Exclusive
20
min

Bohaterki Aleksandry Hirszfeld budują nowy ład społeczny

Rozwiązaniem dla przyszłości nie jest matriarchat, lecz zrównoważone społeczeństwo, w którym zarówno pierwiastek kobiecy, jak i męski harmonijnie się uzupełniają. Filozofka, artystka i entuzjastka Aleksandra Hirszfeld opowiada o tym, jak kobiece liderki widzą przyszłość świata, o pierwszym World Women Summit oraz o roli mężczyzn w nadchodzących czasach

Irena Tymotiewycz

Alexandra Hirszfeld i Agnieszka Holland. Zdjęcia z prywatnego archiwum

No items found.

<frame>Aleksandra Hirszfeld jest filozofką i artystką, której projekty koncentrują się na analizie i kształtowaniu świadomości społecznej. Jest autorką i reżyserką 100-odcinkowego cyklu dokumentalnych wywiadów z liderkami społecznymi „Entuzjastki”, stworzonego z okazji 100. rocznicy uzyskania przez Polki praw wyborczych i emitowanego na antenie CANAL+. Jako inicjatorka, producentka kreatywna i reżyserka, współzorganizowała pierwszy World Women Summit we współpracy z producentem tego wydarzenia -  Pocket Project Foundation. Jest także pomysłodawczynią jednej z pierwszych w Polsce platform informacyjnych realizujących „dziennikarstwo rozwiązań”, które analizowało problemy współczesnego świata z perspektywy ich rozwiązywania. <frame>

Aleksandra Hirszfeld

Kim jesteś?

Entuzjazm to piękne słowo, mówiące o energii, która motywuje. Kim są „Entuzjastki”? Co zmotywowało Cię do stworzenia tego projektu?

Od zawsze działałam na przecięciu teorii i praktyki. Interesuje mnie badanie zjawisk społecznych, zwłaszcza świadomości społecznej, a jednocześnie wywodzę się z działań artystycznych. Sztuka, zwłaszcza współczesna, daje możliwość przekazania pewnych treści w bardziej przekonujący sposób dla odbiorcy.

Kiedy w 2015 roku do władzy w Polsce doszła prawica, sytuacja w kraju stała się nieprzyjemna: pojawiły się kwestie natury politycznej, dotyczące sądownictwa i praw kobiet. 

Wydawało się, że ktoś kradnie naszą demokrację. Że to, co z takim wysiłkiem udało nam się zdobyć, wyrzuca się do kosza

Dlatego też idea „Entuzjastek” zrodziła się z potrzeby serca. Miałam poczucie, że jeśli nie zapalę sobie światła, to popadnę w marazm. Mimo braku funduszy na starcie projektu, zdecydowałam się podjąć ryzyko i zaraz po otrzymałam grant od ambasady Stanów Zjednoczonych. Było to też zasługą wspaniałych osób, które spotkałam po drodze i które wsparły mnie w realizacji inicjatywy – mam na myśli m.in. Magdę Sobolewską, producentkę czy Joannę Piotrowską z Fundacji Feminoteka. Bez nich ten projekt by się nie udał. Oraz sztab innych cudownych postaci. Ten projekt to wysiłek udanej pracy zespołowej. Pomyślałam wtedy: skoro świat otwiera przede mną drzwi i wszystko się układa, to jestem na dobrej drodze.

Tak powstało sto wywiadów z kobietami z całej Polski, które swoją działalnością przywracają znaczenie działaniom prospołecznym w naszym kraju. Wśród nich znajdują się zarówno postacie z pierwszych stron gazet, jak i mniej znane szerokiej publiczności. To aktywistki działające w różnych dziedzinach: praw człowieka, praw kobiet, ochrony zwierząt, ochrony środowiska, zdrowia, edukacji, kultury czy technologii. Są również bizneswomen, nauczycielki i lekarki, co potwierdza, że aktywistką można być niezależnie od wykonywanego zawodu. Aby uniknąć subiektywnego wyboru, powołaliśmy kapitułę ekspercką w skład której wchodzili m.in przedstawiciele uczelni czy wiodących gazet. To oni wyłonili sto kandydatur według określonych kryteriów.

Aleksandra Hirszfeld na planie z Aleksandrą Przegalińską, bohaterką projektu „Entuzjaści”

Kiedy przeglądałam rozmowy z tymi kobietami, zauważyłam, że każdej z nich zadano powtarzającą się serię pytań, która zaczynała się od kluczowego: „Kim jesteś?”.

To jedno z fundamentalnych pytań, na które każdy człowiek musi odpowiedzieć sobie sam. Ważne jest, aby spojrzeć na siebie z perspektywy filozoficznej i uświadomić sobie własną esencję jako człowieka oraz swoją rolę na świecie.

Seria zaś wynikała z tego, że zależało nam na wydobyciu jakiegoś wspólnego mianownika dla tych 100 kobiet. Okazało się, że każda z nich, w pewnym momencie życia, musiała zmagać się z problemami – walczyć o swoje czy innych prawa lub przetrwanie. Poszukiwanie wyjścia z trudnych sytuacji trwało często wiele lat, lecz dzięki temu mogły teraz dzielić się bogatym doświadczeniem, aby inne osoby mogły uniknąć podobnych trudności i osiągnąć cele znacznie szybciej.

To ich wspólna cecha jest bardzo wzruszająca.

Jesteś entuzjastką?

Myślę, że tak. Ten projekt stał się dla mnie bardzo osobisty. W tych kobietach szukałam odpowiedzi zarówno dla siebie, jak i dla świata, a rozmowy z nimi miały również dodatkowy wymiar terapeutyczny. Już podczas realizacji tego projektu zapragnęłam, aby kiedyś rozszerzyć go na skalę światową i dowiedzieć się, jak buduje się świadomość kobiet działających prospołecznie na poziomie globalnym.

World Women Summit również narodził się w czasie kryzysu?

Tak. Pandemia, wojna, kryzys ekonomiczny, napięcia geopolityczne i dodatkowo kryzys osobisty... Pod koniec pracy nad Entuzjastkami byłam wypalona i nie byłam w stanie niczego stworzyć. Wtedy postanowiłam przerwać pracę w świecie zewnętrznym i skupiłam się na pracy wewnętrznej. Trafiłam na książkę „Collective Trauma Healing” Thomasa Hübla [Thomas Hübl jest austriackim pedagogiem i pisarzem, który zajmuje się badaniem i terapią traumy kolektywnej – red]. Szukałam informacji o autorze w Internecie i dowiedziałam się, że wkrótce ma się odbyć prowadzony przez niego kurs w Niemczech.

Pojechałam – i poznałam Thomasa osobiście. Opowiedziałam mu o „Entuzjastkach”, a on opowiedział mi o założonej przez siebie fundacji Pocket Project. Wtedy fundacja ta zajmowała się m.in. problematyką przywództwa kobiet w kontekście terapii kolektywnej traumy (collective trauma healing). Chciałam, by zostali partnerem „Entuzjastek”, ale dostałam propozycję od CEO Fundacji, Koshy Joubert, nie do odrzucenia: stworzyć dla nich osobny projekt.

W Świat pojedynczy kobiet (WWS) Skoncentrowaliśmy się na trzech obszarach tematycznych: budowaniu pokoju, przeciwdziałaniu polaryzacji świata (w szczególności budowaniu dialogu) oraz leczeniu zbiorowej traumy. W tych obszarach szukaliśmy osób, które mają praktyczne doświadczenie i mogą się nim dzielić. Między innymi mamy specjalistów z regionów, w których trwają konflikty zbrojne. W sumie udało nam się przyciągnąć 28 mówców i mówców.

— Czyli mężczyźni są nadal obecni na szczycie kobiet?

Energia kobiet jest silna, ale mężczyźni też. Wśród naszych prelegentów — Tomasz Hübl, a także Sami Awad— Palestyński aktywista, bojownik pokojowy, założyciel Holy Land Trust. Podkreśla, że pokój na świecie osiąga się poprzez duchową pracę każdego człowieka. Jeśli w nas toczy się wojna, to wokół będzie wojna. Efekt lustra. Z jednej strony nie ma nic nowego w jego pomyśle, ale mimo to światu brakuje dobrych liderów.

Moim zdaniem obecnym przywódcom brakuje energii tradycyjnie kojarzonej z kobiecą.

---- Kiedy mówisz o kobiecej energii, co dokładnie masz na myśli?

Każdy z nas — niezależnie od płci — ma w sobie zarówno męską, jak i żeńską energię. Zarówno pozytywne, jak i negatywne. Współczesny świat jest zbudowany w taki sposób, że przebywanie w agresywnych mężczyznach czyni nas... bezpieczniejszymi. Aby przetrwać, nawet kobiety często przyjmują męski wzorzec zachowania. To, czego światu brakuje obecnie dla równowagi, to energia związana z miłością, empatią, troską, intuicją. Chodzi również o to, jak myśleć w sposób holistyczny, a nie w oddzielnych elementach. O przejrzystości, współpracy, komunikacji, umiejętności słuchania.

Kobiety są w stanie rozwiązywać problemy w niestandardowy sposób. W przypadku kryzysu w systemie - w rządzie lub firmie - kobieta zostaje powołana na stanowiska kierownicze, aby uratować sytuację

Dobrym przykładem takiej decyzji jest na przykład Nowa Zelandia i przywództwo Jacindy Ardern.

Przyszłość (nie) należy do matriarchatu

Wybraliście format online dla pierwszego WWS. Jak poszło? Kim są kobiety, które potrafią zmienić świat i które zrobiły największe wrażenie?

Szczyt trwał 5 dni na platformie Pocket Project, która specjalizuje się w wydarzeniach online. W konferencji wzięło udział około 3000 osób. Wtedy dostęp do sesji był darmowy, teraz cały pakiet wystąpień można wykupić na stronie internetowej.

Wśród naszych mówczyń jest na przykład Pat McCabe, kobieta, która mnie oczarowała swoim uziemieniem i haryzmą. Jest rdzenną Amerykanką z plemienia Navajo, aktywistką, artystką i pisarką. W swoich praktykach opiera się na tradycyjnych naukach Indian. Uważa, że pierwszą i fundamentalną zasadą, którą musimy szanować, jest prawo Matki Ziemi, które powinno być uwzględnione w każdej konstytucji.

Niezwykła Feride Rushiti  z Kosowa, której wywiad szczególnie polecam. W 1999 roku, po wojnie domowej, jako młoda lekarka założyła Kosowskie Centrum Rehabilitacji dla Ofiar Tortur. Działała intuicyjnie, pomagając ofiarom, mimo że w tamtych czasach przyznanie się do np. gwałtu było wstydem dla całej rodziny. Feride stworzyła kompleksowe programy rehabilitacyjne, obejmujące leczenie, wsparcie psychologiczne i pomoc prawną, co miało istotny wpływ na reintegrację społeczną ofiar wojny.

Nie można oczywiście pominąć wywiadu z Ołeksandrą Matwijczuk, ukraińską prawniczką i działaczką na rzecz praw człowieka. Centrum Wolności Obywatelskich, którym kieruje, otrzymało Pokojową Nagrodę Nobla w 2022 roku za zbieranie świadectw ofiar rosyjskich zbrodni wojennych. Ich praca koncentruje się na wykorzystaniu nowoczesnych technologii do śledzenia i dokumentowania przypadków łamania praw człowieka. Zadziwiające jest, jak Ołeksandra zachowuje wewnętrzną miękkość i subtelność, nawet w obliczu najstraszniejszych ludzkich tragedii.

Ołeksandra Matwijczuk. Zdjęcie: Dasza Tenditna

Poruszyła mnie też rozmowa z Kelsey Blackwell, ekspertką od pracy z ciałem, której podejście koncentruje się na wykorzystaniu praktyk cielesnych do leczenia i dekolonizacji, szczególnie w przypadku kobiet kolorowych. Zachęcam do przeczytania jej książki na ten temat.

Przyszłe matki mogą się zainspirować wywiadem z Ibu Robin Lim, cenioną położną, znaną ze swego holistycznego podejścia do zdrowia matki i dziecka. Robin pracuje na Bali, gdzie założyła klinikę Bumi Sehat, promując naturalne porody oraz praktyki wspierające zdrowie fizyczne i emocjonalne kobiet. 

Spośród Polek w szczycie wzięła udział Paulina Bownik. Jest lekarką, która pracowała na granicy polsko-białoruskiej, pomagając tym, którzy wycieńczeni z zimna i głodu próbowali przetrwać nieludzkie pushbacki. To doświadczenie miało ogromny wpływ na nią i jej stan emocjonalny. Jej przykład pokazuje też, że nie można zrzucać ważnych spraw na barki jednostek. Problem na naszej granicy z Białorusią wciąż pozostaje nierozwiązany i wymaga działań systemowych.

Osobny blok szczytu poświęcono medytacji. Był też i polski w nim akcent, z czego się ogromnie cieszę. Nitya Patrycja Pruchnik reprezentuje ruch niedualności. Jest jedną z liderek zajmujących się transformacjami duchowymi.

Jednak najbardziej utkwił mi w pamięci wieczór, kiedy połączyliśmy się z przedstawicielami Parents Circle – Families Forum (PCFF). Organizacja ta zrzesza palestyńskie i izraelskie rodziny pogrążone w żałobie po stracie najbliższych, przekształcając ich wspólny ból w potężną siłę na rzecz pokoju. Słuchając historii Robi Damelin i Laily AlSheikh, miałam ciarki na plecach. Te kobiety, które straciły swoje dzieci podczas konfliktów zbrojnych, apelują o pokój. 

Wierzę, że gdyby takie osoby zarządzały światem, wojny by nie istniały

Musimy dążyć do stworzenia sieci liderek i liderów, którzy pragną dobra społeczeństwa i mówią prawdę z poziomu serca, zamiast recytować polityczne programy.

Potrzebujemy siebie nawzajem

Sądzisz, że przyszłość należy do matriarchatu? Na czym polega problem z „męskim” światem i patriarchalnym społeczeństwem?

Nie zapominajmy, że klasycznie pojmowana męska energia ma również pozytywne aspekty: odwagę, determinację, zdolność do ochrony i podejmowania ryzyka. Jednak patriarchalne społeczeństwo często przejawia się w agresji, rywalizacji, kontroli i hierarchiczności, co wpływa na każdy aspekt życia społecznego, politycznego i gospodarczego.

Rozwiązaniem dla przyszłości nie jest matriarchat, lecz zrównoważone społeczeństwo, w którym pierwiastki kobiece i męskie harmonijnie się uzupełniają

Odwaga i determinacja mogą doskonale współistnieć z intuicją i troską. Potrzebujemy siebie nawzajem.

W chwili obecnej jednak często my kobiety musimy dokonywać przebiegłych sztuczek, aby przeciwdziałać sile patriarchatu i wprowadzać jakości związane z pokojem i harmonią. Kiedyś zajmowałam się badaniem seksualności. Znalazłam ciekawy moment w historii świata: w Liberii, w okresie długotrwałej wojny domowej, Leymah Gbowee zjednoczyła chrześcijańskie i muzułmańskie kobiety w międzywyznaniowym ruchu, Women of Liberia Mass Action for Peace. Udało im się zatrzymać krwawy konflikt, ciągnący się od 14 lat, m.in. bardzo nietypowym sposobem: zorganizowały strajki seksualne. Czyli odmówiły uprawiania seksu ze swoimi mężami, dopóki ci nie dojdą do porozumienia.

Jak widać, kobiecy spryt w walce o pokój nie zna granic. Gbowee wraz z prezydentką Ellen Johnson Sirleaf, która objęła po tym okresie rządy, otrzymały wspomnianą pokojową Nagrodę Nobla. Ta historia nie powinna mieć jednak miejsca.

Czy wydarzenia w Ukrainie wpłynęły na Twoją twórczość? Jak postrzegasz rolę Ukrainy i Polski w procesie budowania nowoczesnego systemu pokojowego?

W obliczu coraz bardziej wymagających wydarzeń geopolitycznych, trudno skupić się na twórczości. Nie wiemy, kiedy zakończy się wojna w Ukrainie – z tego, co słyszę, nie nastąpi to szybko. Nieznany jest również wpływ tej wojny na geopolitykę innych krajów.

Poza tym, wojna ta, podobnie jak inne wspomniane w tym wywiadzie kryzysy, będzie miała głęboki wpływ na naszą psychikę. Już teraz nasze społeczeństwa doświadczają traumy na wielu poziomach – osobistym, kulturowym, narodowym i informacyjnym. I tym powinniśmy się zająć. Dodatkowo stykamy się na codzien z traumą międzypokoleniową. Na przykład, jeśli twoja prababka przeżyła gwałt, to doświadczenie może wpłynąć na ciebie. Związek ten potwierdzają badania naukowe, pokazujące, jak traumy mogą być przekazywane z pokolenia na pokolenie.

Polska i Ukraina znajdują się na pograniczu świata zachodniego i wschodniego.

Jednocześnie niezwykle ważne jest, abyśmy zmienili wektor przekazywania wiedzy. Wojna w Ukrainie wynika również z bagatelizowania informacji i wiedzy płynących ze Wschodu na Zachód.

Obserwujemy znaczącą tendencję, gdzie to Zachód przekazuje wiedzę “jak żyć”. Musimy zmienić zasady gry

Nie można patrzeć na świat przez jedną soczewkę – konieczna jest wzajemna wymiana perspektyw. Rolą obu naszych krajów w tym procesie jest dzielenie się wiedzą i doświadczeniem, aby zyskać pełniejszy obraz rzeczywistości.

To także misja innych regionów odległych od Europy – Ameryki Południowej, Indii, Chin i krajów afrykańskich. Społeczności na całym świecie potrzebują rozwiązań, które sprawdziły się niezależnie od kraju, polityki czy wyznania. Aby budować lepszą wizję przyszłości, potrzebujemy szerszej perspektywy, która zainspiruje nas do wspólnego działania. Trudno jednak budzić nadzieję na lepsze urządzenie świata, jeśli brakuje w przestrzeni publicznej pozytywnych wzorców. Moją misją jest dzielenie się przykładami liderów, którzy mimo kryzysów osiągnęli znakomite rezultaty – zjednoczli w pokoju swoje społeczeństwo.

Głęboko wierzę, że narracja kształtuje rzeczywistość – jaką narrację szerzymy, taką rzeczywistość stworzymy

Dużo teraz mówi się o tzw. nowej erze. Na czym ona polega?

Nadchodzi czas kolektywu, w którym zaczynamy rozumieć, że prawdziwa moc tkwi nie w jednostkowych osiągnięciach, ale w zdolności do łączenia sił i wspólnego dążenia do jednego celu. Jednak ta nowa era powiedzie się tylko wtedy, gdy każdy z nas wykona niezbędną pracę na poziomie wewnętrznym. Prawdziwe przywództwo zaczyna się od zbudowania pokoju wewnątrz siebie. W ciszy własnego serca, w przestrzeni medytacji i refleksji, odnajdujemy siłę i klarowność potrzebne do działania na rzecz innych. To połączenie wewnętrznej harmonii i zewnętrznej współpracy jest kluczem do sukcesu. Wierzę, że to właśnie w tej kolektywnej mocy tkwi nadzieja na lepsze jutro.

Zdjęcia z prywatnego archiwum

No items found.

Dziennikarka, redaktorka, fotografka. Od 2022 roku zajmuje się sprawami społecznymi i kulturowymi związanymi z wojną w Ukrainie.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
Miesiąc miodowy Żanna Ozirina

Gdy oglądam na ekranie parę kochanków – dwoje ludzi sukcesu, którym udało się przemyśleć swoje życie na wiele lat do przodu, a potem rzucających wszystkie swoje plany w kąt, tracących orientację i przyszłość, zmieniających poglądy – jako widza ogarnia mnie złość. Ale ten gniew ma działanie terapeutyczne, bo sprawia, że sama chcę działać.

Reprezentanci „Miesiąca miodowego” w Wenecji: aktorzy Roman Łucki i Iryna Nirsza, reżyserka Żanna Ozirna i producent Dmytro Suchanow

Dla mnie to nie było tak

Oksana Honczaruk: Na „Miesiąc miodowy” otrzymała Pani grant od organizatorów Festiwalu Filmowego w Wenecji i programu Biennale College Cinema, który finansuje produkcje niskobudżetowe. Miał powstać od zera w dokładnie rok – przy założeniu, że przyznana kwota będzie jedynym źródłem finansowania projektu. O jakiej kwocie mówimy? I jak trudno było zdobyć ten grant?

Żanna Ozirna: Mówimy o 200 tysiącach euro, rywalizowaliśmy o ten grant z filmowcami z całego świata. W 2023 roku wygrały cztery projekty: z Włoch, Węgier, Ghany i Ukrainy. To pierwszy ukraiński film, który wygrał i otrzymał dofinansowanie.

Jako reżyserka z radością przyjmuję zwycięstwa, które podsycają moje ambicje – ale do tych zwycięstw, które dają mi możliwość pójścia dalej, jestem nastawiona wręcz entuzjastycznie. Kiedy w Wenecji dostaliśmy pieniądze na realizację „Miesiąca miodowego”, było to dla mnie prawdziwe zwycięstwo, bo dało mi możliwość pracowania.

Ten film bardzo mi pomógł, ponieważ, pochłonięta pracą, nie miałam zbyt wiele czasu na myślenie o okropnych rzeczach wokół mnie. Po prostu wpadłam w wir pracy na rok.

Żanna Ozirna odbiera Grand Prix na festiwalu „Molodist”. Listopad 2024 r.

Kręciliście w Ukrainie?

Tak. Nakręcenie filmu w Ukrainie było dla nas ważne, postrzegaliśmy to jako wybór moralny i etyczny, bo wojna trwa, a wielu Ukraińców wciąż żyje pod okupacją. Ale był to także wybór praktyczny, ponieważ wielu ukraińskich filmowców straciło pracę z powodu wojny lub zostało zmobilizowanych do wojska. „Miesiąc miodowy” stał się więc naszym małym wkładem we wsparcie branży.

Jak europejska publiczność odebrała film?

Myślę, że on dobrze wypełnia swoją misję. Postrzegam ten projekt jako dyplomację kulturową, co dla mnie oznacza, że to film wyjaśniający obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy, którą nie do końca rozumieją.

Czy istnieje różnica w postrzeganiu filmów przez Ukraińców i obcokrajowców?

Ukraińcy patrzą na filmy o wojnie jak na świadectwa i oceniają je z punktu widzenia tego, czy przekazują te świadectwa, czy nie. Porównują je z własnymi doświadczeniami. Obcokrajowcy nie mają takich doświadczeń, więc patrzą na film jak na produkt artystyczny. Oceniają, jak dobrze poradziłam sobie ze scenariuszem, reżyserią, grą aktorów, dźwiękiem i kamerą. Moje rozmowy o „Miesiącu miodowym” z obcokrajowcami wyglądają jak rozmowy o sztuce. Natomiast dla Ukraińców wszystko zaczyna się od zdania: „Dla mnie to nie było tak...” Chociaż to nie jest film dokumentalny, a fabularny.

Kadr z filmu „Miesiąc miodowy”

Nikt nie tęsknił za dawnym życiem

Na początku filmu, po eksplozjach, kiedy bohaterowie zaczynają wszystko rozbierać na części pierwsze, Ola cytuje wiersz Oksany Zabużko: „A co tam się naprawdę stało, kogo to obchodzi, Panie? Liczy się to, jak będzie, a będzie tak, jak napiszę”. Wstawiłam ten fragment, by z góry odpowiedzieć wszystkim komentatorom, którzy powiedzą, że im się to nie przydarzyło.

Ponoć włoscy krytycy narzekali, że film nie zawierał wystarczającej ilości codziennych szczegółów. Jak odebrali go europejscy filmowcy?

Nie narzekali, odnotowali to jako świadomy ruch z mojej strony. Niedawno w Ukrainie ukazała się recenzja Igora Kromfa, w której on wyjaśnia, że nie zwracam uwagi na codzienne szczegóły, bo to nie jest robinsonada, opowieść o przetrwaniu, ale film o wewnętrznej przemianie. Celowo nie pokazuję, jak bohaterowie chodzą do toalety, jak jedzą i ile mają jedzenia. Nie interesuje mnie to.

Był taki moment, kiedy powiedziałam moim zagranicznym kolegom, że ten film jest o utknięciu w nieznanym – lecz oni nie do końca to zrozumieli. Natomiast podoba im się określenie: „film o ludziach, którzy stracili wszystko i tęsknią za dawnym życiem”. Tyle że w pierwszych dniach wojny nikt tutaj nie tęsknił za dawnym życiem. Próbowaliśmy przetrwać, zastanawialiśmy się, co się z nami stanie, byliśmy kompletnie zdezorientowani. Nie wszyscy to rozumieją.

Żanna Ozirna na planie

Zauważyłam też, że kiedy zaczynasz mówić o miłości, dzieciach, karierze, sztuce, ludzie w każdym kraju to rozumieją. Ale kiedy mówisz o tożsamości, niezależności, odpowiedzialności za kraj, nawet w trzecim roku wojny, wielu obcokrajowców nie rozumie, nie akceptuje tego, a nawet są zirytowani. Tymczasem Ukraińcy są teraz bardzo skupieni na udowadnianiu innym, że to nasza ziemia, że jesteśmy Ukraińcami i że nie należy nas mylić z nikim innym.

Mieszkanie: gniazdko, schron, pułapka

Ten film bardzo mnie poruszył, bo okazuje się, że zupełnie zapomniałam, jak to było 24 lutego 2022 roku i w kolejnych dniach. To tak jakby mój mózg ukrył te wspomnienia, a podczas filmu pozwolił im się wydobyć.

Na premierę zaprosiłam kilka osób z Buczy, które przeżyły okupację. To one były punktem odniesienia dla tego filmu – ich historie stały się podstawą scenariusza. Moja przyjaciółka, która też jest z Buczy i była pod okupacją z rodzicami, płakała przez połowę seansu. Niektórzy widzą w tym siebie, inni nie. Nie chciałam nikogo wzruszać, komukolwiek imponować, przemieniać czyjąś duszę za pomocą kina. Nie chciałam manipulować, ale porozmawiać o moich wewnętrznych wątpliwościach i lękach.

Chciałam opowiedzieć nie tylko o wojnie i okupacji, ale także o tym, że ludzie z pokolenia 30+, do którego należę, są teraz zmuszeni do radzenia sobie z globalnymi problemami: jak mamy rodzić dzieci, jak planujemy przyszłość i czy to, co robimy, ma sens
Kadr z filmu „Miesiąc miodowy”

Dla wielu ludzi pierwsze dni wojny w Ukrainie to panika i ucieczka. Pani przedstawiła inną wersję wydarzeń: bohaterowie pozostali w swoim mieszkaniu, jak w schronie, i dosłownie utknęli w nieznanym. Jak widzowie odebrali takie zachowanie ludzi żyjących pod okupacją?

Rzeczywiście, wiele osób uważa, że chaos był najtrafniejszym opisem sytuacji. Niedawno znajomy krytyk filmowy powiedział, że moi bohaterowie są zbyt, z grubsza mówiąc, emocjonalnie zamrożeni. Chociaż nie ma uniwersalnego doświadczenia, istnieje wiele zupełnie różnych doświadczeń.

Ludzie, którzy upierają się, by powiedzieć, co było z nimi nie tak, zapominają o trzech podstawowych psychologicznych reakcjach na stres: walka, ucieczka, zamrożenie. Niektórzy przestraszyli się i uciekli, podczas gdy inni, jak Pani bohaterowie, „zamarli”.

Rozmawiałam z wieloma osobami, które były w podobnej sytuacji, które ukrywały się w mieszkaniu. Wszyscy oni byli zdezorientowani i nie rozumieli, dokąd uciekać i jak się zachować. Na dodatek na początku ich mieszkania wyglądały jak kryjówki. Dopiero później zamieniało się w pułapkę, a ta transformacja nastąpiła bardzo szybko. To ciekawe, jak zmienia się ta sama przestrzeń: przytulne rodzinne gniazdko, potem kryjówka, potem pułapka, a wreszcie miejsce, z którego trzeba natychmiast uciekać.

Sama miałam podobny poranek: obudziłam się przed szóstą i zaczęłam... sprzątać. To nie wybuchy mnie obudziły

Z jakiegoś powodu ich nie słyszałam, mimo że mieszkam na małym osiedlu pod Kijowem, na Zazymie. Sprzątałam i obserwowałam przez okno sąsiadkę, której tego ranka dostarczono meble. Rozładowywano je przy wejściu, a sąsiad stał tam w szoku, palił i patrzył na te meble, nie wiedząc, co z nimi zrobić.

Rozegrać uczucia pod mikroskopem

Co było później?

Zadzwoniła moja przyjaciółka i poprosiła, żebym przyjechała do niej, do dzielnicy Obołoń. Nie miałam wtedy samochodu. Jakimś cudem udało mi się zadzwonić po taksówkę, a ta zawiozła mnie z jednej strony Dniepru na drugą. Potem ja, moja przyjaciółka i jej rodzice pojechaliśmy do Żytomierza, a stamtąd do zachodniej Ukrainy. Kiedy byliśmy już względnie bezpieczni, odebrałam telefon z Polskiej Akademii Filmowej, z którą współpracowaliśmy. Polacy zaproponowali mi pokój w pensjonacie dla weteranów sceny i filmu pod Warszawą. W tamtych czasach wszystkie pokoje w tym pensjonacie były zarezerwowane dla ukraińskich artystów. Zgodziłam się przyjechać, bo w zachodniej Ukrainie nie było już miejsc – przyjeżdżali ludzie z Irpienia i Charkowa. Ale gdy tylko Kijowszczyzna została wyzwolona, natychmiast wróciłam do domu. Kolumna najeźdźców zatrzymała się o jedną wieś od naszej gromady [odpowiednik polskiej gminy – red.]. Nie dotarli do nas, ale byli bardzo blisko.

Roman Łucki i Iryna Nirsza w „Miesiącu miodowym”

Jedną z mocnych stron filmu jest duet aktorski: Roman Łucki i Iryna Nirsza. Udało im się zbudować chemię między postaciami na ekranie, odczuwalną pomimo horroru okoliczności. Co było dla Pani ważne w pracy z tymi aktorami?

To, by nie przeszkadzali sobie nawzajem. Roma jest bardzo energiczną osobą, zna swoją wartość, ma już na koncie kilka dobrych ról filmowych. A dla Iry to pierwsza duża praca, na dodatek bardzo trudna psychologicznie, ciążyła więc na niej większa presja. Ich interakcję zbudowaliśmy częściowo na miłości, a częściowo na rywalizacji. Mieli normalną relację, ale czuło się, że nie zamierzają sobie nawzajem ustępować.

Dlaczego wybrała Pani akurat ich?

Wielu aktorów służy obecnie w wojsku. Ałła Samojlenko, dyrektorka castingu, kiedy zaczęłyśmy rozmawiać o aktorach do filmu, powiedziała: „Wiesz, jest jeden facet, o którym po przeczytaniu scenariusza od razu pomyślałam, ale zginął kilka dni temu na froncie”. Potem rozpoczął się casting. Odpowiednich chłopaków bardzo trudno było znaleźć, ponieważ są tacy, którzy mają naturalną wewnętrzną pewność siebie, ale są i tacy, którzy jej nie mają. I w filmie możesz to poczuć – że dana osoba zbudowała tę pewność siebie. Ja potrzebowałam dwojga pewnych siebie ludzi. Może nawet trochę zbyt pewnych siebie.

Myślę, że zagranie roli Tarasa było dla Romy wyzwaniem, ale bogaty wachlarz jego doświadczeń dał mu możliwość uwolnienia się i pokazania – niektórzy powiedzieliby – słabości, choć ja bym powiedziała: ludzkiej wrażliwości i kruchości. Nie jest łatwo człowiekowi podjąć takie wyzwanie. Ira to ambitna osoba, która uwielbia wysokie stawki. Jestem pewna, że od początku była zainteresowana rozgrywaniem tych uczuć jakby pod mikroskopem.

Zdjęcia: FB „Miesiąc miodowy”

20
хв

„Miesiąc miodowy” - film, który wyjaśnia obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy

Oksana Gonczaruk
dron, operator, żołnierz

Aldona Hartwińska: Dlaczego tam jesteś. Czemu wyjechałaś ze spokojnej Polski na wojnę? 

"Gypsy": Przed wojną miałam stabilną pracę w banku, zajmowałam się śledztwami finansowymi. W Ukrainie byłam dwukrotnie, ale turystycznie i nie zapuszczałam się w głąb kraju. Byłam we Lwowie, skąd pojechałam autostopem do Rumunii. Kiedy pojechałam do Ukrainy po raz drugi, już własnym samochodem, podróżowałam południową częścią kraju do Mołdawii. Nigdy nie było w moich planach, by zostać tu dłużej. I nigdy nie sądziłam, że wrócę do Ukrainy jako żołnierka.

Kiedy zaczęła się inwazja, pojechałam na przejście graniczne w Medyce i przez kilka miesięcy byłam tam wolontariuszką. Pod wpływem tych wszystkich ludzi, tych wszystkich historii, postanowiłam ruszyć na wschód. W okolicach wakacji pojechałam do Charkowa. Miałam tam zostać na dwa tygodnie, lecz zostałam na sześć. Rozwoziłam pomoc humanitarną potrzebującym i wojsku. Zajmowałam się też ewakuacją ludności cywilnej z terenów okupowanych.

Masz na myśli tereny, na których były już rosyjskie wojska?

Tak, tereny okupowane. To było jakoś w wakacje 2022 roku. Przez jakiś czas w każdy poniedziałek otwierano korytarze humanitarne. My podjeżdżaliśmy vanami na samo nabrzeże rzeki, do tak zwanej szarej strefy, czyli ziemi, na ziemie, na które nie zapuszczali się już nawet ukraińscy żołnierze. Tam był most, „szlak do życia”, jak na niego mówili ukraińscy wolontariusze. Jedna połowa mostu była rosyjska, druga ukraińska. Ci ludzie – z bagażami, dziećmi na rękach, z psami – przechodzili przez most pieszo, a my ich mogliśmy przechwytywać już po stronie ukraińskiej, gdzie powiewała niebiesko-żółta flaga. Pakowaliśmy ich do samochodów i wywoziliśmy w bezpieczne miejsce, gdzie czekał transport do kolejnych miejsc, do innych miast, w których były ich rodziny. Bywało, że robiłam sześć takich kursów jednego dnia. Normalnie do tego vana wchodzi dziewięć osób, ja brałam po siedemnaście. I każda z tych osób miała jeden nieduży bagaż.

Okoliczni mieszkańcy przechodzą przez zniszczony most w Bachmucie, 7 października 2022 r. Zdjęcie: Yasuyoshi CHIBA/AFP

Po tych sześciu tygodniach zjawiłaś się w Polsce.

Po powrocie wcale nie planowałam znowu jechać do Ukrainy. Ale przez to, że byłam w kraju tak długo nieobecna, musiałam przejść w pracy przez tak zwany „restart systemu”: zmiana haseł, loginów, kart. Trochę to trwało – i przez ten czas ciągle myślałam o ludziach, którzy zostali w Ukrainie, o tym, jak mogłabym jeszcze pomóc. Pewnego dnia rozmawiałam z kolegą, który służył w ukraińskim wojsku. Powiedziałam mu, że rozważam rzucenie wszystkiego i wyjazd do Ukrainy na stałe, że chciałabym tam znaleźć pracę i być wolontariuszką w weekendy i w każdy wolny dzień. „Zaczekaj chwilę, zaraz do ciebie oddzwonię” – rzekł. Kiedy zadzwonił znowu, powiedział, że opowiedział o wszystkim dowódcy, a ten stwierdził, że moja pomoc się bardzo by przydała ich jednostce. Wiedzieli, że ja wjadę wszędzie, że mam dobry kontakt z wolontariuszami i potrafię wiele rzeczy załatwić, zorganizować. Zaproponowali mi pracę, żebym to wszystko robiła dla ich grupy – nie dla całego batalionu, ale dla ich oddziału. Długo się nie zastanawiałam. Wyjechałam do Ukrainy, poszłam do sztabu i podpisałam kontrakt. Tak znalazłam się w wojsku.

Ale nie trafiłaś tam jako zwykły żołnierz? Na początku nie miałaś misji bojowych?

Na samym początku, po wstąpieniu do wojska, zajmowałam się logistyką, kontaktami z wolontariuszami, organizowałam rzeczy dla mojego oddziału. Niedługo później trafiłam do innego batalionu, lecz miałam tam zajmować się tym samym: opiekować się swoim oddziałem i zapewniać mu wszystko, co na dany moment potrzebne. Mieszkałam z żołnierzami w przyfrontowej wiosce, więc byłam ze wszystkim na bieżąco. Jednak szybko zaczęłam się zajmować absolutnie wszystkim, poczynając od dokumentów czy kontraktów (pomagałam rekrutom przechodzić przez proces podpisywania kontraktu, a nawet zrywania go). 

Dowódca obdarzał mnie coraz większym zaufaniem, aż w końcu uczynił ze mnie swego rodzaju asystentkę. Cedował na mnie różne mniej ważne zadania, by móc skoncentrować się na rzeczach ważniejszych, jak np. planowanie misji. Często zdarzało się, że dowoziłam chłopaków do punktów odbioru, zabierałam ich z tych punktów, bywało też, że pracowałam medevacu [ewakuacja medyczna – red.]. Na co dzień pilnowałam, by moja grupa szła na zadanie bojowe przygotowana: by mieli naładowane radia czy dodatkowe baterie do noktowizji.

Ale później przerzucili nas pod Bachmut i mój oddział przestał istnieć.

Rekruci 3. Brygady Powietrznodesantowej na szkoleniu w obwodzie kijowskim, wtorek, kwietnia 2024 r. Zdjęcie: AP Photo/Vadim Ghirda

Straciliście wszystkich?

Nie, choć na jednej z misji zginął mój kolega. Nasz dowódca kompanii nie chciał, byśmy dalej siedzieli w Bachmucie, chciał nam tego wszystkiego oszczędzić, bo tam była rzeź. Wszędzie były rozczłonkowane ciała, nasi chłopcy wręcz po tych ciałach chodzili, wiele ich było i nie miał ich kto ich zbierać – albo to po prostu było zbyt niebezpieczne. Dowódca próbował za wszelką cenę rozwiązać naszą grupę: oprócz mnie i jednego kolegi, całej reszcie nakazano rozwiązać kontrakty. Chcieli się nas pozbyć, ale w dobrej wierze. Dowódca nie chciał brać na siebie odpowiedzialności za to, że wyśle ludzi na śmierć.

Rzucił przed nas worek na zwłoki i powiedział, że jeśli chcemy zostać w Bachmucie, to mamy do tego worka teraz wejść, bo tylko tak stamtąd wrócimy

Po tym wszystkim nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Ale wiedziałam na pewno, że nie chcę siedzieć w sztabie i zajmować się rzeczami, które oni chcieli mi zlecać. Miałam poczucie, że muszę być bardziej pożyteczna, że chcę robić coś serio. Wiedziałam, że nie puszczą mnie na szturmy, bo nie byłam do tego przygotowana – chociaż bardzo dużo ćwiczyłam, brałam udział prawie we wszystkich szkoleniach. Można powiedzieć, że w tej grupie przeszłam przeszkolenie wojskowe od podstaw w bardzo skróconym czasie, więc jakieś pojęcie miałam. Tyle że na pewno za małe, by iść z grupą do szturmu. Zaczęłam myśleć, co w tej chwili jest najbardziej potrzebne na froncie... Operator drona! 

W ciągu tego krótkiego czasu, kiedy byłam uziemiona w sztabie, znalazłam kurs operatora drona, odbywał się w innym mieście. Poszłam do sztabu, powiedziałam, że znalazłam sobie taki kurs i bardzo proszę o przygotowanie mi dokumentów, bym mogła zrobić to szkolenie. Zgodzili się. Pojechałam, zrobiłam, wróciłam i… nie miałam już swojej grupy. Ale dali mi szansę – przydzielili mnie do oddziału droniarzy. Usłyszałam, że jeśli się sprawdzę i zostanę zaakceptowana, to będę mogła zostać z nimi na stałe. Zaczęłam z nimi latać, trenować, uczyć się. I zostałam. Myślę, że przez całą tę moją drogę sporo pomogło mi to, że w miarę szybko zaczęłam sprawnie komunikować się po ukraińsku. 

Pamiętasz swoje pierwsze zadanie bojowe? 

Pracowałam na różnych odcinkach frontu, głównie w okolicach Kupiańska i Bachmutu. Na Donbasie spędziłam półtora roku, w okolicach Kupiańska rok. Moja pierwsza misja bojowa była właśnie tam; pamiętam, że była spokojna. Kiedy zaczynałam pracować jako pilot drona, wojna dronów nie wyglądała jeszcze tak jak obecnie. W pewnym sensie to były dopiero początki, bo nie było tylu anten, pilotom nie zagłuszano sygnału z każdej strony i nie było tylu dronów kamikadze. Na pewno było łatwiej. Dziś wszystkim jest ciężej, pilotom dronów też. Technologia poszła do przodu, pojawia się coraz nowszy sprzęt, a Rosjanie używają innych częstotliwości, przez co coraz łatwiej zagłuszają sygnał. My musimy za tym wszystkim nadążać, musimy też cały czas nabywać nowy sprzęt, uczyć się nowych rzeczy. Na pierwszej misji dowódca wskazał nam miejsce, w które zrzucaliśmy ładunki wybuchowe. Siedzieliśmy w okopie, wszystko spokojnie sobie przygotowaliśmy, nie było żadnych problemów.

A później?

Im dłużej pracujemy w tym samym miejscu, tym więcej Rosjanie o nim wiedzą. Na trzeciej czy czwartej misji w pobliżu pozycji bojowych padł nam samochód. Nie mogliśmy go odpalić, musieliśmy go więc tam zostawić, a nas trzeba było ewakuować. Podczas kolejnej misji naszą pozycję Rosjanie zasypali pociskami. Najpierw był jeden wybuch, daleko. Potem drugi – już bliżej. Trzeci pocisk eksplodował przy naszym okopie i fala uderzeniowa nasypała nam ziemię na głowy. To był w sumie pierwszy raz, kiedy miałam bezpośrednie zetknięcie z artylerią. Nikt z nas nie spanikował, mimo że te pociski spadały coraz bliżej. Jakoś udało nam się wydostać.

Kiedy wróciliśmy, wszyscy już wiedzieli, co się stało.

Przyjechał dowódca batalionu. Powiedział mi, że właśnie dlatego nie chciał puszczać mnie na misje bojowe. Oni bardzo chronią kobiety, starają się je trzymać na tyłach. Boją się o nas

A ja byłam wtedy chyba jedyną kobietą, która jeździła na pozycje bojowe. Dowódca zasugerował mi, że może już dość tego, może powinnam wrócić do spraw administracyjnych. Odpowiedziałam, że przecież jesteśmy zespołem, więc nie może być tak, że oni idą, a ja nie.

Jak się żyje na co dzień w męskim świecie? Bycie kobietą na wojnie jest trudne? Jak to wygląda w kontekście np. „spraw kobiecych”?

Na wojnie wszystkie granice się zacierają. Tak do siebie przywykliśmy, że płeć nie ma już dla nas znaczenia, wszyscy jesteśmy po prostu ludźmi. Czasem mieszkamy w jednym pokoju w pięć czy nawet sześć osób. Każde z nas ma swoje rozkładane łóżko, pod łóżkiem cały swój dobytek – prywatne rzeczy, jakiś sprzęt – i tak mieszkamy wszyscy „na kupie”. Na początku zawsze jest tak, że faceci chcą mnie absolutnie we wszystkim wyręczać, a to coś przenieść, a to jakoś pomóc. A ja od razu wyznaczam granicę: to, że jestem kobietą, nie znaczy, że jestem inwalidką. Mam dwie ręce i dwie nogi, więc nie trzeba mi we wszystkim pomagać. Bo kto później będzie za mnie nosił rzeczy na pozycjach? Tam każdy musi sobie radzić sam, ja też. 

Im dłużej jesteśmy w grupie, tym mniej zwraca się uwagę na płeć. A przez to, że jesteśmy ciągle razem, widzimy się non stop, mężczyźni zrozumieli, że miewam „te dni”. Czasami one wypadają w momencie, kiedy jestem na misji. Może trudno sobie wyobrazić zmianę tampona w okopie podczas ostrzału, ale bywa i tak. Gdybym nie była tak blisko z tymi ludźmi, byłoby mi ciężko. I kiedy jest taki moment, że muszę zadbać o tego rodzaju higienę intymną, ale nie mogę wyjść z okopu, to im mówię prosto z mostu: „Muszę iść zmienić tampon”. Bywa i tak, że na pozycjach siedzimy długo i pojawia się potrzeba umycia się. Wiadomo: tam nie ma prysznica. Ale chcę chociaż skorzystać z mokrych chusteczek, zmienić bieliznę. Wtedy nie ma śmiechów, żartów, nie ma żenującej atmosfery. Odwracają się i robię swoje. Ja się generalnie bardzo szybko adaptuję, nie wiem, czy inne kobiety też tak mają.

Dla mnie ta swoboda i komfort są bardzo ważne i cieszę się, że w mojej grupie te „kobiece sprawy” to zupełnie naturalna rzecz, która nikogo nie emocjonuje
Ćwiczenia na jednym z poligonów pod Kijowem, 18 czerwca 2024 r. Zdjęcie: Anatolii STEPANOV/AFP

W armii jest coraz więcej kobiet, także na pierwszej linii frontu – są czołgistkami, snajperkami. Co myślisz o kobiecej mobilizacji, o której coraz częściej mówi się w Ukrainie?

Trzeba zaznaczyć, że mobilizacja jest przymusowa. Uważam, że mężczyzna nie będzie dobrym żołnierzem, jeśli jest do czegoś przymuszany. Myślę, że jeśli kobieta sama się zgłosi do wojska i będzie chciała iść na pozycje bojowe, to będzie to z korzyścią dla armii, gdy zastąpi kogoś, kto tam być nie chce. Nie ma co się oszukiwać: my, kobiety, jesteśmy nieco słabsze fizycznie. Jednak to nie znaczy, że siły fizycznej nie można wytrenować. W ogóle rola kobiety na przestrzeni wieków zmieniła się. Nie jesteśmy już tylko żonami i gosposiami. Są kobiety, które chciałby służyć w wojsku. Tym bardziej powinny mieć równe prawa. 

Kobieta ma trochę trudniej na tej wojnie. Nie dlatego, że jest jakoś szczególnie dyskryminowana, ale dlatego, że w pewnym sensie otacza nas patriarchat. Będąc kobietą, muszę ciągle udowadniać, że jestem w czymś dobra. Bo nawet jeśli jestem w lataniu na tym samym poziomie co facet albo nawet lepsza, to zawsze muszę pokazać, co umiem. A mam wrażenie, że kiedy facet deklaruje, że jest w czymś dobry, to mu po prostu wierzą. Co do żołnierskich umiejętności kobiet – jest niedowierzanie, taki dystans. On nie wynika z dyskryminacji, tylko z tego, że mężczyźni wciąż nie przywykli do obecności kobiet na wojnie.

Nigdy nic przykrego mnie nie spotkało ze strony kolegów żołnierzy, ale mam wrażenie, że na zadaniach bojowych zawsze musiałam pokazać się z najlepszej strony i udowodnić swoją wartość jako żołnierza

Bo to wciąż jest jeszcze trochę taki męski świat.

Wracając do pytania o mobilizację kobiet: Ukraina jest w stanie wojny. Uważam (ale to moja subiektywna opinia), że kobieca pomoc, kobiece wsparcie nie byłoby niczym gorszym od męskiego. A jeśli chodzi o argument, że kobiety powinny skupić się na rodzeniu następnych pokoleń – to skomplikowana sprawa. Wiadomo: mężczyzna dziecka nie urodzi. Jednak to nie znaczy, że kobieta nie może służyć, zajść w ciążę – i wtedy wziąć urlop. Wojsko nie przekreśla możliwości macierzyństwa, chociaż może opcje są nieco ograniczone. Ale to nie jest niemożliwe, bo żołnierki rodzą dzieci na tej wojnie. Ja się nawet trochę śmieję z tego, że przymusowa mobilizacja może wyjść demografii Ukrainy na dobre, bo kobiety, by uniknąć służby albo uchronić przed nią swoich mężczyzn, zaczną rodzić dzieci (w końcu mężczyzna, który ma trójkę dzieci, może być zwolniony ze służby). Myślę jednak, że zdecydowana większość kobiet nie chciałaby iść na wojnę. Tyle że to nie zmienia faktu, że powinniśmy odejść od stereotypowego myślenia.

20
хв

Z banku na front: Polka w ukraińskim wojsku

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Ukrainki na emigracji: adaptacja, strategia przetrwania, czy szansa na emancypację

Ексклюзив
20
хв

Dopiero gdy kobiety będą bezpieczne, wszyscy będą bezpieczni

Ексклюзив
20
хв

Malta Festival 2024: kobiety, Ukraina, wojna. For love!

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress