać sylwestrową Moskwę. To szare i blade miasto z wszechobecnymi reklamami wojny. Reżyserka w wagonie pociągu spotyka mężczyznę przebranego za Świętego Mikołaja, niosącego wojskowy plecak ze wstążką Świętego Jerzego. Mówi, że jest Ukraińcem z Donbasu i kiedy rozpoczęła się wojna domowa, stracił wszystko. Potem żegna się ze swoją piękną żoną i dziećmi. Wraca na wojnę.
Zza kadru reżyserka komentuje, że nie spodziewała się wybuchu wojny, bo myślała, że jest ona czymś istniejącym już tylko w książkach historycznych. A ja w przerwie seansu pytam ją o Czeczenię, Gruzję, Syrię, aneksję Krymu...
W filmie Trofimowa wydaje się naiwna i pogodna, a żołnierze pokazani są jako zagubieni, ale „prawdziwi”. Już w dziesiątej minucie widz zaczyna im współczuć. A każdy z nich, niczym kopista, powtarza znane kremlowskie narracje: „faszyści w Ukrainie”, „pojechałem ze względu na przyjaciela”, „żeby moje dzieci nie musiały walczyć”.
Reżyserka nie wspomina w filmie o zbrodniach popełnionych przez Rosjan w Ukrainie. Zamiast tego stwierdza, że „nie zauważyła żadnych śladów zbrodni wojennych popełnionych przez rosyjskich żołnierzy”. I jeszcze kilka cytatów: „Nie wiedziałam, czego spodziewać się po rosyjskim wojsku. Najbardziej uderzyło mnie to, że byli to zwykli ludzie. Absolutnie zwykli ludzie w absolutnie niezwykłej sytuacji”; „Obserwuję zupełnie różne kanały zarówno ze strony ukraińskiej, jak rosyjskiej. I uderza mnie, jak bardzo wszystko jest podobne. Często są to te same twarze, ten sam humor, ta sama odporność, to samo cierpienie, te same pogrzeby”.
Film został nakręcony profesjonalnie i z wielkim talentem, więc wywołuje emocje, o które chodziło jego autorom. Widz, daleki od wojny, zaczyna sympatyzować z bohaterami.
Mogę sobie tylko wyobrazić, ile butelek prosecco wypiła Margarita Simonyan, była szefowa Trofimowej, kiedy „Russians at War” pokazywano w Wenecji
Tyle że Simonyan i autorzy filmu zapomnieli o tym, jak potężny jest głos ukraińskiej diaspory w Toronto.
Cios w reputację festiwali filmowych
„Przepraszam, byłam dziś na wiecu” – pisze moja sąsiadka, matka trójki dzieci, której dalekie są niuanse branży filmowej. „Poszłam zaprotestować”.
Taki jest obraz Ukraińców protestujących w Kanadzie. To zwykli ludzie, którzy zjednoczyli się i stali się potężną siłą. Skupiają się w licznych grupach w mediach społecznościowych, na których przygotowywali się do wiecu, dyskutowali o plakatach i hasłach, dzielili się treścią swoich e-maili, wysyłanych do tysięcy osób w różnych globalnych organizacjach. Każdego dnia rosła liczba osób, które odkładały na bok swoje codzienne zmartwienia i skupiały się na walce.
Wkrótce do protestujących zaczęły docierać e-maile od kierownictwa festiwalu, kanadyjskich kanałów telewizyjnych i sponsorów. Jako pierwszy wypowiedział się lokalny kanał telewizyjny TVO z Ontario: nie będzie dystrybuował filmu. To pierwsze zwycięstwo nie powstrzymało jednak oburzonej ukraińskiej diaspory. Badanie schematu finansowania festiwalu i poszukiwanie osób zaangażowanych w produkcję filmu zmieniły niektórych członków diaspory w prawdziwych detektywów.
I wtedy zaczęły się kłopoty nie tylko Simonyan, ale także kanadyjskich producentów. W przeciwieństwie do głównej propagandystki Federacji Rosyjskiej, kanadyjscy producenci to ludzie o czystej reputacji. Przed skandalem wielu moich kolegów było przekonanych, że Kanadyjczycy nigdy nie wyprodukują treści propagandowych.
Teraz to już kwestia reputacji, więc myślę, że następne wiadomości będą dotyczyły śledztwa w sprawie tego, czy producenci filmu wydali pieniądze pochodzące od kanadyjskich rezydentów podatkowych w kraju, na który Kanada nałożyła sankcje.
Protest przeciwko emisji filmu pokazał, jak działają agenci Kremla. Pokazał, że podobnie jak „słodka i naiwna” Anastazja Trifomowa, są oni częścią kanadyjskiego społeczeństwa
Marzę o czasach, kiedy zachodnie społeczeństwo nauczy się identyfikować tych, którzy mówią językiem naszego wspólnego wroga. Ale ilu jeszcze historii o „dobrych rosyjskich chłopców” do tego potrzebujemy?
Za wcześnie, by odpuścić
Festiwal opublikował oświadczenie o ołożeniu pokazu „Russians at War”. Jako główny powód podano „zagrożenie dla bezpieczeństwa festiwalu i bezpieczeństwa publicznego”. Rzeczywiście, oburzeni Ukraińcy wysłali tysiące e-maili i napisali tysiące komentarzy w mediach społecznościowych. Tyle że to tylko część prawdy.
Na przykład w swoim artykule dla „National Post” były ambasador Kanady w Afganistanie Chris Alexander wezwał festiwal do niewyświetlania filmu, wyszczególniając wszystkie obecne w nim manipulacje. Przypomniał również przeszłość reżyserki i zadał oczywiste pytanie:
„Czy osoba, która przez wiele lat pracowała dla propagandowego kanału, może tworzyć niezależne treści?”
Myślę, że właśnie takie wypowiedzi ekspertów [w tym ukraińskich polityków i dyplomatów – red.] zaważyły na decyzji kierownictwa festiwalu filmowego. A że nie mogło ono napisać: „odwołujemy”, posłużyło się miękkim: „odkładamy”. To zasługa tych wszystkich, którzy wyszli protestować, pisali listy i komentarze. Wszystkich tych, którzy nie bali się zabrać głosu.
Siła ludzi zjednoczonych we wspólnym celu jest imponująca. Ale nie możemy odpuścić: musimy wprowadzić śledztwo w tej sprawie do domeny publicznej. By pomóc ludziom na Zachodzie w zrozumieniu, o co w tym wszystkim chodzi, możemy na przykład zorganizować pokaz tego filmu połączony z dyskusją na temat tego, jak działa propaganda.
Liudmyła Meniuk, pseudonim „Malwa”, jest na froncie od 2014 roku. Trafiła tam jako wolontariuszka i działaczka na rzecz praw człowieka. Jednak gdy zginął jej młodszy syn, została żołnierką w jego jednostce „Ajdar”. Jest pierwszą kobietą w Ukrainie, która została szefową służby pancernej jednostki walczącej na froncie.
Ochotniczka od pierwszego dnia
Wraz z dwoma synami pomagała armii od samego początku wojny. Wspólnie dla matek żołnierzy założyli organizację na rzecz praw człowieka „Malwa”. Nazwę wymyślił Stanisław, jej młodszy syn – i taki właśnie znak wywoławczy sama później przyjęła. W tamtym czasie jeszcze nie wiedziała, że w Ukrainie malwy sadziły kiedyś matki, których dzieci oddały życie za kraj.
– Szukaliśmy mundurów wojskowych, gdzie tylko się dało, bo na początku żołnierze byli nadzy i bosi – wspomina Liudmyła. – Woziłam im na front wszystko, od skarpetek po amunicję. W 2014 r. większość chłopców i dziewcząt zgłaszała się do obrony Ukrainy na ochotnika, chociaż w naszym ustawodawstwie nie było takiego pojęcia jak „ochotnik”. Dlatego ci ludzie nie mieli żadnej ochrony socjalnej. Wielu zginęło, niektórzy zostali ranni. Musieliśmy więc zmienić ustawodawstwo, by ich chronić. I zrobiliśmy to.
Stanisław chciał iść na front już od pierwszych dni, ale z w biurze rekrutacyjnym odrzucali go z powodu problemów z kręgosłupem. Wstawił się za nim Serhij Kowrydze, dowódca jednej z jednostek batalionu „Ajdar”, przyjaciel rodziny. Stanisław został sanitariuszem:
– Ciągle się uczył, nie marnował ani minuty – mówi kobieta. – Studiował medycynę taktyczną, sporo dowiedział się dzięki filmom o wojnie. Oglądał nawet rosyjskie, poznając doświadczenia Rosjan z wojny w Czeczenii. Dziś nasi instruktorzy medyczni mają ogromne doświadczenie. Przez te 10 lat wojny mamy już się czym dzielić z innymi.
27 lipca 2014 r., podczas misji bojowej w pobliżu miasta Łutuhyne w obwodzie ługańskim, oddział Stanisława został rozbity.
Stanisław został pochowany wraz ze swoim dowódcą na cmentarzu w rodzinnym Hajsynie, w obwodzie winnickim
Żeby pomścić syna
W styczniu 2016 r. 50-letnia „Malwa” podpisała z siłami zbrojnymi swój pierwszy kontrakt. Dołączyła do „Ajdaru”, do 24. samodzielnego batalionu szturmowego. Żeby pomścić syna. Chciała zostać saperem, ale towarzysze się nie zgodzili. Zbyt ryzykowne:
– Na początku byłam urzędniczką w jednostce technicznej. Później przydzielili mnie jednak do kompanii szturmowej i przez następne dwa i pół roku pełniłam funkcję szefa służby pancernej. Do moich obowiązków należało głównie zapewnienie pojazdom opancerzonym zdolności bojowej. Musiałam terminowo składać wnioski o wymianę części zamiennych i jednostek sprzętu. Wszystko musiało być zrobione szybko i z wyprzedzeniem, by podczas bitwy nie było przykrych niespodzianek. Nasza jednostka była stale w czołówce, więc sprzęt był zawsze sprawny. Tylko podczas tak zwanego rozejmu w okresie ATO [operacji antyterrorystycznej Ukrainy przeciw separatystom z obwodów donieckiego i Ługańskiego w latach 2013-2014 – red.] nie używaliśmy czołgów – ciężki sprzęt został wtedy wycofany 25 kilometrów od linii frontu. Ale cały czas używaliśmy BMP i BRDM [opancerzone pojazdy rozpoznawcze – aut.].
W tym czasie nie było znaczących uszkodzeń sprzętu, ale czasami musieli go naprawiać na miejscu, pod ostrzałem. Albo ewakuować. „Malwa” pamięta wiele historii ze swojej służby. Wspomina na przykład rotację – po roku i dziewięciu miesiącach na froncie:
– Kiedy zmieniamy jednostkę, nasz sprzęt idzie z nami. Nowa jednostka przychodzi ze wszystkim, co ma. Sprzęt był dostarczany na poligony na platformach kolejowych. Na jednej platformie mogły zmieścić się dwa transportery opancerzone lub jeden czołg, które trzeba było zabezpieczyć i oznaczyć specjalnymi znakami. Żeby to zrobić, musiałam mieć w kieszeni kredę, lecz jej wtedy nie znalazłam. Ale jestem kobietą i chociaż na froncie nie nosiłam makijażu, zawsze miałam ze sobą szminkę.
Jak tylko skończyłam pracę, zauważyłam, że jeden z szefów, który nadzorował załadunek, robi mi zdjęcie. „Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem” – powiedział.
Kiedy dowódca wydał rozkaz, by zajęła się jednostką pancerną, nie miała żadnej wiedzy o technice wojskowej. Ale dzięki wykształceniu technicznemu rozumiała schematy, co ułatwiało poznanie zasad działania wielu jednostek. Szybko musiała stać się specjalistką, bo przecież pojazdy opancerzone ratują życie piechurów:
– Koledzy z załóg czołgów i transporterów opancerzonych bardzo mi pomogli. Mój dowódca, pseudonim „Profesor”, przekazał mi mnóstwo wiedzy; wciąż jest na wojnie. Starałam się uczyć wszystkiego i być praktykiem, a nie teoretykiem. Tyle że jako kobiecie brakowało mi siły fizycznej.
U nas nie było seksizmu, upokorzeń czy dokuczania. Wręcz przeciwnie, było stałe wsparcie we wszystkim
Pod koniec 2019 roku, podczas ewakuacji sprzętu, została ranna od wybuchu miny: obrażenia narządów wewnętrznych. Uznano ją za niezdolną do służby wojskowej:
– A później miałam udar mózgu, nie mogłam chodzić ani normalnie mówić. Poprawiło się dopiero po rehabilitacji. Nadal jednak słabo słyszę na jedno ucho i nie widzę na jedno oko. Wzrok w drugim uratowali mi w centralnym szpitalu w Kijowie.
Po demobilizacji dostała drugą grupę inwalidzką. Nie siedziała jednak bezczynnie. Uprawiała sport i wzięła udział w Igrzyskach Niepokonanych. Zdobyła dwa złote medale w wioślarstwie i srebro w trójboju siłowym.
Nie myślałam, że znów będę walczyć
Przeczuwała, że nastąpi inwazja, bo wróg nie zatrzyma się na wschodzie kraju:
– Mój mąż jest zawodowym żołnierzem. Wielokrotnie brał udział w misjach pokojowych za granicą, a w 2014 roku poszedł na front. Wielokrotnie rozmawialiśmy o tym, co zrobimy, gdy wybuchnie wojna, więc to, co się stało, nie było dla nas szokiem. 24 lutego byłam w domu. Około 4 nad ranem wyszłam na taras zapalić. Usłyszałam, że nadlatuje rakieta, ale nie wiedziałam, co to było i gdzie leci. A potem na niskiej wysokości przeleciał samolot. Zrozumieliśmy, że to może być desant. Wskoczyliśmy do samochodu i pojechaliśmy do komisariatu wojskowego.
Do wojska jej nie przyjęli, więc wraz z mężem pojechała do Kijowa. 15 marca 2022 r. wstąpiła do 205. samodzielnego batalionu obrony terytorialnej (TRO):
– Byłam w szoku. Po pierwsze, bo nie wiedziałam, co to jest TRO. Oni też byli zaskoczeni, widząc mnie, starszą panią w okularach. Nie wiedzieli, co ze mną zrobić. Nie mieli pojazdów opancerzonych, ledwie dwa samochody. Byli uzbrojeni w karabiny maszynowe. Zaproponowali mi jakąś papierkową robotę, podziękowałam. Powiedziałam, że w przeciwieństwie do wielu nowych kobiet i mężczyzn mam doświadczenie wojskowe, więc na pewno przydam się gdzie indziej.
Po drugie, byłam pod wrażeniem tego, jacy ludzie zgłaszali się do służby – piosenkarze, reżyserzy, naukowcy, menedżerowie. Był nawet chirurg plastyczny i barista
Wraz z mężem w ramach 205. batalionu TRO brała udział w oczyszczaniu Kijowszczyzny z wroga. Nie brali udziału w bezpośrednich walkach. Przeczesywali okoliczne lasy, wkraczali do miast i wsi. Kobieta przyznaje, że skala zniszczeń była przytłaczająca.
A potem był Siewierodonieck, ciężkie walki:
– W pewnym momencie myślałam, że zostaniemy tam na zawsze, ale dostaliśmy rozkaz opuszczenia miasta. Byliśmy jedną z ostatnich jednostek, które je opuściły. Dzięki artylerii, która wzięła na siebie ciężar ataku, udało nam się wyjść bez szwanku. Wszystkie mosty były zerwane, więc rano wypłynęliśmy na tratwach. Naszej jednostce udało się zabrać całą amunicję; nie chcieliśmy zostawić jej dla wroga. Była nawet myśl, żeby wysadzić wszystko w powietrze, ale zdecydowaliśmy się spróbować – i udało się. Następna była trasa wzdłuż tak zwanej „drogi życia”, która prowadziła do Bachmutu. Strzelano do nas, ale Bóg zdawał się nieść nas na swoich rękach. Wtedy wszyscy wyszli żywi. Dziś wielu z nich już nie ma.
Jak film, który przeżyłam
W Bachmucie „Malwa” była sierżantem logistyki w 205. batalionie 241. brygady obrony terytorialnej. Wcześniej też bywało strasznie, ale tam było najgorzej. Fizycznie i psychicznie:
– Byliśmy w ogniu walki przez 64 dni bez przerwy. Jestem bardzo dumna z chłopaków. Widziałam ich odwagę i strategię walki z wrogiem, jakby od dzieciństwa byli szkoleni w akademiach wojskowych. Były problemy z logistyką. By dostarczyć amunicję, musieliśmy jechać do zbombardowanego mostu od strony Bachmutu, a potem go przekroczyć, i to pod ciągłym ostrzałem. Bierzesz broń, amunicję, wodę, suchy prowiant – i wracasz. Jedziesz polnymi drogami pod ciężkim ostrzałem. Wspominając to, czuję się, jakbym opowiadała jakiś film, który przeżyłam.
Jedyny raz, kiedy po żałowała, że służy, był w zeszłym roku – właśnie w Bachmucie. Najbardziej bała się, że zawiedzie walczących towarzyszy:
– Walki trwały non stop, byłam wyczerpana i miałam taką myśl: „Boże, może nie powinnam była jechać? Mogę teraz stać się ciężarem dla moich towarzyszy, tak źle się czuję”
Jest wiele historii, które przychodzą jej do głowy. Pamięta choćby to, jak pewnej zimy próbowała dostać się do punktu dowodzenia w Bachmucie. Lodowate zimno, dookoła zerwane przewody i nieustanny ostrzał. Postanowiła iść pieszo – a tu nagle wróg. Jechał prosto na nią na rowerze, po lodzie:
– Spojrzeliśmy na siebie w szoku, odruchowo uklękłam na jedno kolano. Miałam pistolet TT. On, jadąc na tym rowerze, miał na plecach karabin szturmowy. I wtedy słyszę huk pocisku, który spada między nas. On ginie, ja nie jestem nawet ranna. Dziś myślę, że pewnie się zgubił i skądś zabrał ten rower. Nie widziałam go zbyt wyraźnie, ale wiedziałam, że nawet gdybym była ślepa, na 100 procent bym go zabiła. Ale Bóg chciał inaczej.
Innym razem życie uratował jej grób małej dziewczynki. To też było w Bachmucie:
– Rosjanie zaczęli walić w nas rakietami. Kiedy upadłam, zobaczyłam mały kopczyk, a na nim odręczny napis. To był grób dwuletniej dziewczynki pochowanej na podwórku domu.
Podczas zeszłorocznej obrony Bachmutu „Malwa” został ranny po raz drugi. Nie była już w stanie kontynuować walki.
Wróg się zmienił się przez te 10 lat
Zauważyła, że w ostatnich latach intensywność walk znacznie się zmieniła. Wróg używa dziś różnych rodzajów broni, od samolotów i dronów po zakazaną broń chemiczną. Na dodatek jest wielokrotnie silniejszy. No i zmienił swoją taktykę ofensywną:
– W Bachmucie najpierw uruchamiali mniej wyszkolone siły, by nas wyczerpać. A potem wkraczali ich specjaliści. Z ciał tych, którzy polegli przed nimi, robili sobie coś w rodzaju osłon – i przechodzili do ofensywy. Nikt nie zabierał tych ciał. Jednak kiedy pojawili się zawodowi żołnierze, wszystko się zmieniało. Wszyscy byli dobrze wyposażeni w amunicję. Od razu zabierali też swoich rannych i zabitych.
Najtrudniejszą rzeczą na wojnie jest utrata towarzyszy broni, przyznaje kobieta. Jeśli chodzi o strach, każdy go odczuwa. Główną zasadą jest nie milczeć, mówić o tym:
– Kiedy jest zagrożenie życia, oczywiście boisz się, jak każdy człowiek. Ale muszę wykonywać rozkazy, jeśli jestem na wojnie. Po prostu mówię moim towarzyszom: „Chłopaki, bardzo się boję”. A wtedy słyszę: „My też” – lecz mimo wszystko idziemy walczyć.
Musisz głośno mówić o swoich obawach. Motywacja? Moim celem było trzymanie wroga z dala od mojego domu
Dziś misją „Malwy” jest opowiadanie światu o okropnościach wojny.
Bez wsparcia zwycięstwa nie będzie
W ramach projektu „Głos z frontu” Liudmyła Meniuk i inni ukraińscy żołnierze opowiadają światu o wojnie w Ukrainie. Przemawiała już w Davos, Monachium, Waszyngtonie i Austin w Teksasie. Za każdym razem apeluje do obcokrajowców o zwiększenie wsparcia dla Ukrainy. Podkreśla, że dla świata straty Ukrainy na froncie to tylko statystyki. Dla Ukraińców to bliscy i przyjaciele:
– Rozumiem, że Europejczycy żyją w pokoju i bardzo trudno jest im poczuć, jak to jest żyć w realiach wojny. Podczas podróży do Berlina spotkaliśmy się z wieloma przywódcami politycznymi. Dziękowaliśmy Niemcom za pomoc, ale prosiliśmy, by dostarczali nam ją w całości, a nie małymi partiami. Opowiadałam im historię kolegi żołnierza, z którym rozmawiałam przed wyjazdem. Poprosił mnie o podziękowanie za pomoc. Dwa dni później rosyjska rakieta uderzyła w jego dom w Charkowie, zabijając mu rodziców i dzieci. Jego żona jest w ciężkim stanie. Ta wojna toczy się nie tylko na froncie, ale w całej Ukrainie. Prosimy więc Europejczyków o ochronę naszego nieba, bo jesteśmy ich tarczą. Jeśli nas zabraknie, będą płakać na grobach swoich dzieci.
Weteranka rozumie, że Europejczykom trudno pojąć okropności tak krwawej wojny. Dla nich to wszystko dzieje się gdzieś daleko, tysiące kilometrów od domu. Tyle że dla rakiet to żadna odległość:
– Oni nie rozumieją, że w ogóle nie są gotowi do wojny. Bo samo posiadanie broni i amunicji nie wystarczy
Potrzebujesz wyszkolonej, profesjonalnej armii, i to dużej. Muszą też być psychologowie kryzysowi, ponieważ ludzie doznają traumy psychicznej. I musisz być przygotowany na horror – że możesz stracić dom, rodzinę, zdrowie. Jeśli społeczność międzynarodowa i politycy nie zainterweniują, wojna może trwać przez dziesięciolecia. Tyle że jeśli potrwa choćby jeszcze trzy lata, to nas już nie będzie. A wtedy walczyć będzie Europa.
Wszyscy będą w stanie wojny
Po powrocie do cywila „Malwa” ukończyła kolejne studia – z psychologii praktycznej. W rodzinnym Hajsynie otworzyła prywatny gabinet. Pomaga żołnierzom i ich rodzinom radzić sobie z problemami, w które wpędziła ich wojna. Za darmo. Dziennie przyjmuje maksymalnie czterech pacjentów. To wyczerpuje emocjonalnie:
– Często kontaktuję się z żołnierzami online, rozmawiamy o różnych rzeczach, najczęściej o braku amunicji. O tym, jak im ciężko, jak chcą odpocząć – przynajmniej przez 10 dni. I wziąć prysznic.
Ludzie pragną podstawowych rzeczy. Tych, których nie doceniasz tam, gdzie panuje pokój
Kiedy żołnierz jest na wojnie, cała jego rodzina jest na wojnie. Trzeba nauczyć się z tym żyć. W szczególności musisz wiedzieć, jak wspierać ukochaną osobę, jak się nie zatracić i gdzie znaleźć siłę:
– Społeczeństwo musi być przygotowane na to, że wszyscy będą w stanie wojny. Nawet ja nie jestem pewna, czy znowu nie będę musiała chwycić za broń. Jestem na to gotowa – mówi Liudmyła. – Po wojnie będziemy musieli ciężko pracować, niestety to będzie zadanie raczej dla moich dzieci i wnuków. Ale wierzę, że możemy sprawić, że Ukraina znów rozkwitnie. Moim marzeniem jest otwarcie ośrodka rehabilitacyjnego dla wojskowych. W Hajsynie mamy „Dolinę kombatantów”. To było opuszczone miejsce, urządzamy je od 2016 roku, wznieśliśmy już dwa budynki. Chcemy, by pracowali w nich psycholodzy i masażyści. To powinno być miejsce, w którym żołnierze będą mogli zacząć od nowa. Planujemy tam też otworzyć centrum doradztwa zawodowego, bo po powrocie z wojska wiele osób będzie chciało zmienić zawód.
„Malwa” jest przekonana, że całe społeczeństwo musi nauczyć się posługiwać bronią, bo wrogi sąsiad nie zniknie. Zawsze będzie zagrożeniem. Ludzie muszą się też nauczyć nowych zawodów, ponieważ wielu specjalistów zostało zabitych, a wielu wyjechało i już nie wróci.
Ale przede wszystkim musimy się szanować i kochać. I być dumni, że przeszliśmy tę trudną drogę – mówi Liudmyła
Wszystkie zdjęcia pochodzą z prywatnego archiwum Liudmyły Meniuk
W aukcji zorganizowanej przez Unię Literacką można wylicytować obiad z Olgą Tokarczuk, książka z autografem Milana Kundery od Marka Bieńczyka, wieczór w teatrze z Wojciechem Tochmanem czy prezent od Joanny Kuciel-Frydryszak. Potrwa ona do końca października, a zebrane środki zostaną przeznaczone na pomoc brygadzie Żadana. Akcję wspiera wiele osób ze środowiska literackiego i aktywistycznego, między innymi Sylwia Chutnik, Max Cegielski, Jacek Dehnel, Agnieszka Drotkiewicz, Joanna Gierak-Onoszko, Jacek Hołub, Iza Michalewicz, Mateusz Pakuła, Klementyna Suchanow, Dionisios Sturis, Mariusz Szczygieł czy Mirosław Wlekły. „Tygodnik Powszechny” objął akcję swoim patronatem.
W wywiadzie z Antonią Palarczyk w "Tygodniku Powszechnym" tak mówił o swojej decyzji, kiedy na ochotnika wstąpił do wojska: "Kiedy stało się jasne, że w Ukrainie przyjęte zostanie nowe prawo mobilizacyjne, razem z naszą grupą stwierdziliśmy, że nie będziemy czekać, aż ono wejdzie w życie, ale po prostu wstąpimy do naszej brygady. Przeszliśmy komisję medyczną, przeszkolenie i trening na poligonie. I jesteśmy teraz tu, na swoim miejscu, w swoim oddziale".
Wcześniej pisał i pomagał jako wolontariusz, organizując pomoc humanitarną dla ludności i służył wsparciem armii. Potem wstąpił do Chartii, która walczy w obwodzie Donieckim.
Bronią Charkowa. Stworzyli także radio "Chartia", które robi materiały o żołnierzach, o cywilach, o ludziach żyjących w strefie przyfrontowej. "Staramy się być takim pomostem komunikacyjnym pomiędzy naszą brygadą a światem cywilnym. W tym celu stworzyliśmy mobilne studio nagrań, z niego prowadzimy transmisje na żywo, znajdując się w dowolnym miejscu" - mówił w "Tygodniku Powszechnym".
Tak o akcji pisze Jacek Dehnel: "Chcemy, żeby wrócił do domu cały i zdrowy i pisał kolejne książki. Zarząd Unii Literackiej podjął decyzję, że chcemy wspierać Serhija w jego misji". To dlatego polscy pisarze i pisarki zorganizowali aukcję - pieniądze za sprzedane przedmioty ("Ode mnie można kupić trochę pięknych staroci: angielski półmisek, łopatkę do tortu, japoński sepet na biżuterię" - pisze Dehnel") zostaną przeznaczone na sprzęt ochronny i medyczny.