Exclusive
Oblicza wojny
20
min

Nina Czyhrina – saperka, która biega

Przed inwazją pracowała w branży IT. W maju 2022 roku wyjechała do Włoch, ale wróciła, została saperką i od tej pory oczyszcza Ukrainę z min. „Nie narzekam i nigdy nie żałowałam swojego wyboru, nawet przez sekundę" – mówi

Ksenia Minczuk

Nina Czyhrina

No items found.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Możesz umrzeć w każdym kraju

Ksenia Mińczuk: Na początku inwazji wyjechałaś do Włoch. Dlaczego wróciłaś?

Nina Chyhrina: Pochodzę ze Lwowa, ale dwa miesiące przed rozpoczęciam wielkiej wojny przeprowadziłam się do Browarów i tam zastała mnie inwazja. Ale było bardzo niebezpiecznie, więc wyjechałam – najpierw do obwodu dniepropietrowskiego, potem do Zaporoża, by pomóc mojej rodzinie opuścić Mariupol. Przez długi czas moi bliscy byli pod ostrzałem. Wiosną udało nam się ich wydostać i wtedy pojechałam do swojej matki we Włoszech. Mieszkała tam od dawna.

We Włoszech pracowałam zdalnie dla ukraińskiej firmy, ale z czasem pracy było coraz mniej. W końcu pojawiło się pytanie: Potwierdzić dyplom, szukać pracy we Włoszech i zostać tam na zawsze – czy wrócić do Ukrainy i zrobić coś ważnego?

Zostać w innym kraju i zawsze być tam obcą, czy wrócić do ojczyzny i tam żyć, niezależnie od sytuacji? Wybrałam to drugie

Niemal natychmiast po moim powrocie Rosja zaczęła atakować ukraiński sektor energetyczny. Browary były jednym z pierwszych miast, które odczuły to w pełni. Czy to było przerażające? Oczywiście, ale możesz umrzeć w każdym kraju. A jeśli jesteś w domu, to przynajmniej umrzesz na swojej ziemi.

Po powrocie do Ukrainy zajmowałaś się wolontariatam. Jak to się zaczęło?

Kiedy wróciłam, na początku 2023 roku, natrafiłam na czaty dla wolontariuszy, na których różne organizacje pisały o swoich potrzebach, a ludzie odpowiadali. Pracowałam jako członkini zespołów budowlanych. Odbudowywaliśmy szkoły, szpitale itp. Piłowaliśmy, sprzątaliśmy, nosiliśmy, kopaliśmy. Zazwyczaj w jednym miejscu pracowaliśmy jeden dzień, czasem dwa. Jeśli lokalna społeczność zapewniła nam nocleg, a pracy było dużo, zostawaliśmy na dłużej. Jednak gdy zaczęły się przerwy w dostawach prądu, wszystko stało się znacznie trudniejsze.

Saper pracuje na kolanach

Według Ukraińskiego Stowarzyszenia Saperów 39 z 99 saperów humanitarnych w Ukrainie to kobiety. Kto zainspirował Cię do zostania saperką?

Pewnego dnia przypadkowo spotkałam kilku saperów. Byli w drodze do pracy, a my jako wolontariusze jechaliśmy do wsi Jahidne w obwodzie czernihowskim. Zaczęliśmy rozmawiać, zainteresowało mnie to co robią. Pomyślałam, żeby zostać saperką.

Na rozmowie kwalifikacyjnej powiedzieli mi: „To ciężka praca, w polu, na kolanach. Czy śnieg, czy deszczu – będziesz na zewnątrz. Czy to dla ciebie OK?” Odpowiedziałam, że OK, bo i tak ciągle jestem w ruchu, biegam albo wędruję. A kiedy zaczęłam pracować jako saperka, wszyscy wokół byli bardzo zdziwieni, że po 8-godzinnym dniu pracy mam jeszcze siłę na bieganie. „Pewnie leniuchujesz w terenie” – żartowali koledzy.

Jak rodzina zareagowała na Twoją decyzję?

Mama wciąż się martwi. Latem pojechałam do pracy w okolicach Mikołajowa i wtedy martwiła się jeszcze bardziej. W Słowiańsku, gdzie teraz jestam, też jest dość niebezpiecznie, bo zawsze coś może spaść na głowę. Więc każdego dnia, kiedy wracam z pola, piszę do niej, że nic mi nie jest. Zresztą, kiedy idę na pole, to też piszę. Taka nasza tradycja.

Trudno nauczyć się tego fachu?

Najpierw uczyłam się na sapera, potem na ratownika medycznego, a następnie na dowódcę grupy saperów – wszystko w ciągu roku i kilku miesięcy. Już podczas pierwszych praktyk w lutym zdałam sobie sprawę, że nie będzie łatwo. Rzeczywiście – saper większość swojej pracy spędza na kolanach. Zimą ziemia jest zamarznięta, więc nie mogłam się doczekać lata. Ale lato nie było lepsze. Jest bardzo gorąco, a ty w kamizelce ochronnej, spodniach, butach...

Przyszły saper musi przejść rozmowę kwalifikacyjną. Musisz też spotkać się z psychologiem i narkologiem, niektórzy przechodzą nawet badanie wariografem. To wszystko dzieje się jeszcze przed szkoleniem, później każdy zdaje egzamin. Uwielbiam się uczyć, paramedycyna to moja ulubiona dziedzina. Jednak najtrudniej jest zostać liderem zespołu, bo trzeba mieć dużę wiedzę i sporo umiejętności: jak narysować mapę, jak prowadzić raporty, jak prowadzić grupę, trzeba też umieć rozpoznawać ładunki wybuchowe. Szkolenie na lidera trwa 10 dni, a na sapera 30 dni.

Jak wygląda dzień sapera?

Zazwyczaj wstajemy dość wcześnie, bo trzeba być w terenie o 8 rano. Teraz, w Słowiańsku, wstajemy o 5:30, żeby zdążyć na 8. Obiad jemy o 12.00, po nim przez godzinę odpoczywamy. Około 16.00 opuszczamy pole, następnie jemy kolację. Potem robimy, co chcemy – ja idę biegać. Każdy dzień jest taki sam. W niedzielę mamy wolne i mogę więcej biegać.

Co jest najważniejsze w tym zawodzie?

Uważność. Przed rozpoczęciam ręcznego rozminowywania trzeba zbadać teren. Dostajesz działkę i musisz ją zbadać za pomocą drona lub ostrożnie się po niej przejść. Musisz sprawdzić, czy są jakieś widoczne ślady zaminowania (skrzynie, pokrywy, elementy, które mogą eksplodować itp.). Po tym badaniu można mieć nadzieję, że obszar niebezpieczny jest mniejszy. Lider zespołu określa wtedy obszar do oczyszczenia, rysuje jego mapę, identyfikuje potencjalne zagrożenia i składa raport. Następnie obszar jest przygotowywany do ręcznego rozminowania.

Zajmuję się rozminowywaniem humanitarnym, którego zasady są takie same jak w przypadku rozminowania wojskowego – tyle że nasza firma nie ma pozwolenia na niszczenie znalezionych materiałów wybuchowych. To obowiązek Państwowej Służby Ratowniczej. Ale to, co robimy, jest równie niebezpieczne. Dlatego w naszym zawodzie najważniejsza jest uważność.

<add-big-frame>Według Ukraińskiego Stowarzyszenia Rozminowywania Humanitarnego istnieją trzy rodzaje rozminowywania: operacyjne, wojskowe i humanitarne. Pierwsze jest przeprowadzane przez Państwową Służbę ds. Sytuacji Nadzwyczajnych, saperów policyjnych i specjalistów z Państwowej Służby Transportu Specjalnego. Rozminowywanie wojskowe robią żołnierze, by oczyścić drogi dla operacji wojskowych. W tym przypadku miny są usuwane tylko wtedy, gdy blokują szlaki niezbędne do przejścia lub wycofania się żołnierzy. Rozminowywanie humanitarne obejmuje badanie, mapowanie i oznaczanie pól minowych, a także oczyszczanie terenu – żeby cywile mogli wrócić do swoich domów i żyć bezpiecznie. <add-big-frame>

Na polu minowym nie ma płci

Spotkałaś się w pracy z dyskryminacją ze względu na płeć?

Nie, ale czasami faceci mi dokuczają: „To nie jest praca dla kobiet”. Albo: „Pozwól, że ci pomogę, jesteś kobietą”. W 2022 roku jeszcze tak bywało, ale teraz w cywilu jest coraz mniej mężczyzn, a zapotrzebowanie na rozminowywanie rosło. W terenie jestem saperem, na polu nie ma płci.

W niektórych firmach twierdzą, że kobiety są lepszymi saperami niż mężczyźni, bo są bardziej uważne. Kobiety są też lepszymi liderami. Lider musi przewodzić grupie i mówi się, że kobiety są w tym lepsze. Ogólnie rzecz biorąc, wszyscy saperzy wykonują tę samą pracę, jednak lider ma dodatkowe funkcje. Może nie pracować w terenie, lecz musi kontrolować cały zespół i pokazywać mu, jak pracować. Liderzy często współpracują ze wszystkimi. Kiedy pracowałam jako liderka w Chersoniu, kończyliśmy pracę na polu około 16, ale mój dzień pracy trwał do 22.

Gdzie w Ukrainie ziemia jest najbardziej zaminowana?

Dużo min znaleźliśmy w Słowiańsku, Mikołajowie i Chersoniu.

Obwody kijowski, czernihowski i sumski nie są tak zanieczyszczone jak terytoria, które były okupowane przez długi czas. Rosjanie nie zdążyli zaminować ich w takim stopniu. Ale rejon Chersonia to koszmar

Natrafialiśmy tam na wszystko, co można sobie wyobrazić, i to w bardzo dużych ilościach.

Strefy wojenne są zaśmiecone pozostałościami po walkach. Nie znajdziesz tam min przeciwpiechotnych czy potykaczy –  tylko niewybuchy. Są też pola minowe na obszarach przed pozycjami. Rosjanie zaminowali je celowo, by nie można było się do nich zbliżyć. To najbardziej niebezpieczne miejsca. Teraz okupanci tworzą kombinowane pola minowe. Są tam zarówno miny przeciwpiechotne, jak przeciwpancerne. Takie rozminowywanie zajmuje najwięcej czasu. To musi być bardzo ostrożna praca, metr po metrze.

Co czujesz, gdy przechodzisz przez zaminowany teren?

Teraz nic, wcześniej strach. Zwłaszcza w tak niebezpiecznych rejonach jak obwód mikołajowski. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam. Gdy masz większe doświadczenie, nie jest to już takie straszne. Najbardziej przeraża mnie, gdy nie wiem, z czym mamy do czynienia – bo nie wiadomo, jak się zachować w takiej sytuacji. Kiedy masz wystarczającą wiedzę, jest o wiele łatwiej, jak w każdym zawodzie. Oczywiście nie każdy zawód wiąże się z bezpośrednim zagrożeniem życia, ale w naszym kraju jest teraz wiele niebezpiecznych rzeczy.

Nie da się oczyścić całej Ukrainy

Ile czasu zajmie oczyszczenie Ukrainy z min?

Skoro nadal znajdujemy amunicję z II wojny światowej, to po tej wojnie będziemy oczyszczać terytorium przez bardzo długi czas. Usunięcie wszystkiego jest prawie niemożliwe, nierealne jest oczyszczenie wszystkich terytoriów Ukrainy do zera. Ale nadzieja w technologii. Wiem, że wiele osób zajmuje się teraz produkcją dronów, które działają jak wykrywacze min. Wiem o maszynach specjalnie wyposażonych do tego celu. Za pomocą technologii możliwe jest szybsze rozminowywanie, ale to bardzo kosztowne.

Ręcznie saper oczyszcza 12 metrów kwadratowych w ciągu dnia. Grupa – jakieś 100 metrów kwadratowych dziennie. Ile osób jest skłonnych to robić? No i jest jeszcze kwestia finansowania. Nie wszystkie społeczności mogą sobie na to pozwolić.

Jakie pułapki zastawiają Rosjanie na Ukraińców?

Zostawiają wszystko, co tylko im przyjdzie do głowy: miny, improwizowane ładunki wybuchowe itp.

Pamiętam taką pułapkę: w ziemi był granat, na nim mina przeciwpancerna, a w środku jeszcze jeden granat

Niełatwo oczyścić takie konstrukcje. Z moich obserwacji wynika, że okupanci najczęściej zostawiają miny przeciwpancerne.

Powiedziałaś, że motywacją do zostania saperką była dla Ciebie chęć oczyszczenia okolic Mariupola dla Twojej rodziny. Co jeszcze cię motywuje?

Po tym jak pracowałam w obwodach mikołajowskim i chersońskim, motywują mnie ludzie, którzy przeżyli i nadal tam mieszkają. Opowiadają mi straszne historie: gdzieś wyleciał w powietrze rolnik wraz z traktorem, gdzieś indziej mężczyzna, który spacerował po ogrodzie. W Irpieniu odwiedziłam schronisko, w którym jest wiele zwierząt, które weszły na miny i przeżyły. A ile dzikich zwierząt ucierpiało... Na przykład w rezerwacie Zalissja zginęło wiele dzików. Chciałbym zapobiec temu, co dzieje się z ludźmi i zwierzętami. Dlatego pracuję. Moja praca jest potrzebna i to mnie motywuje.

Nie zasadzę nawet kaktusa, bo by usechł

Jakie historie opowiadali Ci ludzie z terenów deokupowanych?

Straszne. Kiedy pracowałam w obwodzie kijowskim, poznałam 80-letnią kobietę. Powiedziała mi, że okupanci wyrzucili ją z domu i sami się w nim rozpanoszyli. Musiała mieszkać w stodole. Kiedy ukraińskie wojsko zaczęło ich stamtąd wypierać, na odchodnym próbowali spalić ją i dom.

Większość tych historii jest przerażająca. Wszyscy byli maltretowani, szczególnie dzieci.

Bieganie pomaga mi radzić sobie ze wszystkimi okropnościami, o których słyszę. Kiedyś dużo biegałam z tego powodu, teraz biegam mniej, bo rzadziej spotykam się z ludźmi. Ale kiedy się z nimi spotykałam, zawsze słuchałam. Ludzi trzeba słuchać bez względu na to, jak to jest trudne. Przez jakiś czas spotykałam się z psychologiam, bo też potrzebowałam się wygadać. Ale z czasem zrozumiałam, że muszę zaakceptować fakt, że taka jest moja praca – i już zawsze tak będzie.

Co jest najtrudniejsze w byciu saperem?

Życie z dala od domu. Pracujemy w systemie zmianowym, więc prawie nigdy nie ma mnie w domu. Kiedy moi przyjaciele mówią: „Może powinnaś wynająć większe mieszkanie?”, odpowiadam: „Po co? Jestem w domu siedem dni w miesiącu”. Nie mogę nawet posadzić kaktusa, bo uschnie. Ale wiem, że ludzie, którzy pracują strefie zero, są w trudniejszej sytuacji, nie ma ich w domu przez wiele miesięcy. Dlatego nie narzekam i nigdy nie żałowałam swojego wyboru. Nawet przez sekundę.

Zdjęcia z prywatnego archiwum bohaterki

No items found.
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Dziennikarka, pisarka, podcasterka. Uczestniczka projektów społecznych mających na celu rozpowszechnianie informacji na temat przemocy domowej. Prowadziła własne projekty społeczne różnego rodzaju: od rozrywki po film dokumentalny. W Hromadske Radio tworzyła podcasty, fotoreportaże i filmy. Podczas inwazji na pełną skalę rozpoczęła współpracę z zagranicznymi mediami, uczestnicząc w konferencjach i spotkaniach w Europie, aby rozmawiać o wojnie na Ukrainie i dziennikarstwie.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
igor florko majdan azov wojskowa kawiarnia

Ihor Florko jest jednym z pięciu „Aniołów Instytuckiej”. Tak Ukraińcy nazwali pięciu odważnych mężczyzn, którzy 20 lutego 2014 r. ratowali rannych na ulicy Instytuckiej w Kijowie spod ostrzału snajperów. Po wydarzeniach na Majdanie wszyscy poszli na front. Ihor Florko nadal broni Ukrainy w brygadzie „Azow”, wspiera też swoich kolegów weteranów. Wraz z jednym ze swych towarzyszy broni stworzył sieć kawiarni dla weteranów o nazwie „Kawa Militari” we Lwowie. To miejsce spotkań cywilów i weteranów.

Nieśliśmy rannych i zabitych na rękach i tarczach

Jaryna Matwijiw: Podczas straszliwej strzelaniny 20 lutego 2014 r. Ty i Twoi towarzysze wynosiliście rannych w krzyżowym ogniu snajperów...

Ihor Florko: Przed Majdanem byliśmy przyjaciółmi, sąsiadami, studentami lwowskich uczelni. Andrij Sedler, Mykoła Prytuła, Pawło Diokin, Ihor Hałuszka i ja razem poszliśmy na Majdan. Razem poszliśmy na ulicę Instytucką. Razem przetrwaliśmy.

„Anioły Instytuckiej”: Ihor Hałuszka (18), Pawło Diokin (19), Mykoła Prytuła(20), Ihor Florko (18), Andrij Sedler (20). Zdjęcie: Serhij Bobra/Gal-info

Przyjechaliśmy na Majdan rano 19 lutego, budynek związków zawodowych już płonął. W naszym kierunku oddziały Berkutu rzucały granaty hukowe, ale nikt nie zwracał na nie uwagi. 20 lutego około 9 rano przybiegli jacyś faceci i powiedzieli, że Berkut wycofuje się z kierunku pałacu Październikowego na Instytuckiej [Międzynarodowe Centrum Kultury i Sztuku – red.]. To było bardzo dziwne.

Ludzie stojący na Majdanie zobaczyli, że droga jest pusta, na barykadzie nie ma już sił bezpieczeństwa, więc zaczęli wchodzić na ten plac. Snajperzy otworzyli ogień z kilku punktów jednocześnie: z Październikowego, z hotelu Ukraina i z ulicy Instytuckiej. My poszliśmy na Instytucką. Mieliśmy śmieszny sprzęt przeciw kulom: nakolanniki hokejowe, kaski sportowe i jedną tarczę. Tylko ja miałem kamizelkę kuloodporną.

Pod ostrzałem na Instytuckiej aktywiści zaczęli grupować się w tzw. żółwia: pięć lub sześć osób, osłoniętych tarczami domowej roboty, stopniowo przesuwało się do przodu. Pierwszego „żółwia” snajperzy rozstrzelali na naszych oczach. Pobiegłem do tych ludzi, na drugą stronę ulicy, i razem z innym chłopakiem odciągnęliśmy pierwszego rannego. To był Serhij Trapezun, nauczyciel chemii, postrzelony w obie nogi. Do dziś jesteśmy przyjaciółmi. Jego żona, Oksana, pomaga mi czasem przypomnieć sobie szczegóły wydarzeń tamtego dnia, których nie pamiętam.

Ihor Florko (w czarnej kurtce, z prawej) i Jurij Krawczuk ratują rannego SerhijaTrapezuna. 20.02.2014, Kijów. Zrzut ekranu z filmu

Zanieśliśmy rannych i zabitych do hotelu Ukraina, gdzie znajdował się punkt medyczny. Zabitych kładziono na podłodze i przykrywano białym płótnem. Nie mieliśmy noszy, więc wynosiliśmy rannych na rękach i na tarczach, których ludzie używali do osłaniania się przed kulami.

Podobno uratowaliście wtedy wiele osób. Ile dokładnie?

Nie wiem, nie pamiętam wszystkich szczegółów tamtego dnia. Większość wydarzeń z tych kilku godzin na Instytuckiej i później po prostu zatarło się w mojej pamięci Dwa lata po strzelaninie przypadkowo zobaczyłem zdjęcie, na którym widać, jak pomagam wynosić rannego w nogę Jurija Krawczuka – tego, który dzień wcześniej wyciągał ze mną Serhija Trapezuna. Patrzyłem na to zdjęcie i zdałem sobie sprawę, że nic nie pamiętam!

Pamiętam za to, że po jednej stronie Instytuckiej była barykada, a po drugiej stacja metra Chreszczatyk, jakieś drzewa – i tam szli faceci, do których strzelano. Wydawało ci się, że jeśli jesteś za drzewem, jesteś bezpieczniejszy, a kiedy przebiegasz przez ulicę, trafiasz pod ostrzał. Przejście przez drogę było dla mnie najbardziej stresujące. Powtarzałem sobie: „Nie teraz, nie teraz”. Ale te drzewa nie pomogły wielu ludziom.

Każdego 20 lutego oglądam wideo z tamtych wydarzeń, by przypomnieć sobie, jak bardzo to wszystko boli. To nie są uczucia, o których trzeba zapomnieć, wymazać je z pamięci

W tym przypadku jest odwrotnie: musisz pamiętać, bo tam byłeś. Nie możesz zapomnieć o cenie, jaką chłopaki zapłacili za to, że mamy teraz Ukrainę, możliwość walki o nią.

20 lutego 2014, ul. Instytucka w Kijowie, zrzut ekranu

Czy wszyscy z Was, pięciu „Aniołów z Instytutskiej”, zostali żołnierzami?

Tak. Ihor Hałuszka poszedł na wojnę zaraz po Majdanie, a Mykoła Prytuła i ja dołączyliśmy w 2015 roku. Skończyłem studia, a następnie pojechałem do Kijowa i złożyłem podanie o przyjęcie do pułku „Azow”. Ihor Hałuszka został poważnie ranny w głowę na froncie, nauczył się chodzić, przeszedł wszystkie etapy rehabilitacji, wziął udział w Igrzyskach Niepokonanych, a teraz pracuje jako instruktor.

Przed inwazją tylko Pawło Diokin i Andrij Sedler nie byli na froncie. Dołączyli w 2022 roku. Gdyby wojna na pełną skalę wybuchła w 2014 roku, zaraz po Majdanie, nie mielibyśmy szans na obronienie Ukrainy. Od ATO [Operacja Antyterrorystyczna na wschodzie Ukrainy przeciw wspieranym przez Rosję separatystom z obwodów donieckiego i ługańskiego, prowadzona w latach 2014-2018 – red.] do 2022 roku mieliśmy możliwość przygotowania personelu do działań bojowych. ATO w Donbasie wyszkoliła oficerów, sierżantów i żołnierzy.

Wykorzystaliśmy te lata. Początkowo walczyłem w ramach „Azowa” w sektorze mariupolskim. Po inwazji w 2022 r., kiedy z powodu bombardowań nie można było już dostać się do Mariupola, zostałem artylerzystą w 80. brygadzie desantowo-szturmowej, walczyłem w kontrofensywie. W 2023 roku wróciłem do brygady „Azow”.

Gdzie zrobiono to zdjęcie, na którym stoisz z torbą chipsów na tle wyrzutni rakiet?

Na obrzeżach Sołedaru w 2022 roku, gdy walczyłem w 80. brygadzie. Ale to nie jest zdjęcie, to nie inscenizacja. To kadr z filmu wideo. Filmowaliśmy naszą pracę każdego dnia, o ile było bezpiecznie i wróg nie był w stanie nas namierzyć. Chcieliśmy pokazać, jak fajnie być artylerzystą, żeby inni wstąpili do Sił Zbrojnych Ukrainy. Chcieliśmy pokazać, że nie trzeba litować się nad ukraińską armią. Że ma być szacunek, a nie litość.

Ihor Florko: – Jeśli artylerzysta nie widzi wroga na żywo, to wszystko idziezgodnie z planem. Zrzut z filmu

Jeszcze w 2019 roku Bachmut był bardzo ładnym miastem, przytulnym, takim trochę nietypowym dla Donbasu. A kiedy byłem tam w 2022 roku, miasto było całkowicie puste, z przygnębiającą atmosferą.

Na tych obszarach Donbasu, gdzie wojna zaczęła się w 2014 r., ludzie byli obojętni i przyzwyczajeni do wojny. W większości nie patrzyli ci w oczy, nie pozdrawiali cię. Ich stosunek do ukraińskiego obrońcy wahał się od wrogiego do obojętnego.

Na terytoriach obwodu charkowskiego, które wyzwoliliśmy, ludzie byli zupełnie inni. Podczas kontrofensywy charkowskiej cieszyli się z wyzwolenia, podchodzili do nas i dziękowali. Dla nich byliśmy prawdziwymi obrońcami.

Jakie jest dla Ciebie najbardziej bolesne wspomnienie z wojny?

Przed inwazją była to śmierć mojego towarzysza, Dmytro Prohły, ze znakiem wywoławczym „Krugłyj”. A potem utrata Jurija Rufa, mojego druha, żołnierza, lwowskiego poety. Dwie straty, z którymi bardzo trudno mi było się pogodzić.

Albo jesteś w armii, albo dla armii

Jesteśmy w kawiarni „Kawa Militari”, którą otworzyłeś, by wspierać weteranów we Lwowie. Na stole stoją malowane wazony wykonane ze zużytych pocisków artyleryjskich...

Pomalowała je Daria, wolontariuszka i artystka z Równego.

Jak wpadliście na pomysł jej otwarcia?

W 2017 roku byliśmy na linii frontu z wolontariuszami z Prawego Sektora, którzy nie mieli żadnego wsparcia finansowego i wszystko robili na własną rękę: pracowali i walczyli w tym samym czasie. Razem z moim towarzyszem Rostysławem Hryćkiwem chcieliśmy spełnić dobry uczynek: zebrać dla nich amunicję, której mieli za mało. Żołnierzom „Azowa” wypłacano żołd, więc zebraliśmy amunicję dla trzech batalionów i zawieźliśmy ją Prawemu Sektorowi.

"Nie ma co litować się nad ukraińską armią. Ma być szacunek, nie litość"

Lubiliśmy pomagać naszym braciom. Zasugerowałem Rostysławowi, żebyśmy zaoszczędzone pieniądze przeznaczyli na zakup samochodu dla tej jednostki. Rostysław słusznie zauważył, że to nie będzie ostatnia rzecz, jaką moglibyśmy dla nich zrobić. Powiedziałł, że znajdzie sposób, by regularnie im pomagać. Trzeba więc było założyć własny biznes.

Rostyk zwrócił uwagę na „Veterano Coffee”, biznes, który jeszcze w wolnym Mariupolu prowadził Ołeksij Kelt, towarzysz broni z „Azowa”. To było jakieś 10 kawiarni z kawą na wynos. Chcieliśmy kupić od niego franczyzę, ale jej nie miał.

Odbyłem więc staż w różnych kawiarniach w Mariupolu, by się dowiedzieć, jak coś takiego działa.

Potem pojechałem do Kijowa, by odwiedzić Wołodymyra Szewczenkę, człowieka, który stworzył „Veterano Coffee” w Ukrainie. Spotkał się ze mną tylko dlatego, że obaj mamy przeszłość wojskową. Spędził ze mną cały dzień, ucząc mnie i opowiadając, jak to się robi. Teraz ja będę pomagał innym weteranom uczyć się podstaw biznesu, jeśli zechcą założyć własne firmy i serwować kawę. Zamierzałem wyjechać za granicę, żeby zarobić kapitał początkowy na mój biznes, miałem już nawet gotowe dokumenty. Poznałem też kilku chłopaków z Kijowa, którzy byli zainteresowani otwarciem kawiarni we Lwowie. Pierwszą lwowską kawiarnię otworzyliśmy pod franczyzą weteranów wojskowych z Kijowa. Pracowaliśmy razem przez jakiś czas, po czym uścisnęliśmy sobie dłonie i rozeszliśmy się.

Ihor Florko, „Anioł Instytuckiej”, artylerzysta „Azowa” i współzałożyciel kawiarnispołecznej dla weteranów

Gdy zaczęła się rosyjska inwazja, kawiarnia została zamknięta, bo pracujący w niej weterani poszli na wojnę.

Latem 2022 r. ponownie otworzyliśmy kawiarnię we Lwowie, ale już w innym miejscu. Podczas wielkiego otwarcia „Kawa Militaria” pod nogi naszych gości rzuciliśmy rosyjską flagę. Obecnie w mieście działają trzy nasze kawiarnie.

Jaka filozofia stoi za „Kawa Militaria”? Spotykanie się weteranów i cywilów przy filiżance kawy?

Tak. Chcielibyśmy również dać przykład innym weteranom, którzy po wojnie zamierzają założyć własny biznes. Raz w miesiącu zbieramy fundusze ze sprzedaży kawy i przekazujemy je różnym jednostkom, dołączamy też do innych zbiórek. Sprzedawaliśmy pocztówki artystki Ołenki Liberti, która stworzyła serię obrazów poświęconych wydarzeniom w Azowstali. Dochód z pocztówek poszedł na zakup paczek z pierwszą pomocą dla chłopaków powracających z niewoli. Sponsorowaliśmy również kampanię krwiodawstwa „Twoja krew ratuje życie” – częstowaliśmy krwiodawców kawą i pysznym jedzeniem. Nasze kawiarnie będą sprzedawać książki napisane przez żołnierzy, zwłaszcza zbiory wierszy naszego poległego towarzysza broni i poety Jurija Rufa. Można też u nas odebrać certyfikaty na spotkania z przedstawicielami firm weteranów we Lwowie.

Jak powinny wyglądać spotkania cywilów i weteranami?

Albo jesteś w siłach zbrojnych, albo dla sił zbrojnych. Jeśli jest to spotkanie między weteranem a cywilem, wojskowy powinien widzieć, że robisz coś na rzecz zwycięstwa. To wszystko. Musisz być w kontekście tego, co dzieje się w kraju. Musisz być zaangażowany w wojnę przynajmniej zdalnie. Bo ktoś płaci najwyższą cenę za to, że masz tutaj spokój.

Zdjęcia z prywatnego archiwum

20
хв

Ihor Florko, "Anioł Instytuckiej": - Nie ma co litować się nad ukraińską armią. Ma być szacunek, nie litość

Jaryna Matwijiw
Iryna Razin wolontariuszka z Niemiec Berlin

Cukierki w pudełku

- „Do lutego 2022 roku nigdy nie doświadczyłam wolontariatu”, mówi Irina Razin. „Mieszkam w Berlinie od 8 lat. Przeprowadziłam się tu z byłym mężem, programistą. Kiedy zdecydowaliśmy się spróbować swoich sił w innym kraju, mój mąż odbył wiele rozmów kwalifikacyjnych z firmami na całym świecie, ale Berlin odpowiedział najszybciej. Dołączyłam do niego na podstawie wizy rodzinnej. Byliśmy młodzi, chcieliśmy zobaczyć świat, nauczyć się nowych języków - to była dla nas wielka przygoda.

Jakie były Twoje pierwsze kroki w obcym kraju?

— Jestem muzyczką i artystką, zawodowo pozycjonowałam się jako śpiewaczka operowa, ponieważ mam dyplom z wokalistyki. Jeszcze przed przeprowadzką zaczęłam szukać możliwości: aplikowałam do różnych akademii, znalazłam społeczność śpiewaków operowych, nauczyciela śpiewu i koncertmistrza. Wyjechałam z jasnym planem.

Na scenie

Jak szybko udało Ci się znaleźć pracę w nowym kraju?

— Zajęło mi to dużo czasu. Był nawet moment, kiedy chciałam się już poddać, ponieważ zainwestowałam dużo wysiłku i pieniędzy, ale nie było prawie żadnych rezultatów. Zawód muzyka operowego jest bardzo konkurencyjny. Studiowałam w akademiach, brałam udział w konkursach, pobierałam lekcje od nauczycieli i miałam liczne przesłuchania. Ale nawet utalentowani śpiewacy nie zawsze mają tu szczęście.

Pewnego razu, podczas studiów w Akademii Operowej w Berlinie, powiedziano nam: „Jesteś jak wielkie pudełko czekoladek, każda zrobiona według specjalnej receptury. Ręcznie robione, ekskluzywne. Ale agenci widzą przed sobą wiele takich pudełek. Wybierają je w zależności od nastroju, gustu, czasem na chybił trafił. Więc nie każdy ma szczęście”.

Jak sobie z tym radziłaś?

— Po prostu pracowałam dalej. Z biegiem czasu zapraszano mnie na występy, chociaż były to głównie projekty bezpłatne lub słabo płatne. W tamtym czasie mogłam sobie na to pozwolić dzięki wsparciu finansowemu mojego byłego męża. Później dostałam dobre propozycje od różnych chórów. Odkryłam też drugi zawód - zaczęłam ilustrować książki dla dzieci i uczyć malarstwa, co stało się źródłem dochodu i ważną częścią mojego życia.

Czy miałeś chwile zwątpienia? Co było impulsem do transformacji piosenkarki w ilustratorkę?

— Musiałam nauczyć się niemieckiego, poprawić swój angielski i wziąć udział w przesłuchaniach. Ale po licznych odmowach od agentów, którzy pozytywnie wypowiadali się o mojej technice i występach, ale nigdzie mnie nie zapraszali, miałam kryzys. W końcu po prostu zamknąłam się w domu.

I właśnie w tym czasie odezwał się do mnie przyjaciel, który napisał zbiór wierszy i chciał go opublikować, ale miał tylko 500 dolarów na ilustratora. Niewielu profesjonalnych artystów zgodziłoby się na taką sumę. Zawsze uwielbiałam rysować, ukończyłam szkołę artystyczną, więc zapytała mnie, czy nie chciałabym spróbować. Miałam pod ręką tablet graficzny, prezent, którego prawie nigdy nie używałam. Zgodziłam się i stało się to dla mnie prawdziwą terapią.

Rok później książka została opublikowana, a ja zaczęłam rozwijać swoje konto na Instagramie, gdzie publikowałam ilustracje. Były dalekie od doskonałości, ale ludzie zaczęli zamawiać rysunki.

Kiedy wybuchła pandemia COVID i wszystkie kontrakty muzyczne zostały anulowane, zaczęłam się uczyć, poprawiłam swoją technikę ilustracji i otrzymałam jeszcze więcej zamówień. Od tego czasu zilustrowałam kilka książek, w tym Mama dla Peppy niemieckiej autorki Melanie Langhoff, która jest dla mnie bardzo ważną historią o adopcji. To niezwykle ważny temat, który dla mnie osobiście staje się coraz bardziej istotny. Sama marzę o adopcji.

We wrześniu ubiegłego roku rozstałam się z mężem i była to dla mnie ogromna trauma. Nie jesteśmy razem, ale pragnienie posiadania dzieci pozostało. A w Ukrainie wiele dzieci zostało bez rodziców. Domy dziecka są przepełnione, choć niestety adopcja z zagranicy jest obecnie zamknięta. Więc może pierwszym krokiem jest powrót do domu, a następnie próba spełnienia tego marzenia.

Wojna wywróciła wszystko do góry nogami

— A potem nadszedł luty 2022...

„24 lutego obudziłam się, gdy świat był już w stanie wojny przez kilka godzin.

Uczucie chłodu, które się wtedy pojawiło, nie opuszczało mnie przez wiele miesięcy. Wydawało się, że nigdy się nie rozgrzeję.

Wojna wywróciła wszystko do góry nogami. Mój mąż pojechał odwiedzić swoich rodziców w Ukrainie, mimo że ja odmówiłam. Zapewniał mnie, że wszystko będzie dobrze. Zawsze dawałam mu jak najwięcej swobody, więc tym razem go nie powstrzymałam. Bardzo się o niego martwiłam.

W końcu poszedł na front. Mój były mąż jest wolontariuszem i harcerzem. Był w Soledarze, towarzyszył kontrofensywie na Chersoń, pracował w Dnieprze i Zaporożu. Nasze pierwsze spotkanie podczas wojny miało miejsce 100 kilometrów od frontu. Tam po raz pierwszy usłyszałam alarm. Byliśmy razem przez dziesięć lat i czekałabym na niego bez końca. Ale on wrócił do pół-cywilnego życia i wybrał życie beze mnie.

— Może chciał, żebyś wróciła do Ukrainy?

Rozmawialiśmy o tym, on tego nie chciał. Nie miałam możliwości powrotu do Ukrainy od razu (miałam mieszkanie na kredyt, koty, przyjaciół uchodźców, którzy mieszkali wtedy u mnie w domu, a teraz mieli dziecko), a potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Nie dano mi nawet możliwości uratowania naszej rodziny.

Co zrobiłaś, gdy dowiedziałaś się o wojnie w Ukrainie?

„Zareagowałam „biegiem” - nie mogłam usiedzieć w miejscu. Moi przyjaciele napisali: „Bierz ukraińskie symbole i biegnij na demonstracje!”

Pospiesznie spakowałam swoje rzeczy, szukając ładowarek i termosów. W metrze widziałam ludzi prowadzących swoje normalne życie: jadących do pracy, pijących kawę, kłócących się o rowery. Stałam tam i myślałam: „Oni nie wiedzą, że stolica Ukrainy jest teraz bombardowana”.

To rozdwojenie rzeczywistości było strasznie destrukcyjne. Uczucie wstydu stało się ciągłe - ty pijesz kawę i jesz rogalika, a w Ukrainie ludzie śpią w metrze

Kiedy demonstracje ustały, zaczęłam szukać nowych sposobów pomocy Ukrainie. Skontaktowałam się z Andrijem Ilinem, jednym z aktywistów w Berlinie, ponieważ otrzymałam wiele wiadomości od moich znajomych z prośbą o pomoc: ktoś mógł dostarcz lekarstwa, ktoś szukał możliwości wysłania zebranej pomocy humanitarnej... Andrij odpowiedział: „Mam setki takich wiadomości. To, czego naprawdę potrzebuję, to asystent, który je wszystkie przetworzy”.

Na podłodze za zasłonami

Więc zaczęłaś pracować w organizacji wolontariackiej?

— Tak, prawie tam mieszkałam, a moje mieszkanie stało się schronieniem dla uchodźców. Przyjaciel z atakami paniki, ludzie, którzy szukali noclegu w drodze do miejsca stałego schronienia — płakali, szukali wsparcia.

Kiedy uchodźcy zaczęli przybywać do Berlina, zdałam sobie sprawę: musisz być silna nie tylko dla siebie, ale także dla nich

W sztabie wolontariuszy było ciężko - presja psychiczna, łzy, cały czas kryzys, dlatego wielu wolontariuszy nie wytrzymywało. Przychodzili i szybko znikali, tylko nieliczni zostawali.

Kim byli ci wolontariusze? Ukraińcami czy Niemcami?

— 90% stanowili Ukraińcy. Początkowo nasza siedziba mieściła się na uniwersytecie w pobliżu Bramy Brandenburskiej. Dostaliśmy pierwsze piętro i piwnicę do sortowania pomocy humanitarnej. Zbierali się tam wszyscy aktywiści z Berlina. Były tam organizacje, na przykład Ukraine Hilfe Berlin e.V., która działała od 2014 roku. Pomagały one dzieciom we wschodniej Ukrainie, organizowały dla nich kreatywne warsztaty i zbierały pomoc humanitarną.

Po inwazji na pełną skalę wszystko zamieniło się w chaos. Nie było żadnej struktury. Wczoraj ktoś był odpowiedzialny za leki, a dziś leżał w domu rozhisteryzowany, bo nie mógł ich przyjmować. Dali mi tylko laptopa i telefony: „Uporządkuj wiadomości”. Telefony się nie urywały, internet był dostępny tylko przy oknie. Siedziałam na podłodze za zasłonami, w centrali nie było jedzenia.

Pamiętam, jak po 5-6 godzinach takiej pracy zza zasłon wyłoniła się ręka - Andrij po prostu podsunął mi zupę w plastikowym kubku, sprawdził, czy żyję, i zniknął

Początkowo pomagali również Niemcy, ale wielu z nich zostało zmuszonych do powrotu do swoich miejsc pracy - wszyscy mieli nadzieję, że wojna wkrótce się skończy. Ostatecznie niewielka grupa wolontariuszy wydzieliła się w osobny zespół w ramach fundacji kościelnej Ukrainische Orthodoxe Kirchengemeinde e.V.

— Stworzyłaś ją czy do niej dołączyłaś ?

— Jest to fundacja założona przez Ukraiński Kościół Prawosławny w Berlinie. W Niemczech każda organizacja, nawet organizacja wolontariacka, nawet kościół, musi być oficjalnie zarejestrowana, mieć system księgowy i stale składać sprawozdania ze swojej działalności. Założenie oddzielnej fundacji zajęłoby miesiące, więc wolontariusze stali się częścią Ukrainische Orthodoxe Kirchengemeinde e.V. Od tego czasu współpracujemy. Wszyscy w Berlinie znają nas po prostu jako „kościół”.

Ponieważ w fundacji było niewiele osób, musiałam być sekretarką, księgową i projektantką Była to garstka ludzi, ale staliśmy się prawdziwą rodziną. Były momenty, kiedy wydawało się, że się nienawidzimy, odchodziliśmy z fundacji i... wracaliśmy.

Wiele zespołów, które zebrały się wtedy, w lutym 2022 r., przestało istnieć. My przeżyliśmy

Wolontariat powinien przynosic satysfakcję

Opowiedz nam o swoich projektach charytatywnych.

— Uruchomiliśmy projekt gastronomiczny Küche UA Berlin, który sprzedaje ukraińską żywność za darowizny. Działa on od dwóch lat. Niedawno, podczas ukraińskiego festiwalu bożonarodzeniowego w Berlinie, zebraliśmy sześć tysięcy euro na zakup mebli dla schroniska w Dnieprze, które opiekuje się rodzinami ewakuowanymi z regionów frontowych.

„Nie otrzymuję pomocy socjalnej, nie jestem uchodźczynią i co roku muszę udowadniać, co robię w tym kraju. Nie mogę więc cały czas pracować jako wolontariuszka, tak jak kiedyś. Zwłaszcza po rozwodzie.

Ale te straszne zmiany w moim życiu pozwoliły mi się skupić i spełnić moje długoletnie marzenie o otwarciu własnej przestrzeni artystycznej.

W tym samym czasie powstało wiele projektów muzycznych. Jednym z najważniejszych jest Stimmen der Ukraine (Głosy Ukrainy). Założyli go niemieccy aktorzy Jan Uplegger i Mareile Metzner. Czytają oni ukraińskich klasyków w niemieckich tłumaczeniach: Szewczenko, Zabużko, Żadan, Franko. Występ uzupełnia trio ukraińskich wokalistów, którym towarzyszy fortepian lub gitara elektryczna. Początkowo był to projekt charytatywny, ale teraz Jan znalazł dotacje, a na 2025 rok zaplanowano 15 występów.

Czy Niemcy są tym zainteresowani?

— Bardzo. Słuchają nie tylko klasycznych fragmentów i muzyki, ale także naszych wojennych historii. Jedna solistka ewakuowała się pod ostrzałem z małym dzieckiem, inna ze swoim siostrzeńcem. Te historie poruszają serca Niemców.  

Kto jest odpowiedzialny za pisanie wniosków o dotacje?

— W fundacji nie ma takiej osoby, więc postanowiłam spróbować sama. Złożyłam wniosek o grant Durststarten dla grupy dzieci uchodźców, z którymi pracuję. Są niesamowicie utalentowane i chcę dać im więcej - kupić materiały, zorganizować wystawę z ich refleksjami na temat samoidentyfikacji: kim są teraz, kiedy integrują się z niemieckim społeczeństwem? Chcę też porozmawiać o ukraińskiej kulturze - nawet o mało znanych rzeczach, takich jak ikony Czumaka na suszonych rybach. Ważne jest, aby dzieci nie tylko uczyły się niemieckiej historii, ale także komunikowały się po ukraińsku i tworzyły po ukraińsku.

— Jak radzisz sobie z wypaleniem zawodowym?

— Jestem niespokojną osobą, a niespokojni ludzie są zawsze nadaktywni. Czasami ludzie nawet pytają: „Czy jest jakiś sposób, żeby cię wyłączyć?”. Ale w końcu nauczyłam się balansować, delegować zadania i mówić „nie”. Po Ukraińskim Festiwalu Bożonarodzeniowym otrzymałam wiele ofert: „Zorganizujmy coś tu, albo coś tam...”. Wcześniej zgodziłabym się na wszystko i wypaliła. Teraz analizuję: co to przyniesie fundacji? Czy warto poświęcać czas i zasoby?

Wolontariat powinien przynosić zwrot - zbieranie datków, nowe kontakty, opowiadanie ludziom o fundacji. Zdałam sobie sprawę, że trzeba być pragmatycznym i zorganizowanym, aby uniknąć wypalenia i pozostać skutecznym.

— Czy dużo osób przychodzi na wasze festiwale i koncerty?

— Tak, całkiem sporo. Jeśli mówimy o ostatnim wydarzeniu, Ukraińskim Festiwalu Bożonarodzeniowym, byliśmy bardziej skoncentrowani na Ukraińcach. Ale głównym wydarzeniem była wystawa o ukraińskich świętach Bożego Narodzenia w dwóch językach. W Niemczech jest Adventszeit, czas oczekiwania na Boże Narodzenie, który trwa około miesiąca. Tworzą specjalną atmosferę: tydzień po tygodniu zapalają świece w wieńcu, otwierają okna kalendarza adwentowego i odwiedzają jarmarki. To zostało utracone w naszym kraju, chociaż również istniało.

W rzeczywistości, zgodnie z ukraińskimi tradycjami, okres świąt zimowych trwał od 4 grudnia do Trzech Króli, ale władze radzieckie zrobiły wszystko, co w ich mocy, abyśmy o tym zapomnieli

Przeprowadziłam badania, zebrałam materiały i stworzyłam wystawę, która miała wielki cel edukacyjny. Najbardziej zainteresowani byli nią Niemcy, którzy chcieli poznać nasze tradycje, znaleźć podobieństwa i różnice. Chętnie brali udział w warsztatach: robili świąteczne pająki, diduchy, uczyli się malować Petrykiwkę.

— Fajny projekt, a jakie masz pomysły na ten rok?

— Pierwszym projektem, na który złożyłam wniosek o grant był „Roots. Dzieci”. Mam również projekt muzyczny o nazwie Korzenie, w którym badam pieśni ludowe jako odzwierciedlenie historii. Do tego projektu wybrałam 10-14 piosenek z różnych epok, od Rusi Kijowskiej do współczesności. Każdej piosence towarzyszy krótki film o jej kontekście historycznym. Będzie to teatralne przedstawienie muzyczne. Scenografia i kostiumy są gotowe, szukamy funduszy na inżynierię dźwięku i logistykę. Pracujemy nad tym z moim przyjacielem, który wspiera wszystkie moje kreatywne przygody.

Trzeci projekt to książka dla dzieci poświęcona badaniu i ochronie przyrody. „Kiedy zaczęła się pandemia COVID, dużo spacerowałam po berlińskim parku. Obserwowałam dzikie zwierzęta i ustawiłam kamerę pułapkę, aby badać je w nocy. Jest to szczególnie interesujące w Niemczech: w tutejszych parkach żyją sarny, szopy, lisy i wiele ptaków. Ale współczesne dzieci prawie nie zauważają natury, ponieważ są zanurzone w gadżetach. Jednocześnie zwykła wycieczka do parku może być prawdziwą przygodą, jeśli wiesz, czego szukać i jak to zrobić. Można spędzić godziny tropiąc bobry, badając ślady, zbierając i identyfikując pióra...

Piszę też książkę. Opowiadam historię mitycznego strażnika lasu - małej istoty, która prowadzi dziennik, uczy dzieci obserwacji, ochrony zwierząt, nieśmiecenia i właściwego karmienia ptaków. Chcę ją wkrótce skończyć i zaoferować wydawcom.

Po ukraińskim festiwalu bożonarodzeniowym przygotowujemy również ukraiński festiwal wielkanocny. Potem planuję pojechać do Ukrainy uczyć dzieci z domów dziecka. Ciągnie mnie tam...

Zdjęcia z prywatnego archiwum

Data publikacji:

18.2.2025

20
хв

Wolontariuszka Iryna Razin: „Niespokojni ludzie są zawsze nadaktywni. Czasami nawet pytają mnie: „Czy jest jakiś sposób, żeby cię wyłączyć?”

Tetiana Wygowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
Oblicza wojny
20
хв

Tetiana „Bond” Bondarenko: Różnica między mężczyzną a kobietą na wojnie? Kobieta nie ma prawa popełnić błędu

Ексклюзив
Oblicza wojny
20
хв

Wojna przemija, taniec jest wieczny

Ексклюзив
Oblicza wojny
20
хв

Władysław Owczarenko: Nie lubię, gdy ktoś pyta: „Co zrobisz po wojnie?”

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress