Exclusive
20
min

Oksana Zabużko: "Bomby musiały spaść na Kijów i Charków, żeby Europa się obudziła"

Gdy nowy dziennikarz przybywa do Ukrainy, jest zaskoczony: działa opera, ludzie pracują, pociągi jeżdżą punktualnie, znacznie lepiej niż w spokojnej Polsce, Niemczech, czy Wielkiej Brytanii. Ukraina jest ofiarą agresji…

Switłana Oleszko

Oksana Zabużko jest głosem Ukrainy w świecie. Fot: Łukasz Giza

No items found.

Oksana Zabużko to znakomita ukraińska pisarka, poetka i eseistka, autorka m.in. "Badań terenowych nad ukraińskim seksem", "Planety Piołun", "Siostro, siostro", a ostatnio "Najdłuższej podróży". Za "Muzeum porzuconych sekretów" otrzymała Nagrodę Literacką Europy Środkowej "Angelus". Jest feministką, zajmuje się badaniem nad wzmacnianiem ukraińskiej tożsamości

Switłana Ołeszko: Pani podróż rozpoczęła się w Charkowie.

Oksana Zabużko: Tak, ciągle myślę: dlaczego ten mistyczny Charków tak długo nie pozwalał mi wyjechać? Muszę wyjaśnić, że przyjechałam na rezydencję literacką w mieszkaniu Jurija Szewelowa w Domu Salamandry na dziesięć dni, aby pracować w charkowskich archiwach, szukać moich rozstrzelanych dziadków na Chłodnej Górze, których historia istnieje dla mnie tylko w formie rodzinnego mitu, ponieważ nie zachowały się żadne dokumenty w rodzinnych archiwach. Takich dokumentów zwykle się pozbywano, bo były niebezpieczne.

Wszystkie zbiegi okoliczności są tutaj bardzo symboliczne. Najpierw miałam przyjechać do Charkowa na dziesięciodniową rezydencję w październiku 2021 roku. Zostało to przełożone - mogłam przyjechać dopiero 10 stycznia 2022 roku. A potem, już na miejscu, zachorowałam. Zostałam do lutego. Wróciłam do Kijowa zaledwie dwa tygodnie przed planowanym wcześniej wyjazdem do Warszawy na polską premierę "Planety Piołun", która była pierwotnie zaplanowana na jesień 2021 roku. Ponieważ jednak redaktorka narzekała na złożoność tekstu i że ma niezwykle trudną pracę, wydawca przełożył premierę na 23 lutego 2022 roku. Tak więc dopiero na początku lutego mogłam wrócić do Kijowa. I wciąż nie mogłam zrozumieć, dlaczego Charków tak uparcie nie pozwalał mi wyjechać, dlaczego musiałam tam zachorować. "Ma pani omikron" - powiedział charkowski lekarz, który został wezwany przez Muzeum Literatury i któremu opowiadałam, że nie mam żadnych objawów, tylko gorączkę.

A ja cały czas tam leżałam i spałam. Wydawało się, że to mieszkanie przylgnęło do mnie i nie chciało puścić. Miasto też nie chciało mnie puścić. Pamiętam Charków ze stycznia 2022 roku, z tego ostatniego spokojnego miesiąca. Pamiętam dokładnie, kiedy była wielka demonstracja, z wielką flagą, na ulicy Sumskiej i na placu Swobody, gdy pokazywaliśmy Putinowi, że się nie boimy. Wyjeżdżałam tego dnia. Pamiętam zimowy Charków, tę ostatnią spokojną zimę, pamiętam eleganckie, jasno oświetlone miasto. Były świąteczne iluminacje, przyjemnie było spacerować ulicami Sumską i Rymarską w centrum. Wyglądał pięknie, stylowo, jakoś tak wyjątkowo.

Warszawa. Switłana Ołeszko i Oksana Zabużko podczas wywiadu. Zdjęcie: Tymofii Klubenko

Rozumiem Pani sympatię do Warszawy, bo ja dopiero niedawno mogłam ją wyrazić głośno - gdy moja agentka, pani Beata Stasińska, przyjechała do Ukrainy na uroczystość wręczenia mi francuskiej Legii Honorowej. Skorzystała z okazji i spędziła dwa dni w Kijowie, i dwa dni we Lwowie. Oczywiście chciała zobaczyć Ukrainę w stanie wojny, zobaczyć z bliska jak ona żyje, bo z daleka trudno ją zrozumieć. Wcześniej Beata była w Ukrainie w 1993 roku, więc dosłownie kilka razy dziennie powtarzała, że przez ostatnie 30 lat wykonaliśmy szaloną pracę - zbudowaliśmy piękny i sprawny kraj. Oczywiście osoba, która przyjeżdża do Ukrainy, gdzie toczy się wojna, jest zaskoczona, bo w Polsce pociągi zawsze się spóźniają, ale tutaj pociągi jeżdżą bez opóźnień, idealnie, jak w szwajcarskim zegarku. Rozmawiałyśmy o Kijowie i porównywałyśmy go z Warszawą, i dopiero wtedy w końcu sformułowałam to, czego nie byłam w stanie zrobić wcześniej: że tak naprawdę Warszawa nie powinna być porównywana do Kijowa, ponieważ jest mniejsza, ale do Charkowa, ponieważ są one naprawdę porównywalne pod wieloma względami, nie tylko pod względem wielkości. Można by to przeanalizować, gdyby urbanista lub historyk architektury chciał je porównać je pod względem proporcji starówki i, powiedzmy, międzywojennego konstruktywizmu, który jest osobliwy, i bardzo interesujący w Warszawie, a Charków ma swój własny interesujący styl. Po Pomarańczowej rewolucji Polacy spieszyli się, by po raz pierwszy "odkryć Ukrainę". Pamiętam z tamtych czasów polską artystkę, która powiedziała, że zakochała się w Charkowie. Była warszawianką. Dopiero teraz rozumiem, jak widziała te lustra konstruktywizmu, tę proporcję starego i dwudziestowiecznego miasta. Ten Charków trzymał mnie zimą 2022 roku i nie puszczał, tylko wbijał mi do głowy: zapamiętaj, zapamiętaj, zapamiętaj.

Najdłuższa podróż

SO: Pamiętam, że wielu zagranicznych dziennikarzy dzwoniło wtedy do Pani i pytało, dlaczego się Pani nie boi.

OZ: Tak, zadawali mi wiele pytań. Siedziałam w mieszkaniu Jurija Szewelowa, wściekła, z gorączką, i pisałam gniewną odpowiedź do brytyjskich mediów. Były to niezależne media, które polecili znajomi znajomych, i rozmawiali ze mną o tym, jak przekształcić Ukrainę, aby nie drażnić Putina i mieć spokój. Dosłownie: mieć dobry, solidny sen w nocy - to było w artykule redakcyjnym.

Wypowiadał się tam Anatol Lieven, jeden z brytyjskich promotorów rosyjskiej narracji. Potem, po 24 lutego, zmienił nieco ton, ale w taki sposób, aby niepostrzeżenie forsować tezę, że jest to wojna zastępcza, że Ameryka wszystkim manipuluje, że gdyby nie Ameryka, wszystko byłoby spokojne. Musiałam więc nawiązać z nim dialog. Wcześniej powiedział, że Ukraina powinna stać się neutralna i jak wspaniale, że Finlandia jest neutralna, Austria jest neutralna. I że można zrozumieć Putina, który nie chce rakiet NATO na swoim podwórku. To, wie Pani, uderzyło mnie jak policzek w twarz, to "podwórko Putina". Potem wymachiwałam tym zdaniem podczas wszystkich prezentacji "Najdłuższej podróży" we wszystkich językach.

Okładka książki Oksany Zabużko "Najdłuższa podróż"

Nigdy nie zapomnę tego "podwórka", jak Pani wie, jestem kobietą pamiętliwą - ponieważ jest to absolutnie nazistowski dyskurs z lat trzydziestych XX wieku: tak mówiono o Nadrenii w 1938 roku. Skoro dano mi możliwość powiedzenia, co o tym myślę, usiadłam i napisałam do redakcji list wyjaśniający, dlaczego odmawiam tej możliwości. Teraz trochę żałuję, że był to list prywatny, którego nie można opublikować, ponieważ spędziłam nad nim cały dzień - to była taka czysta energia natchnionej wściekłości, esej skierowany do jednej osoby, wyrzucony jednym podmuchem. Gdyby został opublikowany dzisiaj, można by się zdziwić, widząc datę 15 lub 20 stycznia 2022 roku.

Prawie cały ten tekst to mój płacz nad moralnym bankructwem Zachodu, opłakiwanie tej tragedii, że niczego się nie nauczył, niczego nie zrozumiał, że mamy do czynienia z absolutną powtórką z lat 30, z tym samym paradygmatem "uspokajania agresora", rzucania bestii kawałka po kawałku - a może się udławi?

Tak jak Europa pielęgnowała Hitlera w latach 30, tak teraz nadal pielęgnuje Putina.

Od tego czasu powtarzałam to wiele razy w różnych wersjach, ale po raz pierwszy sformułowałam to w Charkowie, w liście do redakcji brytyjskiego niezależnego medium. Wszystko było tam jak zaciśnięta pięść. Byłoby miło opublikować "Najdłuższą podróż" pewnego dnia, po zwycięstwie, w jakiejś kompletnej kolekcji z tym listem jako wstępem. Byłoby ciekawie porównać. A list kończył się cytatem z Churchilla, tym słynnym, gdzie "będziemy walczyć na plażach, będziemy walczyć na morzu, będziemy walczyć na lądzie" - z przemówienia w parlamencie. I nigdy się nie poddamy. A ja chodziłam od ściany do ściany, zwinnym krokiem wściekłej pantery, po czym wracałam do biurka i pisałam kolejną porcję moich wściekłych inwektyw. Można więc powiedzieć, że książka zaczęła się w Charkowie, ponieważ po raz pierwszy wyraziłam te myśli w tym liście.

Aby się obudzić, Europejczycy potrzebowali bomb spadających na Kijów i Charków. Potem zadzwonili do mojej agentki i zaproponowali mi napisanie książki, która "wyjaśni wszystko, co przegapiliśmy": w ten sposób na początku marca włoskie wydawnictwo Einaudi poprosiło mnie o "Najdłuższą podróż". W tym czasie byłam już namawiana przez wszystkich, przez "całą europejską wioskę", do napisania dla nich tej książki. I moja pierwsza reakcja była mniej więcej taka sama jak w styczniu: wszystko zostało powiedziane i opowiedziane setki razy, wszystko jest oczywiste, gdzie byliście wcześniej? Musiałam się jakoś przemóc i przekonać samego siebie, że trzeba to zrobić.

Telefon z Kijowa

SO: W takim razie przenieśmy się z Charkowa do Warszawy. Jest 24 lutego.

OZ: Mówiłam o tym wiele razy w przemówieniach i pisałam o tym w "Najdłuższej podróży", a kiedy coś już istnieje jako tekst, nie wydaje się celowe powtarzanie tego w wywiadzie rok później - jak lecisz na prezentację na trzy dni 23, z biletem powrotnym na 26... Nawiasem mówiąc, ciekawe pytanie pozostaje bez odpowiedzi: kiedy wygramy i loty cywilne zostaną wznowione, czy dostanę z powrotem mój bilet Warszawa-Kijów z 26 lutego 2022? Oczywiście lecisz na trzy dni, wiedząc, że atmosfera jest niepewna, ale nie myślisz, że może się wydarzyć coś, co sprawi, że nie wrócisz. I zostawiasz komputer w domu, bo po co masz go zabierać ze sobą, wszystko jest zaplanowane na trzy dni, 12 czy 16 nie pamiętam, wywiadów plus dwa spotkania z czytelnikami, wszystko jest bardzo intensywne, nie będę miała nawet czasu na otwarcie komputera, będę musiała poczekać do soboty... Przyjeżdżam, udaje mi się udzielić jednego wywiadu i odbyć jedno spotkanie biznesowe wieczorem 23 lutego. A potem rano, o 6 lub 5, nie pamiętam dokładnie, dzwoni telefon. Przez sen widzę, że to mój mąż. Mam reakcję obronną: dlaczego mnie budzi, dlaczego dzwoni tak wcześnie? Wie, że mam trudną podróż i nie pozwala mi spać. I dokładnie w tym momencie zaczynam swoją książkę.

To czysto osobisty, prywatny wstęp, który ma wyjaśnić pozycję narratora. Nakreślić ją, wyjaśnić czytelnikowi, że nie jesteś Timothym Snyderem. Nie jesteś osobą, która korzysta z biblioteki, źródeł archiwalnych, wszystkiego, co robi autor w normalnych okolicznościach. Piszesz to w powietrzu, na pamiątkę dla historii - tak to zostało napisane wiosną 2022 roku, kiedy jeszcze nie było wiadomo, czy mam swój kraj, czy mam swoje miasto, bo los Kijowa był nieznany przez cały marzec, a ja latałam wszędzie, gdzie mnie zapraszano, wszędzie tam, gdzie mogłam coś powiedzieć, zwłaszcza z najwyższych trybun.

I oto jestem 8 marca w Strasburgu, przemawiam w Parlamencie Europejskim. Proszę o obronę powietrzną dla Ukrainy, proszę o zamknięcie nieba. Mówię te straszne słowa: nie zapominajcie, że każda wasza przerwa na kawę, każda minuta wahania jest opłacana ludzkim życiem, głównie kobiet i dzieci. A jeśli przypomnę sobie, kto dziś domaga się wdzięczności od nas na Zachodzie, pierwszą osobą, która przychodzi mi na myśl, nie jest brytyjski minister Ben Wallace, który powiedział Zelenskiemu, że może wypadałoby mu podziękować, ale holenderski pisarz Arnon Grunberg, który zapytał mnie na Europejskim Forum Kultury w Amsterdamie miesiąc wcześniej, dlaczego w mojej książce nie ma podziękowań dla Zachodu za wsparcie. Bardzo łatwo było mi odpowiedzieć na to pytanie: powiedziałam, że po pierwsze, moja książka została ukończona latem, oddana do tłumaczenia w czerwcu 2022 roku, a wtedy nikt nie dał nam ciężkiej broni i czekali, czy przetrwamy! Teraz, ponad rok później nad Kijowem jest obrona powietrzna, ale poprosiłam o to 8 marca 2022 r., ostrzegając o cenie krwi za wahanie, a słowa te zostały wyemitowane we wszystkich głównych kanałach medialnych na Ziemi. Wtedy Grunberg zakłopotany podziękował mi za odpowiedź i nie doszło do "po drugie", a szkoda, bo przypomniałabym mu o wielu innych rzeczach, w tym o Memorandum Budapesztańskim

A po Strasburgu występowałam w Niemczech, w monachijskim Literaturhaus, i pamiętam to bardzo dobrze, bo wiceprezydentka miasta dała mi nowy laptop, żebym mogła pisać.

Tak więc książka zaczęła się jako opowieść o pisarce, która straciła laptopa i nie wiedziała, kiedy będzie mogła uzyskać do niego dostęp, ponieważ w tamtym czasie dość trudno było odzyskać dane z chmury w Kijowie.

Po Monachium przyjechałam do Warszawy i wtedy się spotkałyśmy.

SO: Nie była Pani w Warszawie cały czas, ale podczas tej najdłuższej podróży wracała tu Pani niemal jak do domu.

OZ: Rozmawiałyśmy wtedy przez telefon. Skarżyłam się, że w przeciwieństwie do Pani nie przeżyłam pierwszego ostrzału i że wolałabym być teraz w domu. Na pierwszych stronach książki szczegółowo opisuję swoje pakowanie i przygotowania rankiem 23 lutego - jak wyjeżdżałam na trzy dni i pakowałam małą walizkę, którą miałam pod ręką: nie chciałam wyjeżdżać, chciałam, żeby coś się wydarzyło. Ze zdziwieniem zadaję sobie pytanie: co to za niezdrowa reakcja? Pandemia się skończyła i wygląda na to, że życie książkowe, rynek książki, wyjazdy zagraniczne, prezentacje i tak dalej odżywają. Dlaczego tak bardzo nie chce mi się jechać?

To stan, w którym wewnętrznie "trzymasz się stołu" i czekasz, aż coś się wydarzy, aż ktoś zadzwoni, aż ktoś coś powie... Co się stanie? Po prostu idź, po prostu idź, taksówka jest tutaj. Zmuszasz siebie: po prostu idź.

I pamiętam, że kiedy zaczęłam narzekać, że ominęło mnie pierwsze bombardowanie, że nie byłam, używając patetycznego wyrażenia, "z moimi ludźmi", powiedziała Pani trochę ze złością, że takie doświadczenie absolutnie nie jest wzbogacające.

"To czysta fizjologia, fizjologiczny strach, który nie daje nic, jeśli chodzi o wartość egzystencjalną. Niczego z tego Pani nie odkryje, ani jednej iskierki wiedzy o ludzkiej naturze, rozumie Pani?" - tak to Pani ujęła, nawet nieco zirytowana. To jest, wie Pani, prawie dyskurs z Warłama Szałamowa: "obóz niczego cię nie uczy".

Być może najlepszym sposobem na opisanie tego są wspomnienia Jurija Szewelowa o bombardowaniu w Niemczech, nie pamiętam, w którym mieście. Napisał, że jak zaczęło się bombardowanie, zostawił swoją starą matkę i uciekł. Pamiętał to całe życie i całe życie się tego wstydził. Jest to przejście z poziomu ludzkiego do czysto fizjologicznej funkcjonalności i jest to upokarzające. Kiedy z nieba spadają bomby, można albo "zamienić się w słup soli", albo "uciekać" - dwa rodzaje reakcji. Czego można się z tego nauczyć? Prawdopodobnie miała Pani wtedy rację. Ale dopiero później byłam w stanie to sformułować - że ci, którzy wyjechali, mają poczucie winy wobec tych, którzy zostali. A ci, którzy zostali - wobec tych, którzy walczą. Ci, którzy walczą - wobec tych, którzy są w szpitalu. Ci, którzy są w szpitalu - wobec tych, którzy zginęli. Istnieje cały ciąg tej winy, absolutnie nieuniknionej, która jest zaszyta w całym naszym społeczeństwie. Ktoś miał więcej szczęścia, ktoś mniej, jak zawsze przy wszystkich perypetiach życiowych - to uczucie bardzo różnie przekłada się na ludzkie doświadczenie i naszą zbiorową traumę.

Mogłam przyjechać do Ukrainy dopiero latem 2022 roku, kiedy przekazałam wydawcy "Najdłuższą podróż". To była tak krótka wizyta między przekazaniem rękopisu a tą szaloną, nieprzerwaną podróżą po Europie, kiedy prawie co drugi dzień jesteś w innym kraju, innym mieście, na innym lotnisku. Lato 2022 roku zostało zapamiętane: wszyscy w Ukrainie mówią o wojnie. Znalazłam się w pozornie spokojnym Lwowie, a godzina policyjna trwała jeszcze do jedenastej w nocy i pamiętam, jak spieszyliśmy się, aby zdążyć, jak pięć minut przed jedenastą samochody pędziły po asfalcie z szalonym, przerażającym szelestem - wciąż pamiętam ten dźwięk, ulicę i gnające po niej samochody, wie Pani, pięć minut przed jedenastą. I żegnaliśmy się z naszymi przyjaciółmi, bo siedzieliśmy tam, dopiero co się rozgrzaliśmy, dopiero co opróżniliśmy jedną butelkę wina, rozmawialiśmy, wspominaliśmy, gdzie byliśmy tamtej wiosny, co robiliśmy, a o wpół do jedenastej po prostu łapaliśmy taksówki i odjeżdżaliśmy... To było takie gwałtowne zaprzestanie komunikacji, wie Pani, wrogowie "ukradli nam wieczory", jak gorzko żartowaliśmy. A kiedy wracasz sześć miesięcy później, wszystko jest uderzająco inne. Nikt już nie mówi o wojnie - wydaje się, że "weszła pod skórę", nikt w ogóle nie pamięta zimy "blackoutu", rozmawiają o jakichś praktycznych sprawach. Życie jak życie, toczy się jak zwykle. Kiedy zaczynasz podsłuchiwać rozmowy ludzi przez telefon, dyskutują o życiu żołnierzy: "Wysłałam coś do naszych chłopaków, coś zebrałam". To jest wojna, która stała się częścią codziennego życia, osadzona w ciele ludzi.

"I nikt już nie mówi o wojnie - wydaje się, że "weszła pod skórę"... życie jest jak życie, toczy się jak zwykle...". Na zdjęciu ludzie spędzają czas przed Muzeum Sztuki w Odessie w Ukrainie, 13 sierpnia 2023 r. Fot: Andre Alves/AA/Andalou/East News

Moja międzynarodowa agentka mieszka w Warszawie, więc kiedy podróżuję, mam "bazę", w której mogę się zatrzymać w drodze z samolotu do samolotu. Nie muszę więc stać na granicy godzinami co tydzień. Oczywiście lepiej jest zostać w domu dłużej. Jest taki socjologiczny termin zwany "obserwator uczestniczący": kiedy wchodzisz i wychodzisz, wychodzisz, i zostajesz dłużej. Taka pozycja ma swoje zalety, coś w rodzaju trójwymiarowej optyki wojny. Ale jeśli chodzi o uczucia wobec tych, którzy żyją na okupowanym terytorium, jest to temat, który po prostu odkładam na bok jako psychologicznie nie do zniesienia.

Każdy z nas zna swoje zasoby, wie, ile jest w stanie wytrzymać, ile bólu znieść. Wyobrażenie sobie tego, co dzieje się na terytoriach okupowanych, jest dla mnie fizycznie bolesne.

Cała ta praca jest jeszcze przed całym krajem. Długo będziemy musieli walczyć z tą traumą. Ale już teraz potrzebujemy ludzi takich jak Vika Amelina, którzy będą nad tym pracować, jeździć na wyzwolone terytoria, nagrywać wywiady, słuchać świadków... [Pisarka Victoria Amelina została ranna podczas rosyjskiego ostrzału Kramatorska 27 czerwca 2023 r., zmarła 1 lipca 2023 r. - red.]

Zaakceptowałam własną historię, która określiła moją rolę i miejsce w tej wojnie, z elementem fatalizmu: okazało się, że przemawianie w imieniu swojego kraju do obcokrajowców, którzy mają cały pakiet stereotypów i uprzedzeń na temat twojego kraju, jest mniej więcej tym, co trenowałam od lat 90-tych, kiedy byłam młodą dziewczyną uczącą kultury i cywilizacji ukraińskiej amerykańskich studentów niewiele młodszych ode mnie. A potem, jako autorka, która była tłumaczona w wielu krajach, również musiałam zwalczać pewne stereotypy za pośrednictwem moich przemówień i wywiadów...

Wcześniej był to efekt uboczny mojej kariery literackiej, ale teraz stał się moim głównym zawodem. Pracujesz jako głos kraju, który jest również głosem tych wszystkich milionów kobiet, a przynajmniej setek tysięcy, które wyjechały. Nie będę mówić o nich wszystkich, ponieważ są to bardzo różni ludzie. Wśród nich jest jednak ogromna liczba pedagogów, menedżerów sztuki, wysoko wykwalifikowanych naukowców, którzy wyjechali na stypendia, do pracy na zachodnich uniwersytetach, w bibliotekach itp. Przy okazji prawie każdego spotkania ze mną w Europie spotykam Ukraińców, którzy przyjeżdżają i chcą podzielić się swoim doświadczeniem. Ci ludzie pracują jako wolontariusze informacyjni dla Ukrainy, rekompensując to, czego nie zrobiło państwo ukraińskie, decydując, jak mówić o Ukrainie, z jakimi narracjami się zmierzyć i jak im przeciwdziałać.

Ci wolontariusze informacyjni noszą na swoich barkach ogromny ciężar. Oznacza to, że istnieją pewne publiczne stowarzyszenia i organizacje, które są bardzo aktywne i działają dobrze. Wiem, że w Niemczech są wspaniałe młode kobiety, bardzo skuteczne i bardzo widoczne w lokalnej przestrzeni informacyjnej. Ukraińskie kobiety w ogóle przełamały europejskie stereotypy dotyczące wizerunku uchodźców - kosztem prywatnych inicjatyw, a nie kosztem polityki państwa. Niestety, nie ma tu ukraińskiej polityki państwowej. W tym czasie Ministerstwo Kultury nawet nie zadało sobie trudu, aby sporządzić skonsolidowaną listę tych ukraińskich artystów, naukowców, pisarzy, którzy zginęli - każdy wolontariusz informacyjny pamięta o swoich. To dobry przykład różnicy między wolontariatem a polityką państwa. Są pewne rzeczy, w których państwo i jego instytucje nie mogą być zastąpione nawet przez setki tysięcy superprofesjonalistów. W Internecie nie można znaleźć wszystkich naszych zmarłych postaci kultury, począwszy od Ołeksandra Kysliuka, tłumacza literatury greckiej i łacińskiej, który został zastrzelony w Irpinie [Rosjanie zastrzelili Kysliuka 5 marca 2022 r. - red]. A to dużo, biorąc pod uwagę tych, którzy zginęli na froncie. Od czasu do czasu można przeczytać coś takiego w wiadomościach: aktorzy, tancerze, muzycy i tak dalej, ale nie ma jednej skonsolidowanej listy tego naszego nowego "rozstrzelanego odrodzenia". I to jest bolesne pytanie. Istnieje granica, limit. Znamy tę granicę w dziedzinie kultury: małe formy można tworzyć "samodzielnie", ale nie ma kultury na dużą skalę bez wsparcia państwa. Nie da się zrobić filmu bez wsparcia państwa. Wydawanie książek również nie działa bez wsparcia państwa. Żeby były masowe nakłady, musi istnieć ochrona państwa; jest to część gospodarki. Mogą istnieć małe wydawnictwa niszowe, ale nie ma 100 000 egzemplarzy książki bez wsparcia państwa.

Nauczyliśmy się rzeczy, które powinniśmy byli przeczytać w podręcznikach jeszcze w latach 90-tych: co możemy zrobić sami i dlaczego potrzebujemy państwa, dlaczego musimy płacić mu podatki. Musi być armia - to jasne dla wszystkich, i do tego potrzebujemy państwa. Ale fakt, że polityka kulturalna i reprezentowanie kraju za granicą są częścią tej samej wojny, bezpośrednio związanej z tym, czy dostaniemy broń, czy nie, to już nie arytmetyka, to algebra państwowości, a tego jeszcze nie potrafimy. Dopiero teraz zaczynamy uczyć się algebry.

Pod koniec zeszłego roku włączyłam funkcję lokalizacji w moim telefonie, a sztuczna inteligencja pokazała mi idiotyczne powitanie: "Gratulacje, Oksana! Odwiedziłaś w tym roku 21 krajów i 93 miasta". Odkrzyknęłam jej wściekle (to bardzo zabawne, gdy dorosły kłóci się ze sztuczną inteligencją): "Ty idiotko, kto ci powiedział, że chciałam tego!".

To imponujące: 21 krajów i 93 miasta w ciągu jednego roku, a w tym roku doszło więcej. Jednak kiedy zaczęłam liczyć sama, z pamięci, załamałam się na 17 albo 18 miejscu.

A teraz znowu ciągną mnie na kolejne spotkania. Niektóre z nich są nieuniknione - kiedy tłumaczą twoją książkę, musisz ją promować. Na przykład w Rydze ukazują się dwie książki naraz, więc w tym roku znów będę świętować urodziny w drodze, tym razem na Łotwie, bo tam ukazują się "Najdłuższa podróż" i "Planeta Piołun". Krótko mówiąc, nie da się nie pojechać, to ważne. Ważne są kraje bałtyckie, nasi bliscy sąsiedzi, z którymi musimy wspólnie budować ten europejski mur. I budowanie tej solidarności jest ważne.

SO: Czy doświadczyła Pani już "wspaniałego" uczucia bombardowania? Czy odczuła je Pani?

OZ: Akurat byłam we Lwowie 6 lipca, kiedy miasto ostrzelano. I tak, obudziło mnie coś, co wstrząsnęło naszym domem. To po prostu wybija ze snu jak korek z butelki szampana. Ale źle zlokalizowałem niebezpieczeństwo, ponieważ niedaleko nas znajduje się fabryka czołgów, która również została wcześniej trafiona przez Rosjan, więc pomyślałam, że to na terenie fabryki czołgów, przewróciłam się na drugi bok i wróciłam do snu. Jest w tym element fatalizmu, ale nic na to nie poradzisz.

Nie byłam w Charkowie, nie byłam w Zaporożu ani w Chersoniu, bliżej linii frontu, gdzie ostrzały są regularne i gdzie można naprawdę dziękować losowi każdego ranka, że żyjesz i masz się dobrze. Ale być może możemy też nauczyć się filozoficznego podejścia do tego, jak kiedyś nauczał kościół: memento mori, bo nie znamy dnia ani godziny.

Naszym problemem jest to, że w naszej świeckiej epoce przywykliśmy żyć tak, jakbyśmy byli nieśmiertelni. Jakby ktoś zagwarantował nam życie wieczne, podczas gdy w rzeczywistości powinniśmy żyć ze świadomością, że życie jest krótkie i nie możemy go zmarnować.

SO: Słyszałam od wielu osób, które podróżują tam i z powrotem, że kiedy jest się w Ukrainie, o wiele łatwiej jest to wszystko zrozumieć i praktycznie nie ma strachu, ale za granicą wygląda to o wiele bardziej przerażająco

OZ: To jest kwestia dzisiejszej kultury informacyjnej. Kiedy informacje o ostrzałach, zgonach, ofiarach, zniszczonych domach i innych katastrofach są prezentowane bez przerwy, wydaje się, że w kraju nie dzieje się nic innego. Są wyjątki, coś takiego jak zrobił "The Guardian", choć nie wymyślili tego sami - zmieniają korespondentów w Ukrainie co dwa tygodnie, a nasz tłumacz zasugerował im: dlaczego nie przyślecie dla odmiany dziennikarza od kultury?

"To uświadomienie sobie, że tutaj, jak się okazuje, są nie tylko ruiny, nie kompletna katastrofa... ale cywilizowany europejski kraj, który radzi sobie nawet w takich warunkach - i nie ma poczucia strachu czy paniki". Na zdjęciu: studenci w Dergaczach w obwodzie charkowskim, 17 czerwca 2023 r. Fot: Serhiy Bobok / AFP/East News

To naprawdę odświeża optykę ustawienia materiału. Taki człowiek przychodzi do opery, grana jest uwertura - i nagle syrena, alarm, wszyscy zbiegają do schronu przeciwbombowego. W schronie jest bar, więc świetnie się tam bawią. Po około pół godzinie wracają i wznawiają partyturę niemal od tego samego momentu, w którym została przerwana. I gdyby nie ten epizod, a nawet gdyby nie duża liczba żołnierzy w lożach opery, nawet nie wiedziałaby Pani, że w Ukrainie jest wojna: przedstawienie jak przedstawienie, opera jak opera. Takie historie zmieniają trochę wizję naszej wojny. Widać, że kraj żyje, a czytelnika nie mniej niż rosyjski ostrzał interesuje, że w Ukrainie pociągi jeżdżą bez opóźnień, że kolej działa lepiej niż gdzieś w spokojnej Polsce, Niemczech czy Wielkiej Brytanii. To znaczy, że Ukraińcy, paradoksalnie, zdołali w ciągu 30 lat niepodległości zbudować naprawdę skuteczne państwo - i to widzi nowy człowiek, który przybywa relacjonować wojnę. To świadomość, że to nie tylko ruiny, nie totalna katastrofa, nie kraj trzeciego świata bombardowany przez potężnego agresywnego sąsiada, ale cywilizowany europejski kraj, który radzi sobie nawet w takich warunkach - i nie ma poczucia strachu czy paniki. Bo tak naprawdę nie ma: rozlega się syrena, a ludzie patrzą na swoje telefony, aby zobaczyć, gdzie wystartowała, jak blisko jest. To także sposób reprezentowania, portretowania kraju w stanie wojny: taki, w którym kraj, choć jest ofiarą agresji, nie traci swojej podmiotowości.

No items found.

Założycielka i dyrektorka Teatru Arabeska (Charków), inicjatorka utworzenia Instytutu Teatralnego w Charkowie w którym zrealizowano kilkadziesiąt projektów pełniących funkcje społeczne i rehabilitacyjne. Najbardziej znane produkcje: „Eneida” Iwana Kotlyarevsky'ego, „Wesołych Świąt, Jezu!” , „Red Alice”, „Radio Chanson: osiem opowieści o Juriju Zoyferze” (napisane przez Siergieja Zhadana). Dokumentalistka, współpracuje z Centrum Kultury Filmowej im. Andrzeja Wajdy w Warszawie. Ekspertka programów „Kultura” Międzynarodowej Fundacji Renesansu, szwajcarskiego programu „Pro-Helvetia”, Ukraińskiej Fundacji Kultury. Po rozpoczęciu pełnoskalowej wojny Federacji Rosyjskiej przeciwko Ukrainie mieszka w Warszawie, pracuje w Teatrze Polskim im. Arnolda Schiffmana.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
Miesiąc miodowy Żanna Ozirina

Gdy oglądam na ekranie parę kochanków – dwoje ludzi sukcesu, którym udało się przemyśleć swoje życie na wiele lat do przodu, a potem rzucających wszystkie swoje plany w kąt, tracących orientację i przyszłość, zmieniających poglądy – jako widza ogarnia mnie złość. Ale ten gniew ma działanie terapeutyczne, bo sprawia, że sama chcę działać.

Reprezentanci „Miesiąca miodowego” w Wenecji: aktorzy Roman Łucki i Iryna Nirsza, reżyserka Żanna Ozirna i producent Dmytro Suchanow

Dla mnie to nie było tak

Oksana Honczaruk: Na „Miesiąc miodowy” otrzymała Pani grant od organizatorów Festiwalu Filmowego w Wenecji i programu Biennale College Cinema, który finansuje produkcje niskobudżetowe. Miał powstać od zera w dokładnie rok – przy założeniu, że przyznana kwota będzie jedynym źródłem finansowania projektu. O jakiej kwocie mówimy? I jak trudno było zdobyć ten grant?

Żanna Ozirna: Mówimy o 200 tysiącach euro, rywalizowaliśmy o ten grant z filmowcami z całego świata. W 2023 roku wygrały cztery projekty: z Włoch, Węgier, Ghany i Ukrainy. To pierwszy ukraiński film, który wygrał i otrzymał dofinansowanie.

Jako reżyserka z radością przyjmuję zwycięstwa, które podsycają moje ambicje – ale do tych zwycięstw, które dają mi możliwość pójścia dalej, jestem nastawiona wręcz entuzjastycznie. Kiedy w Wenecji dostaliśmy pieniądze na realizację „Miesiąca miodowego”, było to dla mnie prawdziwe zwycięstwo, bo dało mi możliwość pracowania.

Ten film bardzo mi pomógł, ponieważ, pochłonięta pracą, nie miałam zbyt wiele czasu na myślenie o okropnych rzeczach wokół mnie. Po prostu wpadłam w wir pracy na rok.

Żanna Ozirna odbiera Grand Prix na festiwalu „Molodist”. Listopad 2024 r.

Kręciliście w Ukrainie?

Tak. Nakręcenie filmu w Ukrainie było dla nas ważne, postrzegaliśmy to jako wybór moralny i etyczny, bo wojna trwa, a wielu Ukraińców wciąż żyje pod okupacją. Ale był to także wybór praktyczny, ponieważ wielu ukraińskich filmowców straciło pracę z powodu wojny lub zostało zmobilizowanych do wojska. „Miesiąc miodowy” stał się więc naszym małym wkładem we wsparcie branży.

Jak europejska publiczność odebrała film?

Myślę, że on dobrze wypełnia swoją misję. Postrzegam ten projekt jako dyplomację kulturową, co dla mnie oznacza, że to film wyjaśniający obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy, którą nie do końca rozumieją.

Czy istnieje różnica w postrzeganiu filmów przez Ukraińców i obcokrajowców?

Ukraińcy patrzą na filmy o wojnie jak na świadectwa i oceniają je z punktu widzenia tego, czy przekazują te świadectwa, czy nie. Porównują je z własnymi doświadczeniami. Obcokrajowcy nie mają takich doświadczeń, więc patrzą na film jak na produkt artystyczny. Oceniają, jak dobrze poradziłam sobie ze scenariuszem, reżyserią, grą aktorów, dźwiękiem i kamerą. Moje rozmowy o „Miesiącu miodowym” z obcokrajowcami wyglądają jak rozmowy o sztuce. Natomiast dla Ukraińców wszystko zaczyna się od zdania: „Dla mnie to nie było tak...” Chociaż to nie jest film dokumentalny, a fabularny.

Kadr z filmu „Miesiąc miodowy”

Nikt nie tęsknił za dawnym życiem

Na początku filmu, po eksplozjach, kiedy bohaterowie zaczynają wszystko rozbierać na części pierwsze, Ola cytuje wiersz Oksany Zabużko: „A co tam się naprawdę stało, kogo to obchodzi, Panie? Liczy się to, jak będzie, a będzie tak, jak napiszę”. Wstawiłam ten fragment, by z góry odpowiedzieć wszystkim komentatorom, którzy powiedzą, że im się to nie przydarzyło.

Ponoć włoscy krytycy narzekali, że film nie zawierał wystarczającej ilości codziennych szczegółów. Jak odebrali go europejscy filmowcy?

Nie narzekali, odnotowali to jako świadomy ruch z mojej strony. Niedawno w Ukrainie ukazała się recenzja Igora Kromfa, w której on wyjaśnia, że nie zwracam uwagi na codzienne szczegóły, bo to nie jest robinsonada, opowieść o przetrwaniu, ale film o wewnętrznej przemianie. Celowo nie pokazuję, jak bohaterowie chodzą do toalety, jak jedzą i ile mają jedzenia. Nie interesuje mnie to.

Był taki moment, kiedy powiedziałam moim zagranicznym kolegom, że ten film jest o utknięciu w nieznanym – lecz oni nie do końca to zrozumieli. Natomiast podoba im się określenie: „film o ludziach, którzy stracili wszystko i tęsknią za dawnym życiem”. Tyle że w pierwszych dniach wojny nikt tutaj nie tęsknił za dawnym życiem. Próbowaliśmy przetrwać, zastanawialiśmy się, co się z nami stanie, byliśmy kompletnie zdezorientowani. Nie wszyscy to rozumieją.

Żanna Ozirna na planie

Zauważyłam też, że kiedy zaczynasz mówić o miłości, dzieciach, karierze, sztuce, ludzie w każdym kraju to rozumieją. Ale kiedy mówisz o tożsamości, niezależności, odpowiedzialności za kraj, nawet w trzecim roku wojny, wielu obcokrajowców nie rozumie, nie akceptuje tego, a nawet są zirytowani. Tymczasem Ukraińcy są teraz bardzo skupieni na udowadnianiu innym, że to nasza ziemia, że jesteśmy Ukraińcami i że nie należy nas mylić z nikim innym.

Mieszkanie: gniazdko, schron, pułapka

Ten film bardzo mnie poruszył, bo okazuje się, że zupełnie zapomniałam, jak to było 24 lutego 2022 roku i w kolejnych dniach. To tak jakby mój mózg ukrył te wspomnienia, a podczas filmu pozwolił im się wydobyć.

Na premierę zaprosiłam kilka osób z Buczy, które przeżyły okupację. To one były punktem odniesienia dla tego filmu – ich historie stały się podstawą scenariusza. Moja przyjaciółka, która też jest z Buczy i była pod okupacją z rodzicami, płakała przez połowę seansu. Niektórzy widzą w tym siebie, inni nie. Nie chciałam nikogo wzruszać, komukolwiek imponować, przemieniać czyjąś duszę za pomocą kina. Nie chciałam manipulować, ale porozmawiać o moich wewnętrznych wątpliwościach i lękach.

Chciałam opowiedzieć nie tylko o wojnie i okupacji, ale także o tym, że ludzie z pokolenia 30+, do którego należę, są teraz zmuszeni do radzenia sobie z globalnymi problemami: jak mamy rodzić dzieci, jak planujemy przyszłość i czy to, co robimy, ma sens
Kadr z filmu „Miesiąc miodowy”

Dla wielu ludzi pierwsze dni wojny w Ukrainie to panika i ucieczka. Pani przedstawiła inną wersję wydarzeń: bohaterowie pozostali w swoim mieszkaniu, jak w schronie, i dosłownie utknęli w nieznanym. Jak widzowie odebrali takie zachowanie ludzi żyjących pod okupacją?

Rzeczywiście, wiele osób uważa, że chaos był najtrafniejszym opisem sytuacji. Niedawno znajomy krytyk filmowy powiedział, że moi bohaterowie są zbyt, z grubsza mówiąc, emocjonalnie zamrożeni. Chociaż nie ma uniwersalnego doświadczenia, istnieje wiele zupełnie różnych doświadczeń.

Ludzie, którzy upierają się, by powiedzieć, co było z nimi nie tak, zapominają o trzech podstawowych psychologicznych reakcjach na stres: walka, ucieczka, zamrożenie. Niektórzy przestraszyli się i uciekli, podczas gdy inni, jak Pani bohaterowie, „zamarli”.

Rozmawiałam z wieloma osobami, które były w podobnej sytuacji, które ukrywały się w mieszkaniu. Wszyscy oni byli zdezorientowani i nie rozumieli, dokąd uciekać i jak się zachować. Na dodatek na początku ich mieszkania wyglądały jak kryjówki. Dopiero później zamieniało się w pułapkę, a ta transformacja nastąpiła bardzo szybko. To ciekawe, jak zmienia się ta sama przestrzeń: przytulne rodzinne gniazdko, potem kryjówka, potem pułapka, a wreszcie miejsce, z którego trzeba natychmiast uciekać.

Sama miałam podobny poranek: obudziłam się przed szóstą i zaczęłam... sprzątać. To nie wybuchy mnie obudziły

Z jakiegoś powodu ich nie słyszałam, mimo że mieszkam na małym osiedlu pod Kijowem, na Zazymie. Sprzątałam i obserwowałam przez okno sąsiadkę, której tego ranka dostarczono meble. Rozładowywano je przy wejściu, a sąsiad stał tam w szoku, palił i patrzył na te meble, nie wiedząc, co z nimi zrobić.

Rozegrać uczucia pod mikroskopem

Co było później?

Zadzwoniła moja przyjaciółka i poprosiła, żebym przyjechała do niej, do dzielnicy Obołoń. Nie miałam wtedy samochodu. Jakimś cudem udało mi się zadzwonić po taksówkę, a ta zawiozła mnie z jednej strony Dniepru na drugą. Potem ja, moja przyjaciółka i jej rodzice pojechaliśmy do Żytomierza, a stamtąd do zachodniej Ukrainy. Kiedy byliśmy już względnie bezpieczni, odebrałam telefon z Polskiej Akademii Filmowej, z którą współpracowaliśmy. Polacy zaproponowali mi pokój w pensjonacie dla weteranów sceny i filmu pod Warszawą. W tamtych czasach wszystkie pokoje w tym pensjonacie były zarezerwowane dla ukraińskich artystów. Zgodziłam się przyjechać, bo w zachodniej Ukrainie nie było już miejsc – przyjeżdżali ludzie z Irpienia i Charkowa. Ale gdy tylko Kijowszczyzna została wyzwolona, natychmiast wróciłam do domu. Kolumna najeźdźców zatrzymała się o jedną wieś od naszej gromady [odpowiednik polskiej gminy – red.]. Nie dotarli do nas, ale byli bardzo blisko.

Roman Łucki i Iryna Nirsza w „Miesiącu miodowym”

Jedną z mocnych stron filmu jest duet aktorski: Roman Łucki i Iryna Nirsza. Udało im się zbudować chemię między postaciami na ekranie, odczuwalną pomimo horroru okoliczności. Co było dla Pani ważne w pracy z tymi aktorami?

To, by nie przeszkadzali sobie nawzajem. Roma jest bardzo energiczną osobą, zna swoją wartość, ma już na koncie kilka dobrych ról filmowych. A dla Iry to pierwsza duża praca, na dodatek bardzo trudna psychologicznie, ciążyła więc na niej większa presja. Ich interakcję zbudowaliśmy częściowo na miłości, a częściowo na rywalizacji. Mieli normalną relację, ale czuło się, że nie zamierzają sobie nawzajem ustępować.

Dlaczego wybrała Pani akurat ich?

Wielu aktorów służy obecnie w wojsku. Ałła Samojlenko, dyrektorka castingu, kiedy zaczęłyśmy rozmawiać o aktorach do filmu, powiedziała: „Wiesz, jest jeden facet, o którym po przeczytaniu scenariusza od razu pomyślałam, ale zginął kilka dni temu na froncie”. Potem rozpoczął się casting. Odpowiednich chłopaków bardzo trudno było znaleźć, ponieważ są tacy, którzy mają naturalną wewnętrzną pewność siebie, ale są i tacy, którzy jej nie mają. I w filmie możesz to poczuć – że dana osoba zbudowała tę pewność siebie. Ja potrzebowałam dwojga pewnych siebie ludzi. Może nawet trochę zbyt pewnych siebie.

Myślę, że zagranie roli Tarasa było dla Romy wyzwaniem, ale bogaty wachlarz jego doświadczeń dał mu możliwość uwolnienia się i pokazania – niektórzy powiedzieliby – słabości, choć ja bym powiedziała: ludzkiej wrażliwości i kruchości. Nie jest łatwo człowiekowi podjąć takie wyzwanie. Ira to ambitna osoba, która uwielbia wysokie stawki. Jestem pewna, że od początku była zainteresowana rozgrywaniem tych uczuć jakby pod mikroskopem.

Zdjęcia: FB „Miesiąc miodowy”

20
хв

„Miesiąc miodowy” - film, który wyjaśnia obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy

Oksana Gonczaruk
muzycy, żołnierzy, występ

Czarny van podskakuje na wybojach. Polna droga zaczyna schodzić stromo w dół, a sprzęt muzyczny w bagażniku buja się we wszystkie strony. GPS dawno zgubił drogę, więc kierowca jedzie „na czuja”.

– Dobra, złapałem trochę zasięgu, weź się zatrzymaj!– krzyczy Dmytro z przedniego fotela pasażera. Odwraca się do nas: – Chwilka przerwy!

Wysiadamy w szczerym polu, do moich uszu dociera cykanie koników polnych, a szum ciepłego, jesiennego wiatru przyjemnie otula. Za mną z vana wyskakuje Witalij Kyryczenko, wokalista rockowego zespołu Numer 482. W ręku ma maleńką mandolinę.

– Witamy państwa na dzisiejszym występie! – wykrzykuje i robi ukłon, a potem szeroko się do mnie uśmiecha: – Publika dziś trochę inna niż zwykle.

Witalij wskazuje palcem na pole, na którym pasą się krowy. Niektóre przyglądają się nam z zaciekawieniem. Witalij zaczyna delikatnie szarpać za struny i nucić coś pod nosem. Jest dobrą duszą zespołu, zawsze z uśmiechem, zawsze z naładowanymi na maksa bateriami. Jeszcze niedawno w sieci można było zobaczyć jego zdjęcia z okopów wokół Bachmutu, zmarzniętego i umorusanego w błocie. Służył tam ramię w ramię z żołnierzami 59. Samodzielnej Brygady Piechoty imienia Jakuba Handziuka. Dziś mówi, że gdyby nie poszedł wtedy walczyć, odebrałoby mu to głos jako artyście. Bo i oczym miałby później opowiadać? Jak mógłby mówić o wojnie, gdyby jej nie dotknął, nie przeżył? Ale przekonali go, że sztuka jest tym, co buduje tożsamość narodową przyszłych pokoleń, i artyści muszą żyć, muszą leczyć muzyką i sztuką tych, którym na froncie jest trudno. A potem Witalij z powrotem zamienił karabin na gitarę – i teraz służy w Desancie Kulturowym.

Witalij Kyryczenko. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Terapia sztuką

Desant Kulturowy to projekt niezwykły. Łączy artystów, którzy w poprzednim życiu byli muzykami, aktorami, reżyserami, a nawet lalkarzami. Pracowali na scenie w pięknych kostiumach, które dziś zamienili na mundury w barwach multicam. Szlak bojowy niektórych z nich, jak Witalija, wiódł przez najgorętsze odcinki frontu. 

Dmytro Romanczuk jest diabelsko zdolnym bandurzystą. Kiedy zaczęła się inwazja, od razu dołączył do ochotniczego batalionu broniącego Kijowa. Gdy go pytam o szczegóły, mówi jedynie: „było ciężko” – a jego wzrok ucieka w drugą stronę.

Ale kiedy rozmowa schodzi na bandurę, jego ciemne oczy zaczynają błyszczeć i prostuje się na krześle, gotowy do opowieści. Bo dla Dmytra ukraińska dusza ma dźwięk bandury

– Bandura jest integralną częścią tradycji pieśni epickiej, wyjątkowego zjawiska wędrownych śpiewaków, muzyków, kobziarzy, bandurzystów, liryków, bez których trudno sobie wyobrazić naszą kulturę i przestrzeń historyczną poprzednich pokoleń– mówi z przekonaniem. – To jest sedno, te rzeczy ukształtowały naszą naszą duchową integralność, nasze przekonania. To właśnie te rzeczy dają odpowiedź na pytanie, kim jest Ukrainiec.

Na podwórzu przed domem powoli gromadzą się żołnierze. Siadają na długich ławkach, jak uczniowie przed apelem. Na ich twarzach widzę zmęczenie i kompletny brak zainteresowania tym, co ma się za chwilę wydarzyć. Jakby ktoś kazał im tam usiąść za karę. Mężczyzn jest może ze trzydziestu. To jedna ze szturmowych brygad, które zasłużyły się bojach na wielu odcinkach frontu – często tych najgorętszych. Po ciężkich bojach w okopach trudno im się odnaleźć, a tym bardziej czekać na jakieś występy. Komu to niby potrzebne?

Dmytro Romanczuk. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Do swojego magicznego koncertu Dmytro przygotowuje się w ciszy. Znajduję go w sadzie, pomiędzy drzewami, gdzie w samotności, cichutko stroi bandurę. Przez chwilę obserwuję z oddali, jak w skupieniu skrupulatnie sprawdza każdą ze strun. A są ich dziesiątki, nie jestem w stanie nawet policzyć. W zależności od typu bandury, liczba strun różni się. Niektóre instrumenty mają dwadzieścia, inne ponad sześćdziesiąt. Sam wygląd bandury imponuje, budzi respekt i zadumę. Dlatego kiedy Dmytro staje na przeciwko tej nietypowej publiki, natychmiast zapada milczenie.

– Czy jest tu ktoś, kto nigdy nie słyszał bandury? – Dmytro rozgląda się po widowni. W górę nieśmiało unosi się kilka rąk, a on zaczyna swoje magiczne przedstawienie.

Jest w tym instrumencie coś wyjątkowego,pozaziemskiego. Kojące dźwięki dumki granej kilka kilometrów od miejsca, w którym ci dzielni wojownicy walczą o niepodległość – to przeżycie zostaje w tobie na zawsze. Obserwuję, jak twarze żołnierzy łagodnieją. Niektórzy wyciągają telefony i zaczynają nagrywać, inni skrywają twarze w dłoniach, jakby zawstydzeni, że tak łatwo poddali się tej przedziwnej terapii. Viva l’arte!

 Wciąż jesteśmy ludźmi

W swoim poprzednim życiu Dmytro Melniczuk był nauczycielem aktorstwa, a także reżyserem teatralnym w Teatrze Dramatycznym w Kołomyi. Dziś jest głównodowodzącym kramatorskiego „oddziału” Desantu Kulturowego. Odpowiada za to, by artyści bezpiecznie i na czas dotarli na występ, zresztą na każdym wydarzeniu jest też swego rodzaju wodzirejem. Głęboko wierzy, że to, co robią, ma sens.

– Sztuka leczy, a bez sztuki nie byłoby niczego –twierdzi. – W tym, co my robimy, muzyka ma znaczenie terapeutyczne. Piękna muzyka tworzy wibracje w organizmie, w środku, w duszy. To jak medytacja, która człowiekowi pomaga. Tak jak sztuka wizualna. Gdy człowiek obserwuje jakieś piękne obrazy, może wrócić do pięknych wydarzeń iwspomnień. Naszym zadaniem jest przypomnienie tym dzielnym ludziom, za co walczymy. To nie są puste słowa czy zwykłe piosenki. My budzimy w żołnierzach różne wspomnienia, np. z dzieciństwa, przywołujemy te najdroższe. Pośród tego brudu, który wojna na nich naniosła, wyciągamy to wszystko z piwnicy ich świadomości.

Przypominamy im, kim jestem Ja. Przywracamy im świadomość, że wciąż jesteśmy i pozostaniemy LUDŹMI

Zdaniem Melniczuka najważniejszym zadaniem Desantu Kulturowego jest dbanie o zdrowie psychiczne żołnierzy. Bo wojna pokazała, że nie byliśmy na to wszystko psychicznie gotowi. Choć na froncie żołnierze radzą sobie świetnie, walczą zacięcie i dzielnie, poprawiając swoje umiejętności z każdym tygodniem, to na poziomie psychicznym jest bardzo ciężko. Brakuje motywacji, morale słabnie, czas spędzony w okopach dłuży się tak bardzo, że ludzie często zapominają, po co tam w ogóle są. Wojna to najgorsza rzecz, jaka mogła spotkać ludzkość. Naraża na niebezpieczeństwo i skrajne emocje, po których trudno wrócić do równowagi. Podczas występów przed wojskowymi Dmytro zauważył, że ludzie ci wracają z wojny nie tylko z ranami na ciele, ale też z ranami duszy, ze zrujnowaną psychiką. A występów jest niemało.

Dmytro Melniczuk. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

– Jest ciężko: cztery, pięć, a nawet sześć występów dziennie – przyznaje Dmytro. – Ale my dobrze rozumiemy, że żołnierzom to jest bardziej potrzebne niż nam wypoczynek. Nie mamy prawa okazać słabości, zmęczenia. Wiemy, że tam ludzie są zmęczeni jeszcze bardziej od nas, że na froncie jeszcze ciężej pracują. Na dodatek prawie wszyscy w Desancie Kulturowym mamy doświadczeniasceniczne sprzed wojny; ja sam w teatrze spędziłem trzydzieści lat. Napięcie, stres przed występem, pęd i nieprzespane noce – my jesteśmy przyzwyczajeni do życia w zmęczeniu. A nasi żołnierze są dla nas najważniejsi.

Służba w Desancie Kulturowym nie ma nic wspólnego z gwiazdorskim życiem, choć gwiazdy często do „desantowców” dołączają. Niemal od początku istnienia projektu pojawiają się wśród nichsławy, które na kilka dni porzucają życie w mieście, by przyjechać do przyfrontowych wiosek. Regularnie pojawiają się między innymi Alyona Alyona, Chrystyna Sołowij, Skofka czy Vivienne Mort. Przyjeżdżają, choć bywa niebezpiecznie. Dmytro wspomina, jak kiedyś w pogoń za ich czarnym vanem puścił się rosyjski dron kamikadze. Kilka dni przed naszą rozmową bardzo blisko miejsca, w którym występowaliśmy, spadła kierowana bomba lotnicza FAB. 

Muzyka na wojnie

Sztuka i muzyka towarzyszą żołnierzom, odkąd ludzie toczą wojny. Wielu znanych muzyków brało udział w działaniach zbrojnych jako żołnierze, inni, występując, dbali o morale walczących. Bo muzykazbawiennie wpływa na zdrowie psychiczne i emocjonalne, na przykład redukując stres i lęk. Słuchanie spokojnej muzyki, zwłaszcza klasycznej, może wpłynąć na obniżenie poziomu kortyzolu, nazywanego hormonem stresu. Muzyka może pomóc w tworzeniu chwilowego poczucia bezpieczeństwa i normalności pośrodku chaosu wojennego, co pozwala na chwilę odpocząć. A to ma bezpośrednie przełożenie na morale. 

Jak wspomniał Dmytro, znane i lubiane piosenki mogą przypominać żołnierzom o domu, rodzinie i przyjaciołach, wzmacniając ich poczucie celu i motywację do dalszej walki. Z kolei pieśni patriotyczne czy piosenki wojskowe wzmacniają poczucie jedności i tożsamości narodowej, przypominając, po co i za co walczymy. 

Muzyka jest też doskonałym narzędziem pomagającym w regulacji emocji, a nawet w terapii poważnych traum, jak zespół stresu pourazowego. Regularne słuchanie muzyki może łagodzić jego objawy, jak flashbacki, koszmary senne czy nadpobudliwość.

20
хв

Desant kultury, czyli z bandurą na froncie

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Co będzie jutro?

Ексклюзив
20
хв

Z banku na front: Polka w ukraińskim wojsku

Ексклюзив
20
хв

Dmytro Łubinec: - Rosja tworzy izby tortur w każdej okupowanej osadzie

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress