Exclusive
20
min

Polsko-ukraińska integracja nie zwalnia tempa

Jeszcze w czasie bardzo intensywnej pomocy humanitarnej, organizacje, które zajęły się osobami uciekającymi z objętej wojną Ukrainy, zdawały sobie sprawę, że wkrótce będą potrzebne zupełnie inne działania – sprzyjające włączaniu uchodźczyń i uchodźców w polskie, lokalne społeczności. To właśnie dzieje się teraz. Przedstawiamy inicjatywy, które służą na równi osobom z Ukrainy i z Polski.

Jędrzej Dudkiewicz

Na jednym z wydarzeń Fundacji Dobro dla Dobra. Zdjęcie: materiały prasowe

No items found.

Przeciwdziałanie dyskryminacji i tworzenie relacji

– Patrzenie, jak dziewczyny z Polski i Ukrainy się integrują, przełamują bariery kulturowe i językowe, było czymś wspaniałym – mówi Beata Szeliga, koordynatorka projektu „Polsko-ukraińskie siostrzeństwo”.

 – Zobaczyły przede wszystkim, jak wiele je łączy, ile mają podobnych doświadczeń. A do tego mogły wspólnie coś zrobić – dodaje Jan Marković, który również pracował przy projekcie.

 Było to możliwe właśnie dzięki projektowi „Polsko-ukraińskie siostrzeństwo” Podkarpackiego Stowarzyszenia dla Aktywnych Rodzin. Wcześniej organizacja podejmowała różnego rodzaju działania antydyskryminacyjne dla nastolatek.

 Kiedy 24 lutego 2022 roku rozpoczęła się pełnoskalowa inwazja Rosji na Ukrainę, osoby ze stowarzyszenia szybko zrozumiały, że wkrótce będą potrzebne działania integrujące dwie narodowości i zaproponowały kolejny projekt.

 Wzięły w nim udział 24 dziewczyny w wieku od 15 do 18 lat z Polski i Ukrainy, a także 16 edukatorek (nauczycielki, pracownice bibliotek, domów kultury, NGO itp.). Głównym celem było to, żeby wszystkie uczestniczki poczuły się pewniej i bezpieczniej, wiedziały też, jak reagować na codziennie przejawy dyskryminacji.

 Odbyły się jednak nie tylko – skierowane do polskich i ukraińskich nastolatek – warsztaty antydyskryminacyjne, ale też tygodniowy obóz edukacyjny, zrealizowany przy wsparciu norweskiego partnera Norsensus Mediaforum. W trakcie obozu uczestniczki wzięły udział w dodatkowych warsztatach: z komunikacji, kooperacji, wendo oraz tworzenia kampanii społecznych. Realizacja tych ostatnich była jednym z zadań, za które wspólnie odpowiadały dziewczyny z obu krajów. Z kolei edukatorki przygotowały inicjatywy antydyskryminacyjne w swoich szkołach. A przy tym wszystkim tworzyły się coraz bliższe relacje.

Warsztaty projektu Polsko-Ukraińskie Siostrzeństwo. Zdjęcie: materiały prasowe

– Dziewczyny z Polski i Ukrainy były wzajemnie bardzo zaciekawione swoją kulturą. Mimo że nie wszystkie Ukrainki mówiły dobrze po polsku, z kolei Polki w ogóle nie znały ukraińskiego, udało im się porozumieć bez większych przeszkód. Uczestniczki z Ukrainy uczyły polskie koleżanki swojego alfabetu i zapisywania imion. Wszystko to sprawiło, że zżyły się ze sobą – mówi Beata Szeliga.

 – Wiele z nich do dziś utrzymuje ze sobą kontakt, co bardzo nas cieszy, bo pokazuje to trwałe efekty projektu, także po jego zakończeniu – dodaje Jan Marković. – Świetne jest to, że dziewczyny uświadomiły sobie, jak reagować w różnych sytuacjach, rozpoznawać dyskryminację, Dodatkowo uczestniczki z Ukrainy zobaczyły, że w ich kulturze jest znacznie większa presja chociażby na wygląd oraz że można inaczej.

 Jak zgodnie przyznają, po ponad dwóch latach widać, że o ile Polska wykonała dużą pracę na rzecz wsparcia osób z Ukrainy, o tyle integracja na poziomie społecznym wciąż wymaga uwagi. Dlatego cieszą się, że „Polsko-ukraińskie siostrzeństwo” przyczyniło się chociaż trochę do tego, że dziewczyny z Polski i Ukrainy są sobie bliższe.

Swoistą kontynuacją projektu jest integracyjny Klub Młodzieży w Rzeszowie, prowadzony przez Podkarpackie Stowarzyszenie dla Aktywnych Rodzin od kilku miesięcy. Może tu przyjść każda osoba i wziąć udział w różnych wydarzeniach, ale też po prostu posiedzieć, wspólnie spędzić czas, pograć na gitarze czy w planszówki.

 – Myślimy też nad tym, by zrealizować projekt podobny do „Polsko-ukraińskiego siostrzeństwa”, tylko skierowany tym razem do chłopaków. Kiedy robiliśmy rekrutację w szkołach, sami pytali, czy dla nich też coś zrobimy – wspomina Beata Szeliga.

 – Nie wolno zapominać o chłopakach, bo od znajomych z innych organizacji słyszę, że zaczynają się oni radykalizować. Potrzebne są działania, które pokażą, że warto się integrować i że nie ma się czego bać, bo znacznie więcej nas łączy niż różni – podsumowuje Jan Marković.

Szkolna integracja teatralna

– Już na dwa lata przed wybuchem pełnoskalowej wojny w Ukrainie czuliśmy, że warto głośno mówić o osobach z Ukrainy w Polsce i stawiać na integrację. Tak się złożyło, że na kilka dni przed 24 lutego 2022 roku kończyliśmy planować zupełnie inne działania, ale kiedy dotarła do nas informacja o tym, co się dzieje, uznaliśmy, że to, co szykowaliśmy nie ma w tym momencie znaczenia i szybko przekształciliśmy wszystko w projekt pomocowy dla Ukrainek i Ukraińców – wspomina Łukasz Ignasiński z Fundacji You Plan Culture.

 Tak powstał projekt „PoznajMY się”, skierowany głównie do dzieci i młodzieży w województwie pomorskim. Jego głównym elementem były międzykulturowe warsztaty integracyjne z użyciem języka technik teatralnych. Podobne podejście sprawdzało się już we wcześniejszych działaniach, uznano więc, że i tym razem będzie to dobry pomysł. Tym bardziej, że chociaż obecnie jest już znacznie lepiej, to ponad dwa lata temu był o wiele większy problem z obecnością i funkcjonowaniem asystentek i asystentów międzykulturowych w szkołach.

Zajęcia odbywały się w placówkach edukacyjnych, które swoim zasięgiem obejmuje archidiecezja gdańska, ponieważ jednym z partnerów był tamtejszy Caritas. Powstały scenariusze lekcyjne, z których nauczycielki i nauczyciele mogli korzystać przy organizacji zajęć dla czterech grup docelowych. Wszystkie dotyczyły kwestii integracji, tolerancji, wzajemnego zrozumienia i dostosowane były do różnych grup wiekowych. Początkowo planowano, że w projekcie weźmie udział około 350 dzieci, ale szybko okazało się, że zapotrzebowanie jest o wiele większe, w związku z czym – po lekkich modyfikacjach – udało się dotrzeć do ponad ośmiuset. A, jak przyznaje Łukasz Ignasiński, i tak niekiedy trzeba było odmawiać dzwoniącym szkołom, bo zwyczajnie brakowało już sił, ludzi do pracy i budżetu.

Drugim ważnym elementem „PoznajMY się” były rozmowy i wsparcie dla kadry pracującej w szkołach. Na seminarium, zorganizowane wspólnie z innym partnerem, Muzeum Emigracji w Gdyni, zaproszone zostały osoby nie tylko z Polski i Ukrainy, ale też z Białorusi. Chodziło o to, by nie skupiać się wyłącznie na dzieciach, które przyjechały z Ukrainy, ale widzieć także te z innych stron świata, by nikt nie został sam.

 – Okazało się, że potrzeby są ogromne, a rozwiązań systemowych brak. Przynajmniej wtedy ich nie było, teraz jest już nieco lepiej. Podczas spotkania przygotowaliśmy zresztą rekomendacje, które następnie wysłaliśmy do włodarzy Gdyni.

 Co ciekawe, różne rozwiązania, które miały pomagać we włączaniu dzieci różnych narodowości w lokalne społeczności często lepiej działały w mniejszych miejscowościach, niż w dużych miastach, gdzie w niektórych szkołach niemal nikt nikogo nie zna, ponieważ uczy się tam tyle osób.

Poza tym zauważyliśmy, że placówki niestety nie zawsze korzystają z dobrych rozwiązań i nie utrzymują ze sobą kontaktów. Próbowaliśmy sprostać tym wyzwaniom i wyposażyć szkoły w województwie pomorskim w narzędzia, które miały im pomóc w tej sytuacji i w zadbaniu o integrację dzieci i młodzieży – tłumaczy Łukasz Ignasiński.

Zorganizowany został także Dzień Kultury Ukraińskiej. W jego trakcie odbyły się koncerty muzyków ukraińskich, warsztaty haftowania, a także pokazy filmów dokumentalnych.

Istotne było pokazanie nie tylko sytuacji wojennej, ale też tego, że mimo wszystko w Ukrainie toczy się normalne życie. Po to, by pokazać, jak wiele nas łączy

Z tego samego powodu w projekcie unikano słowa „uchodźca”, ponieważ uznano, że automatycznie wiąże się ono ze stereotypami i sprawia, że ludzie szufladkują tych, którzy do nas przyjechali z Ukrainy. A wtedy trudniej o integrację.

 Podczas Dnia Kultury Ukraińskiej podsumowano także konkurs na zdjęcia przedstawiające codzienne życie, robione przez dzieci i młodzież z Ukrainy. Wszystkie prace, które spełniały warunki regulaminu zostały wyróżnione, a potem wisiały w Muzeum Emigracji. Ale ponieważ po jakimś czasie trzeba było je zdjąć, udało się porozumieć z lotniskiem im. Lecha Wałęsy w Gdańsku i tam również pojawiła się wystawa, którą mogło obejrzeć nawet 50 tys. osób.

 W czasie realizacji projektu nie brakowało trudnych momentów. Na przykład wtedy, gdy w niektórych miejscach kilkoro głośniejszych uczennic lub uczniów „przejmowało” spotkanie, głosząc hasła – usłyszane w mediach lub od dorosłych – które dałoby się określić jako ksenofobiczne i rasistowskie. Były też oczywiście szkoły, w których wszystko odbywało się bez zakłóceń, a młodzi ludzie wykazywali się niezwykłą empatią i zrozumieniem trudnych spraw.

 – Kiedy ktoś krzyczał nieprzyjemne rzeczy, bardzo przydawały się techniki teatralne.

Robiliśmy różne ćwiczenia, w których dzieciaki na przykład stawały naprzeciwko siebie i musiały się do siebie uśmiechnąć oraz powiedzieć „lubię cię”

Zwykle w końcu się udawało i w większości przypadków osiągaliśmy zamierzone efekty. Dostaliśmy zresztą sporo podziękowań od rodziców. Nasz projekt na pewno pomógł wielu młodym ludziom – podsumowuje Łukasz Ignasiński.

Warsztaty projektu „Poznaj-MY się”. Zdjęcie: materiały prasowe

Miejsce spotkań oraz przedsiębiorczość

– Sama mieszkam w Polsce już dwadzieścia lat, więc było dla mnie naturalne, że trzeba iść w kierunku integracji obu społeczeństw – mówi Tatiana Dembska, prezeska Fundacji Dobra dla Dobra.

Już 25 lutego 2022 roku założyła grupę „Pomagam Ukraińcom w Toruniu”. W ciągu doby dołączyło do niej 1300 osób, po kolejnych sześciu dniach było ich aż 6500. Wszyscy chcieli jakoś pomagać, reagowało się na największe i najbardziej palące potrzeby.

Później przyszedł jednak czas na dostosowanie się do nowych warunków: rok temu fundacja założyła Dom Polsko-Ukraiński w Toruniu. Odbywa się w nim wiele spotkań dla osób poszukujących wsparcia w różnych sytuacjach (np. w uzyskaniu pozwolenia na pobyt w Polsce), ale przede wszystkim dających okazję do poznania się i spędzenia wspólnie czasu.

Program nie jest narzucany odgórnie, bowiem każdy może przyjść i zaproponować swoje pomysły na to, co mogłoby się odbyć w Domu. W ramach projektów dostępne jest wsparcie prawnika, konsultacje psychologiczne, pedagogiczne, wydawanie pomocy humanitarnej, etc. Ale zgłosiła się też np. pani, która chciała robić zajęcia z rękodzieła, zawiązało się więc cotygodniowe kółko robienia na drutach. W Domu powstał też dom seniora: jest dużo starszych osób, które chcą się spotykać z innymi.

 – Dużo jest warsztatów plastycznych, związanych z arteterapią, ale też zajęcia fotograficzne, z dekorowania pierniczków, nauka serwisowania i obsługi telefonów komórkowych czy komputerów. Dzieje się dużo – opowiada Tatiana Dembska.

Dom Polsko-Ukraiński w Toruniu zorganizował już kilka pikników zapoznawczych dla rodzin z Polski i z Ukrainy. Na pierwszym spodziewali się około tysiąca osób, a pojawiło się ich cztery razy więcej. Rodzinny piknik „Poznajmy się” był skierowany do lokalnej społeczności niezależnie od narodowości.

Ważne jest podkreślanie, że oferta wydarzeń integracyjnych Domu Polsko-Ukraińskiego jest tworzona również dla Polaków, a nie – jak na początku, tylko do osób, które uciekały z Ukrainy.

Duże wydarzenia organizowane są przy wsparciu zarówno Urzędu Miasta, jak i innych lokalnych organizacji pozarządowych.

 Fundacja Dobra dla Dobra współpracowała też z Uniwersytetem im. Mikołaja Kopernika przy opracowaniu ankiety, która miała sprawdzić, jakie są nastroje względem Ukrainek i Ukraińców. Okazało się, że na szczęście w przytłaczającej większości są oni odbierani bardzo pozytywnie. Możliwe, że to także dzięki temu, iż Tatiana Dembska stara się walczyć z różnymi stereotypami. Ponad rok temu stworzyła projekt „Przedsiębiorcze Ukrainki w Polsce”: kobiety z Ukrainy spotykają się z różnymi ekspertkami, które opowiadają o tym, jak działa w Polsce rynek pracy, w jaki sposób funkcjonują poszczególne branże. Wiele Ukrainek pozakładało swoje biznesy, mają więc stały kontakt z osobami z Polski, co również pomaga w integracji.

 – Bardzo zależy mi na tym, by pokazywać, że wszyscy możemy się od siebie nawzajem uczyć, wymieniać doświadczeniami oraz rozwijać. Kiedy ludzie widzą przedsiębiorczą Ukrainkę, która zakłada dobrze prosperującą firmę, rozumieją, że zupełnie nie ma się czego bać i że ludzie, którzy przyjechali do Polski z Ukrainy chcą też przyczyniać się do dobrego funkcjonowania polskiej gospodarki – podsumowuje Tatiana Dembska.

Projekty „Polsko-ukraińskie siostrzeństwo” oraz „PoznajMY się” były finansowane przez Islandię, Liechtenstein i Norwegię z Funduszy EOG i Funduszy Norweskich w ramach Programu Aktywni Obywatele – Fundusz Regionalny.

Źródło: https://publicystyka.ngo.pl/polsko-ukrainska-integracja-nie-zwalnia-tempa

No items found.

Dziennikarz freelancer. Współpracuje z portalem NGO.pl, Wysokimi Obcasami, Dziennikiem. Gazetą Prawną. Publikował lub publikuje w Miesięczniku Znak, Newsweeku, Onecie, Krytyce Politycznej i Magazynie Kontakt.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
Miesiąc miodowy Żanna Ozirina

Gdy oglądam na ekranie parę kochanków – dwoje ludzi sukcesu, którym udało się przemyśleć swoje życie na wiele lat do przodu, a potem rzucających wszystkie swoje plany w kąt, tracących orientację i przyszłość, zmieniających poglądy – jako widza ogarnia mnie złość. Ale ten gniew ma działanie terapeutyczne, bo sprawia, że sama chcę działać.

Reprezentanci „Miesiąca miodowego” w Wenecji: aktorzy Roman Łucki i Iryna Nirsza, reżyserka Żanna Ozirna i producent Dmytro Suchanow

Dla mnie to nie było tak

Oksana Honczaruk: Na „Miesiąc miodowy” otrzymała Pani grant od organizatorów Festiwalu Filmowego w Wenecji i programu Biennale College Cinema, który finansuje produkcje niskobudżetowe. Miał powstać od zera w dokładnie rok – przy założeniu, że przyznana kwota będzie jedynym źródłem finansowania projektu. O jakiej kwocie mówimy? I jak trudno było zdobyć ten grant?

Żanna Ozirna: Mówimy o 200 tysiącach euro, rywalizowaliśmy o ten grant z filmowcami z całego świata. W 2023 roku wygrały cztery projekty: z Włoch, Węgier, Ghany i Ukrainy. To pierwszy ukraiński film, który wygrał i otrzymał dofinansowanie.

Jako reżyserka z radością przyjmuję zwycięstwa, które podsycają moje ambicje – ale do tych zwycięstw, które dają mi możliwość pójścia dalej, jestem nastawiona wręcz entuzjastycznie. Kiedy w Wenecji dostaliśmy pieniądze na realizację „Miesiąca miodowego”, było to dla mnie prawdziwe zwycięstwo, bo dało mi możliwość pracowania.

Ten film bardzo mi pomógł, ponieważ, pochłonięta pracą, nie miałam zbyt wiele czasu na myślenie o okropnych rzeczach wokół mnie. Po prostu wpadłam w wir pracy na rok.

Żanna Ozirna odbiera Grand Prix na festiwalu „Molodist”. Listopad 2024 r.

Kręciliście w Ukrainie?

Tak. Nakręcenie filmu w Ukrainie było dla nas ważne, postrzegaliśmy to jako wybór moralny i etyczny, bo wojna trwa, a wielu Ukraińców wciąż żyje pod okupacją. Ale był to także wybór praktyczny, ponieważ wielu ukraińskich filmowców straciło pracę z powodu wojny lub zostało zmobilizowanych do wojska. „Miesiąc miodowy” stał się więc naszym małym wkładem we wsparcie branży.

Jak europejska publiczność odebrała film?

Myślę, że on dobrze wypełnia swoją misję. Postrzegam ten projekt jako dyplomację kulturową, co dla mnie oznacza, że to film wyjaśniający obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy, którą nie do końca rozumieją.

Czy istnieje różnica w postrzeganiu filmów przez Ukraińców i obcokrajowców?

Ukraińcy patrzą na filmy o wojnie jak na świadectwa i oceniają je z punktu widzenia tego, czy przekazują te świadectwa, czy nie. Porównują je z własnymi doświadczeniami. Obcokrajowcy nie mają takich doświadczeń, więc patrzą na film jak na produkt artystyczny. Oceniają, jak dobrze poradziłam sobie ze scenariuszem, reżyserią, grą aktorów, dźwiękiem i kamerą. Moje rozmowy o „Miesiącu miodowym” z obcokrajowcami wyglądają jak rozmowy o sztuce. Natomiast dla Ukraińców wszystko zaczyna się od zdania: „Dla mnie to nie było tak...” Chociaż to nie jest film dokumentalny, a fabularny.

Kadr z filmu „Miesiąc miodowy”

Nikt nie tęsknił za dawnym życiem

Na początku filmu, po eksplozjach, kiedy bohaterowie zaczynają wszystko rozbierać na części pierwsze, Ola cytuje wiersz Oksany Zabużko: „A co tam się naprawdę stało, kogo to obchodzi, Panie? Liczy się to, jak będzie, a będzie tak, jak napiszę”. Wstawiłam ten fragment, by z góry odpowiedzieć wszystkim komentatorom, którzy powiedzą, że im się to nie przydarzyło.

Ponoć włoscy krytycy narzekali, że film nie zawierał wystarczającej ilości codziennych szczegółów. Jak odebrali go europejscy filmowcy?

Nie narzekali, odnotowali to jako świadomy ruch z mojej strony. Niedawno w Ukrainie ukazała się recenzja Igora Kromfa, w której on wyjaśnia, że nie zwracam uwagi na codzienne szczegóły, bo to nie jest robinsonada, opowieść o przetrwaniu, ale film o wewnętrznej przemianie. Celowo nie pokazuję, jak bohaterowie chodzą do toalety, jak jedzą i ile mają jedzenia. Nie interesuje mnie to.

Był taki moment, kiedy powiedziałam moim zagranicznym kolegom, że ten film jest o utknięciu w nieznanym – lecz oni nie do końca to zrozumieli. Natomiast podoba im się określenie: „film o ludziach, którzy stracili wszystko i tęsknią za dawnym życiem”. Tyle że w pierwszych dniach wojny nikt tutaj nie tęsknił za dawnym życiem. Próbowaliśmy przetrwać, zastanawialiśmy się, co się z nami stanie, byliśmy kompletnie zdezorientowani. Nie wszyscy to rozumieją.

Żanna Ozirna na planie

Zauważyłam też, że kiedy zaczynasz mówić o miłości, dzieciach, karierze, sztuce, ludzie w każdym kraju to rozumieją. Ale kiedy mówisz o tożsamości, niezależności, odpowiedzialności za kraj, nawet w trzecim roku wojny, wielu obcokrajowców nie rozumie, nie akceptuje tego, a nawet są zirytowani. Tymczasem Ukraińcy są teraz bardzo skupieni na udowadnianiu innym, że to nasza ziemia, że jesteśmy Ukraińcami i że nie należy nas mylić z nikim innym.

Mieszkanie: gniazdko, schron, pułapka

Ten film bardzo mnie poruszył, bo okazuje się, że zupełnie zapomniałam, jak to było 24 lutego 2022 roku i w kolejnych dniach. To tak jakby mój mózg ukrył te wspomnienia, a podczas filmu pozwolił im się wydobyć.

Na premierę zaprosiłam kilka osób z Buczy, które przeżyły okupację. To one były punktem odniesienia dla tego filmu – ich historie stały się podstawą scenariusza. Moja przyjaciółka, która też jest z Buczy i była pod okupacją z rodzicami, płakała przez połowę seansu. Niektórzy widzą w tym siebie, inni nie. Nie chciałam nikogo wzruszać, komukolwiek imponować, przemieniać czyjąś duszę za pomocą kina. Nie chciałam manipulować, ale porozmawiać o moich wewnętrznych wątpliwościach i lękach.

Chciałam opowiedzieć nie tylko o wojnie i okupacji, ale także o tym, że ludzie z pokolenia 30+, do którego należę, są teraz zmuszeni do radzenia sobie z globalnymi problemami: jak mamy rodzić dzieci, jak planujemy przyszłość i czy to, co robimy, ma sens
Kadr z filmu „Miesiąc miodowy”

Dla wielu ludzi pierwsze dni wojny w Ukrainie to panika i ucieczka. Pani przedstawiła inną wersję wydarzeń: bohaterowie pozostali w swoim mieszkaniu, jak w schronie, i dosłownie utknęli w nieznanym. Jak widzowie odebrali takie zachowanie ludzi żyjących pod okupacją?

Rzeczywiście, wiele osób uważa, że chaos był najtrafniejszym opisem sytuacji. Niedawno znajomy krytyk filmowy powiedział, że moi bohaterowie są zbyt, z grubsza mówiąc, emocjonalnie zamrożeni. Chociaż nie ma uniwersalnego doświadczenia, istnieje wiele zupełnie różnych doświadczeń.

Ludzie, którzy upierają się, by powiedzieć, co było z nimi nie tak, zapominają o trzech podstawowych psychologicznych reakcjach na stres: walka, ucieczka, zamrożenie. Niektórzy przestraszyli się i uciekli, podczas gdy inni, jak Pani bohaterowie, „zamarli”.

Rozmawiałam z wieloma osobami, które były w podobnej sytuacji, które ukrywały się w mieszkaniu. Wszyscy oni byli zdezorientowani i nie rozumieli, dokąd uciekać i jak się zachować. Na dodatek na początku ich mieszkania wyglądały jak kryjówki. Dopiero później zamieniało się w pułapkę, a ta transformacja nastąpiła bardzo szybko. To ciekawe, jak zmienia się ta sama przestrzeń: przytulne rodzinne gniazdko, potem kryjówka, potem pułapka, a wreszcie miejsce, z którego trzeba natychmiast uciekać.

Sama miałam podobny poranek: obudziłam się przed szóstą i zaczęłam... sprzątać. To nie wybuchy mnie obudziły

Z jakiegoś powodu ich nie słyszałam, mimo że mieszkam na małym osiedlu pod Kijowem, na Zazymie. Sprzątałam i obserwowałam przez okno sąsiadkę, której tego ranka dostarczono meble. Rozładowywano je przy wejściu, a sąsiad stał tam w szoku, palił i patrzył na te meble, nie wiedząc, co z nimi zrobić.

Rozegrać uczucia pod mikroskopem

Co było później?

Zadzwoniła moja przyjaciółka i poprosiła, żebym przyjechała do niej, do dzielnicy Obołoń. Nie miałam wtedy samochodu. Jakimś cudem udało mi się zadzwonić po taksówkę, a ta zawiozła mnie z jednej strony Dniepru na drugą. Potem ja, moja przyjaciółka i jej rodzice pojechaliśmy do Żytomierza, a stamtąd do zachodniej Ukrainy. Kiedy byliśmy już względnie bezpieczni, odebrałam telefon z Polskiej Akademii Filmowej, z którą współpracowaliśmy. Polacy zaproponowali mi pokój w pensjonacie dla weteranów sceny i filmu pod Warszawą. W tamtych czasach wszystkie pokoje w tym pensjonacie były zarezerwowane dla ukraińskich artystów. Zgodziłam się przyjechać, bo w zachodniej Ukrainie nie było już miejsc – przyjeżdżali ludzie z Irpienia i Charkowa. Ale gdy tylko Kijowszczyzna została wyzwolona, natychmiast wróciłam do domu. Kolumna najeźdźców zatrzymała się o jedną wieś od naszej gromady [odpowiednik polskiej gminy – red.]. Nie dotarli do nas, ale byli bardzo blisko.

Roman Łucki i Iryna Nirsza w „Miesiącu miodowym”

Jedną z mocnych stron filmu jest duet aktorski: Roman Łucki i Iryna Nirsza. Udało im się zbudować chemię między postaciami na ekranie, odczuwalną pomimo horroru okoliczności. Co było dla Pani ważne w pracy z tymi aktorami?

To, by nie przeszkadzali sobie nawzajem. Roma jest bardzo energiczną osobą, zna swoją wartość, ma już na koncie kilka dobrych ról filmowych. A dla Iry to pierwsza duża praca, na dodatek bardzo trudna psychologicznie, ciążyła więc na niej większa presja. Ich interakcję zbudowaliśmy częściowo na miłości, a częściowo na rywalizacji. Mieli normalną relację, ale czuło się, że nie zamierzają sobie nawzajem ustępować.

Dlaczego wybrała Pani akurat ich?

Wielu aktorów służy obecnie w wojsku. Ałła Samojlenko, dyrektorka castingu, kiedy zaczęłyśmy rozmawiać o aktorach do filmu, powiedziała: „Wiesz, jest jeden facet, o którym po przeczytaniu scenariusza od razu pomyślałam, ale zginął kilka dni temu na froncie”. Potem rozpoczął się casting. Odpowiednich chłopaków bardzo trudno było znaleźć, ponieważ są tacy, którzy mają naturalną wewnętrzną pewność siebie, ale są i tacy, którzy jej nie mają. I w filmie możesz to poczuć – że dana osoba zbudowała tę pewność siebie. Ja potrzebowałam dwojga pewnych siebie ludzi. Może nawet trochę zbyt pewnych siebie.

Myślę, że zagranie roli Tarasa było dla Romy wyzwaniem, ale bogaty wachlarz jego doświadczeń dał mu możliwość uwolnienia się i pokazania – niektórzy powiedzieliby – słabości, choć ja bym powiedziała: ludzkiej wrażliwości i kruchości. Nie jest łatwo człowiekowi podjąć takie wyzwanie. Ira to ambitna osoba, która uwielbia wysokie stawki. Jestem pewna, że od początku była zainteresowana rozgrywaniem tych uczuć jakby pod mikroskopem.

Zdjęcia: FB „Miesiąc miodowy”

20
хв

„Miesiąc miodowy” - film, który wyjaśnia obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy

Oksana Gonczaruk
dron, operator, żołnierz

Aldona Hartwińska: Dlaczego tam jesteś. Czemu wyjechałaś ze spokojnej Polski na wojnę? 

"Gypsy": Przed wojną miałam stabilną pracę w banku, zajmowałam się śledztwami finansowymi. W Ukrainie byłam dwukrotnie, ale turystycznie i nie zapuszczałam się w głąb kraju. Byłam we Lwowie, skąd pojechałam autostopem do Rumunii. Kiedy pojechałam do Ukrainy po raz drugi, już własnym samochodem, podróżowałam południową częścią kraju do Mołdawii. Nigdy nie było w moich planach, by zostać tu dłużej. I nigdy nie sądziłam, że wrócę do Ukrainy jako żołnierka.

Kiedy zaczęła się inwazja, pojechałam na przejście graniczne w Medyce i przez kilka miesięcy byłam tam wolontariuszką. Pod wpływem tych wszystkich ludzi, tych wszystkich historii, postanowiłam ruszyć na wschód. W okolicach wakacji pojechałam do Charkowa. Miałam tam zostać na dwa tygodnie, lecz zostałam na sześć. Rozwoziłam pomoc humanitarną potrzebującym i wojsku. Zajmowałam się też ewakuacją ludności cywilnej z terenów okupowanych.

Masz na myśli tereny, na których były już rosyjskie wojska?

Tak, tereny okupowane. To było jakoś w wakacje 2022 roku. Przez jakiś czas w każdy poniedziałek otwierano korytarze humanitarne. My podjeżdżaliśmy vanami na samo nabrzeże rzeki, do tak zwanej szarej strefy, czyli ziemi, na ziemie, na które nie zapuszczali się już nawet ukraińscy żołnierze. Tam był most, „szlak do życia”, jak na niego mówili ukraińscy wolontariusze. Jedna połowa mostu była rosyjska, druga ukraińska. Ci ludzie – z bagażami, dziećmi na rękach, z psami – przechodzili przez most pieszo, a my ich mogliśmy przechwytywać już po stronie ukraińskiej, gdzie powiewała niebiesko-żółta flaga. Pakowaliśmy ich do samochodów i wywoziliśmy w bezpieczne miejsce, gdzie czekał transport do kolejnych miejsc, do innych miast, w których były ich rodziny. Bywało, że robiłam sześć takich kursów jednego dnia. Normalnie do tego vana wchodzi dziewięć osób, ja brałam po siedemnaście. I każda z tych osób miała jeden nieduży bagaż.

Okoliczni mieszkańcy przechodzą przez zniszczony most w Bachmucie, 7 października 2022 r. Zdjęcie: Yasuyoshi CHIBA/AFP

Po tych sześciu tygodniach zjawiłaś się w Polsce.

Po powrocie wcale nie planowałam znowu jechać do Ukrainy. Ale przez to, że byłam w kraju tak długo nieobecna, musiałam przejść w pracy przez tak zwany „restart systemu”: zmiana haseł, loginów, kart. Trochę to trwało – i przez ten czas ciągle myślałam o ludziach, którzy zostali w Ukrainie, o tym, jak mogłabym jeszcze pomóc. Pewnego dnia rozmawiałam z kolegą, który służył w ukraińskim wojsku. Powiedziałam mu, że rozważam rzucenie wszystkiego i wyjazd do Ukrainy na stałe, że chciałabym tam znaleźć pracę i być wolontariuszką w weekendy i w każdy wolny dzień. „Zaczekaj chwilę, zaraz do ciebie oddzwonię” – rzekł. Kiedy zadzwonił znowu, powiedział, że opowiedział o wszystkim dowódcy, a ten stwierdził, że moja pomoc się bardzo by przydała ich jednostce. Wiedzieli, że ja wjadę wszędzie, że mam dobry kontakt z wolontariuszami i potrafię wiele rzeczy załatwić, zorganizować. Zaproponowali mi pracę, żebym to wszystko robiła dla ich grupy – nie dla całego batalionu, ale dla ich oddziału. Długo się nie zastanawiałam. Wyjechałam do Ukrainy, poszłam do sztabu i podpisałam kontrakt. Tak znalazłam się w wojsku.

Ale nie trafiłaś tam jako zwykły żołnierz? Na początku nie miałaś misji bojowych?

Na samym początku, po wstąpieniu do wojska, zajmowałam się logistyką, kontaktami z wolontariuszami, organizowałam rzeczy dla mojego oddziału. Niedługo później trafiłam do innego batalionu, lecz miałam tam zajmować się tym samym: opiekować się swoim oddziałem i zapewniać mu wszystko, co na dany moment potrzebne. Mieszkałam z żołnierzami w przyfrontowej wiosce, więc byłam ze wszystkim na bieżąco. Jednak szybko zaczęłam się zajmować absolutnie wszystkim, poczynając od dokumentów czy kontraktów (pomagałam rekrutom przechodzić przez proces podpisywania kontraktu, a nawet zrywania go). 

Dowódca obdarzał mnie coraz większym zaufaniem, aż w końcu uczynił ze mnie swego rodzaju asystentkę. Cedował na mnie różne mniej ważne zadania, by móc skoncentrować się na rzeczach ważniejszych, jak np. planowanie misji. Często zdarzało się, że dowoziłam chłopaków do punktów odbioru, zabierałam ich z tych punktów, bywało też, że pracowałam medevacu [ewakuacja medyczna – red.]. Na co dzień pilnowałam, by moja grupa szła na zadanie bojowe przygotowana: by mieli naładowane radia czy dodatkowe baterie do noktowizji.

Ale później przerzucili nas pod Bachmut i mój oddział przestał istnieć.

Rekruci 3. Brygady Powietrznodesantowej na szkoleniu w obwodzie kijowskim, wtorek, kwietnia 2024 r. Zdjęcie: AP Photo/Vadim Ghirda

Straciliście wszystkich?

Nie, choć na jednej z misji zginął mój kolega. Nasz dowódca kompanii nie chciał, byśmy dalej siedzieli w Bachmucie, chciał nam tego wszystkiego oszczędzić, bo tam była rzeź. Wszędzie były rozczłonkowane ciała, nasi chłopcy wręcz po tych ciałach chodzili, wiele ich było i nie miał ich kto ich zbierać – albo to po prostu było zbyt niebezpieczne. Dowódca próbował za wszelką cenę rozwiązać naszą grupę: oprócz mnie i jednego kolegi, całej reszcie nakazano rozwiązać kontrakty. Chcieli się nas pozbyć, ale w dobrej wierze. Dowódca nie chciał brać na siebie odpowiedzialności za to, że wyśle ludzi na śmierć.

Rzucił przed nas worek na zwłoki i powiedział, że jeśli chcemy zostać w Bachmucie, to mamy do tego worka teraz wejść, bo tylko tak stamtąd wrócimy

Po tym wszystkim nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Ale wiedziałam na pewno, że nie chcę siedzieć w sztabie i zajmować się rzeczami, które oni chcieli mi zlecać. Miałam poczucie, że muszę być bardziej pożyteczna, że chcę robić coś serio. Wiedziałam, że nie puszczą mnie na szturmy, bo nie byłam do tego przygotowana – chociaż bardzo dużo ćwiczyłam, brałam udział prawie we wszystkich szkoleniach. Można powiedzieć, że w tej grupie przeszłam przeszkolenie wojskowe od podstaw w bardzo skróconym czasie, więc jakieś pojęcie miałam. Tyle że na pewno za małe, by iść z grupą do szturmu. Zaczęłam myśleć, co w tej chwili jest najbardziej potrzebne na froncie... Operator drona! 

W ciągu tego krótkiego czasu, kiedy byłam uziemiona w sztabie, znalazłam kurs operatora drona, odbywał się w innym mieście. Poszłam do sztabu, powiedziałam, że znalazłam sobie taki kurs i bardzo proszę o przygotowanie mi dokumentów, bym mogła zrobić to szkolenie. Zgodzili się. Pojechałam, zrobiłam, wróciłam i… nie miałam już swojej grupy. Ale dali mi szansę – przydzielili mnie do oddziału droniarzy. Usłyszałam, że jeśli się sprawdzę i zostanę zaakceptowana, to będę mogła zostać z nimi na stałe. Zaczęłam z nimi latać, trenować, uczyć się. I zostałam. Myślę, że przez całą tę moją drogę sporo pomogło mi to, że w miarę szybko zaczęłam sprawnie komunikować się po ukraińsku. 

Pamiętasz swoje pierwsze zadanie bojowe? 

Pracowałam na różnych odcinkach frontu, głównie w okolicach Kupiańska i Bachmutu. Na Donbasie spędziłam półtora roku, w okolicach Kupiańska rok. Moja pierwsza misja bojowa była właśnie tam; pamiętam, że była spokojna. Kiedy zaczynałam pracować jako pilot drona, wojna dronów nie wyglądała jeszcze tak jak obecnie. W pewnym sensie to były dopiero początki, bo nie było tylu anten, pilotom nie zagłuszano sygnału z każdej strony i nie było tylu dronów kamikadze. Na pewno było łatwiej. Dziś wszystkim jest ciężej, pilotom dronów też. Technologia poszła do przodu, pojawia się coraz nowszy sprzęt, a Rosjanie używają innych częstotliwości, przez co coraz łatwiej zagłuszają sygnał. My musimy za tym wszystkim nadążać, musimy też cały czas nabywać nowy sprzęt, uczyć się nowych rzeczy. Na pierwszej misji dowódca wskazał nam miejsce, w które zrzucaliśmy ładunki wybuchowe. Siedzieliśmy w okopie, wszystko spokojnie sobie przygotowaliśmy, nie było żadnych problemów.

A później?

Im dłużej pracujemy w tym samym miejscu, tym więcej Rosjanie o nim wiedzą. Na trzeciej czy czwartej misji w pobliżu pozycji bojowych padł nam samochód. Nie mogliśmy go odpalić, musieliśmy go więc tam zostawić, a nas trzeba było ewakuować. Podczas kolejnej misji naszą pozycję Rosjanie zasypali pociskami. Najpierw był jeden wybuch, daleko. Potem drugi – już bliżej. Trzeci pocisk eksplodował przy naszym okopie i fala uderzeniowa nasypała nam ziemię na głowy. To był w sumie pierwszy raz, kiedy miałam bezpośrednie zetknięcie z artylerią. Nikt z nas nie spanikował, mimo że te pociski spadały coraz bliżej. Jakoś udało nam się wydostać.

Kiedy wróciliśmy, wszyscy już wiedzieli, co się stało.

Przyjechał dowódca batalionu. Powiedział mi, że właśnie dlatego nie chciał puszczać mnie na misje bojowe. Oni bardzo chronią kobiety, starają się je trzymać na tyłach. Boją się o nas

A ja byłam wtedy chyba jedyną kobietą, która jeździła na pozycje bojowe. Dowódca zasugerował mi, że może już dość tego, może powinnam wrócić do spraw administracyjnych. Odpowiedziałam, że przecież jesteśmy zespołem, więc nie może być tak, że oni idą, a ja nie.

Jak się żyje na co dzień w męskim świecie? Bycie kobietą na wojnie jest trudne? Jak to wygląda w kontekście np. „spraw kobiecych”?

Na wojnie wszystkie granice się zacierają. Tak do siebie przywykliśmy, że płeć nie ma już dla nas znaczenia, wszyscy jesteśmy po prostu ludźmi. Czasem mieszkamy w jednym pokoju w pięć czy nawet sześć osób. Każde z nas ma swoje rozkładane łóżko, pod łóżkiem cały swój dobytek – prywatne rzeczy, jakiś sprzęt – i tak mieszkamy wszyscy „na kupie”. Na początku zawsze jest tak, że faceci chcą mnie absolutnie we wszystkim wyręczać, a to coś przenieść, a to jakoś pomóc. A ja od razu wyznaczam granicę: to, że jestem kobietą, nie znaczy, że jestem inwalidką. Mam dwie ręce i dwie nogi, więc nie trzeba mi we wszystkim pomagać. Bo kto później będzie za mnie nosił rzeczy na pozycjach? Tam każdy musi sobie radzić sam, ja też. 

Im dłużej jesteśmy w grupie, tym mniej zwraca się uwagę na płeć. A przez to, że jesteśmy ciągle razem, widzimy się non stop, mężczyźni zrozumieli, że miewam „te dni”. Czasami one wypadają w momencie, kiedy jestem na misji. Może trudno sobie wyobrazić zmianę tampona w okopie podczas ostrzału, ale bywa i tak. Gdybym nie była tak blisko z tymi ludźmi, byłoby mi ciężko. I kiedy jest taki moment, że muszę zadbać o tego rodzaju higienę intymną, ale nie mogę wyjść z okopu, to im mówię prosto z mostu: „Muszę iść zmienić tampon”. Bywa i tak, że na pozycjach siedzimy długo i pojawia się potrzeba umycia się. Wiadomo: tam nie ma prysznica. Ale chcę chociaż skorzystać z mokrych chusteczek, zmienić bieliznę. Wtedy nie ma śmiechów, żartów, nie ma żenującej atmosfery. Odwracają się i robię swoje. Ja się generalnie bardzo szybko adaptuję, nie wiem, czy inne kobiety też tak mają.

Dla mnie ta swoboda i komfort są bardzo ważne i cieszę się, że w mojej grupie te „kobiece sprawy” to zupełnie naturalna rzecz, która nikogo nie emocjonuje
Ćwiczenia na jednym z poligonów pod Kijowem, 18 czerwca 2024 r. Zdjęcie: Anatolii STEPANOV/AFP

W armii jest coraz więcej kobiet, także na pierwszej linii frontu – są czołgistkami, snajperkami. Co myślisz o kobiecej mobilizacji, o której coraz częściej mówi się w Ukrainie?

Trzeba zaznaczyć, że mobilizacja jest przymusowa. Uważam, że mężczyzna nie będzie dobrym żołnierzem, jeśli jest do czegoś przymuszany. Myślę, że jeśli kobieta sama się zgłosi do wojska i będzie chciała iść na pozycje bojowe, to będzie to z korzyścią dla armii, gdy zastąpi kogoś, kto tam być nie chce. Nie ma co się oszukiwać: my, kobiety, jesteśmy nieco słabsze fizycznie. Jednak to nie znaczy, że siły fizycznej nie można wytrenować. W ogóle rola kobiety na przestrzeni wieków zmieniła się. Nie jesteśmy już tylko żonami i gosposiami. Są kobiety, które chciałby służyć w wojsku. Tym bardziej powinny mieć równe prawa. 

Kobieta ma trochę trudniej na tej wojnie. Nie dlatego, że jest jakoś szczególnie dyskryminowana, ale dlatego, że w pewnym sensie otacza nas patriarchat. Będąc kobietą, muszę ciągle udowadniać, że jestem w czymś dobra. Bo nawet jeśli jestem w lataniu na tym samym poziomie co facet albo nawet lepsza, to zawsze muszę pokazać, co umiem. A mam wrażenie, że kiedy facet deklaruje, że jest w czymś dobry, to mu po prostu wierzą. Co do żołnierskich umiejętności kobiet – jest niedowierzanie, taki dystans. On nie wynika z dyskryminacji, tylko z tego, że mężczyźni wciąż nie przywykli do obecności kobiet na wojnie.

Nigdy nic przykrego mnie nie spotkało ze strony kolegów żołnierzy, ale mam wrażenie, że na zadaniach bojowych zawsze musiałam pokazać się z najlepszej strony i udowodnić swoją wartość jako żołnierza

Bo to wciąż jest jeszcze trochę taki męski świat.

Wracając do pytania o mobilizację kobiet: Ukraina jest w stanie wojny. Uważam (ale to moja subiektywna opinia), że kobieca pomoc, kobiece wsparcie nie byłoby niczym gorszym od męskiego. A jeśli chodzi o argument, że kobiety powinny skupić się na rodzeniu następnych pokoleń – to skomplikowana sprawa. Wiadomo: mężczyzna dziecka nie urodzi. Jednak to nie znaczy, że kobieta nie może służyć, zajść w ciążę – i wtedy wziąć urlop. Wojsko nie przekreśla możliwości macierzyństwa, chociaż może opcje są nieco ograniczone. Ale to nie jest niemożliwe, bo żołnierki rodzą dzieci na tej wojnie. Ja się nawet trochę śmieję z tego, że przymusowa mobilizacja może wyjść demografii Ukrainy na dobre, bo kobiety, by uniknąć służby albo uchronić przed nią swoich mężczyzn, zaczną rodzić dzieci (w końcu mężczyzna, który ma trójkę dzieci, może być zwolniony ze służby). Myślę jednak, że zdecydowana większość kobiet nie chciałaby iść na wojnę. Tyle że to nie zmienia faktu, że powinniśmy odejść od stereotypowego myślenia.

20
хв

Z banku na front: Polka w ukraińskim wojsku

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Ukrainki na emigracji: adaptacja, strategia przetrwania, czy szansa na emancypację

Ексклюзив
20
хв

Ukraińskie dzieci odzyskują życie w polskich bibliotekach

Ексклюзив
20
хв

Prezeska Fundacji "Efekt Dziecka": Wychodzimy poza sztampę

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress